- Opowiadanie: vyzart - Zbieracz głosów

Zbieracz głosów

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Zbieracz głosów

 

*

 

Stoisz na stercie trupów. Ciała piętrzą się pod twoimi stopami. Wygięte i pomazane brudną czerwienią jak przerdzewiały drut kolczasty. Spomiędzy połamanych kończyn wystają twarze, wpatrują się w dal pustką rozszerzonych z przerażenia oczu. Napawają cię tym dziwnym rodzajem dumy, którą czuje architekt, gdy po raz pierwszy przechodzi po zaprojektowanym przez siebie moście. Nic zresztą dziwnego. Sam je tu przywlokłeś. Pieczołowicie ułożyłeś każde z setki ciał. Dla wszystkich znalazłeś miejsce w masie krwawego chaosu.

Nie pamiętasz już nawet, dlaczego to zrobiłeś. Powód i cel zaginęły gdzieś pośród radości mordowania i szuraniu kończyn, ciągniętych po chropowatym betonie podłogi. To zresztą nie ma znaczenia. Nigdy nie miało. Tak przynajmniej twierdzą szepty, które otaczają cię miękkim całunem czułych słów, gdy po raz kolejny rozkładasz ręce i wirujesz szaleńczo na czubku czerwonego wzgórza.

Głosy dochodzą zewsząd. Zupełnie jakby każda cząstka schronu, każdy odłamek potłuczonego szkła chciały pochwalić cię za dobrze wykonane zadanie. Nie przestają nawet, gdy tracisz równowagę i staczasz w dół zbocza ludzkich strzępów.

Upadek nie jest bolesny. Ziemia wita cię przyjemnym chłodem zaschniętej krwi. To, że coś jest nie tak, uzmysławiasz sobie dopiero, gdy wstajesz i otwierasz oczy. Patrząc przed siebie widzisz sufit. Odruchowo dotykasz dłonią szyi, a to, co czujesz pod palcami, wydaje ci się nagle strasznie zabawne. Wybuchasz śmiechem, muskając połamane kręgi wygięte pod dziwacznym kątem.

Kilka chrupnięć później głowa wraca na właściwe miejsce, lecz ty nie możesz przestać się śmiać. Zwłaszcza teraz, gdy wtóruje ci wesoły gwar otaczających cię szeptów.

Nagle wszystko zamiera. Głosy odchodzą w popłochu jak stado przestraszonych kruków. Przymykasz oczy w nagłym przebłysku. Na krawędzi świadomości czujesz, że coś się zbliża. Karaluch nadchodzi z pustyni.

 

**

 

Cień sunął przez morze wydm. Poły pustynnego płaszcza falowały w rytm kroków, lekkie i jedwabiste niczym skrzydła malaków.

Pustynia była przychylną gospodynią, a samum dobrym przewodnikiem. Zacierał ślady stóp suchym podmuchem, ukrywał sylwetkę podróżnika pośród tańczącego pyłu. Niósł ze sobą zapach południa, a wraz z nim przestrogę i pamięć o złożonej przysiędze.

Postać biegła lekko i niestrudzenie, zupełnie jakby zdradliwe piaski były ubitym traktem. Nie zwalniała, gdy słońce smagało żarem, ani gdy niebo iskrzyło się blaskiem gwiazd.

Kiedy opuszczał twierdzę w jego sercu wciąż gościła niepewność. Nie wiedział, czy może ufać słowom proroka, który niespodziewanie wyłonił się z cienia piaskowej burzy. Ze strachem pokłonił się i pozwolił, by Nabiyy napełnił go niezrozumiałą mocą. A potem przysiągł na Allacha, że będzie podążać wytyczonym szlakiem, by sprowadzić sprawiedliwość na niewiernych.

Kroki wysłannika, z początku pełne strachu i zwątpienia, stopniowo nabrały pewności. Z każdą godziną coraz bardziej czuł wypełniającą go moc. A gdy odkrył, że może przebiec dziesiątki mil palącej żarem pustki, że potrafi dostrzec każdy szczegół wirujących w oddali ziaren piasku, uwierzył. Poczuł się niezwyciężony. Nieśmiertelny.

Kiedy na tle nocnego nieba zamajaczył zarys samotnej osady, wędrowiec skierował spojrzenie na wschód, dziękując Allachowi za to, że raczył zesłać światłość swego proroka. Wdzięczny za powierzoną misję i rozlewającą się płomieniem w żyłach moc. Był skrzydłami Dżibrila i mieczem Mikaila. W sercu niósł sprawiedliwość. I coś jeszcze. Małą drzazgę, zasianą razem ziarnem mocy.

 

***

 

Pył wirował nad gruzami. Niesiony pustynnym podmuchem, wzbijał się ku niebu. Rozgwieżdżonej czerni, naznaczonej szarością nadchodzącego świtu. Miasto trwało w kompletnym bezruchu. Zniszczone mury pokrywa cisza. Gęsta i lepka. Gotowa zmiażdżyć każdego, kto ośmieliłby się zmącić grobowy spokój ruin. Nawet wiatr zdawał się milknąć z szacunkiem sunąc między murami.

Wewnątrz jednego z tych kilku domów, które przetrwały nalot, czekały dwie postacie. Wtopione w czerń osmolonej ściany, tuż przy rozbitym oknie. Siedziały na starych skrzyniach po obu stronach kartonowej karykatury stolika.

– Do tej pory nie zostaliśmy chyba sobie oficjalnie przedstawieni. – Uśmiech kobiety ginął w półmroku, a szczupła dłoń przesunęła po blacie papierowy prostokąt.

– Całkiem możliwe – odpowiedział mężczyzna, zerkając na wizytówkę. Z trudem udało mu się odczytać litery połyskujące w bladym świetle pustynnych gwiazd. – Jedna rzecz nie daje mi spokoju. Co pani tu tak właściwie robi?

– To, co wszyscy w moim fachu – stwierdziła, wzruszając nonszalancko ramionami. – Szukam prawdy, majorze.

– Na pustyni nie ma prawdy. – Mężczyzna uśmiechnął się smutno, a jego twarz spoważniała. – Jest tylko piasek, krew i ropa. Pytałem poważnie.

– Nie rozumiem, do czego pan zmierza.

Usta żołnierza ułożyły się w niemal prostą linię, a w oczach błysnęła irytacja.

– Proszę nie robić ze mnie idioty. Ludzi, którzy wiedzieli o tej misji, mogę policzyć na palcach jednej ręki. Chciałbym też zauważyć, że jesteśmy na środku pustyni, a to, że pojawiła się tu pani przez przypadek jest mniej więcej tak prawdopodobne jak to, że w przyszłym roku zostanę miss Kansas. Zresztą, jeśli byle dziennikarka potrafi dotrzeć do szczegółów tajnych operacji wojskowych, przynajmniej kilka osób w dowództwie powinno przejść na przyśpieszoną emeryturę w zakładzie zamkniętym.

Kobieta uśmiechnęła się delikatnie, opierając podbródek na splecionych dłoniach. Spodziewała się takiej reakcji. Żołnierz nie zawiódł oczekiwań. Przyszedł czas na negocjacje.

– Mam szczęście, majorze – powiedziała tak, jakby mówiła o niepodważalnym prawie fizyki. – Tak absurdalnie wielkie, że zachodzi na zjawisko paranormalne. Gdy jestem w niebezpieczeństwie, zawsze znajdzie się coś, co mnie uratuje. Jeśli szukam informacji, Świat sam podaje mi je na talerzu. Oczywiście czasem trzeba wskoczyć komuś do łóżka, albo wsunąć do kieszeni wypukłą kopertę, ale zawsze wiem komu.

Dziennikarki nie obchodziło, czy mężczyzna jej uwierzył. Nie powiedziała zresztą całej prawdy. Bo jak miałaby wytłumaczyć instynkt, który kazał jej tu przyjechać? Jak opisać to szalejące w umyśle przeświadczenie, że właśnie tutaj, w zniszczonej pustynnej osadzie, znajdzie temat życia? Zupełnie jakby Świat chciał nagrodzić ją za wierną służbę prawdzie i wyjawić największy ze swoich sekretów.

– Zanim złoży pani nierozsądną propozycję, z której trudno się będzie wycofać, chciałbym zaznaczyć, że mam dwójkę dzieci, kochającą żonę i żywię przekonanie, że w kopertach powinny znajdować się jedynie rozkazy oraz rachunki telefoniczne.

Dziennikarka przeczesała palcami włosy, zdjęła wczepioną w nie spinkę. Ruch zgrabnych palców rozsunął jedno ze skrzydełek plastikowego motyla, ukazując matową szarość komputerowego złącza.

– A co, gdyby mój mały przyjaciel miał w sobie listę opłaconych oficerów i pikantne nagrania tych, którzy nad majętność stawiają hedonizm? – zapytała niewinnie, kładąc miniaturowy dysk obok kartonika wizytówki. – Odpowiednio ocenzurowane oczywiście.

Twarz żołnierza nie zmieniła wyrazu, choć kobieta dostrzegła jak jego źrenice zwężają się na ułamek sekundy. Chwilę później dysk znalazł się między palcami pomarszczonej dłoni, potem w kieszeni munduru. Major przyglądał się przez moment dziennikarce. Jeśli był zaskoczony, doskonale to ukrywał. Zupełnie jakby od początku spodziewał się takiego obrotu wydarzeń.

– Cóż – zaczął, spoglądając na zewnątrz z udawaną nostalgią. – Jestem już stary, więc mógłbym zacząć mówić do siebie w przypływie melancholii i nie zauważyć, że nagrywa to pani dyktafonem ukrytym w rękawie.

Kobieta zaczesała niesforny kosmyk włosów za ucho, po czym oparła rękę na blacie kartonowego stolika. Palcami drugiej musnęła mankiet koszuli. Przelotnie, jakby od niechcenia. Mężczyzna odpowiedział wymuszonym uśmiechem, spoglądając na nią ukradkiem.

 

****

 

Wszystko zaczęło się, gdy organizacja terrorystyczna, której nazwy z oczywistych względów nie mogę podać, urządziła sobie bazę w tym miasteczku. Przyszli z południa, mężczyznom dali karabiny, kobiety i starców posłali precz. Generałowie najwyraźniej uznali, że ludzie, którzy prawo do wolności wyznania manifestują seriami z AK-47, przekroczyli już nawet nasz rodzimy poziom hipokryzji i należało zlikwidować ich w jak najkrótszym czasie. Wbrew temu, co sugerują potomkowie hipisów na tych swoich śmiesznych manifestacjach, wojsko generalnie nie rozpieprza każdej zabitej dechami dziury na pustyni, więc na tę bojówkę nie padło bez powodu. Zapewniam, że oficjalnie nikt tego nie potwierdzi, ale jeśli nie wiadomo o co chodzi, to tak naprawdę wszyscy wiedzą w czym rzecz.

Nad miasteczkiem przeleciało kilka samolotów, których oficjalnie nigdy tu nie było, zrzucając parę bomb, które teoretycznie nigdy nie zostały wyprodukowane.

Sama pani rozumie. Polityka.

To jednak nie rozwiązało problemu. Na czele społeczności stał pewien człowiek, o którym mogę powiedzieć tylko, że dorobił się fortuny za oceanem, a na starość wrócił w rodzinne strony, postawił dom, a pod nim kilka pięter schronu przeciwatomowego. Proszę tak na mnie nie patrzeć. Jestem pewien, że był przemiłym człowiekiem, ale miał manię prześladowczą. No i udzielił schronienia ukochanym przez wszystkich fundamentalistom, by przypodobać się Allachowi. Gdy nad miastem przelatywały bombowce, terroryści popijali już kawę pod solidnym, żelbetonowym stropem. W międzyczasie poderżnęli gardło swemu dobroczyńcy w ramach wdzięczności za kod dostępu do skarbca, który podarował im w przypływie naiwnej pobożności.

Proszę nie pytać, skąd to wiem. Będę spał spokojniej, wiedząc, że żadna wścibska dziennikarka nie dobiera się do moich informatorów.

Kiedy dowództwo dowiedziało się, że nalot nie tylko był nieskuteczny, ale zmobilizował fanatyków do dozbrojenia się, zrobiło się, krótko mówiąc, niewesoło. Więc wsadzili do samolotu mnie i pięciu chłopaków. Mieliśmy zrobić ciche rozpoznanie, sporządzić pierwszy etap planu ataku i rekwiracji skarbca, a w razie wpadki udawać zagubionych na pustkowiu dezerterów. Szło nam sprawnie. Udało się nawet podrzucić do schronu kilka mikro podsłuchów.

Wtedy pojawił się pan „tajna broń”. Nie poznała go pani jeszcze, prawda? Pewnie wciąż siedzi pod ziemią i rechocze do ścian. Pewnego dnia po prostu przyszedł z północy w tumanie piasku. Chuderlawy albinos w wytartym mundurze. I do tego kompletny świr. Dałbym głowę, że potrafiłby szczerzyć się dookoła głowy, gdyby uśmiech nie musiał zatrzymać się na uszach. Z początku sądziłem, że to jakiś obdartus, który ukradł mundur jednemu z naszych, ale pan „tajna broń” przyniósł ze sobą depeszę z samej góry. Otrzymaliśmy rozkaz utrzymania absolutnej ciszy radiowej do końca misji, więc nie mogłem zweryfikować jej treści z dowództwem, ale klucze kodujące i hasło potwierdzenia były autentyczne, bez dwóch zdań.

A rozkaz, to rozkaz. Nawet jeśli każe wpuścić białowłosego czubka do bazy wroga i pozostać w pogotowiu poza strefą zagrożenia. Moje zdanie na temat stanu psychicznego osoby, która pisała tę depeszę pozwolę sobie zachować dla siebie. Wie pani ilu ich siedziało w tym schronie zanim przybyliśmy? Setka. Tak, dobrze pani słyszy. Stu uzbrojonych fanatyków, przeciwko którym mieliśmy wystawić jednego świra. Nie wspominając już o wysiłku, który włożyliśmy w to, by żaden z nich nie dowiedział się o naszym istnieniu.

I wie pani co się stało? Najpierw strzały. Z początku oszczędne, ale po chwili grzali, aż się ziemia trzęsła. No i wrzaski. Krzyki przerażenia tak głośne, że przebijały się nawet przez serie z karabinów. Kilka godzin pieprzonych, złowieszczych krzyków, zniekształconych przez sprzężony z pluskwami odbiornik. Włosy jeżą się na karku na samą myśl. Ale to nie było najgorsze. O nie, najgorsze zaczęło się, gdy wszystko ucichło, a ja postanowiłem wejść do środka z chłopakami.

Zobaczyliśmy górę trupów. Inaczej nie umiem tego nazwać. Ten czubek zaszlachtował wszystkich, co do jednego. Nikt nie uciekł. Mordował ich kilka godzin, a przez cały ten czas nie wywinął się ani jeden. Proszę nie pytać, dlaczego. Nie wiem. Smród krwi był tak niewyobrażalny, że moi ludzie ledwo trzymali się na nogach, a proszę mi wierzyć, przeżyli już niejedno.

Poza tym cisza.

Martwa, cholerna cisza, która sprawiała, że miałem ochotę wrzeszczeć, byle pomieszczenie wypełnił jakiś dźwięk. A potem szuranie. Coraz bliżej, aż w końcu naszym oczom ukazał się pan „tajna broń”. Jego mundur przypominał jeden wielki krwawy skrzep, ale na twarzy nie miał nawet czerwonej kropki. Tylko ten szaleńczy uśmiech i puste oczy. Taszczył zwłoki pozbawione głowy, a obok nas przeszedł, jakbyśmy byli tylko pyłem przy drodze. W głównej hali schronu leżały ciała terrorystów. Przynajmniej pięćdziesiąt. Rzucone na podłogę, jakby ktoś chciał zbudować wzgórze z trupów. Białowłosy czubek wszedł do hali i rzucił ciągniętego przez siebie nieboszczyka na stertę innych. Proszę mnie źle nie zrozumieć, z całej siły gardziłem tymi gnojkami, a naszą narodową poprawność polityczną najchętniej wetknąłbym im wszystkim w dupy, ale wtedy w schronie nie wytrzymałem.

Zastrzeliłem go.

Trzy kulki w plecy, dwie w tył głowy. Ale to go nie powstrzymało. Odwrócił się do mnie i popatrzył prosto w oczy spod rozbitej pociskiem czaszki. A potem uśmiechnął się, zupełnie jakbym opowiedział świetny żart, a nie rozpieprzył mu mózg. Na moich oczach zionąca czerwienią dziura w głowie zasklepiła się. Krwawa plama najpierw się zabliźniła, a potem zniknęła zupełnie. Nawet te jego cholerne białe włosy wciąż były zaczesane do tyłu, jakby nie dotknął ich nawet lekki wiaterek.

 

**

 

Gdy tylko przekroczył granicę miasta, usłyszał wycie wiatru. Pustynia płakała nad swoim dziećmi, a jej szloch jeszcze długo będzie unosił się wraz z piaskiem pośród nadpalonych murów. On sam padłby na kolana i krzyczał aż do utraty tchu, gdyby nie świadomość, że jego bracia zjednoczyli się z Wszechmogącym.

W powietrzu unosił się zapach śmierci i smród psów zza oceanu. Nawet bez wyostrzonych mocą zmysłów wyczułby ich bez trudu. Zaszyli się w swych norach i wlewali w siebie alkoholową truciznę. Nie wiedział tylko czy świętowali puste zwycięstwo, czy zabijali poczucie winy.

W obu przypadkach byli równie godni pożałowania.

Stąpał ostrożnie, by wiatr nie niósł echa jego kroków, choć wątpił, by te głuche psy usłyszały go, choćby nawet wpadł tu na rozpędzonym rumaku. Palcami czule obejmował rękojeść zakrzywionego miecza. Ostrze było mu przyjacielem, więc musnął delikatnie metaliczną powierzchnię i przeprosił w myślach, że będzie musiał splugawić je krwią niewiernych.

Postanowił okazać im miłosierdzie szybkiej śmierci. Zdradzieckie kundle nie zasługiwały, by żyć i z całą pewnością zawyją w wiecznym płomieniu gehenny, ale ludzie pustyni zabijali z honorem. Trujące opary, świszczące kule, bomby zrzucane spod chmur, wszystko to było godne splunięcia. Tylko ostrze miało prawo pić ludzką krew.

Niech Allach ich osądzi, podróżnik będzie tylko mieczem w jego rękach.

Szedł do nich z wiatrem, pałając wręcz namacalną żądzą zemsty, a mimo to żaden z nich go nie wyczuł. Nie mieściło mu się w głowie jak takie pokraczne stworzenia mogły w ogóle przeżyć na pustyni. Szepty żołnierzy milkły szybko. Zamiast nich słychać było tylko dźwięk głów upadających na piasek. Krótki i miękki, prawie niesłyszalny pośród wycia wiatru.

Ostatniego dostrzegł, gdy kończył wycierać ostrze w jedwabną chustę. Pośpiesznie ukrył się w wyłomie muru, besztając własną nieostrożność. Nie mógł sobie pozwolić na chwilę nieuwagi, nawet jeśli psy zza oceany były bezbronne jak szczeniaki. Żołnierz na szczęście go nie zauważył. Biegł przed siebie nierównym krokiem. Jego twarz wykrzywiał szaleńczy uśmiech, a jasne włosy odcinały się na tle brudnego munduru. Podróżnik poczuł biegnący po plecach dreszcz. Wiedział, że nie wolno mu lekceważyć tego wyszczerzonego dziwaka.

Dlatego wysunął się z cienia, i ruszył za nim, stąpając miękko po zimnym piasku.

Zabójczy jak skorpion.

 

***

 

– Wydaje się pan bardzo opanowany jak na kogoś, kto zobaczył takie szaleństwo. Oczywiście, jeśli to wszystko prawda.

Kobieta spoglądała na majora spod półprzymkniętych powiek. Zdrowy rozsądek krzyczał, by odejść jak najdalej stąd i wymazać z pamięci tę szaleńczą historię, ale gdzieś na granicy świadomości dziennikarka czuła, że Świat nie ciągnąłby jej na pustkowie tylko po to, by z niej zadrwić.

Po raz pierwszy od lat zaczęła bać się prawdy.

– Gdybym chciał kłamać, wymyśliłbym coś bardziej prawdopodobnego. – W oczach mężczyzny na pół oddechu pojawił się dziwny błysk. – Wie pani, jak to jest. Istnieją rzeczy tak straszne, że wymywają z człowieka wszystko poza apatią. W przeciwnym razie musiałby strzelić sobie w łeb lub zachlać się na śmierć. Na razie mam misję i poczucie obowiązku, ale niewykluczone, że to właśnie zrobię, gdy wrócę do domu, a w nocy zacznę widywać sterty trupów.

– A reszta? – zapytała, zbywając ostatnią część jego wypowiedzi ponurym milczeniem.

Żołnierz wzruszył ramionami.

– To twardzi ludzie. Przynajmniej na zewnątrz. Choć dla pewności rozkazałem im upić się do nieprzytomności, by nie przyszło im do głowy coś głupszego niż zazwyczaj. Szczerze powiedziawszy sam przytulałbym się teraz pewnie do butelki, gdyby nie pani niezapowiedziana wizyta.

– W takim razie cieszę się, że udało mi się uratować pana przed kacem – stwierdziła, unosząc kąciki ust, choć ten uśmiech nawet jej wydawał się wymuszony.

– W takim razie dziękuję za ratunek – odparł, dotykając palcami rondo nieistniejącego kapelusza.

Nim kobieta zdążyła odpowiedzieć, usłyszała kroki. Z początku myślała, że to pustynny wiatr spłatał jej figla, ale po chwili do budynku wpadł żołnierz. Dziennikarka poczuła, że oddech zamiera jej w piersi, a oczy rozszerzają się w przerażeniu. Człowiek wyglądał, jakby przed chwilą wyszedł z kostnicy, a do tego uśmiechał się obłąkańczo.

– Majorze – rzucił, nim któreś z nich zdążyło się odezwać. – Karaluch tu idzie, karaluch tu i…

Nie dokończył. Jego usta zatrzymały się wpół słowa i stoczyły z ramion razem z głową.

Dowódca zareagował natychmiast. Wstał, wyszarpując pistolet z kabury i złożył się do strzału. Pokój wypełnił huk. Najpierw jeden, potem dwa następne. Blask wystrzału odbił się od zakrzywionego ostrza i na ułamek sekundy rozświetlił wkradającą się do domu sylwetkę, wykrzywiając rysy mordercy w upiorną maskę. Pół oddechu później napastnik był już przy oficerze. Stal świsnęła. Zamiast kolejnego wstrzały słychać było jedynie bolesny syk uciekający przez zaciśnięte zęby. Palce odciętej dłoni zaciskały się na pistolecie nawet gdy ten upadł na podłogę.

Oficer chwycił odruchowo okaleczoną rękę i bez słowa patrzył jak ostrze unosi się, by zadać decydujący cios. W oczach błyszczała nienawiść, zmieszana z ponurą rezygnacją.

Wtedy właśnie morderca zachwiał się. Choć niemal stracił równowagę, gdy coś uderzyło go z hukiem w tył głowy, ani na chwilę nie przestał panować nad sytuacją. Wykręcił się jak atakujący grzechotnik i ciął na odlew. Major chciał wykorzystać nieuwagę przeciwnika i sięgnąć po leżący pod nogami pistolet, ale gdy tylko się pochylił, został odepchnięty kopnięciem. Ruch wypełniała taneczna gracja i był ledwie muśnięciem miękkiej podeszwy, lecz miał w sobie tyle mocy, by posłać rosłego oficera w tył. Wprost na trwającą w odrętwieniu kobietę.

Dziennikarka ocknęła się dopiero, gdy potrącił ją przewracający się żołnierz. Osunęła się na ziemię, nie mogąc w jednej chwili ogarnąć umysłem wszystkiego, co wydarzyło się w tak krótkim czasie. Morderca, który dla niej wciąż był tylko ukrytym w półmroku upiorem, odwrócił się, zupełnie jakby ona i major stracili dla niego znaczenie. Lecz dopiero, gdy przesunął się w bok zobaczyła najgorsze. Cios, który uratował oficerowi życie, został zadany został zadany przez szaleńczego albinosa.

Jego własną głową.

Mężczyzna trzymał za włosy swój czerep. Bladą twarz wykrzywiał obłąkańczy uśmiech, a puste oczy wpatrywały się w napastnika. Dłoń uniosła głowę i ułożyła ją na szyi, jakby była to najbardziej naturalna rzecz na świecie, a dziennikarka patrzyła z szeroko otwartymi oczami, jak tkanki złączają się, pozostawiając po ranie tylko niewyraźne wspomnienie.

W jednej chwili uwierzyła w historię majora.

I zwątpiła we własną poczytalność.

Morderca zdawał się zupełnie nieporuszony tym, co zobaczył. Trwał w bezruchu, wpatrując się badawczo w przeciwnika. Zacisnął palce na rękojeści miecza i napiął ukryte pod warstwami ubrania mięśnie.

Ciął.

Stal błysnęła szybciej niż rozpędzony pocisk. Rozcinała skórę, rozrywała mięśnie. Pustynia nauczyła go walczyć z zaciętością skorpiona, a Nabiyy pokazał, jak zabić tych, którzy opierają się śmierci.

Źródłem mocy jest serce, powtarzał prorok, a on jako jeden z nielicznych wiedział, że nie była to tylko metafora.

Dlatego upiór ciął szybko i metodycznie, gruchocząc stawy i rozrywając ścięgna. Nawet jeśli przeciwnik nie odczuwał bólu, a strach był mu równie obcy co rozsądek, pozostawał bezbronny, kiedy nie mógł unieść rąk. Nawet jeśli tkanki nie znały śmierci i zrastały się w ciągu kilka uderzeń serca, trzeba było tylko rozerwać je wystarczająco szybko. A potem zadać decydujący cios. Przebić ostrzem brzuch i wsunąć je pod mostek tak, by zimna stal mogła skosztować bijącego wciąż serca.

I czekać aż ostatni ognik życia zniknie z na wpół martwych oczu.

Coś jednak było nie tak. Napastnik poczuł to dopiero, gdy wyciągał ostrze z trzewi szaleńca. Ręce albinosa wystrzeliły do przodu i zacisnęły się wokół ramion upiora z siłą świeżo zrośniętych mięśni. Ciało, zamiast zsunąć się bezwładnie z ostrza, nabiło się na nie tak, że twarze walczących niemal się stykały.

Z tej odległości morderca doskonale widział, że ogień w oczach żołnierza nie zgasł. Wręcz przeciwnie, dotąd przyćmiony, znużony, teraz rozgorzał z niebywałą mocą.

– Zabiłeś mnie – powiedział szaleniec, ale w jego głosie nie było wyrzutu. Raczej radość, bezbrzeżna, dziecinna uciecha, że ktoś był w stanie wreszcie pozbawić go życia. – Odebrałeś mi życie, więc teraz ja zabiorę twoje. Mogę, prawda? Powiedz, że mogę.

Napastnik szarpnął się, próbując wyswobodzić ręce z uścisku, ale kościste palce trzymały jak imadła. Moc stłamsiła jego ból, ale mimo to jęk ściskanych mięśni i trzask pękających kości sprawiły, że prawie stracił przytomność. Szamotał się niczym schwytana jaszczurka i w końcu udało mu się wyrwać. Za ten niewielki skrawek wolności musiał jednak zapłacić straszliwą cenę.

Zobaczył własne ręce w dłoniach uśmiechniętego szaleńca.

Zwinne i muskularne, napełnione przez Nabiyya nieśmiertelnością, w jednej chwili zredukowane zostały do pokracznie wygiętych kikutów, owiniętych urwanymi rękawami pustynnego płaszcza.

Nie zamierzał jednak się poddać. Bijące w piersi serce wciąż wypełniało go życiem, byłby niegodny boskiej jasności, gdyby tak łatwo zmarnował otrzymany od proroka dar. Wyszczerzył kły i pochylił się do skoku. Będzie walczył do ostatniej kropli krwi, choćby miał rozszarpać gardło niewiernego samymi zębami.

Zmusił mięśnie do kolejnego wysiłku, wystrzelił do przodu jak przyczajona kobra. Był gotów rozerwać przeciwnika na strzępy, zabić nieśmiertelnego, nawet jeśli musiałby niszczyć go bez przerwy przez czterdzieści dni i nocy, rozgniatać jak karalucha, by wyplenić z bladego ciała szaleńca ostatnie iskry życia. Był wysłannikiem Allacha, skrzydłami Dżibrila i mieczem Mikaila.

Nie mógł zawieść.

Nie mógł, a jednak poległ. Ciśnięta z siłą armatniej kuli ręka trafiła go prosto w twarz. Druga, rzucona w pierś, powaliła na ziemię, wyrywając oddech z płuc. Nim zdążył choćby pomyśleć o obronie, kolana białowłosego żołnierza wbiły mu się w brzuch, a obleczone strzępami brudnego mundury łydki przygwoździły uda.

Powalony i pokonany, nie był nawet w stanie splunąć przeciwnikowi w twarz. Szaleniec pochylił się, oparłszy mu ręce na piersi.

– Zabiję cię – wyszeptał, a jego usta rozciągnęły się w groteskowej parodii niewinnego uśmiechu. – Będzie fajnie. Zobaczysz, spodoba ci się.

Kościste palce zsunęły się w dół, tuż pod mostek. W jednej chwili trwały zupełnie nieruchomo, w drugiej drapały ubranie pokonanego. Paznokcie rozrywały materiał, a potem skórę. Rozdzierały ciało, warstwa po warstwie, zupełnie jakby obłąkaniec chciał przekopać się przez korpus swojej ofiary. Drapał coraz szybciej, odrzucając na bok kolejne płaty mięsa. W końcu palce wbiły się pod mostek, chwyciły śliską od krwi kość i rozerwały dwoma ruchami. Jakby ciało było tylko zabawką, którą można popsuć w przypływie dziecięcej okrutności.

Leżący na ziemi morderca przygryzł wargi. Co chwila unosił czerwieniejące kikuty, patrząc z nadzieją na odrastające kończyny, pokrywające się stopniowo węzłami nowych mięśni.

Jeszcze tylko chwila, kilka trwających całą wieczność sekund i będzie mógł zepchnąć z siebie tego demona w ludzkiej skórze. Do tego czasu mógł jednak tylko próbować wyswobodzić się z żelaznego uścisku i patrzeć.

Jak białowłosy szaleniec zanosi się obłąkańczym śmiechem.

Jak wyszarpuje z ciała kawałki kości.

Jak rozrzuca wokół strzępy mięsa, które jeszcze przed chwilą żyły w piersi mordercy.

Był zaprawionym w boju wojownik, nosicielem mocy proroka, synem pustyni. I właśnie przypomniał sobie, co to strach. Ucieleśnienie pierwotnego, najstraszliwszego lęku właśnie rozrywało go na strzępy.

– Dlaczego nie umierasz?! – krzyknął białowłosy, uśmiechając się jeszcze szerzej, gdy zobaczył, że wydrapywane przez niego kawałki tkanek uparcie odrastają – Dlaczego? Dlaczegodlaczegodlaczegodlaczego?!

Nie czekał na odpowiedź. Wyszczerzył tylko zęby w drapieżnym grymasie i wgryzł się w pierś wojownika. Pomogło. Wreszcie miał przed oczami bijące serce. W pustych oczach błysnęła iskra. Dłoń uniosła się, a pokryte czerwoną mazią palce złączyły, tworząc pozór ostrza. Wszystko po to, by pół oddechu później wbić się w pierś leżącego mężczyzny.

Ciało wojownika wygięło się w łuk, a twarz wykrzywił wyraz przeraźliwej agonii. Wtedy przypomniał sobie czym jest ból.

Dziennikarka patrzyła na to jak urzeczona. Zniknęło zmęczenie, a mrożący trzewia strach stał się mglistą marą na skraju świadomości. Sekundy rozciągały się w nieskończoność, czas stracił znaczenie. Pozostała tylko fascynacja i poczucie spełnienia. Radość, że Świat pozwolił jej musnąć jedną ze swych tajemnic.

Obrazy spowolniły, przewijając się przed szeroko otwartymi oczami kobiety jak pokaz slajdów. Szaleńczy uśmiech żołnierza. Palce, wsuwające się w otwartą pierś. Krzyk ofiary. Błysk.

Serce mordercy zaczęło wysychać, gdy tylko przestało bić. Miękkie tkanki skurczyły się, pokrywając czernią, by w jednej chwili odpaść. Pod nimi, niby pestka w groteskowym owocu tkwił kłęb srebrzystych nici. Niespokojnych i ruchliwych jak gniazdo metalicznych węży. Z każdą sekundą wiły się coraz szybciej i jaśniały, aż wreszcie zmieniły się w kulę blasku.

Jasność rosła, wyostrzając kontury pomieszczenia, wbijając się pod powieki mlecznymi igiełkami. Nieprzerwanie rosła w siłę, aż w końcu pękła, rozdzierając uszy straszliwym trzaskiem. Nim ogarnęła ją ciemność, kobieta poczuła jeszcze, że coś zasłania jej oczy.

Ocknęła się, czując zapach dymu i spalenizny. W uszach trzeszczało jej niemiłosiernie, a po szyi leniwie toczyły się krople krwi z nadszarpniętych bębenków. Bolał ją każdy skrawek ciała. Myśli w głowie szumiały bezładnie jak obraz w rozstrojonym telewizorze.

Z tego, w jaki sposób przeżyła eksplozję, zdała sobie sprawę dopiero, gdy poczuła, że opada na nią coś ciężkiego. Martwy mężczyzna o dłoniach naznaczonych bąblami poparzonej skóry, otulony strzępami nadpalonego munduru. Oficer własnym ciałem uchronił ją przed śmiercią.

Lecz kobieta nawet na niego nie spojrzała. Patrzyła wprost w niewielki krater, pozostały po wybuchu. W jej oczach wraz z paraliżującą trwogą tańczyła ekscytacja. Przez moment widziała jedynie dym i zniszczoną posadzkę.

Potem zobaczyła kości.

Unoszące się nad ziemią płatki bieli, rosnące z każdą sekundą, jakby były tkane z powietrza. Cząstki łączyły się ze sobą jak groteskowa parodia puzzli. Tworzyły piszczele, formowały kręgosłup, wystrzeliwały szponami żeber. W końcu na najwyższym kręgu wyrosła czaszka. Jak potworny kościsty kwiat. Dopiero co doczepiona żuchwa unosiła się i opadała w szkieletowej karykaturze śmiechu. Zęby uderzały o siebie chaotycznie, a ziejące pustką oczodoły wlepione były w sufit.

Wtedy pomiędzy żebrami błysnął róż. Więzadła wyrosły wprost z powietrza. Splatały się w silny mięsień, z każdą chwilą pulsując coraz mocniej. Gdy serce wreszcie zabiło, z jego wnętrza wystrzeliła czerwień. Żyły i tętnice rozlały się po nieistniejącym jeszcze ciele siecią nitek, muskały szkielet, wsuwały się między obrastające kości tkanki. Wreszcie dotarły do głowy. Przyprószyły czerwienią mięśnie, które zdołały już oblec żuchwę, a potem schowały się pod skórą, która zaczęła pokrywać ciało. Płat po płacie. Śmiech mężczyzny nie był już kłapiącą zębami parodią, tylko charczącym rechotem, wyzierającym z niezregenerowanego wciąż gardła. W puste oczy wróciło szaleństwo, a pukle śnieżnobiałych włosów wyrosły z czaszki, układając się w schludną fryzurę.

Odrodził się nawet mundur. Włókna pojawiły się znikąd i zaczęły oplatać ciało jak narośl, by po chwili spleść się w schludne odzienie.

Wtedy trwające w bezruchu powietrze wypełniła kolejna salwa szaleńczego śmiechu.

 

*

 

Przed chwilą umarłeś. Obróciłeś się w proch. To, że pozostała po tobie tylko chmura rozproszonych atomów bawi cię niezmiernie. A to wszystko przez dar proroka, o którym wciąż szepcze nowy głos w twojej kolekcji. Niemądry Nabiyy spalił każdą drobinkę ciała swego wysłannika, by ochronić tajemnicę własnej mocy, ale zapomniał, że głosów nie można zniszczyć. I teraz poznałeś kolejny sekret Świata. Znów zanurzyłeś się w prawdzie.

Zatroskany szept ostrzega cię, że ktoś ci się przygląda. Niechętnie wracasz do rzeczywistości i przekrzywiasz głowę. Spoglądasz wprost w szeroko otwarte oczy klęczącej nieopodal kobiety. Wygląda na przerażoną i zaskakująco żywą. Jak biały królik, który zgubił drogę do swej nory. Może wybuch serca karalucha nie był wcale tak mocny, jak ci się wcześniej wydawało? Nawet głosy zdają się tego nie wiedzieć.

Wstajesz i mimowolnie unosisz kąciki ust, bo pośród wypełniającego kobiece źrenice strachu dostrzegłeś również pełgające płomyczki urzeczenia. Już wiesz. Jesteś pewien, że masz przed sobą poszukiwaczkę prawdy, kogoś, kto gotów jest zapłacić Światu każdą cenę, by ten odsłonił swe tajemnice. A ty możesz dać jej to, czego szuka. Podarować morze szaleńczej, niemożliwej do zniesienia prawdy.

Kobieta odsuwa się, gdy do niej podchodzisz, lecz jej plecy wkrótce natrafiają na chłód muru. Nie ma dokąd uciec. Pozostaje jej tylko patrzeć, jak zbliżasz się chwiejnym krokiem i przysiadasz tuż przed nią. Słyszysz dudnienie serca, czujesz zbierające się między wami napięcie. Na pół oddechu przymykasz oczy, by wsłuchać się w zew otaczających cię szeptów.

Wtedy dostrzegasz nóż, który poszukiwaczka ściska w drżących dłoniach. Jesteś tak blisko, że czubek ostrza muska niemal twój mundur.

– Chcesz poznać prawdę? – pytasz, oplatając jej palce swoimi. – Najprawdziwszą ze wszystkich prawdziwych prawd?

Kobieta nie odpowiada, ale widzisz w jej oczach przyzwolenie.

Dlatego nabijasz się na ostrze.

Krzyczy zaskoczona, chce wyrwać ręce, lecz nie pozwalasz na to. Trzymasz jej dłonie w żelaznym uścisku, czujesz jak metal zagłębia się w ciało. Wchodzi między żebra, ledwie muskając serce, choć to wystarczy, byś poczuł, że właśnie umarłeś.

Nóż wypada z rany, gdy tylko puszczasz ręce poszukiwaczki. Ta zanosi się histerycznym płaczem. Nie przestaje nawet, gdy kładziesz jej dłoń na szyi.

– Odebrałaś mi życie, więc i ja zabiorę twoje. – Zaciskasz palce, powtarzając wiekową formułę. Czekasz aż rytuał znów się wypełni.

Skóra kobiety szarzeje w mgnieniu oka, wysycha i odpada płatami, by obrócić się w proch. Po kilku chwilach ze smukłego ciała pozostaje jedynie kilka porwanych wiatrem drobinek, a ty po raz kolejny zanosisz się radosnym śmiechem, bo znalazłeś nowego towarzysza. Kolejny głos dołączył do twojej kolekcji.

Wstajesz i przeciągasz się, aż słyszysz trzeszczenie stawów. Opuszczasz ruiny, powoli zagłębiając się w mrok pustyni. Zostawiasz za sobą resztki cywilizacji i witasz piaszczysty ocean ciepłym uśmiechem, choć on zdaje się zupełnie cię ignorować. Zimny i cichy, trwa w całkowitym bezruchu.

Jesteś szczęśliwy, tak bardzo, że najchętniej rozerwałbyś kogoś na strzępy. Zdobyłeś w końcu dwa wartościowe głosy, choć wcześniej musiałeś zniszczyć setkę bezużytecznych. A może to było wczoraj? Może w ogóle nie nastąpiło? Tuż przy uchu słyszysz kilka słodkich szeptów, które przekonują cię, byś nie frasował się nieistotnymi detalami. Nie zamierzasz.

Pochylasz się, by nabrać garść piasku. Drobinki zaczynają wirować w twojej dłoni, łączą się w nitki, splatają ze sobą. Po chwili ściskasz zapieczętowany list, zapisany wężykiem zaokrąglonych liter. Czujesz, że twój ubiór się zmienia. Ciężka bawełna przekształca się w kaszmir, a maskujące wzory z każdym oddechem coraz bardziej przypominają fakturę pustynnego płaszcza. W końcu nawet twoje włosy uginają się lekko pod ciężarem turbanu.

Szept pustynnego wojownika wskazuje ci drogę, a ty całym sercem pragniesz nią podążyć. Na spotkanie z prorokiem, by odebrać mu życie i posiąść jego głos. Szybko, nim zapomnisz dokąd idziesz.

Gdzieś na granicy świadomości odzywa się poszukiwaczka prawdy. Nawet jako ciche tchnienie zachowała swą bezbrzeżną ciekawość. Chce poznać twą tożsamość, wiedzieć o tobie wszystko.

Odpowiadasz chętnie, uradowany, że twój zbiór powiększył się o tak wartościowe egzemplarze.

Jesteś wojną i pożogą. Śmiercią i szaleństwem. Bezsensem i absurdem.

Zbierasz głosy.

Koniec

Komentarze

Nowe opowiadanie vyzarta. Pierwsza myśl: "rzuć co tam akurat robisz i czytaj!". Druga, po kilku sekundach na ochłonięcie: "ok, na początek komentarz, tak by mieć pewność, czy ktoś nie skomentował, sam do czytania usiądę za chwilę". Tak też zostawiam komentarz na poczet przyszłej, miejmy nadzieję przyjemnej, lektury.

Rewelacyjny pomysł z gwiazdkami. Ciekawy na głównego bohatera. Ale trochę za dużo trupów. Kiedy piszesz "morderca" trudno zgadnąć, kogo dokładnie masz na myśli. A trochę mam Ci za złe, że zahaczyłeś o pomysł, którego sama jeszcze nie zdążyłam przelać na papier. Nic to, ja to sobie wymyśliłam odrobinę inaczej i mam nadzieję, że różnice wystarczą i nie wyjdę na plagiatorkę, kiedy wreszcie napiszę to opowiadanie. ;-)

Babska logika rządzi!

Bardzo dobre opowiadanie. Ciekawa historia, szacunek za formę, styl i język.

Autorze   Mam nieodparte wrażenie, że wzorowałeś się na powieści pt. "Nieśmiertelny", którą czytałem kilka lat temu. Moim zdaniem trochę przesadziłeś z naturalizmem i fascynacją śmiercią. Niemniej Twoje pióro mogę zaliczyć do najsprawniejszych na portalu. Szkoda, moim zdaniem, że nie wykorzystujesz literackiego talentu do opowiadań mniej krwawych i przerażających. Pozdrawiam.

Dziękuję wam wszystkim za ciepłe słowa i wyrazy uznania. Nic tak nie motywuje do dalszego pisania jak pozytywne opinie czytelników. Finklo, pomysłem się nie przejum, nawet jeśli wspomniałaś o tym jedynie pół żartem, pół serio. Ludzka kreatywność jest tak nieograniczona, że każdy pomysł można rozwinąć na setki różnych, fantastycznych sposobów. Choć jeśli główny bohater twojego opowiadania będzie szalonym do cna, białowłosym albinosem na pewno odchrząknę znacząco. Ryszardzie, z ręką na sercu zaręczam, że nie wzorowałem się na żadnej powieści. Prawdę powiedziawszynie czytałem jeszcze żadnej książki, która w podobny sposób podchodziłaby do zagadnienia nieśmiertelności. A sam pomysł na opowiadanie pamięta właściwie moje pierwsze próby pisarskie. Jest reliktem czasów, kiedy to w przypływie młodzieńczej autofascynacji pisało się pierwszą powieść, która nigdy nie miała ujrzeć zakończenia, a w po głowie chodziła krew i śmierć, bo krew i śmierć były przecież "cool". Ten tekst był właściwie pisany latami, pomysł ewoluował, a opowiadanie było powoli rozbudowane i modyfikowane wraz ze zdobywanym przeze mnie doświadczeniem pisarskim. A kiedy przed miesiącem ze zdumieniem stwierdziłem, że właściwie brakuje mi pięciuset słów do zakończenia, postanowiłem zamknąć opowiadanie ostatecznie. Ale zarys pierwotnego pomysłu pozostał, dlatego jest krew, śmierć i szaleństwo. Zatem możesz mi wierzyć, Ryszardzie, że więcej tak naturalistycznych tekstów z mojej strony raczej nie uświadczysz. Wyrosłem już z tego, że tak powiem. 

Dobra, opiszę czarnowłosego Murzyna. ;-)

Babska logika rządzi!

Finklo, to zamiast munduru ubierz go jeszcze w sutannę ;)

Myślałam o spódniczce z trawy, ale sutanna też godna rozważenia. ;-)

Babska logika rządzi!

Taki w trawiastej spódniczce mógłby, zamiast układać ciała w stosik, przystąpić do konsumpcji. :)

 

Vyzarcie, wybacz ten offtop.

Niewiele uzbierało się komentarzy.  Z jednej strony trochę mnie to dziwi, z drugiej – nie. Sam odłożyłem komentarz na trochę później, żeby dać sobie czas na zdecydowanie, jak interpretować…    Autor tłumaczy się z nadmiaru krwi, śmierci, okrucieństwa. Niepotrzebnie. Nieważne, kiedy zaczął, ile razy uzupełniał i przerabiał ani jaką kierował się myślą. Świadomie czy nieintencjonalnie, to nieważne, stworzył obrazy dwóch oślepionych bezrozumną nienawiścią demonów, z których jeden jest jak gdyby odrobinę mądrzejszy, ponieważ "zbiera głosy", pod czym rozumiem silne, nietypowe osobowości, i gromadzi je w sobie. Tyle, że to bynajmniej nie stawia go wyżej, nie czyni zrozumialszym… Przeciwnie, łatwiej zrozumieć drugiego, natchnionego przez proroka. Jest narzędziem, po prostu. Ale czy tak, czy inaczej, obaj są przerysowanymi karykaturami ludzi zamkniętych na własnej ideologii, ksenofobicznych do ostateczności, do ogłupienia, totalnego odhumanizowania.   Zapewne inaczej widziałbym oba te potworki, gdyby po świecie nie łaziły ich cienie…

i staczasz w dół z – czy nie brzmiałoby lepiej "staczasz się w dół" ?

przypływie dziecięcej okrutności. – dziecięcego okrucieństwa?

zaprawionym w boju wojownik – wojownikiem? Ja również miejscami pogubiłem się między wojownikiem a mordercą… :) Mimo to, gdyby nie pewne płaszczkowe zagrania zupełnei gdzie indziej, nie oderwałbym się od lektury, bo przyjemnie i płynnie się czyta, a dziś miałem cięzki dzień z opowiadaniami  ;) Krwawa rozpierducha z uosobiajacymi swoje społeczności szaleńcami na pierwszym planie. Odczytałem główne postaci jako okrutne, dyszące wzajemną nienawiścią karykatury światów, których przedstawicielami są – takie personifikacje tego, co przeciwne strony mówią o sobie najgorszego. Niestety, cholera, chrześcijanie mają zmartwychwstającego boga ;)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Szczerze powiedziawszy wydaje mi się, że morderca i wojownik odnoszą się w tekście do tej samej osoby, tak przynajmniej miało być w założeniu, być może wkradł się jakiś błąd. Adamie, Psychofishu, dziękuję za kometarze i słowa uznania. Okazuje się, że mój tekst ma większy potencjał intepretacyjny, niż zakładałem. Tym bardziej cieszę się, że udało mi się skłonić was do jakichś refleksji i przemyśleń.

Mój problem polegał na tym, że morderców i wojowników widziałam więcej niż jednego. ;-)

Babska logika rządzi!

Krwiste i dobrze przyprawione niczym porządny tatar. Hmmm, czas chyba kończyć z czytaniem i wziąć się za obiad.

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Porządnie napisane, oryginalny styl i atmosfera tak zimna jak ciała zabitych. Jednym słowem: dobre.

Tym razem, Vyzarcie, poległam.

Czytałam, a postaci myliły mi się, żywi mieszali z trupami, aż w końcu przestałam dociekać, kto żyje, kto nie, a kto jest nieśmiertelny.

 

– Tak ab­sur­dal­nie wiel­kie, że za­cho­dzi na zja­wi­sko pa­ra­nor­mal­ne. – Raczej: – Tak ab­sur­dal­nie wiel­kie, że zakrawa na zja­wi­sko pa­ra­nor­mal­ne.

 

albo wsu­nąć do kie­sze­ni wy­pu­kłą ko­per­tę… – Raczej: …albo wsu­nąć do kie­sze­ni pękatą ko­per­tę

 

spo­rzą­dzić pierw­szy etap planu ataku i re­kwi­ra­cji skarb­ca… – …spo­rzą­dzić pierw­szy etap planu ataku i zarekwirowania skarb­ca

 

Pu­sty­nia pła­ka­ła nad swoim dzieć­mi… – Literówka.

 

Za­miast ko­lej­ne­go wstrza­ły sły­chać było je­dy­nie… – Literówka.

 

Cios, który ura­to­wał ofi­ce­ro­wi życie, zo­stał za­da­ny zo­stał za­da­ny przez sza­leń­cze­go al­bi­no­sa. – Dwa grzybki w barszczyku.

 

ktoś był w sta­nie wresz­cie po­zba­wić go życia. – Ode­bra­łeś mi życie… – Nie brzmi to najlepiej.

 

a ob­le­czo­ne strzę­pa­mi brud­ne­go mun­du­ry łydki przy­gwoź­dzi­ły uda. – Literówka.

 

Myśli w gło­wie szu­mia­ły bez­ład­nie jak obraz w roz­stro­jo­nym te­le­wi­zo­rze. – Czy obraz może szumieć?

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

To smutno, tym bardziej że uważam to opowiadanie za jedno z moich bardziej udanych. Tym niemniej dziękuję, że chciało ci się znaleźć czas, by wygrzebać je z odmętów portalu i się nad nim pochylić.

Nowa Fantastyka