- Opowiadanie: jahrek - Miasto

Miasto

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Miasto

I

 

 

Siedziałem w niewielkiej łodzi i z nadzieją wpatrywałem się w bezkres oceanu. Wierzyłem, że na horyzoncie pojawi się jakiś statek. Dłonią chroniąc oczy przed blaskiem słońca, zerkałem od czasu do czasu na bezchmurne niebo w poszukiwaniu samolotu albo helikoptera lub chociaż malutkiej paralotni. Czegokolwiek. W łodzi przebywałem zaledwie od kilkunastu godzin i nie miałem zielonego pojęcia dokąd płynąłem. Dokoła otaczała mnie zieleń wód, a najbliższy ląd znajdował się prawdopodobnie pode mną. Na razie jednak wolałem tego nie sprawdzać.

– Gdzie ja, kurwa, jestem? – pytałem rozgoryczony. – Pacyfik? Atlantyk?

W duchu modliłem się, żeby na jakimś morzu, najlepiej niedaleko lądu. Wtedy szansa ratunku byłaby znacznie większa. Spojrzałem na leżące w łodzi zapasy jedzenia i słodkiej wody, po czym zatrzymałem wzrok na wiosłach.

– Mają poczucie humoru, skurwysyny. Niby dokąd mam wiosłować? – burknąłem, a chwilę potem syknąłem z bólu i delikatnie dotknąłem pleców. Pod palcami wyczułem gęsty płyn sączący się z rany.

Przez chwilę w skupieniu słuchałem dźwięku fal uderzających lekko o burty. Na moje szczęście woda była spokojna, a pogoda nie zapowiadała nadejścia sztormu. Ułożyłem się wygodnie, opierając głowę o worek z jedzeniem, po czym utonąłem we wspomnieniach.

Wciąż nie mogłem uwierzyć w to, co mnie spotkało. Jedynym dowodem były wspomnienia ostatnich kilku dni, które głęboko wryły się w moją pamięć.

 

Znienawidziłem słońce.

 

 

***

 

Kiedy odzyskałem przytomność, poczułem potworny ból głowy. Otworzyłem usta suche i spękane z pragnienia, po czym z trudem wyszeptałem:

– Gdzie ja jestem?

Wstałem z miękkiego posłania i przez chwilę chodziłem po pomieszczeniu, starając się zrozumieć, co się właściwie stało. Powoli dotarło do mnie, że byłem zamknięty w jakimś dziwacznym więzieniu. Więzieniu? Tak, to chyba najwłaściwsze słowo. Zauważyłem, że pozbawiono mnie akwalungu oraz kuszy i noża, a na nogach zamiast płetw miałem niebieskie, gąbczaste skarpety. Musiałem przyznać, że znakomicie ogrzewały stopy, co w połączeniu z piankowym kombinezonem zapewniało niezbędne ciepło.

– To chyba drzwi? – zapytałem, a ostatnie słowo, odbijające się echem od ścian, jakby próbowało upewnić mnie w przypuszczeniu.

Stałem przed wysokimi na ponad trzy metry wrotami, które nie miały klamki ani czegokolwiek pozwalającego na ich otwarcie. Pomyślałem, że taki mechanizm może się znajdować po ich drugiej stronie.

– Hej, jest tam kto? – krzyknąłem. – Słyszy mnie tam ktoś!? – wydarłem się na całe gardło, a głośny pogłos zmusił mnie do zasłonięcia uszu dłońmi.

Wrzaski przeobraziły się w prośby, a na koniec zalała mnie fala agresji. Długo uderzałem w kamienne drzwi, aż na pięściach pokazała się krew. Zapomniawszy o braku twardego obuwia na stopach, w amoku kopnąłem z całej siły w wrota. Upadłem na podłogę, klnąc na czym świat stoi i złorzecząc niewidzialnemu wrogowi. Zwinąłem się z bólu niczym pies skatowany przez pijanego farmera.

Czułem jak łzy spływają mi po policzkach.

Nie wiedziałem jak długo i przede wszystkim dlaczego ktoś mnie tam trzymał. Poza tym wciąż nie widziałem żadnego z porywaczy, o ile tak ich mogłem nazywać. W końcu zaprzestałem bezowocnych wrzasków, na które i tak nikt nie reagował.

 

Zaprzyjaźniłem się z ciszą.

 

***

 

Próbowałem przypomnieć sobie, jak to się stało? Zdarzenie miało miejsce podczas połowu dla bandy zwariowanych Japończyków, jakieś dwadzieścia metrów poniżej linii wody. Ostatnie co zapamiętałem, to jakiś dziwny błysk. Chwilę potem pociemniało mi w oczach.

Nie mogłem pracować w Stanach po wpadce ze sprzedażą ponad dwudziestu kilogramów rekinich płetw. Wszystkie oszczędności poszły na kaucję, lecz rozprawy nie doczekałem. Uciekłem do Azji i zacząłem pracować dla Japońców.

Robota nie należała do najłatwiejszych i szczególnie bezpiecznych, ale pieniądze wynagradzały mi z nawiązką wszystkie trudy. A fach znałem doskonale, bo wykonywałem go od prawie dziesięciu lat, zaczynając jeszcze jako dwudziestolatek. Nurkowałem, wyczekiwałem na delfina, po czym powoli podpływałem jak najbliżej, a potem strzelałem z kuszy. Byłem sprawnym myśliwym i zawsze trafiałem w łeb. Trup na miejscu. Później moi skośnoocy koledzy, z których tylko jeden jako tako gadał po angielsku, wciągali zdobycz na pokład kutra. Dziennie potrafiłem zabić nawet dziesięć dużych osobników. Japończycy nie kiwali mnie na kasę, choć wiedziałem od innych płetwonurków, że zdarzały się takie przypadki.

– Amerikanin, dobrze robota – chwalił mnie za każdym razem szczerbaty jegomość, który miał tak długie imię, że potrafiłem zapamiętać tylko pierwszą sylabę. – Dużo ryba zabić.

– Arigato – odpowiadałem, nie chcąc wdawać się w tłumaczenia, że delfin należy do morskich ssaków. Umiałem po japońsku powiedzieć ze trzy słowa, bo czy to moja wina, że angielski był globalny językiem?

Co się działo potem z upolowanymi delfinami, to już nie moja rzecz. Mogłem się co najwyżej domyślać, że prawdopodobnie mięso trafiało na stoły wybranych restauracji. Wszyscy w branży wiedzieli o istnieniu lokali, gdzie dla klienteli z grubymi portfelami podawało się specjalne menu. W takich kartach dań można było znaleźć posiłek, który przyrządzono z mięsa zwierząt znajdujących się pod ścisłą ochroną. Na zakazanym interesie Yakuza już od dawna trzymała łapę i zarabiała dzięki temu ogromne pieniądze, więc tacy jak ja nie musieli martwić się o recesję, krachy na giełdzie czy globalne bezrobocie. Wystarczyło robić swoje i trzymać język za zębami.

 

Przyjąłem trzydzieści srebrników.

 

***

 

Kwadratowa dziura na szczycie wydawała się przeszklona lub umocowano tam jakieś inne przeźroczyste tworzywo. Ustrojstwo emitowało błękitne światło, dzięki czemu w celi było w miarę jasno. Niestety, nie miałem najmniejszych szans, aby tam dotrzeć, bo pomieszczenie przypominało małą piramidę, a gładkie ściany tworzyły coś na kształt czworokątnego ostrosłupa. Żadnego zadrapania ani wgłębienia, nic, co mogłoby pomóc w ewentualnej wspinaczce. Z każdej strony otaczała mnie wilgotna i – idealnie oszlifowana – lita skała. Poddałem się po kilku próbach, kiedy pozdzierałem skórę palców aż do krwi.

Na środku sali znajdowało się posłanie, utworzone z dużych, żółtych liści i jakiś czerwonych roślin. Cały ten barwny wieniec leżał na materacu, wykonanym z tego samego materiału co moje skarpety.

Kiedy spałem, jak zwykle któryś z nich przyniósł mi jedzenie; trochę zieleniny i kawioru zostawiano na dużej muszli. Za każdym razem, kiedy się budziłem, skorupy znikały. A przecież zawsze miałem płytki sen… Może dosypują mi czegoś do posiłków? Dostawałem ciągle to samo, od czasu do czasu z czymś przypominającym wyglądem groch.

– Nawet nie najgorsze – stwierdziłem i, przełykając kolejną porcję, wciągnąłem mocny zapach pokarmu do nozdrzy. – Jakby trochę zalatuje zgnilizną. Możliwe, że jestem uwięziony gdzieś blisko morza.

Zacząłem się zastanawiać, dlaczego do tej pory myślałem, że porywaczy jest kilku? Może to tylko jeden człowiek? Jakiś szaleniec, który teraz zabawia się swoim małym, zaglądając do celi przez ukryty wizjer. W końcu, kiedy mu się znudzi, przyjdzie tutaj i poderżnie mi gardło, po czym zeżre moje wnętrzności albo nakarmi nimi psy.

A jeśli to kobieta? Upokarzana oraz gwałcona przez ojca w dzieciństwie, postanowiła wziąć odwet na mężczyznach i poprzez wymyślne tortury doprowadzać do ich śmierci.

W mojej głowie pojawiały się coraz to nowe domysły i przypuszczenia. Im więcej nad tym rozmyślałem, tym mniej rozumiałem.

 

Zapomniałem, że jest czas.

 

***

 

Próbowałem nic nie jeść, podejrzewając, że potrawy są nafaszerowane środkiem nasennym. W końcu jednak zaległem na posłaniu. Kiedy otworzyłem oczy, po naczyniach nie pozostał ślad, a na ich miejscu pojawiły się nowe i wypełnione tym co zawsze.

Powoli zaczynałem wariować. Co jakiś czas moich uszu dobiegały niepokojące szmery i niewyraźne szepty, a w głowie zrodziło się paranoiczne podejrzenie, że jestem bez przerwy obserwowany. Potrafiłem bardzo długo krążyć po celi, poszukując w ścianach otworów lub ukrytych mikroskopijnych kamer. Nic nie znalazłem.

 

Czekałem na świt.

 

***

 

Usłyszałem za drzwiami jakieś dźwięki. Coś na kształt rozmowy kilku osób, lecz wszystko było przytłumione, bardzo niewyraźne. Nic podobnego wcześniej nie miało miejsca. Dudniące głosy stawały się coraz głośniejsze. Powoli nabierałem pewności, że ktoś się zbliża. Moje myśli pobiegły w kierunku porywaczy i potencjalnego zagrożenia, jakie ich przybycie mogło ze sobą nieść: szybką śmierć czy powolne konanie podczas bolesnych tortur?

Bardziej prawdopodobną zdawała się być druga możliwość.

Nagle drzwi otworzyły się z hukiem, a po chwili do środka weszły cztery nagie postacie. Byli dużo wyżsi ode mnie, choć do niskich się nie zaliczałem. Korpusy istot pokrywała srebrna łuska, tworząc coś na wzór karacenowej zbroi husarskiej, a na owalnych i pozbawionych szyi głowach żółtym blaskiem świeciły oczy. Przybysze zamiast stóp mieli duże płetwy, natomiast trzecia wystawała im z pleców. W błoniastych dłoniach trzymali długie przedmioty, które wyglądały jak włócznie ze świecącymi niebieskim blaskiem grotami.

Serce waliło mi jak kałasznikow, jakby zaraz miało rozsadzić klatkę piersiową. Oparłem się plecami o ścianę i patrzyłem na przybyszy, trzęsąc się przy tym jak osika. Kim byli? W mojej spoconej ze strachu głowie błyskawicznie zrodziło się podejrzenie: kosmici! Szybko dotarło do mnie, że zostałem uwięziony przez przedstawicieli pozaziemskiej cywilizacji. Co ze mną zrobią? Zabiją od razu, czy może najpierw przeprowadzą jakieś bolesne eksperymenty?

Jeden z nich wyszczerzył dziesiątki małych, trójkątnych zębów i wydał gulgoczący dźwięk, po czym głową wskazał wyjście. Nie mogłem wykonać nawet najmniejszego ruchu; paraliż całkowicie zawładnął moim ciałem. Strach spowodował, że nie ruszyłem się z miejsca. Chciałem krzyczeć, ale wyartykułowanie z gardła choćby jednego najkrótszego słowa okazało się ponad moje możliwości.

Wtedy obcy dotknął mojego ramienia włócznią i natychmiast poczułem jakby porażenie prądem. Wrzasnąłem, po czym powstałem na równe nogi. Masując obolałą część ciała, odważyłem się podnieść wzrok na napastnika.

– Czego… czego chcecie? – Udało mi się wreszcie coś powiedzieć.

Nie wiedziałem, czy stworzenia zrozumiały zadane pytanie, ale stojący najbliżej mnie wykonał ruch włócznią. Wyczytałem z gestu, że mam udać się w stronę otwartych wrót.

Po chwili, otoczony przez nieznane mi istoty, ruszyłem do wyjścia.

Kiedy przekroczyliśmy próg pomieszczenia, zauważyłem kątem oka, jak obcy pociągnął za dźwignię umieszczoną na ścianie korytarza. Ułamek sekundy potem usłyszałem rumor zamykanych drzwi.

 

Wyruszyłem w podróż.

 

***

 

Wydawało mi się, że marsz długim, pozbawionym okien tunelem trwał całą wieczność. W ciemnościach ledwo rozróżniałem towarzyszące mi sylwetki i co jakiś czas wbijałem uważnie wzrok w nierówne podłoże, żeby się o coś nie potknąć. Później długo szliśmy w górę po nierównych schodach, a ja odniosłem wrażenie, że robi się znacznie jaśniej. Po jakimś czasie moje przypuszczenia potwierdziły się.

Kiedy poczułem, że za chwilę nogi odmówią mi posłuszeństwa, dodarliśmy do kolejnych wrót bliźniaczo podobnych do poprzednich. Po ich pokonaniu znaleźliśmy się w ogromnym pomieszczeniu. Sala przypominała wielkością halę widowiskową, w której mecze rozgrywał mój ulubiony Orlando Magic, a gigantyczna i zarazem przezroczysta kopuła umożliwiała podziwianie, rozciągającego się z każdej strony, zdumiewającego widoku.

Pokryta łuską istota zatoczyła ręką koło, zapraszając do przyjrzenia się niezwykłym obrazom. Zupełnie niepotrzebnie, bo i bez tego gestu nie mogłem oderwać wzroku, stojąc z gębą otwartą na oścież.

– O mój Boże… – wymamrotałem.

Widziałem dziesiątki wysokich budynków wzniesionych z kamiennych płyt oraz posiadających duże okna. Dostrzegłem w nich kolejnych przedstawicieli gatunku, który mnie uwięził. Zdawało się, że oni także patrzyli na mnie, choć nie miałem co do tego pewności ze względu na dzielącą nas odległość. Wieżowce wyglądały, jakby wyrosły z podłoża w sposób naturalny, a dopiero potem wydrążono tam korytarze, pomieszczenia, zbudowano schody, a przede wszystkim wstawiono okna i umieszczono na szczytach przezroczyste kopuły. Budynki nie różniły się między sobą zupełnie niczym: miały podobną wysokość i były tego samego, ciemnozielonego koloru. Kiedy przyjrzałem się dokładniej, wydało mi się, że ich ściany pokrywa coś w rodzaju miękkiego mchu, który czasami falował jak łany wysokiej trawy na silnym wietrze.

W dole nie było żadnych uliczek, chodników lub ścieżek. Tylko ciemność, z której wyłaniały się wieżowce. Mieszkańcy osobliwego miasta latali w powietrzu, mając na głowach klosze, prawdopodobnie wykonane z tego samego materiału co szczyty budynków. Do domów wlatywali przez okrągłe wejścia, które błyskawicznie się otwierały, po czym zamykały się równie szybko.

Podejrzewałem, że obcy musieli być bezpłciowi, bo do tej pory nie zauważyłem u nich żadnych narządów rozrodczych. Mimo to zdarzały się osobniki znacznie mniejsze, więc chyba mogli posiadać potomstwo.

Widziałem, jak jedno ze stworzeń mknęło pomiędzy budynkami, prowadząc dziwny pojazd. Kiedy przyjrzałem się dokładniej, okazało się, że istota siedziała na grzbiecie… delfina.

Oparłem się rękami o część kopuły, żeby z wrażenia nie upaść.

– Jestem na dnie – powiedziałem, a po moich plecach przebiegły nieprzyjemne dreszcze. – Jestem na jebanym dnie – powtórzyłem.

 

Patrzyłem na niewidzialne.

 

***

 

Po równie krótkim jak i szokującym zapoznaniu z podwodnym miastem, wyprowadzono mnie z sali. Ponownie szliśmy dość długo, tym razem schodami w dół, aż zatrzymaliśmy się w kolejnym pomieszczeniu. Było równie obszerne jak poprzednie, ale temperatura zdawała się zdecydowanie wyższa. Natychmiast po mojej twarzy poczęły spływać kropelki potu, które raz po raz przecierałem wierzchem dłoni. Poza tym od momentu przekroczenia progu czułem nieprzyjemny odór.

– Coś jakby połączenie smrodu zepsutych jaj i gnijącego mięsa – mruknąłem, krzywiąc twarz.

Sala wyglądała na zupełnie pustą, dopóki nie skierowałem wzroku wyżej.

Cały strop pokrywały kolonie dużych kokonów. Były ogromne i zwisały nieruchomo, przedstawiając sobą obraz jak z koszmarnego snu. Wszystkie miały brązowo-żółty kolor, choć różniły się między sobą jaskrawością. Zauważyłem, że z ciemniejszych powłok ściekały na podłoże strużki jakiegoś ciemnego płynu, tworząc niewielkie kałuże. „Nie chciałbym spotkać motyla przepoczwarzającego się z tak wielkiej larwy” – pomyślałem i wzdrygnąłem się, kiedy w mojej wyobraźni pojawiła się postać gigantycznej ćmy pożerającej upolowanego cielaka.

– Chcecie mnie dać tym bestiom na pożarcie, co? – rzuciłem pytanie, choć wiedziałem, że nie otrzymam odpowiedzi.

Po chwili przybliżyliśmy się do jednego z ciemnych kokonów, po czym jeden z eskortujących zagulgotał coś i pchnął mnie w stronę oprzędu. Wbiłem wzrok w dyndającą nade mną i miejscami prześwitującą powłokę. Coś w środku poruszyło się. Organizm wydawał się dziwnie znajomy. Pysk, płetwy, ogon… To niemożliwe.

– Delfin? – Zdziwiony odkryciem odwróciłem głowę do stojącego najbliżej wartownika. Ten wydał z siebie dźwięk przypominający śmiech, a potem nakazał ruchem głowy dalszy marsz. Przemieściliśmy się w głąb sali, gdzie musiałem powtórzyć tą samą czynność pod innym kokonem. Wydawał się ciemniejszy od wcześniejszego, mimo to znalazłem przezroczysty fragment. Przyjrzałem się uważnie.

Wewnątrz wypełnionego zielonkawym płynem oprzędu spało, skulone niczym zmarznięte szczenię, podwodne dziecko. Poza rozmiarami różniło się od dorosłych osobników brakiem łusek oraz obliczem pozbawionym oczu.

W mojej głowie pojawiły się dziesiątki pytań. Czyżby tuż przed śmiercią delfiny zasypiały w kokonach, aby po okresie transformacji obudzić się w zupełnie innych ciałach? A może zupełnie na odwrót?

Oprócz wiedzy, którą mnie obdarowano, poznałem również przyczynę porwania. Domyśliłem się, że pokazują ogrom mojej zbrodni tylko po to, abym potem został odpowiednio ukarany. Specyficzne śledztwo i sąd w jednym.

Spodziewałem się najgorszego, lecz jednocześnie odetchnąłem z ulgą. Przeczucia jednak mnie zawiodły i nie zostałem pokarmem gigantycznego motyla.

 

Chciałem się obudzić.

 

***

 

Zeszliśmy jeszcze niżej. Czułem się jak Dante, choć nie towarzyszył mi ojciec Wergiliusz, a eskorta była mniej wylewna niż rzymski poeta. Kiedy pokonywaliśmy kolejne schody, mojej uwadze nie umknął fakt, że wartownicy sprawiali wrażenie zupełnie niezmęczonych długą wędrówką. Maszerowali w milczeniu, nie wydając żadnych dźwięków, podczas gdy ja ciężko oddychałem i głośno sapałem, a przecież wydolność miałem niemal na poziomie maratończyka.

Wkrótce przekroczyliśmy kolejne wrota. Zatrzymaliśmy nasz milczący pochód, a mnie uderzyła fala gorąca. „Teraz wiem, jak się czuje homar w garnku” – pomyślałem, przez krótką chwilę wizualizując sobie biednego skorupiaka gotującego się żywcem. Czułem, jak skóra na twarzy zaczyna wysychać, a z oczu popłynęły mi łzy. Szybko wytarłem je przedramieniem, po czym skierowałem wzrok przed siebie.

Przebywaliśmy w miejscu przypominającym hutę. Wokół krzątały się grupy podwodnych istot, pracujących przy produkcji przezroczystych płytek. Wydedukowałem, że tworzywo uzyskiwali z płynu, który widziałem wcześniej w kokonach. Przechowywali ciecz w dużych, kamiennych rynnach, natomiast rolę palenisk spełniały dziury w ziemi. Buchały z nich pomarańczowe płomienie, i coś mi podpowiadało, że ich pochodzenie było wulkaniczne. Istoty wlewały płyn do form, potem je podgrzewały, po czym wyciągały gotowe płyty emanujące jasnym blaskiem. W ten sposób odkryłem źródło oświetlenia pomieszczeń budynków podwodnego miasta.

– Odbieram im nie tylko światło, zagrażam również ich gatunkowi – bąknąłem cichutko pod nosem.

Chwilę potem poczułem potworny ból pleców, a wokół mnie zapanowały egipskie ciemności.

 

Wzniosłem się.

 

***

 

Wiedziałem, że z takimi zasobami jakie miałem na łodzi, długo nie pożyję. O ile jedzenia mogło wystarczyć w miarę na długo, o tyle zapasy wody kurczyły się w szybkim tempie. Powoli traciłem nadzieję na hollywoodzkie zakończenie, choć wciąż jakieś minimum wiary tliło się we mnie. Może jednak wkrótce wypatrzy mnie załoga jakiegoś statku lub pilot przelatującego samolotu?

– Dopóki żyję, wciąż jest szansa – pocieszałem się.

Niepokoiła mnie jeszcze jedna rzecz: rana na plecach wydawała się w ogóle nie goić.

 

Przepłynąłem rzekę.

 

Koniec

Koniec

Komentarze

Głupota głównego bohatera jest męcząca; jest porwany podczas nurkowania, dostaje do jedzenia kawior i jakieś glony, spotyka pokrytych łuską ryboludzi z płetwami (i sic!, bierze ich za kosmitów!), ale o tym, że jest na dnie orientuje się dopiero, widząc delfiny… Poza tym, delfiny nie są przystosowane do wysokich ciśnień na dużej głębokości, oraz – przez wzgląd na swą ssaczość – muszą trzymać się blisko powierzchni. Przy okazji; procedura polowania na delfina – miodzio. Śledzie ci Twoi kłusownicy też pojedynczo odławiają? Dalej: bohater gada do siebie. Notorycznie i bez sensu. Dlaczego? Jest chory? Innego wyjaśnienia nie widzę. Ten płyn i delfiny to jakieś naciągane dla mnie jest. Dodatkowo: mówimy o istotach bądź co bądź przystosowanych do wodnego trybu życia. I nie przeszkadza im suche powietrze, wysoka temperatura przy przetopie? Poza tym ciągle się zastanawiam, jakim cudem bohater wydedukował pochodzenie surowca na płytki, bo ciągle nie widzę jasnego powiązania. Przecież te huty nawet nie były blisko komór z delfinami.  No i na koniec: nie rozumiem sensu zdań kursywą.

Ciekawe :)

Przynoszę radość :)

Opowiadanie jest tak naiwne i pozbawione logiki – jak najmarniejszej logiki, że nie chce mi się nawet komentować. Podwodny mieszkaniec płynie na delfinie, czy leci?. Oj, autorze mogłeś się trochę wysilić, a nie dodawać tego naiwnego, nie trzymającego się kupy tekstu. Następnym razem przemyśl fabułę, popracuj nad szczegułami które ją uczynią choćby minimalnie prawdopodobną. Pozdrawiam.

A mnie irytowały nieuprawnione wnioski, jakie ciągle wyciąga bohater. O pochodzeniu płytek wspomniał już Exturio. Podobna substancja w oknach i kaskach? Ani chybi to samo. I nieważne, że protagonista nawet jej nie dotknął. Ale założenie o bezpłciowości, skoro nie widać narządów rozrodczych, to już rekord. Pewnie większość zwierząt według niego nie ma płci – kotki, ptaszki, rybki, owady…

Babska logika rządzi!

Dziękuję za wasz poświęcony czas na opko i opinie. No nie wyszło mi tym razem. Dobrze, że chociaż Anet się podobało (a przynajmniej zaciekawiło ją).

:)

Przynoszę radość :)

Podobał mi się fragment zakończony wzmianką o srebrnikach. Reszta podobała mi się dużo mniej. Nawet nie chodzi o styl, bo ten jest do przeczytania, ale konstrukcja bohatera jest nienajlepsza. No i niestety całość jest troszkę zbyt naiwna jak na mój gust.

Nowa Fantastyka