- Opowiadanie: Marianna - Spisek

Spisek

EDYTUJ

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Spisek

 

 

(Zamieszczam ten tekst, polecając go uwadze tych nielicznych czytelników/czytelniczek, których nie zdołały odstraszyć poprzednie części – różne sabotaże, szantaże i ewakuacje. To taka wariacja na temat.)

 

 

 

Mimo, iż wzywałam tylko lekarza, zjawili się obaj. Coraz częściej odnosiłam wrażenie, że pierwszy bardziej niż z nami, integrował się z ocaloną przez siebie częścią amerykańskiej załogi, zbyt dosłownie traktując mój rozkaz roztaczania opieki nad obmierzłymi "Robinsonami". Człowiek, którego oficer polecał na jedno z najbardziej odpowiedzialnych stanowisk na statku, nie wywierał dobrego wrażenia; unikał mojego wzroku, rzucając tylko ukradkowe spojrzenia.

‒ Doktor Alvarez ‒ przedstawił gościa Wang.

Skinęłam głową bez słowa, po czym spytałam oficjalnym tonem:

‒ Jakie stanowisko piastował pan na „Brasilii”?

‒ Młodszego lekarza ‒ wyjaśnił, po czym zupełnie niepotrzebnie dodał: ‒ Poznaliśmy się na planecie, pamięta pani?

‒ Nie ‒ zaprzeczyłam, chociaż rzeczywiście mogło to mieć miejsce ‒ ale mniejsza z tym. Komandor porucznik Wang na pewno wspominał, że na powierzchni zginęli obaj nasi medycy. Obejmie pan posadę głównego lekarza wyprawy. Czasowo, póki nie przylecą uzupełnienia.

Alvarez skrzywił się lekko; wydało mi się, że wpadł w popłoch.

‒ Chciałbym to przemyśleć ‒ powiedział. ‒ Zanim się zgodzę, muszę…

Zaskoczona, uniosłam wysoko brwi.

‒ Ja nie pytam, czy się pan zgadza. Jest wakat, a pan jest jedynym lekarzem na okręcie. Nie mamy wyboru ‒ stwierdziłam sucho.

‒ Rozważę to ‒ upierał się Latynos.

‒ Co tu jest do rozważania? ‒ Wstałam i podeszłam do Amerykanina, przyglądając się mężczyźnie z niedowierzaniem. ‒ Posada gwarantuje pełne racje żywnościowe i przeniesienie do własnej kwatery. Same korzyści.

‒ Nie zależy mi na nich ‒ stwierdził nieprzekonująco.

‒ Daruje pan, ale nie wierzę. ‒ Pozwoliłam sobie na sarkazm, widząc, jak na wspomnienie pełnej miski konowałowi zaświeciły się oczy. ‒ Dla pana to zapewne mało? Chce pan zyskać coś więcej?

‒ Chcę. ‒ Alvarez przestał nagle wodzić wzrokiem po kątach i spojrzał na mnie z desperacją. ‒ Zgodzę się, jeśli i pani pójdzie na ustępstwa. Nie proszę o wiele, a znacząco poprawimy zaopatrzenie w żywność.

‒ O co znowu chodzi? ‒ Zmarszczyłam brwi, zwracając się do Wanga; zaczęłam wyczuwać w całej sprawie podstęp pierwszego.

‒ Padła propozycja powiększenia sekcji ogrodniczej ‒ wyjaśnił oficer.

‒ Kosztem? ‒ spytałam natychmiast.

‒ Mesy pracowniczej ‒ odpowiedział równie szybko.

‒ A załoga ma jadać obiadki na grządkach? ‒ zadrwiłam.

‒ Nie ‒ odparł sucho komandor porucznik ‒ w mesie oficerskiej.

‒ To klitka z barem i dwoma stolikami. Ma tam nagle zacząć stołować się pięćdziesiąt osób? Nie widzę tego, panie Wang ‒ stwierdziłam już bez emocji.

‒ Owszem, będą niedogodności… ‒ zaczął, ale od razu mu przerwałam.

‒ Niedogodności? ‒ Uśmiechnęłam się ironicznie. ‒ Raczej niezły burdel, Wang. Utrudnimy dostęp do wyżywienia naszej załodze. No, chyba że o to właśnie chodzi panu Alvarezowi ‒ zauważyłam zimno, wracając za wirtualne biurko.

‒ To nie tak… ‒ próbował tłumaczyć lekarz, ale nie zamierzałam słuchać jego argumentów.

‒ Nie wyrażam zgody ‒ zadecydowałam, siadając. ‒ Może pan iść, Alvarez. Zaczyna pan od jutra. Rano widzimy się w ambulatorium, zrozumiano?

Lekarz zamruczał coś pod nosem i z rezygnacją spuścił głowę. Zanim wyszedł, zerknął jeszcze na Wanga, szukając u niego pomocy, ale nie wykrzesał z oficera niczego, poza pogardliwym skrzywieniem warg. Pierwszy nie ruszył się z miejsca, spoglądając na mnie spod zmrużonych powiek.

‒ To, co pani wyprawia z tymi ludźmi, zaczyna ocierać się o zbrodnię ‒ wyrzucił przez ściśnięte szczęki, po czym dodał złośliwie: ‒ Mierzi panią jadanie z mechanikami?

Westchnęłam z politowaniem.

‒ Niech pan sobie daruje pokazy kiepskiego aktorstwa, Wang ‒ stwierdziłam spokojnie. ‒ Może pan wierzyć albo nie, ale osobiście nic do Amerykanów nie mam. Tyle tylko ‒ dodałam szybko, widząc, że zastępca zamierza zaoponować ‒ że to przetrwanie załogi „Jiuquan” jest moim, a powinno być również i pańskim priorytetem. Zmiana, którą pan zaproponował, zdezorganizuje pracę kuchni, że o zagrożeniu mikrobiologicznym i komplikacjach konstrukcyjnych nie wspomnę. Nie zaryzykuję, Wang. Zamierzam utrzymać naszych ludzi w dobrym zdrowiu za wszelką cenę. Uzupełnienia przylecą za kilkanaście miesięcy, może pan wtedy złożyć na mnie skargę, jeśli będzie miał pan ochotę.

‒ Nie omieszkam ‒ odparł lodowato pierwszy.

 

***

 

Cieszę się, że zajrzałeś, doktorze – rozpromienił się astrobiolog.

Alvarez, udając zaciekawienie, rozejrzał się po laboratorium. Nie chciał odwzajemniać sztucznego uśmiechu Rinnera.

‒ Niezły sprzęt ‒ odparł tylko zdawkowo, zachodząc w głowę, o czym właściwie ma rozmawiać z człowiekiem, którego wielu określało pogardliwie „kolaborantem”.

‒ Znośny ‒ stwierdził naukowiec, z werwą ściskając dłoń lekarza na powitanie. ‒ Na „Brasilii” mieliśmy lepszy. Ale cóż, życie płynie dalej, trzeba pchać swój wózek, prawda?

Rinner sądzi, że jestem takim samym oportunistą jak on, dotarło nagle do Alvareza, ale nie zdradził się ani słowem, jak bardzo zabolało go to posądzenie. Zmuszony do współpracy przez Chińczyków, stracił zaufanie części kolegów, narażając się na ostracyzm reszty; na myśl, że ten człowiek miałby zastąpić dawnych przyjaciół, wciąż odczuwał niesmak. Tylko fakt, że obu naznaczono piętnem zdrajców, zbliżał mężczyzn do siebie.

‒ Prawda ‒ stwierdził mechanicznie, lekko zaskoczony własną gotowością do bratania się z człowiekiem, którego jeszcze niedawno unikał jak ognia.

Wyciągnął zza pazuchy niewinnie wyglądający pojemnik i mrugając do gospodarza znacząco, spytał:

‒ Napijesz się? Liu tępi bimbrownictwo jeszcze bardziej, niż nasza nieodżałowana Wahler, ale udało mi się zachować trochę na specjalne okazje.

‒ Chętnie. ‒ Ucieszył się naukowiec, wydobywając z głębi szafki dwa brudne kubki, których najwidoczniej dawno nie poddawano cyklowi odkażania. ‒ „Żółci” są strasznie sztywni. Na trzeźwo nie da się z nimi wytrzymać.

‒ Racja ‒ przyznał Alvarez i skwapliwie napełnił kubki lekko mętnym napojem, dodając: ‒ Na zdrowie!

 

Rinner bez wahania wychylił zawartość naczynia do dna. Ostra ciecz zapłonęła w gardle uczonego i spłynęła przez przełyk gorzką pożogą; odwykły od alkoholu mężczyzna potrząsnął ramionami i chrząknął parę razy.

‒ Mocne ‒ wychrypiał.

‒ Prawda? ‒ Uradowany Alvarez ponownie napełnił kubek gospodarza. ‒ Tylko nie zdradź tej tajemnicy twojej komandor.

‒ Nie jest moja ‒ wyznał Rinner z rozbrajającą szczerością, z nostalgią spoglądając w zniekształcający dno naczynia płyn. ‒ To raczej ja jestem jej… Ale trzeba pchać swój wózek ‒ powtórzył melancholijnie, jednym haustem pochłaniając palącą trzewia ciecz.

‒ Wiem coś o tym ‒ przyznał lekarz, uzupełniając bimbrem naczynie astrobiologa. ‒ Gdy komandor Liu mówi, załoga słucha. Ale ‒ połknął swoją porcję, zakasłał i dokończył zdławionym szeptem, ocierając usta: ‒ Może już niedługo…

Medyk zawiesił głos, a astrobiolog podniósł znad kubka zaciekawione spojrzenie.

‒ Co to znaczy?

‒ Przylecą uzupełnienia ‒ wyjaśnił wymijająco Alvarez i uniósł dłoń z naczyniem jak do toastu. ‒ Zdrowie jej wysokości!

Rinnera nie rozbawił żart lekarza.

‒ Wtedy i my dwaj spadniemy z piedestału ‒ ponuro zauważył uczony.

‒ Chyba, że zagramy kartą, o której istnieniu „Żółci” nie mają pojęcia ‒ stwierdził całkiem trzeźwo Alvarez. ‒ Masz coś takiego, prawda?

‒ Tak ‒ odrzekł astrobiolog bez zastanowienia.

 

 

***

 

Powiedział, skąd to ma? Przecież obowiązuje zakaz lotów na planetę. ‒ Wang wciąż nie mógł uwierzyć w rewelacje Alvareza.

‒ Nie powiedział ‒ wyznał lekarz zmęczonym głosem.

‒ Kogo obowiązuje, tego obowiązuje ‒ wypalił zgryźliwie Henry Madej. ‒ Myślę, że akurat pan Rinner nie ma problemów z przekonaniem komandor Liu do uchylania jakichkolwiek zakazów.

‒ Nie znasz tej kobiety tak długo, jak ja ‒ stwierdził pierwszy ponuro. ‒ Może i ma słabość do nudziarzy, ale za nic w świecie nie naraziłaby misji. Nie pozwoliłaby na tak duże ryzyko. Myślę, że o niczym nie wie.

‒ Wie, czy nie wie, ta sprawa i tak ją pogrąży. Wypadałoby dyskretnie sprawdzić, czy nie było jakichś nierejestrowanych startów wahadłowca w ostatnim czasie. Pasowałoby przycisnąć kogoś z kontroli lotów. ‒ Madej z zadowoleniem rozparł się w fotelu Wanga, nonszalancko opierając nogi na stole.

Pierwszy uniósł wysoko brwi. Bezczelny sukinsyn z tego pilota, pomyślał. Oficera coraz bardziej irytował nie okazujący nikomu i niczemu szacunku cwaniaczek, lecz po śmierci Wahler, obdarzony naturalną charyzmą mężczyzna stał się nieformalnym przywódcą ocalonej grupy Amerykanów i Wang postanowił tolerować go tak długo, jak będzie to konieczne. Potem… cóż, Madej wyznał pierwszemu w tajemnicy, że to właśnie on był chińską wtyczką na „Brasilii”. Prawda, czy nie, można będzie to wykorzystać i zdradzić ten sekret reszcie Amerykanów, niech załatwią sprawę między sobą.

‒ „Przyciskanie” wyklucza dyskrecję, Madej ‒ zauważył chłodno. ‒ Popytaj raczej w dokach. Zdaje się, że nawiązałeś tam już jakieś kontakty? I zabierz te buciory z mojego stolika ‒ wycedził na koniec.

Pilot skrzywił się, machnął ręką i już miał odpowiedzieć, ale ubiegł go Alvarez.

‒ Tracimy tylko czas ‒ stwierdził, zaaferowany. ‒ Co za różnica, jak Rinner zdobył próbki? Powinniśmy zastanowić się raczej, jak chronić statek!

Zapadła cisza; bazyliszkowy wzrok Wanga zmusił w końcu Henry'ego do zdjęcia nóg z wysuwanego ze ściany blatu.

‒ Jesteście nieodpowiedzialni ‒ odezwał się znowu lekarz. ‒ Chcecie, żeby „Jiuquan” skończył tak, jak „Brasilia”?

‒ W żadnym razie ‒ zaoponował Madej. ‒ Ale jeśli umiejętnie rozegramy tę partię, jednocześnie pozbędziemy się Rinnera i zmusimy Liu do ustępstw. Wpadka faworyta osłabi pozycję królowej, rozumiesz?

Alvarez pokiwał głową bez przekonania.

‒ A co, jeśli nie zdobędziecie żadnych dowodów? Jeśli królowa wie o wszystkim i nie ugnie się pod presją? ‒ spytał z powagą.

‒ Wtedy ‒ powiedział cicho Wang ‒ pozostanie wprowadzić w czyn projekt Henry'ego. Chciałbym uniknąć takiego rozwiązania, ale możemy nie mieć wyboru.

Zdziwiony lekarz zmarszczył brwi.

‒ Co to za projekt? ‒ spytał, przyglądając się oficerowi badawczo.

Odpowiedziało mu pełne wyższości milczenie obu mężczyzn i Alvarez zrozumiał, że raz straconego zaufania tak łatwo nie odzyska. Może dwoić się i troić, odgrywając rolę szpiega, ale ci dwaj nie uznają go za godnego swych tajemnic.

‒ Co ma pan na myśli, Wang? ‒ ponowił pytanie, jednak bez większych nadziei na odpowiedź.

‒ Wszystko w swoim czasie ‒ enigmatycznie odparł pierwszy, wymieniając z pilotem znaczące spojrzenia.

 

***

 

Doktor ma długi jęzor ‒ zauważył astrobiolog ze złością.

‒ Niekoniecznie. ‒ Madej uśmiechnął się krzywo. ‒ Powiedzmy, że jestem dobrym słuchaczem. Ludzie chętnie mi się zwierzają, Rinner. Ty też możesz opowiedzieć o wszystkim, co leży ci na sercu. Nic, co ludzkie, nie jest mi obce.

‒ Nie zamierzam ‒ warknął zirytowany naukowiec.

Niezrażony pilot rozsiadł się wygodnie w fotelu przy stanowisku badawczym, niedbale zrzucając wcześniej pozostawioną tam przez astrobiologa marynarkę.

‒ Pomogę ci ‒ powiedział. ‒ Ja zacznę, ty dokończysz, zgoda? Obaj wiemy, co badasz. Zastanowiło mnie tylko, skąd wziąłeś próbki. Jestem dociekliwy, popytałem kogo trzeba. Dawno nie latałeś na Kur, a w okolicach podbiegunowych, jak twierdzą „Żółci”, to coś nie występuje. Popraw mnie, jeśli się mylę ‒ ostatni raz, nie licząc epizodu z habitatem, byłeś na planecie tuż po katastrofie chińskiego transportowca. Z ekipą Cathcart. A wszyscy wiedzą, co się potem stało.

Naukowiec głośno przełknął ślinę.

‒ Co z tego? ‒ spytał, patrząc na rozmówcę spode łba.

‒ To zależy od ciebie. ‒ Wzruszył ramionami Madej. ‒ Możesz współpracować albo utrudniać, ale wtedy rozgłoszę, kto zniszczył nasz piękny okręt. Chińczycy też się wkurzą i nawet w pościeli komandor Liu się nie ukryjesz. Głowę daję, że nie wyjaśniłeś swej żelaznej damie, nad czym dokładnie pracujesz.

Astrobiolog zbladł w jednej chwili.

‒ Czego chcesz? ‒ wyjąkał.

Zadowolony pilot splótł dłonie na wydatnym brzuchu.

‒ Chcę wiedzieć ‒ wyznał. ‒ Wszystko.

Naukowiec zaklął cicho, ale potrząsnął głową i z ociąganiem podszedł do wtopionej w ścianę grubej, przezroczystej tafli, odgradzającej laboratorium od hermetycznej komory doświadczalnej.

‒ Tutaj ‒ powiedział, stukając palcem w kompozytowy substytut szkła.

Madej nie podnosząc się z miejsca, przesunął wyposażony w kółka fotel w pobliże naukowca i zajrzał do wnętrza komory. Lekko rozczarowany, ogarnął wzrokiem potężną aparaturę badawczą, zdającą się rozsadzać małe pomieszczenie przytłaczającym ogromem bezdusznych maszyn. Jedynie mechanizm podawczy w centrum konstrukcji przełamywał monotonię urządzeń przypominającym ludzkie, manewrowym ramieniem.

‒ Mniejszych nie mieli? ‒ mruknął.

Rinner nie odpowiedział. Przyczepił do przejrzystej tafli małą, cienką płytkę i dotykając dwukrotnie kwadratu opuszkiem palca, zmienił powierzchnię okna w ekran. Manewrował chwilę dłonią, poszukując odpowiedniego fragmentu obrazu i powiększając go, aż do chwili, gdy oczom gościa ukazały się dwie, sprawiające wrażenie pustych, szczelnie zamknięte szklane szalki. Madej wytężył wzrok, z trudem dostrzegając na dnie naczyń cienką warstwę lekko opalizującej cieczy.

‒ Co to? ‒ spytał bez krzty zaciekawienia.

‒ Na terenach równikowych, po każdym rozbłysku, nabrzmiewają czarne pęcherze, wypełnione płynem ‒ wyjaśnił uczony niechętnie. ‒ To ciecz z ich wnętrza.

‒ Zawiera Xenosphorę? ‒ zainteresował się pilot.

‒ Między innymi. Ale nieaktywną, bo dopiero obecność określonych pierwiastków determinuje rozrost konkretnych mikroorganizmów ‒ odrzekł uspokajająco Rinner. ‒ Poza tym, już wiem, jak utrzymać ją w ryzach.

‒ Od kiedy? ‒ spytał natychmiast Madej.

Naukowiec zignorował to pytanie; wodząc palcami po ekranie, zmienił obraz. Teraz, zamiast podglądu z komory, wywołał na kompozytową taflę kilka wykresów i towarzyszących im tabel z danymi.

‒ Kluczem są rozbłyski ‒ oznajmił, wskazując jeden z wyników na ekranie. ‒ Promieniowanie wysyłane podczas wybuchów na gwieździe ogranicza rozrost mikroorganizmów na Kur. Dlatego Xenosphora tak szybko opanowała „Brasilię”. Nikomu do głowy nie przyszło, że statek, chroniący nas samych przed radiacją, stworzy idealne siedlisko dla obcego mikroba. Sądziliśmy, że intensywne światło ogranicza jego wzrost, pamiętasz? Ale światło widzialne to tylko jedna z komponent rozbłyskowych. Każda ze składowych promieniowania działa na organizm w ograniczonym stopniu. Dopiero całe widmo przynosi spektakularny efekt. Umiem kontrolować rozrost mikroorganizmów w próbkach generowanym sztucznie promieniowaniem zbliżonym do rozbłyskowego.

Madej mechanicznie pokiwał głową. Dane nie zrobiły na nim wrażenia. Nieobecnym wzrokiem wodził za dłonią astrobiologa, wygaszającego ekran i odrywającego małą płytkę wywoływacza od tafli.

‒ Sukinsyn się odradza, prawda? ‒ spytał niespodziewanie. ‒ Traktujesz breję promieniowaniem, poszczególne komórki zdychają, ale jako całość, ta cholera trwa?

‒ Rzeczywiście ‒ przyznał zaskoczony Rinner. ‒ Są tam różne mikroorganizmy w różnych stadiach rozwoju. Żeby wygubić wszystkie, trzeba by powtarzać naświetlanie w cyklach. Czemu pytasz?

‒ Przypomniało mi się… W niektórych zacofanych krajach do dziś tak leczą nowotwory ‒ powiedział całkiem poważnie pilot, gubiąc gdzieś ironiczny uśmieszek. ‒ Mój ojciec też przez to przechodził… Ale nieważne. ‒ Otrząsnął się naraz z zamyślenia i energicznie wstał z fotela. ‒ Dość tych naukowych bredni. Masz trzy minuty. Przekonaj mnie, że nie powinienem pozwolić załodze rozszarpać cię na strzępy.

‒ Ktoś kiedyś powinien skręcić ci kark ‒ wycedził astrobiolog z bezsilną złością.

 

***

 

Z płytkiego, niespokojnego snu wyrwało mnie natarczywe pukanie do drzwi. W pierwszej chwili pomyślałam, że jakaś awaria uniemożliwiła członkom załogi kontakt ze mną w bardziej cywilizowany sposób. Przez chwilę tępo wpatrywałam się w błyszczące na ciemnym cyferblacie zegara czerwone symbole, zanim zrozumiałam, że to nie brak prądu skłonił tajemniczego gościa do rezygnacji z elektronicznych środków komunikacji. Niechętnie wstałam z posłania i natychmiast szczelnie otuliłam się szlafrokiem, czując ciągnące zewsząd zimno.

Uchyliłam nieznacznie drzwi i wyjrzałam na zewnątrz, jak nieufny mieszkaniec niebezpiecznej dzielnicy ziemskiego miasta. Na progu stał Rinner; wydał mi się nieswój i wzburzony. Przetarłam dłonią oślepione blaskiem z korytarza oczy.

‒ Teraz? ‒ spytałam z wymówką w głosie. ‒ Trzeba było przyjść wcześniej.

‒ To nie to. Musimy pogadać ‒ wyszeptał szybko, ledwo zrozumiale, zdyszany, jak po długim biegu.

‒ O trzeciej w nocy czasu pokładowego? ‒ wycedziłam. ‒ Zajrzyj do Alvareza, da ci coś na sen.

‒ Sprawy się skomplikowały ‒ stwierdził enigmatycznie. ‒ Przyjdą po ciebie.

Skrzywiłam się tylko, słysząc ten bełkot. Już miałam zamknąć mężczyźnie drzwi przed nosem, ale zastanowił mnie wystraszony wyraz jego twarzy w momencie, gdy wspomniałam o lekarzu. Bez słowa otworzyłam drzwi szerzej i pozwoliłam, by wszedł, a właściwie wpadł do środka.

‒ Kto ma przyjść? ‒ spytałam, zapalając światło.

‒ Wang i… ‒ zawahał się ‒ inni. Niezadowoleni. To bunt, rozumiesz?

‒ Nie ‒ odparłam i pociągnęłam lekko nosem, bez trudu rozpoznając znajomy zapach. ‒ Piłeś, Rinner? Skąd masz alkohol?

‒ Przestań się czepiać! ‒ żachnął się. ‒ Nie możesz tu zostać, rozumiesz?

Prychnęłam gniewnie i podeszłam do drzwi, otwierając je na oścież.

‒ Mam się ukrywać na moim własnym statku? ‒ wysyczałam ze złością. ‒ Wnoś się!

Astrobiolog nie ruszył się z miejsca.

‒ Idą tutaj ‒ krzyknął histerycznie, gestykulując wymownie rękami. ‒ Ślepa jesteś? Nie widzisz, ilu narobiłaś sobie wrogów? Przyjdą jeszcze dziś!

‒ Wynoś się! ‒ powtórzyłam i podwinęłam rękawy szlafroka, zamierzając siłą pozbyć się natręta, ale Rinnera nagle opuściły wszystkie siły; pobladły i zlany potem, usiadł na łóżku, obejmując dłońmi skronie.

Zatrzymałam się wpół kroku.

‒ Był u mnie wczoraj… Groził mi. Musimy się ukryć ‒ wyjąkał.

Widać było, że jest wstrząśnięty; dyszał ciężko, jak po wielkim wysiłku, a nierówny oddech unosił koszulę, niedbale rozpiętą na piersi mężczyzny. Powoli zamknęłam drzwi, wyjrzawszy jeszcze dyskretnie na korytarz.

‒ Wang? ‒ spytałam.

‒ Nie osobiście. ‒ Pokręcił głową.

‒ Dlaczego nic nie powiedziałeś? ‒ zagrzmiałam, ale w odpowiedzi tylko wzruszył ramionami w geście pełnym rezygnacji, dodałam więc ponuro: ‒ Trzeba było przyjść do mnie od razu. Przez ciebie straciliśmy sporo czasu.

 

***

 

Znajdźcie ich, i to szybko, bosmanie. Informujcie mnie o wszystkim. Koniec ‒ rzucił w eter grobowym głosem Wang, po czym postukał nerwowo zaciśniętą pięścią w kolano. Od dłuższej chwili kucał przy znalezionym w ambulatorium martwym ciele, z całych sił próbując znaleźć sens w ostatnich, pozornie nielogicznych wydarzeniach.

‒ A miało pójść jak z płatka ‒ złośliwie zauważył Madej. ‒ Teraz posunięcia królowej przestały być przewidywalne. Może być wszędzie i nigdzie.

‒ Bawi cię to, Henry? ‒ warknął pierwszy.

‒ Bynajmniej ‒ zaprzeczył pilot. ‒ Sprawia po prostu, że rozgrywka staje się bardziej emocjonująca.

‒ To nie żadna cholerna, wirtualna gra ‒ rzucił Wang, wstając. ‒ Symulacje przebiegają przynajmniej według ustalonych, logicznych reguł. To, co dzieje się u nas, zakrawa na czysty absurd. Mogę jeszcze od biedy zrozumieć, dlaczego Liu opuściła kwaterę, domyślam się też, dlaczego Rinner gdzieś zniknął. Ale czemu, do jasnej cholery, mieliby trafić akurat do ambulatorium i zabić lekarza? To nie ma sensu!

‒ Byli widziani w okolicy, więc ich udział w zbrodni nie ulega wątpliwości. Może domyślili się, że doktorek donosi? ‒ zastanawiał się Madej, przetrząsając jednocześnie pomieszczenie w poszukiwaniu czegoś, co pozwoliłoby przykryć zwłoki.

‒ To nie powód, by zabijać ‒ obruszył się oficer. ‒ Mówiąc twoim językiem, wystarczy takiemu solidnie obić mordę. Liu nie pozbyłaby się jedynego lekarza na statku.

‒ Może nie znasz jej tak dobrze, jak myślisz ‒ mruknął pilot pod nosem.

‒ Znam wystarczająco dobrze. ‒ Wang znów kucnął przy zwłokach, tym razem z drugiej strony. ‒ To nie robota Liu. Ona przechodziła szkolenie wojskowe, nie użyłaby zastrzyku ‒ stwierdził, wskazując czerwony ślad po iniekcji na szyi trupa, który w połączeniu z panującym w pomieszczeniu rozgardiaszem świadczył, że śmierć lekarza należała do zgonów niespodziewanych i gwałtownych.

‒ Może chciała rzucić podejrzenie na kogoś innego. ‒ Madej niedbale, nawet się nie schylając, narzucił na martwe ciało znaleziony w kącie zmięty, lekarski fartuch. ‒ Albo wysłać ci ostrzeżenie, jaki los czeka zdrajców.

‒ Mnie? ‒ roześmiał się Wang, poprawiając prowizoryczny całun. ‒ Wiesz, jak sam skończysz, jeśli Liu zdąży zebrać lojalny oddział?

‒ Tak, jak ty teraz ‒ szepnął Madej, zarzucając na szyję klęczącego oficera pętlę rurki do kroplówek i zaciskając ją mocno.

 

 

***

 

Resztę korytarza przebyliśmy biegiem. Byłam wściekła na Rinnera, bo choć czuliśmy na plecach oddech ścigających nas buntowników, uparł się, że musi wstąpić po coś do laboratorium. Pojęcia nie miałam, po co, stałam przecież na czatach, gdy nerwowo trzęsącymi się palcami wstukiwał kody zabezpieczeń i w pośpiechu wpadał do oddzielonego grubą ścianą od reszty pracowni pomieszczenia. Nie zauważyłam, by coś stamtąd zabrał, być może chodziło mu o odłączanie pracującej wciąż aparatury. Że też jest w stanie myśleć o takich drobiazgach w decydującej o życiu i śmierci chwili, zżymałam się w duchu, popędzając mężczyznę niewybrednymi słowami. Unikając głównych, mocno uczęszczanych korytarzy, przemykając bokami, dotarliśmy w końcu do łącznika między sekcją naukową a schodami awaryjnymi. Nadchodził niebezpieczny moment; zamierzałam, omijając windę, dotrzeć do leżącej na poziomie powyżej sali gimnastycznej, miejsca, w którym wiedziałam, że znajdę o tej porze kilku ćwiczących, zaufanych podoficerów. Za śluzą części naukowej panował zwodniczy spokój; niewielkie pomieszczenie, drobna, pusta przestrzeń tuż przy ścianie torusa kadłuba, kryjąca zejścia do rzadko używanych, szybów ewakuacyjnych, ziała pustką. Rinner ostrożnie otworzył właz i dyskretnie zajrzał do środka, nasłuchując przez moment mylących odgłosów, niesionych przez metalową gardziel z innych poziomów statku.

‒ Czysto? ‒ spytałam szeptem.

‒ Nie. Znaczy, nie wiem. Nie jestem pewien ‒ plątał się astrobiolog.

Pokręciłam głową zniecierpliwiona.

‒ Odsuń się ‒ wysyczałam. ‒ Ja sprawdzę.

Wycofał się posłusznie; zanim jednak pochyliłam głowę nad ciemną, klaustrofobiczną przepaścią, usłyszałam zdławiony strachem głos Rinnera:

‒ O Boże… Już są.

Spojrzałam przez wizjer śluzy na główny korytarz sekcji naukowej, który dopiero co zostawiliśmy za sobą; zaroił się od nieczęsto bywających tam ludzi z personelu technicznego. Wystarczył jeden rzut oka, by wyłowić spośród nich takich, o których wiedziałam, że pójdą za Wangiem w ogień.

‒ Na górę ‒ wyszeptałam. ‒ Szybko!

Rinner bez zastanowienia zanurzył ciało w ciasnej czeluści, a ja nie oglądając się za siebie, natychmiast poszłam jego śladem. W momencie zatrzaśnięcia włazu wewnątrz od razu zapłonęły wątłe, lecz pomocne w pokonywaniu szybu światła. Nie nasłuchiwaliśmy już głosów, wypełniających komin nierozpoznawalnym, pulsującym szumem, śpiesząc w milczeniu ku następnemu poziomowi. Tylko przyspieszone oddechy ożywiały na moment martwą konstrukcję, zniekształcane krążeniem między ścianami i zwielokrotniane przez drzemiące w trzewiach metalowego potwora echo.

Na kolejnym poziomie Rinner zatrzymał się i lekko uchylił właz, ale tylko na moment. Zamknął go bezzwłocznie i przestraszony, wyjąkał:

‒ Tu też są… Nie przedrzemy się!

‒ Wejdziemy wyżej ‒ zdecydowałam. ‒ Już!

Tym razem nie musiałam dwa razy powtarzać rozkazu. Mężczyzna, jak gdyby stopnie drabinki parzyły go w palce, wspiął się z werwą. Następne piętro było puste; z ulgą wydostaliśmy się na łącznik, tu jednak, w dokach, od reszty poziomu nie chroniła nas żadna śluza.

‒ Co teraz? ‒ spytał astrobiolog.

‒ Nic. ‒ Wzruszyłam ramionami. ‒ Poczekamy. Nie sądzę, by szukali nas na pokładzie startowym.

Rinner nerwowo rozejrzał się dookoła, ogarniając przestraszonym wzrokiem mocarne, metalowe kolumny i potężne pasma wspierających ściany dźwigarów.

‒ Właśnie ‒ powiedział po chwili. ‒ A gdyby tak… wykorzystać prom? Wang nie spodziewa się startu.

Oburzona, zwróciłam się w stronę mężczyzny, ze zdziwienia otwierając szeroko oczy.

‒ Mam uciec? Dokąd?

‒ No… ‒ zająknął się ‒ w przestrzeń.

‒ Mowy nie ma! ‒ zagrzmiałam, nie bacząc na podniesiony głos, bez przeszkód rozchodzący się po hali doków.

‒ To byłoby samobójstwo. Nie zamierzam robić przysługi Wango…

Nie dokończyłam; silne uderzenie w głowę odebrało mi świadomość.

 

***

 

Do jasnej cholery, nie musiałeś bić tak mocno!

Przerażony Rinner rzucił się na pomoc ogłuszonej kobiecie. Ostrożnie uniósł bezwładny tułów nieprzytomnej i ostrożnie badał palcami uderzone miejsce na potylicy.

‒ Miałeś przyjść sam ‒ stwierdził z wymówką Madej, pozbywając się narzędzia zbrodni.

Krótka, metalowa rurka potoczyła się z brzękiem po podłodze.

‒ Ale nie przyszedłem ‒ wyrzucił ze złością astrobiolog, pochylając ucho nad ustami Liu. ‒ Prawie ją zabiłeś, durniu.

Pilot przystroił twarz w niecierpliwy grymas.

‒ Co za różnica? ‒ warknął. ‒ Jeśli nie ja, zrobią to buntownicy. Czas na nas, Don Juanie.

Rinner zamruczał coś gniewnie pod nosem i wstał z wysiłkiem, unosząc w ramionach zwiotczałe ciało kobiety.

‒ Nie zrobią ‒ wydyszał. ‒ Potrzymaj ją.

Zdziwiony Madej ściągnął brwi, nie dowierzając właśnie usłyszanym słowom. Nie ruszył się z miejsca i nie wyciągnął rąk, by odebrać Liu od astrobiologa.

‒ Chcesz ją zabrać? Po co ci to wredne babsko? ‒ spytał w osłupieniu.

‒ I tak nie zrozumiesz ‒ wycedził Rinner przez zaciśnięte zęby, zmagając się z brzemieniem nieprzytomnej komandor. ‒ Trzymaj!

‒ Nie zrozumiem ‒ przyznał pilot i z kwaśną miną przejął kobietę z rąk naukowca.

Rinner, uwolniwszy się od przygniatającego go ciężaru, pośpiesznie podszedł ku zejściu do szybu. Otworzył właz i nie spoglądając w dół, wrzucił w posępną czeluść jakieś nieduże, szklane naczynie, dyskretnym gestem wydobyte z kieszeni. Nie zdobył się na to, by obserwować, jak przedmiot spada; bez wahania zamknął klapę.

‒ Możemy już iść ‒ powiedział do skonsternowanego pilota.

Odebrał kobietę z ramion Madeja i obaj ruszyli przed siebie, ku stanowiskom startowym.

 

***

 

Rinner odetchnął z ulgą. Łuna towarzysząca przebijającemu się przez gęste chmury promowi właśnie zgasła i do kabiny bez przeszkód wdzierał się spowijający ciemną stronę planety, wieczny mrok. Astrobiolog nie przepadał za wyprawami wahadłowców; cieszył się teraz, że ciemność skryje przed oczami Madeja spocone ze strachu czoło naukowca. Dla pewności zerknął w stronę pilota. Kolorowe światła kontrolek i wskaźników odbijały się w wizjerze hełmu, sprawiając, że twarz noszącego go człowieka pozostawała niewidoczna. Przypięty pasami do fotela Rinner nie mógł odwrócić głowy, by spojrzeć na wciąż nieprzytomną, zajmującą fotel z tyłu Liu. Teraz, gdy statek szczęśliwie przedarł się przez grubą atmosferę, już tylko niepokój o stan kobiety przyspieszał bicie nerwowo galopującego serca astrobiologa.

‒ Jesteśmy na kursie na Kanion Ganzir. ‒ Chrapliwy głos Madeja w słuchawkach zaskoczył mężczyznę, sprawiając, że naukowiec prawie podskoczył na fotelu. ‒ Podaj koordynaty.

Astrobiolog chrząknął; oblizał spieczone wargi, zanim z trudem wyrzucił z wysuszonego gardła ciąg zapamiętanych jeszcze na Ziemi liczb.

‒ Niedaleko, jakieś dwadzieścia minut lotu ‒ ocenił pilot i dodał złośliwie: ‒ Tylko nie narób w gacie, Rinner.

Naukowiec skwitował obelgę Madeja wulgarnym pomrukiem, ale nie powiedział do Henry'ego nic więcej. Wybrał tylko odpowiednią częstotliwość i rzucił w eter:

‒ Pan Hyde wzywa doktora Jekylla. Powtarzam: pan Hyde wzywa doktora Jekylla!

Zamiast odzewu tajemniczego odbiorcy, rozległ się tylko ironiczny komentarz pilota:

‒ Jekyll i Hyde? Ktoś ma perwersyjne poczucie humoru.

‒ Nie ja ‒ obruszył się Rinner.

‒ Domyślam się. ‒ Madej obniżył pułap, ostrożnie wprowadzając prom pomiędzy poszarpane krawędzie głębokiego kanionu.

Mętny mrok nocnego nieba za wizjerami promu zastąpiła najdoskonalsza czerń ścian monumentalnego pęknięcia w skorupie planety. Jedna z niewielu geologicznych rys, które skrywała przed oczami odkrywców ciemna strona Kur, wchłonęła prom jak nic nie znaczący okruch, zatapiając statek w bezdennej, zdawałoby się, otchłani i tylko komputer pokładowy, rzucający na wewnętrzny wyświetlacz hełmu pilota wirtualne odwzorowanie mijanego terenu, czynił pilotaż mniej ryzykownym.

‒ Ha ‒ odezwał się niespodziewanie Madej, zmniejszając prędkość. ‒ A to ciekawe.

Rinner, którego tylko opór kombinezonu powstrzymywał przed niespokojnym wierceniem się w fotelu, spytał od razu:

‒ Jesteśmy na miejscu?

‒ Jeszcze nie. ‒ Usłyszał. ‒ Włącz podgląd, to zobaczysz.

Naukowiec z lekkim ociąganiem wzbudził ekran wewnętrzny i wywołał obraz otaczającej prom okolicy. Przez moment walczył z mrożącym krew w żyłach wrażeniem, że samotnie wisi w powietrzu nad przepastną głębią kanionu i każdy nieostrożny gest sprawi, że spadnie.

‒ Co niby? ‒ spytał, opanowując drżenie głosu.

‒ Po lewej ‒ podpowiedział pilot.

Wahadłowiec zawisł w powietrzu, a Rinner, nie odwracając głowy, nieznacznym ruchem gałek ocznych przewinął wirtualną panoramę krajobrazu i aż otworzył usta ze zdziwienia, zapominając o strachu. W ścianie ziała w tym miejscu olbrzymia wyrwa, utworzona najwyraźniej przez masywne osunięcie się skał na dno kanionu, obficie obsypane w tym miejscu spiętrzonym, potrzaskanym gruzem.

‒ No i co? ‒ Przypomniał o swoim istnieniu Madej, wyrywając astrobiologa z zadumy.

‒ Nie jestem geologiem ‒ mruknął Rinner. ‒ Myślę, że to po prostu osuwisko. Niedaleko stąd spadł duży fragment „Brasilii”, a o ile pamiętam, katastrofa spowodowała jakieś tąpnięcie.

‒ Ależ ja mówię o tym. ‒ Pilot wskazał na wyrwę silnym strumieniem jaskrawego światła szperacza.

Wirtualna ściana na ekranie przed oczami naukowca, rozjaśniona blaskiem reflektorów, ujawniła nagle swą porowatą, pełną wielkich, nieregularnych otworów strukturę, przywodzącą na myśl gigantyczny, zdeformowany plaster miodu, o bardziej jednak owalnych, niż sześciennych komórkach.

‒ A niech mnie! ‒ zawołał zaaferowany Rinner. ‒ Możesz podlecieć bliżej?

‒ Aż tak ciekawy nie jestem. ‒ Madej przekornie wyłączył szperacz. ‒ To jaskinie, tak?

‒ Nie sądzę ‒ odparł astrobiolog, usiłując poprawić jakość obrazu, znacznie pogorszoną przez spadek jasności. ‒ To znaczy, nie w konwencjonalnym znaczeniu tego terminu.

‒ Daruj sobie uczony bełkot. ‒ Madej ponownie zwiększył ciąg i prom ruszył z miejsca. ‒ Wiesz, czy nie wiesz, co to?

Rinner z ulgą wyłączył podgląd okolicy.

‒ Wiem, ale nie powiem. Skoro nie jesteś ciekawy… ‒ stwierdził z wyraźną satysfakcją, po czym znów wysłał w eter wiadomość, tym razem pewnym, pozbawionym strachu głosem: ‒ Pan Hyde wzywa doktora Jekylla, odbiór! Pan Hyde przybywa z wizytą, odbiór!

Tym razem, zamiast odpowiedzi, rozległ się słaby jęk wracającej do świadomości Liu. Pozornie nieznaczący, dodał jednak Rinnerowi sił. Ponowił wezwanie.

‒ Pan Hyde wzywa doktora Jekylla!

‒ Zgłasza się doktor Jekyll. ‒ Rozległ się w słuchawkach głos nieznajomej kobiety. ‒ Możesz lądować według posiadanych współrzędnych. Czekamy. Bez odbioru.

Madej przyspieszył bez słowa; prom począł jeszcze zwinniej przedzierać się przez mrok.

 

***

 

Tępy ból z tyłu głowy, promieniujący aż do karku, przyprawił mnie o mdłości, jeszcze zanim uniosłam powieki. Zmagając się z skręcającymi wnętrzności nudnościami, przygryzłam wargi aż do krwi. Dziwnie znajome uczucie skrępowania ciała spotęgowało jeszcze dezorientację; dopiero gdy otworzyłam oczy i udało mi się skupić wzrok na najmniej ruchliwym, spośród wirujących wściekle kolorowych światełek, zrozumiałam.

Wahadłowiec. Rinner zdołał wykraść mnie ze statku. Tylko po co?

‒ Kiedyś mi za to podziękujesz, Su. – Głośniki hełmofonu wtłoczyły mi w uszy słowa wypowiedziane znajomym głosem, wywołując nową falę mdłości.

Nie panowałam nad własnym ciałem, gdy usiłowałam podnieść rękę, opadła tylko w bezsilnym geście, a nogi zbyt słabe, by utrzymać tułów, ugięły się pode mną natychmiast, gdy tylko wyciągnięto mnie z fotela. Dwie postacie w kombinezonach pomogły mi się podnieść i poprowadziły, choć właściwsze byłoby określenie ciągnęły, w noc, zarzuciwszy sobie moje ramiona na barki. Gdzieś przed nami zapłonęła jaskrawa lampa; zacisnęłam powieki, bezskutecznie broniąc się przed bolesnym blaskiem. Coś ciężkiego, jakby sklepienie jaskini zamknęło się nad naszymi głowami, przytłaczając swym ogromem. Przejście z ciemności do światła na powrót uczyniło mnie ślepą i tylko nieznajome głosy, przemawiające niezrozumiale, choć w znanym przecież języku, świadczyły, że wciąż jestem wśród ludzi. To nie jaskinia, dotarło do mnie, gdy oczy przywykły już do jasności i umysł przypomniał sobie raczej niż skojarzył, pretensjonalny krój liter charakterystycznego napisu i megalomański symbol, znak rozpoznawczy pazernego, międzynarodowego molocha.

To wspomnienie nie należało do przyjemnych.

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Bardzo lubię Twój sposób opowiadania.

Tym razem mamy rzecz dość sensacyjną, po trosze kryminalną, pełną zagadek i niedomówień. Chciałabym wiedzieć, jak potocza się losy bohaterów, dlatego trwać będę w oczekiwaniu, mając nadzieję, że cierpliwość zostanie nagrodzona równie interesującym ciągiem dalszym. ;-)

 

„Coraz częściej odnosiłam wrażenie, że „Pierwszy”…” –– Jeśli mowa o pierwszym oficerze, to myślę, że cudzysłów jest zbędny. Wielka litera chyba też.

Może wypowie się ktoś, naprawdę znający się na rzeczy.

 

Komandor‒porucznik Wang na pewno wspominał…” –– Komandor porucznik Wang na pewno wspominał

 

„…ale wykrzesał z oficera niczego, poza pogardliwym skrzywieniem warg”. –– Pewnie miało być: …ale nie wykrzesał z oficera niczego, poza pogardliwym skrzywieniem warg.

 

„Pierwszy”uniósł wysoko brwi”. –– Brak spacji.

 

„Naukowiec zaklnął cicho, ale potrząsnął głową…” –– Naukowiec zaklął cicho, ale potrząsnął głową

 

„Madej nie podnosząc się z miejsca, przesunął wyposażonym w kółka fotel…” –– Literówka.

 

„Sądziliśmy, że intensywne światło jego ogranicza wzrost, pamiętasz?” –– Wolałabym: Sądziliśmy, że intensywne światło ogranicza jego wzrost, pamiętasz?

 

„…dyszał ciężko, a nierówny oddech unosił niedbale rozpiętą koszulę na piersi mężczyzny jak po ciężkim wysiłku”. –– Wolałabym: …dyszał ciężko, jak po wielkim wysiłku, a nierówny oddech unosił koszulę, niedbale rozpiętą na piersi mężczyzny.

 

„Widziano ich w okolicy, więc ich udział w zbrodni nie ulega wątpliwości”. –– Wolałabym: Byli widziani w okolicy, więc ich udział w zbrodni nie ulega wątpliwości.

 

„…wskazując na czerwony ślad po iniekcji na szyi trupa…” –– Wolałabym: …wskazując czerwony ślad po iniekcji na szyi trupa

 

„Mężczyzna, jak gdyby stopnie drabinki parzyły go w palce, z werwą wspiął się w górę”. –– Masło maślane. Czy mógł wspiąć się w dół? ;-)

Może: Mężczyzna, jak gdyby stopnie drabinki parzyły go w palce, wspiął się z werwą. Lub: Mężczyzna, jak gdyby stopnie drabinki parzyły go w palce, z werwą szedł w górę.

 

„…zagrzmiałam, nie bacząc na bez przeszkód rozchodzący się po hali doków głos”. –– Wolałabym: …zagrzmiałam, nie bacząc na podniesiony głos, bez przeszkód rozchodzący się po hali doków.

 

„Czas na nas, Don Huanie”. –– Raczej: Czas na nas, Don Juanie.

 

„…już tylko niepokój o stan rannej kobiety…” –– Wcześniej nie było mowy, że Liu jest ranna. Zrozumiałam, że została uderzona, nie zraniona.

 

„Jedna z niewielu geologicznych rys, jakie skrywała przed oczami odkrywców ciemna strona Kur…” –– Jedna z niewielu geologicznych rys, które skrywała przed oczami odkrywców ciemna strona Kur

 

„Pilot wskazał na wyrwę silnym strumieniem światła jaskrawego szperacza”. –– Wolałabym: Pilot wskazał na wyrwę silnym strumieniem jaskrawego światła szperacza.

Wydaje mi się, że jaskrawe było światło, nie szperacz.

 

„…i poprowadziły, choć właściwsze byłoby określenie ciągnęły, w noc, zarzuciwszy moje ramiona na barki”. –– Wolałabym: …i poprowadziły, choć właściwsze byłoby określenie ciągnęły, w noc, zarzuciwszy sobie moje ramiona na barki.

Bo chyba nie ciągnęli jej, zarzuciwszy kobiecie ramiona na barki. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Oj, Marianno, szkoda że tak się pospieszyłaś. Można było uniknąć tych drobnych potknięć i opowiadanie byłoby na medal. Pozdrawiam.

O kurczę, aż tyle baboli przepuściłam… Aż mi głupio. Już zabieram się do poprawiania. Regulatorzy, postaram się, by kontynuacja była nie mniej ciekawa od powyższego. Wielkie dzięki za łapankę. Ryzsardzie, wiem, że w przyszłym tygodniu nie mogłabym poświęcić temu testowi zbyt wiele czasu – to cała tajemnica. Pozdrawiam.

A "Pierwszego" w postaci z cudzysłowiem miałam już w którym z poprzednich tekstów. Przyznaję, że nie znam się na marynistyce i nie wiem, jak go poprawnie zapisać. Ale skoro kapitana nie pisze się w cudzysłowiu, to może pierwszego też nie? Chyba że ten drugi ;) to tytuł nieoficjalny? Pojęcia nie mam.

Akurat czytam "Okręt" Buchheima i tam piszą bez cudzysłowu. Przynajmniej w tłumaczeniu Adama Kaśki.

And the world began when I was born/ And the world is mine to win.

Aha, ale Borhardt w "Znaczy kapitanie" już pisze: "pierwszy". Z cudzysłowiem i z małej.

O opowiadaniu na razie się nie wypowiem, bo pierwsze akapity spodobały mi się tak, że szukam na stronie wczesniejszych części. :D

And the world began when I was born/ And the world is mine to win.

Ale my tu mamy pierwszego oficera nie na jednostce pływającej, lecz latającej. Nie mam pojęcia czy między nimi są jakieś analogie. Dlatego tylko zasygnalizowałam wątpliwości, które mnie naszły. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Carewna, nie wiem, czy to poszukiwanie to dobry pomysł… ;) Regulatorzy, analogie nie wiem czy są, bo w lotnictwie, o ile wiem, pierwszy oficer pilotuje samolot z kapitanem. Mnie chodzi raczej o układ "marynarski", czyli mój pierwszy bynajmniej sternikiem nie jest. Chociaż, kto wie?

Dzielę się wyszukanymi –– nie mylić z subtelnymi, finezyjnymi czy wysublimowanymi ––  informacjami:

Pierwszy oficer, starszy oficer, zastępca kapitana statku handlowego, odpowiedzialny za ładunek i konserwację statku oraz kierujący gospodarką okrętową i pracami pokładowymi.   Pierwszy oficer/ drugi pilot, chociaż do kapitana należy ostateczna władza na pokładzie samolotu, to pierwszy oficer jest wykwalifikowany tak, aby móc przejąć samolot w przypadku zagrożenia lub aby odciążyć kapitana podczas długich lotów. Bycie drugim pilotem to doskonała okazja do przygotowania się do roli kapitana, chociaż nie każdy pierwszy oficer w końcu nim zostaje. Drugi pilot pomaga kapitanowi podczas lotu, zajmując się komunikacją radiową, nawigacją i wraz z nim wypełnia niezliczoną liczbę list kontrolnych, używanych w dzisiejszym lotnictwie.   Cały czas żywię nadzieję, że wypowie się ktoś, mający o sprawie dobre pojęcie. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie kojarzę wcześniejszych części, więc zapewne wielu nawiązań nie wyłapałam, ale i tak czytało się przyjemnie. Językowo bardzo dobrze.

Babska logika rządzi!

Marianno. Stanisław Lem w "Niezwyciężonym", również traktuje statek kosmiczny, jako coś w rodzaju okrętu, przy tym dzieli załogę na część zmilitaryzowaną(występują tam np. bosmani) i naukową – główny biolog, główny astrofizyk itd. Dowódcę statku kosmicznego nazywa Lem – astrogatorem, a pierwszego zastępcę, nawigatorem. Autor może dowolnie nazywać sobie funkcyjnych członków załogi. Wstawianie cudzysłowu wydaje mi się zbędne, ale nie uważam tego za błąd formalny. Pozdrawiam.

Regulatorzy, Ryszardzie, dzięki za rozjaśnienie sprawy. Wydaje mi się, że opisywanej przeze mnie sytuacji bliżej do marynarskiego niż lotniczego wątku. Ale mogę się mylić, zwłaszcza, że opisuję rodzaj "żeglugi", który jeszcze nie istnieje, i na dobrą sprawę nie wiadomo, czy kiedykolwiek będzie istniał. Ale sięgnęłam też do Klasyka: w opowiadaniu "Albatros" Pirx spotyka Pierwszego, bez cudzysłowiu, za to z dużej litery. Tyle, że Autor nie wymienia tego akurat konkretnego pierwszego z nazwiska, więc nie wiem znów, czy nie stosuje w tym przypadku reguły znanej z "Edenu", czyli Chemik, Fizyk itd. A ja nazwisko "swojego" wymieniłam, więc znów nie wiem, czy to koresponduje. Finklo, zamieściłam "ostrzeżenie" na początku tekstu w obawie, że będzie niezrozumiały dla tych, którzy nie znają wcześniejszych moich wypocin. Z tego, co piszesz, nie jest potrzebne:). O język moich tekstów dbam, jak mogę ;)

Można coś tam skumać bez znajomości wcześniejszych opowiadań, ale nie wszystko, więc ostrzeżenie chyba jednak jest potrzebne. Bez niego marudziłabym, na przykład, że nie odgadłam, o jakiego międzynarodowego molocha chodzi. Ale skoro przeczytałam notkę, to już nie mam prawa się czepiać. :-)

Babska logika rządzi!

Finkla, moloch akurat występuje pierwszy raz. Chodziło mi raczej o postacie i sytuację ogólną. Chociaż część postaci też wyskoczyła jak diabełek z pudełka ;)

Marianno, bardzo się cieszę, że mogłam pomóc. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Mętnie, ale kojarzę, czytałam coś. Podobało mi się :) No i – oczywiście – czekam na dalszy ciąg :)

Przynoszę radość :)

Wydaje mi się, że poszukiwania reguły / zasady wprost i konkretnie określającej sposób zapisywania funkcji, użytej niejako w zastępstwie imienia i / lub nazwiska danej osoby, skazane są na niepowodzenie.   Awiacja czy marynistyka. Diabli wiedzą, dlaczego praktycznie od początku przyjęło się "kopiowanie" stanowisk, funkcji oraz stopni z marynarki, cywilnej i wojennej. Porucznik występuje tu i tu, kapitan też, ale komandor już tylko w marwoju. Żeby było ciekawiej i trudniej, dowódcę statku kosmicznego i cywilnego, i wojskowego, dość często zwie się pierwszym / głównym nawigatorem, a Mistrz mianował Pirxa komandorem dla podkreślenia stażu i doświadczenia. Aha, bosman to i cywilny, i wojskowy stopień najstarszego funkcją podoficera na jednostce… Ad Lem. W "Edenie" pojawia się tylko raz i tylko jedno imię: Henryk. Dlaczego – na dobrą sprawę nie wiadomo, poza tym przypadkiem Autor konsekwentnie tak manipulował składnią, że użycie funkcji dla nazwania danej osoby było jak najbardziej na miejscu, było naturalne wobec przyjętej konwencji. Stąd, ponieważ nazwy stanowisk zastępują pisane z dużych liter imiona, mieliśmy Cybernetyka, Chemika… "Podeprzeć się" w tym przypadku można zasadą, że w pewnych przypadkach nazwy funkcji pełnionych jednoosobowo możemy pisać dużą literą, ale, przyznaję oraz uprzedzam, kulawa, niepewna ta "podpórka"… Jak pisać, gdy załoga tak liczna, że mamy trzech pilotów, siedmiu inżynierów i tak dalej?  {  :-)  }   Ad Borchardt. Pisał z małej, również dlatego, że znakomita wiekszość postaci jest / była identyfikowalna, więc nie miał tego problemu…   Ad rem. Tylko uciekając się do nieuprawnionej żonglerki zasadami oraz wyjątkami od nich dałoby się niezbyt przekonywająco uzasadnić > pana Wanga, Pierwszego / Pierwszego Oficera <. I od razu, w następstwie, drugi problem: może "oficera" jednak małą literą? Reasumując: są imiona i nazwiska, nie łamiemy głowy, nie ryzykujemy, piszemy z małej i cześć pracy { zwłaszcza zleconej, bo za nadgodziny lepiej płacą  :-) }.

Całe szczęście, że pan Wang w efektowny sposób wyzionął ducha. Zapis jego funkcji na okręcie nie będzie więcej sprawiał problemów. ;) Regulatorzy, stokrotne dzięki. Obiecuję solennie postarać się, by w następnym tekście baboli było mniej, niż w tym. Anet, cieszę się, że się podobało i obiecuję nabazgrolić jakąś kontynuację. Adamie, może marynistyka po prostu bardziej przemawia autorom do wyobraźni? Z punktu widzenia mnie – jako pisarki-amatorki – jest jakaś taka bardziej "romantyczna". Wiem, wiem, że to głupio brzmi, ale podobieństw jest sporo – długie loty jak długie rejsy, odkrywanie nowych lądów i takie tam. Przyszło mi do też głowy, by sprawdzić, jakie funkcje pełnią np. członkowie wypraw wahadłowców – dowódcy tychże, z tego co wiem, bywają wojskowymi, tyle że nie zawsze pilotami. USA ma pilotów i w lotnictwie i w marynarce, więc dowódca może być np. pułkownikiem USAF albo komandorem marynarki (znalazłam nawet jednego kontradmirała). Tyle, że chyba do mojej historii ma się to nijak, bo lot na orbitę z lotem poza Układ Słoneczy niewiele ma wspólnego. Wielkie dzięki za wszystkie komentarze.

Przeczytałem i jeśli miałbym ocenić fabułę to jak dla mnie 3/5.

Ups, a tak się wysilałam, żeby ciekawie i nienudno było. Ale nic, może następnym razem?

Marianno, moja droga. Właśnie mam w ręku audiobook – trylogii kosmicznej Borunia i Trepki pt."Zagubiona przyszłość, Proxima  i kosmiczni bracia. Powieść została zmodernizowana. Dla Ciebie mogła by to być piękna inspiracja i kopalnia wiedzy o lotach kosmicznych. Pozdrawiam mą małą przyjaciółkę.

Ryszardzie, dzięki za trop. Znalazłam te książki w formacie pdf. Zapoznam się w wolnej chwili.

Nowa Fantastyka