- Opowiadanie: Bernierdh - Mój osobisty wszechświat

Mój osobisty wszechświat

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Mój osobisty wszechświat

Obudził się z półsnu, gdy, dzięki losowemu wybieraniu, czwórka zmieniła się na jedynkę. „Little Black Submarines”, na znacznie szybszy „Lonely Boy”. Klasnął dwukrotnie w dłonie, ale The Black Keys nie chcieli ucichnąć. Nie miał pojęcia dlaczego. Pewnie przestawił coś po pijaku i już tego nie pamiętał.

Na podłodze, zaraz obok łóżka, leżała rozbita butelka po tequili. Pomyślał, że tequila to cholernie męski napój. Tak bardzo, że po opróżnieniu kilku butelek miał ochotę wyjąć spod poduszki rewolwer, zakręcić wąsem (którego nie posiadał), rzucić jakiś drętwy tekst z hiszpańskimi wstawkami i rozwalić łeb jednej spośród śpiących nieopodal lasek. O tak cholernie męski. Dopiero amerykańska popkultura zrobiła z niego idealny alkohol dla napalonych dziwek w kowbojskich kapeluszach.

Zaśmiał się z faktu, że tak idiotyczne myśli przychodzą mu do głowy.

Tak czy siak, rozbite szkło mogło kogoś zranić. Miał nadzieję, że zaraz ktoś to posprząta. Albo i nie posprząta. Zresztą zaczął wątpić w to, że komuś mogło się coś stać. Dobra, olać to.

Oczywiście nie miał kaca.

Podniósł się i klepnął jeden z wystających spod kołdry tyłków. Pośladki zatrzęsły się od uderzenia, a ich śpiąca właścicielka mruknęła coś niezrozumiałego, po czym obróciła się na bok, odkrywając swoje nagie ciało jeszcze bardziej. Maciek odkrył, że prawdopodobnie dziewczyna naturalnie wcale nie była blondynką.

Oczywiście nazywał siebie Maćkiem tylko w myślach. Używanie tego imienia głośno, byłoby strasznie wieśniackie. Tu nazywał się różnie: John, Michael, Leon (na cześć tego zajebistego filmu z Jeanem Reno) lub, gdy miał gorszy dzień, baron Humbert von Gikkingen.

Usiadł na skraju łóżka i wymacał na podłodze paczkę papierosów. Był w niej jeszcze jeden. Wyjął go i zapalił. Zapalniczkę miał zawsze pod ręką.

Dawniej nie dotykał papierosów z obawy o własne zdrowie. Kiedy mógł już to olać, odkrył, że palenie nie jest aż tak przyjemne, jak mogłoby się wydawać, ani w żadnym wypadu warte uzależnienia. Ale skoro i tak nie miał nic lepszego do roboty, mógł czasem zajarać jednego, bo, przy wszystkich wadach, trzeba było przyznać, że całkiem to uspokajające. Pomaga się wyluzować. Nie tak bardzo jak trawa, ale na nią nie miał teraz ochoty.

Włączył telewizor. Światło niemal go oślepiło, nie budząc, co ciekawe, leżących obok cycków z przyczepioną resztą kobiecego ciała. Maciek zawsze chciał mieć ogromny, zajmujący całą ścianę odbiornik, całkiem jak Barney Stinson w „Jak poznałem waszą matkę”. Oczywiście oglądanie czegokolwiek takich rozmiarów nie było ani trochę wygodne, więc zazwyczaj zmniejszał obraz, który zajmował wtedy zwykle jakąś jedną piątą ekranu.

Dawniej miał zwyczaj wstawania pół godziny przed Amelią i oglądania nagranych odcinków Spongeboba. Było to dziecinne i głupie, zdawał sobie z tego sprawę, ale nie mógł bez tego żyć, było mu potrzebne, tak jak poranna kawa małżonce. Zazwyczaj kiedy jego wybranka się budziła, czekała grzecznie na piosenkę końcową, po czym zabierała mężowi pilota i włączała Wiadomości, wyzywając go przy okazji od gówniarzy. Uważał to za słodkie.

Włączył Nickelodeon. Dziewczyny będą zachwycone, gdy się obudzą.

Rzecz jasna, Maciek nie zamierzał na to czekać. Oglądał kreskówkę, dopóki nie wypalił papierosa.

Spongebob i Patryk weszli do pomieszczenia wypełnionego materacami. Zajmowały całą przestrzeń, od ściany, do ściany; od podłogi, do sufitu.

– O jejku! – krzyknął Spongebob. – Jak myślisz, Patryku, ile ich tu wszystkich jest?

– Dziesięć – odpowiedział Patryk.

Maciek zachichotał, choć oglądał ten odcinek już dziesiątki razy. Następnie, nie przejmując się brakiem popielniczki, zgasił niedopałek na podłodze. Zaczął się ubierać. Gdy był już gotowy do wyjścia, przypomniał sobie jeszcze o rewolwerze. Nie mógł go nie zabrać. Czuł się tak cholernie męski, kiedy miał go przy sobie.

Podniósł stopę jednej z dziewczyn, by dostać się do poduszki. Jej właścicielka się przebudziła, ale gdy zobaczyła broń, natychmiast opadła z powrotem i udawała, że wciąż śpi.

Maciek uznał to za niezwykle zabawne.

Zostawił otwarte drzwi.

 

 

 

***

 

 

 

Dziecko urodziło się późnym wieczorem, żeby nie powiedzieć nocą, siódmego lipca, w drugiej połowie rozbrykanych lat dziewięćdziesiątych; epoki boysbandów, Xeny oraz skąpo ubranej, nastoletniej Britney Spears. Jego matka siedziała właśnie przed telewizorem, nadrabiając zaległe odcinki Miasteczka Twin Peaks i zajadając się lodami śmietankowo-truskawkowymi wprost z ogromnego półmiska, gdy poczuła ogromne skurcze, bardziej bolesne niż zwykle, co doprowadziło ją do paniki nawet większej niż widoczny na ekranie mówiący wspak stepujący karzeł. Natychmiast zadzwoniła do swojego małżonka, który polecił jej, by zapytała kogoś bardziej kompetentnego. Zapytała więc matki. Ta kazała jej niezwłocznie udać się do szpitala.

Kobieta zadzwoniła więc po taksówkę, w międzyczasie starając się ignorować ból i chłonąć opowieść karła. Gdy jej transport dotarł, zatrzymała odtwarzanie (odcinki miała nagrane na wideo) z postanowieniem, że obejrzy do końca, gdy już urodzi. Następnie włożyła na nogi puchate kapcie z Troskliwymi Misiami i ruszyła do samochodu. W taksówce odgrywała spanikowaną, umierającą z bólu kobietę, żeby kierowca się bardziej pośpieszył. Podziałało.

Mąż nie był przy niej, gdy rodziła. Na jego usprawiedliwienie należy dodać, że tego dnia miał naprawdę świetne karty, a zdaje się, że w tych czasach i tak nie wpuszczali jeszcze ojców na sale porodową. A nawet jeśli się mylę, małżonek naszej bohaterki i tak by na nią nie wszedł, ponieważ panicznie bał się krwi. Kilka godzin od telefonu żony, sam do niej zadzwonił i zapytał jak poszło.

– Masz syna, idioto! – odpowiedziała.

Wcześniej płeć dziecka nie była znana, ponieważ podczas badania USG niemowlę obróciło się tak, że widać było jedynie jego pośladki. Istnieje prawdopodobieństwo, że chciało w ten sposób przekazać światu jakąś wiadomość. Mógł to być jednak tylko przypadek. Nigdy się już tego nie dowiemy.

Wracając do tematu: gdy świeżo upieczony ojciec dowiedział się, że właśnie urodził mu się syn, popędził natychmiast do szpitala by go zobaczyć. Nie było wtedy jeszcze Facebooka, więc nie wystarczyło sięgnąć po telefon i zerknąć na profil swojej żony. W szpitalu tatuś nie tylko nie krył szczęścia, ale nawet śpiewał, tańczył i przytulał przypadkowe osoby, czym przyprawił jedną z pielęgniarek o nagły atak paniki. Nie wiedział, bo przecież skąd miał wiedzieć, że była ona w przeszłości ofiarą napaści na tle seksualnym.

Dowiedział się przy okazji, że jego żona jest rekordzistką nie tylko w przechodzeniu Super Mario Bros na Pegasusie, ale również w porodach. Lekarz powiedział, że jeszcze nigdy nie widział, by jakakolwiek kobieta urodziła pierwsze dziecko tak szybko. Porównał naszą bohaterkę, niezbyt urokliwie, do samicy bawoła, która wyrzuca dziecko z macicy i nawet tego nie zauważa. Zapytał w żartach, czy jej mąż przypadkiem nie wie, czy kobiecie się dokądś nie śpieszyło. Facet nie miał zielonego pojęcia.

Ale my za to wiemy doskonale, prawda?

 

 

 

***

 

 

 

Samochód pędził, rozmazując widoki za oknem i wbijając kota w tylną szybę tak bardzo, że ta pewnie powoli zaczynała przyjmować jego kształt.

– Nie boisz się, że się rozpierdolisz? – zapytał kot.

– Skąd. Ja się nigdy nie rozbijam, przecież wiesz – odparł Maciek.

– A nie chciałbyś czasem rozjebać się na jakimś drzewie?

– Jakim drzewie? Tu nie ma, kurwa, drzew. Są tylko wielkie, sterczące penisy.

I tak było rzeczywiście.

– Masz dziwne marzenia – stwierdziło zwierzę.

– Bo jestem nienormalny. Poza tym to nie było marzenie, tylko zachcianka. Zobacz, już są z powrotem drzewa. A ty przestań wreszcie gadać.

I kot przestał.

A samochód pędził, rozmazując widoki za oknem i mijając skrzyżowania z prędkością błyskawicy, z szybkością Flasha z Ligi Sprawiedliwych, nie trafiając nigdy na żadnego przechodnia, na żadną latarnię, ani na nic innego, bo nie było to przecież pieprzone Grand Theft Auto.

I cały czas zielone. I zielone. I zielone.

Every day I wake up

Every day I wake up alone

Telefon zaczął wibrować i informować schlanym głosem nastolatki z Plotkary o nowym połączeniu. Oczywiście, Maciek w żadnym wypadku nie powinien odbierać telefonu w trakcie prowadzeniu samochodu. Nie powinien robić też bardzo wielu innych rzeczy, jak choćby podpalanie kociego ogona, rozmawianie z jego właścicielem, czy jazda terenem zabudowanym w godzinach porannych z prędkością ponad stu kilometrów na godzinę.

Ale droga była pusta, tak samo jak chodniki. A on miał to wszystko gdzieś.

– Halo?! – krzyknął w słuchawkę, przyciszając jednocześnie radio, w którym Steven Tyler poważnie nadwyrężał swoje struny głosowe.

– Witaj, mój drogi. Jak sobie radzisz? – odpowiedział znajomy głos, należący do jednego spośród jego nielicznych przyjaciół.

– Jakoś. Permanentna depresja nie opuszcza mnie ani na chwilę, ale póki co objawia się jedynie oglądaniem kreskówek, słuchaniem bluesa i czytaniem wypocin Jacka Kerouaca. A ty?

– Całkiem dobrze. Dzwonię właściwie po to, żeby zapytać, czy nie chciałbyś wpaść po południu na maleńką partyjkę golfa ze mną i moim ojcem? Chcę zobaczyć, czy może to dałoby radę wykuć uśmiech na tej twojej zakazanej mordzie.

– Nie, stary, dzięki. Nie wpadnę. Z twoim starym nie da się grać.

– Ha, dobre. Czy jest w takim razie coś, co mógłbym dla ciebie zrobić?

-Cóż, pozwolisz, że zacytuję Lemmy'ego Kilmistera?

– Hm?

-„Stuknęła mi sześćdziesiątka, a wciąż jeszcze nie przeleciałem Jennifer Lopez.”

– No, nie przesadzajmy. Poza tym daleko ci do sześćdziesiątki.

– Fakt. To bywaj, bracie.

Nie wiedzieć czemu, usłyszał stłumiony śmiech po drugiej stronie słuchawki.

– Do usłyszenia, Humbercie.

 

 

 

***

 

 

 

Choć dziecko urodziło się w tak niezwykłych okolicznościach, a matka nie poświęcała mu przesadnie wiele czasu, dorastało mu się nad wyraz dobrze. Duża z pewnością zasługa w tym jego ojca, który martwił się o swoją pociechę do tego stopnia, że w trosce o jej prawidłowy rozwój kupił mu trzy dni po narodzinach pierwsze PlayStation, przy którym chłopiec nie spędzał zbyt wiele czasu, ponieważ był noworodkiem, a jedyny telewizor w domu nader często okupywany był przez matkę.

Mimo to ojciec znajdował raz na tydzień chwilę czasu, by pograć sobie w Resident Evil, co niezbyt podobało się jego małżonce, która twierdziła, że dziecko może mieć koszmary przez te kanciaste, rozpikselowane zombiaki. Zdecydowanie wolała, gdy jej mąż grał w Raymana lub Crasha Bandicoota. Była w tym pewna hipokryzja, gdyż sama, gdy męża nie było, pocinała w Mortal Kombat, wyładowując frustrację dnia codziennego, wyrywając głowy wraz z kręgosłupami.

Szybko też okazało się, że nowy członek rodziny należy do dzieci bardzo inteligentnych. Oczywiście, nie aż tak inteligentnych jak Michael Kearney, który mając pół roku powiedział do swojego pediatry „mam infekcję lewego ucha”. Jedynymi światłymi myślami jakie nas bohater wypowiedział mając pół roku do kogokolwiek były: „mama”, „baba” oraz „ajci”. Przy czym „ajci” miało wbrew pozorom całkiem głębokie znaczenie: oznaczało długą podróż, na przykład na spacer, lub do babci na Żoliborz.

Tak czy siak, dzieciak był naprawdę inteligentny, o czym niech świadczy fakt, że umiejętność czytania opanował całkiem nieźle w wieku lat trzech, czyli znacznie szybciej niż jego ojciec, a już na pewno szybciej niż matka. Zaś gdy chłopiec liczył pięć wiosen, rodzice prosili go o pomoc w przejściu kolejnych poziomów w Spyro the Dragon, co również stanowiło pewien ewenement.

Niestety, to prawdopodobnie wysoka inteligencja sprawiała, że nasz młody bohater nie radził sobie zbyt dobrze w kontaktach z rówieśnikami. Na placu zabaw nieustannie ktoś kradł mu zabawki, po czym stawał się ofiarą odwetu, co kończyło się zazwyczaj zakopaniem w piaskownicy lub oberwaniem w łeb takim wielkim, plastikowym mieczem. Rodzice pokrzywdzonych dzieci nie byli zachwyceni.

Oprócz tego nasz bohater, zamiast bawić się z innymi berbeciami, zwykle mianował sam siebie królem placu zabaw i wprowadzał w sielankowej okolicy istny terror. Zdarzało się na przykład, że siadał na jednym z pięciu miejsc karuzeli, a gdy inne dziecko chciało się dołączyć, samozwańczy dyktator wykrzywiał twarz w geście dezaprobaty, pokazywał kły, warczał i groził takiemu śmiałkowi za pomocą widelca. Nie dziwne więc, że wszyscy rówieśnicy uciekali przed nim w popłochu.

Rodzice naszego bohatera zdawali sobie sprawę z sadystycznych skłonności swojej ponadprzeciętnie inteligentnej pociechy. Wbrew słowom swojej małżonki, ojciec nie uważał, by było to rezultatem oglądania He-Mana. Sądził, że dzieciak miał coś z głową i wyrośnie na zamkniętego w sobie, nielubianego, psychopatycznego samotnika. Takiego, jacy zwykle stają się głównymi przeciwnikami policji w serialach kryminalnych.

Niewiele brakowało, a wcale by się nie pomylił.

 

 

 

***

 

 

 

Maciek przekręcił klamkę i otworzył drzwi. Nigdy nie zamykał ich na klucz, ponieważ włamywacze byli abstrakcją.

W holu czekała już na niego roześmiana i uradowana jego obecnością „Amelia”.

– Cześć, kochanie! – wykrzyknęła najsłodszym głosikiem jaki jej ciało potrafiło z siebie wydobyć. – Tęskniłam za tobą! Gdzie się podziewałeś?

– Chlałem, imprezowałem i pieprzyłem małoletnie dziwki – odpowiedział, wymijając małżonkę i zmierzając do kuchni. Był głodny, a oczywiście nie przyszło mu do głowy, by zjeść coś na mieście.

– To świetnie – odpowiedziała kobieta bez cienia sarkazmu. – I jak się bawiłeś?

Poker face.

Nie odpowiedział.

Otworzył lodówkę. Oczywiście była wypełniona każdym rodzajem jedzenia, na jaki mógł aktualnie mieć ochotę. Maciek z całego serca marzył o sytuacji, gdy otworzy tę cholerną lodówkę z nieziemską jazdą na waniliowe Danio, a zamiast niego będzie musiał zadowolić się Monte. Oddałby za to wszystkie te pierdolone ostrygi, kawior i inne pierdoły charakterystyczne dla burżujów, a nie nadające się do jedzenia dla kogoś bez kija w dupie.

Wyjął pizzę z tuńczykiem. Była świeżutka i chrupiąca.

No, kurwa, niemożliwe.

– Wstawić ci ją do piekarnika? – zapytała „Amelia”.

– Dzięki, sam to zrobię – odparł, nawet na nią nie patrząc.

Nie znał się zbytnio na obsłudze piekarnika, zresztą nie chciało mu się czekać na podobne pierdoły. Zamierzał wstawić pizzę do mikrofalówki. Kiedyś przeczytał w necie, że wraz z posiłkiem należy umieszczać w urządzeniu szklankę wody. Zawsze to robił i jedzenie było pyszne. Zastanawiał się czasem, co by się stało, gdyby o tym zapomniał. Czy wtedy pizza stałaby się wstrętna i gumowa.

Pewnie nie.

– A co mogę dla ciebie zrobić? – zapytała małżonka.

– Strzel sobie w łeb – odparł, nastawiając mikrofalę.

Przez chwilę nastała niemal absolutna cisza, przerwana tylko głośnym piknięciem przycisku „start”, a następnie zakłócona nieco irytującym szumem urządzenia.

– Naprawdę tego chcesz? – usłyszał jej przerażająco spokojny głos.

Odwrócił się i sięgnął po szklankę. Zamierzał nalać sobie czegoś mocnego. Spojrzał „Amelii” w oczy.

– A zrobiłabyś to? – spytał, wyjmując z barku butelkę.

– Zrobiłabym dla ciebie wszystko.

Poker face po raz kolejny. Miał już tego dość.

– Wypierdalaj więc – rzucił, a ona posłusznie odeszła.

Wlał w siebie alkohol za jednym podejściem. Mikrofalówka ogłosiła, że jej praca jest już zakończona. Maciek jakoś stracił apetyt. Zostawił pizzę tam, gdzie była i postanowił jednak wszamać coś na mieście.

Ruszył w kierunku drzwi.

– Gdzie idziesz? – usłyszał głos „Amelii”.

Mimowolnie się wzdrygnął.

– W świat – odpowiedział, nie odwracając się.

– Kiedy wrócisz?

– Nigdy.

– I tak będę na ciebie czekać.

– I żebyś zdechła podczas tego czekania.

– Dlaczego jesteś dziś taki?

O, a to coś nowego. Nigdy nie zadawała podobnych pytań. Czyżby jego ukochana małżonka zyskała choć maleńką szczyptę charakteru? Postanowił to sprawdzić. Odwrócił się i spojrzał jej w oczy.

– Z powodu napisu „made in china” nad twoimi pośladkami – oznajmił.

– Co? Jakiego napisu?

– Jesteś wadliwa.

– Nieprawda.

– Prawda.

– Kocham cię.

– Błagam. To nie jest, kurwa, telenowela. „Kocham cię” tu nie pomoże, deszcz nie pada, zero romantyzmu, a nie jesteśmy w Bollywood, więc nawet nic nie zaśpiewamy. Buzi też nie dostaniesz. Zejdź mi już z oczu ponieważ widok takiej żałosnej podróby człowieka doprowadza mnie do pasji. Tylko cudem cię jeszcze nie zabiłem, a denerwujesz mnie do tego stopnia, że pistolet sam mi się odbezpiecza, więc lepiej dla ciebie będzie jeśli dostosujesz się do moich wymagań i wypełnisz co do joty moje następne polecenie.

– Jakie?

– Takie samo jak poprzednie. „Wypierdalaj”.

Kobieta chyba niezbyt wiedziała, co odpowiedzieć na równie zgrabną przemowę (jej mąż wymyślił ją już dawno, ale jeszcze nie miał okazji wygłosić jej na głos) więc tylko odwróciła się i odeszła. Maćkowi zdawało się, że widzi łzy w jej oczach.

Chyba sobie ze mnie jaja robisz” – pomyślał.

Postał tak przez chwilę, patrząc w miejsce z którego odeszła. Nie zastanawiał się nad niczym, małżonka nie sprowokowała go do refleksji, a mężczyzna w żadnym wypadku niczego sobie nie uświadomił. Po prostu niesamowicie swędziały go jaja, a miał spodnie z rozporkiem na guziki, więc trochę trwało, nim zdołał się po nich podrapać. Gdy już mu się to udało, po prostu wyszedł.

Nie brał samochodu. Swoje kroki skierował do pobliskiego baru.

 

 

 

***

 

 

 

Lata mijały wesoło, aż w końcu nasz bohater miał okazję świętować swoje szóste urodziny. Z tej okazji zaproszona została cała rodzina, za którą co prawda żadne z rodziców nie przepadało, ale jakoś tak nie wypadało nie gościć jej w tak wyjątkowym dniu. Kupiono też całkiem niczego sobie tort, świeczki, a w ramach głównego prezentu bardzo fajny, czerwony rower, do którego niestety trzeba było wymienić kask, ponieważ okazał się za ciasny na całkiem sporą głowę świeżo upieczonego sześciolatka. Ojciec jego twierdził, że to z powodu nadmiernej inteligencji, rzecz jasna.

Oprócz tego nasz maluch otrzymał genialnie zaprojektowanego plastikowego He-Mana, który poruszał kończynami, kolejkę do składania (którą bawił się wyłącznie jego tata po powrocie z pracy) oraz dwadzieścia złotych od cioci Marzenki, która nigdy nie była zbyt dobra w wybieraniu prezentów. Dziadkowie również obiecali mu dać prezent, ale podobno nie zdążyli go kupić. Obiecali wręczyć podarunek za dwa tygodnie. Nigdy tego nie zrobili, a na imprezie dziadek Wojciech pokłócił się z wujkiem Markiem, w wyniku czego ten drugi dostał w ryj i musiał jechać do szpitala, ponieważ szczęka wypadła mu z zawiasów, czy coś takiego. Dziadek Wojciech miał parę w łapie.

Tak czy siak, wraz z szóstą świeczką na torcie, nadszedł czas, by nasz bohater rozpoczął swoją edukację w szkole podstawowej. Do przedszkola nigdy w swoim życiu nie uczęszczał, ponieważ rodzice całkiem słusznie stwierdzili, że ich dziecko nie jest do końca normalne i z takim nastawieniem do rówieśników, wymorduje całą swoją grupę i strasznego wstydu narobi. Nie warto było ryzykować.

Niestety, ojciec chłopca większość swojego życia spędzał w pracy, a zerówka nie była w tych czasach obowiązkowa, więc matce brakło nieco motywacji, by podnieść się z fotela i zapisać swoją pociechę do wspomnianego przybytku wiedzy. Za każdym razem, gdy miała to zrobić, jakaś całkiem niespodziewana przeszkoda stawała jej na drodze i uniemożliwiała dostarczenie odpowiednich dokumentów. To zapomniała, to tramwaj jej uciekł, to nie miała czasu, a to właśnie leciał nowy odcinek Władcy Zwierząt. Ta sytuacja zakończyła się tym, że zamiast na nauce i rozwoju swojej ponadprzeciętnej inteligencji, nasz młody bohater spędził cały siódmy rok swojego życia na graniu w Spyro i Tekkena oraz śmianiu się z okolicznych dzieciaków, które nie miały w posiadaniu równie fajnego roweru.

Dobrze, że nas maluch potrafił już czytać i znajdował przyjemność w uczeniu się na pamięć wierszyków Brzechwy I Tuwima. W przeciwnym razie jego przyszłość mogłaby okazać się naprawdę pochmurna. Naprawdę, naprawdę pochmurna.

Na szczęście nadeszły siódme urodziny, wyprawione z mniejszą pompą niż poprzednio, ale i tak całkiem zgrabnie (z gości zabrakło tylko wujka Marka, który za bardzo cenił sobie swoje zdrowie). Tym razem głównym prezentem jaki otrzymał nasz bohater był tornister z pełnym wyposażeniem, co akurat średnio mu się spodobało. Ale za to w komplecie do He-Mana dostał całkiem fajnego Szkieletora.

I już kilka tygodni później rozpoczął naukę w klasie pierwszej.

Niestety dość szybko okazało się, że umysł chłopca nie jest w stanie znieść podobnej odpowiedzialności, co zaowocowało jeszcze gorszym zachowaniem niż to, jakie nasz bohater zwykł uskuteczniać na placu zabaw. Już w pierwszym miesiącu nauki, rodzice zostali wezwani do szkoły aż osiem razy i to nieraz z powodów naprawdę niezwykłych. Zdarzyło się na przykład, że nasz maluch wplątał koleżance z klasy gumę do żucia we włosy. I zrobił to tak skutecznie, że biedna dziewczynka musiała pożegnać się ze swoimi pięknymi, złotymi lokami. Na pytanie czemu to zrobił, odpowiedział: „bo ta kulwa mnie wkulwiła”.

Tak, pomijając kwestię słownictwa chłopca, łatwo zauważyć fakt, że nie potrafił on wymawiać głoski „r”. Oprócz tego bardzo pluł się przy wypowiadaniu czegokolwiek i seplenił niesamowicie. Stanowiło to dość poważny problem i rodzice doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Ojciec, z powodu nadmiaru pracy, pozostawił tę sprawę do załatwienia matce. Jak to się skończyło, możemy się domyślać. Ostatecznie, nasz maluch sam skorygował wszystkie swoje wady wymowy, ale dopiero w życiu dorosłym.

Nikt nie zwrócił jednak uwagi, że to właśnie te defekty (i reakcja pozostałych dzieci, gdy je zauważyły), były jednymi z głównych powodów agresji naszego bohatera. Oczywiście jednymi, ale nie jedynymi. Wciąż przecież pozostawał on psychopatą.

I tak mijały kolejne tygodnie, podczas których dzieci i nauczyciele coraz bardziej nienawidzili biednego (choć sam był sobie winien) dzieciaka. A rodzice musieli na każdym zebraniu (na które przyszli, bo mieli w zwyczaju ich unikać) wstydzić się niemożebnie i czerwienić aż po uszy. Wybrykom naszego bohatera nie było końca, a z każdym kolejnym miesiącem przybierały coraz wymyślniejsze formy. Gdy chłopiec całkiem celowo zamordował klasowego chomika wrzucając go do akwarium z rybkami, po czym , gdy stworzenie utonęło, wylał zawartość naczynia na grupkę dziewczyn, wezwano policję. Powiadomiono też opiekę społeczną, która, co ciekawe, nie stwierdziła braków w wychowaniu naszego bohatera. Jego opiekunowie zmuszeni byli tylko zapłacić za wyrządzone przez niego szkody. A on dostał zakaz wychodzenia na wszystkie wycieczki, o którym jednak, po kilku miesiącach, kompletnie zapomniano.

Ale dzieci pamiętały. I wcale nie wybaczyły szkolnemu łobuzowi. Wciąż miały w główkach obrazy wszystkich krzywd, jakie im wyrządził. I w końcu, w dzień zakończenia roku szkolnego, w ostatnim dniu uczęszczania do klasy drugiej, całą klasą złapali, zaciągnęli na boisko i tam spuścili mu solidny łomot. Chłopiec wylądował w szpitalu.

I właśnie wtedy coś w nim pękło.

 

 

 

***

 

 

 

– Nalej mi najdroższego gówna jakie masz na składzie.

– Wszystko w porządku, stary?

– Pytasz tylko dlatego, że tego chcę, prawda?

– Nie powiem ci.

– Bo?

– Nie chcesz znać odpowiedzi na to pytanie.

Bar był niemal zupełnie pusty, jedyną duszą prócz Maćka i właściciela był jakiś wysuszony staruszek, który spędzał w tym przybytku każdy dzień, popijając samotnie piwo, podgryzając czasem jakimś paluszkiem czy śledzikiem, opowiadając każdemu kto się napatoczy smutną historię swojego życia, rozpaczliwie poszukując świadomości, że jego egzystencja ma jeszcze jakiekolwiek znaczenie.

Pod sufitem wisiał niewielki telewizor. Od dawna nie działał w nim dźwięk, ale może to i dobrze, bo leciał na nim jakiś program o puszczalskich nastolatkach, które liczą na zrobienie kariery, ponieważ w wieku szesnastu lat wyrzuciły dzieciaka ze swojej rozepchanej waginy. Krążą legendy, że kiedyś na MTV leciała muzyka.

Aktualnie muzyka leciała za to ze starego, pierdzącego radia, stojącego przy ladzie.

Tears in Heaven” Erica Claptona.

A Maciek żalił się biednemu Barmanowi, nie różniąc się wcale od tego smutnego dziadka.

– Po co ja z tobą rozmawiam? Czy ty w ogóle istniejesz?

– A czy to ma jakiekolwiek znaczenie?

– Dla mnie ma.

– A nie powinno. Ważne, że ty istniejesz.

Czasem, gdy nie mamy już nikogo, potrzebujemy wygadać się komukolwiek, nawet ze świadomością, że ten ktoś ma nas gdzieś. A jeśli nie mamy nawet znajomego barmana, który lubi brać od nas kasę i dolewać nam drinki, to szukamy w takiej sytuacji pomocy od bytów nadnaturalnych. Maciek zawsze uważał, że to stąd właśnie bierze się wiara w Boga.

Dziś już nie był tego taki pewien.

– Jak sądzisz, kim jestem?

– Rozgoryczonym skurwielem.

– A kim powinienem być?

– Wciąż przepełnionym cynizmem i żółcią, ale przynajmniej szczęśliwym skurwielem.

– Nie jestem szczęśliwy.

– Wiem. I widzę.

– Co z tego wynika?

– Że człowiek jest bardzo dziwnym stworzeniem. Możesz spełnić wszystkie jego marzenia, a on na końcu będzie jeszcze bardziej nieszczęśliwy niż wcześniej.

– Święta, cholera, racja.

– Święta. To jest to słowo.

Piosenki zmieniały się jak w kalejdoskopie, ale choć do uszu Maćka docierali Bee Gees, Rihanna czy Madonna, w jego głowie wciąż pozostawał Clapton, żegnający się ze swoim synem. Może wynikało to z faktu, że nasz bohater też właśnie się z czymś żegnał. A może po prostu udzielił mu się nastrój tej piosenki, który tak bardzo pasował do jego odczuć.

No, kurwa mać.

Szklanka po szklance. Szklanka po szklance. Nawet dziadek już odpadł.

A barman wciąż słuchał.

I, czy to pod wpływem alkoholu, czy nastroju, czy po prostu już tak miał, stawał się wyrocznią.

– Życie ssie.

– Nie. Życie jest wspaniałe. A przynajmniej może być wspaniałe.

– Więc co ty na to, żebym olał wszystko, wsiadł w samochód i po prostu odjechał?

– Doskonały pomysł.

– Poważnie?

– Poważnie. Ale tylko wtedy, kiedy naprawdę jesteś gotów.

A Maciek był gotów.

Tylko potrzebował czasu, żeby to zrozumieć.

 

 

 

***

 

 

 

Dni mijały, a nasz bohater coraz głębiej uciekał w świat fantazji, co niepokoiło wszystkich w jego otoczeniu, ale tylko ojciec chłopca zauważył, że dziecko coraz bardziej zaczyna przypominać swoją matkę. Całe godziny spędzał przed telewizorem, czy to z pilotem, czy to z padem w dłoniach. Szlabany na konsolę czy kreskówki w niczym nie pomagały. Chłopiec sięgał wtedy po kartkę i długopis lub po książkę, uciekając do obrazów, których nie tworzyła technika, lecz jego ręka i wyobraźnia.

Z czasem rysunki naszego malucha zaczęły układać się w spójną, kompozycyjną całość, tworzyć styl i piękno, nawet jeśli utopione w krwi i mroku. Bo dzieła chłopca nie były wesołe. Nawet jeśli rysował sielankę: pieska, dom i trawę, to dało się w nich zauważyć jakieś psychodeliczne rysy, jakieś głębsze, przerażające przesłanie, które bardzo niepokoiło i rodziców, i nauczycieli.

Ale naszego bohatera wcale nie opętał Szatan, ani nie rodził się w nim morderca. Po prostu rysował to co czuł. I doskonale zdawał sobie sprawę, że jego dzieła są dziwne. Wiedział, że rysuje wypaczoną, zagiętą rzeczywistość i robił to całkiem świadomie. Tylko nikt nie mógł o tym usłyszeć, ponieważ chłopiec już prawie nigdy z nikim nie rozmawiał.

Tak spędził całe wakacje i następny rok szkolny.

Nie wychodził na dwór, ponieważ nic go tam nie interesowało. Nie spotykał się z kolegami, ponieważ ich nie posiadał. Twierdził, że ich nie potrzebował. Wystarczyła mu wyobraźnia.

Gdy nauczyciele wybierali go do odpowiedzi, zawsze twierdził, że nic nie umie. Zdobywał pałę za pałą, ale sprawdziany zawsze pisał znośnie. Nie rewelacyjnie, ale znośnie. Ostatecznie przeszedł przez trzecią klasę ledwo, ale zdawałoby się, że bez trudu. Wyglądał, jakby wszystko umiał, tylko z jakiegoś nieznanego nikomu powodu nie chciał dzielić swoją wiedzą ze światem. Może i rzeczywiście tak było. Nigdy już się tego nie dowiemy.

W wakacje między klasą trzecią i czwartą, rodzice zabrali go do psychologa. Ten stwierdził zaburzenia w rozwoju, długo rozmawiał z naszym bohaterem, pokazywał mu obrazki i kazał rysować drzewka. Gdy jego polecenia były wykonywane, kiwał tylko głową z bardzo mądrym wyrazem twarzy i drapał się po siwej brodzie. Ostatecznie zapisał chłopcu witaminy. Kazał też przychodzić częściej.

Przed następnym spotkaniem nasz maluch wzbraniał się tak bardzo, że niemal odgryzł ojcu palec, gdy ten próbował wepchnąć dzieciaka do samochodu. Po tym zdarzeniu rodzice zrezygnowali.

Na początku czwartej klasy, chłopiec zaczął wszędzie nosić ze sobą szkicownik. Rysował wciąż swoje dziwaczne obrazy, wzbudzając jeszcze większy śmiech i pogardę u rówieśników. Zawsze walczymy ze strachem. A strach wzbudza w nas to, co choć trochę się od nas różni.

Tak minęła bohaterowi cała podstawówka. Z każdym dniem, coraz dalej od normalnego, społecznie akceptowanego życia.

 

 

 

***

 

 

 

Winda pędziła w górę z ogromną prędkością, jednak w niewielkim pomieszczeniu nie dało się odczuć tego pędu. Panował tam niezwykły spokój. Maciek zastanawiał się, czy ta winda nie jest przypadkiem jego życiem, śpieszącym do końca z szybkością błyskawicy, przelatując obok kolejnych lat, kolejnych pięter egzystencji, naokoło niego: niezmiennego, zawsze przerażająco spokojnego centrum własnego, osobistego wszechświata.

Drzwi otworzyły się. Zagrała melodyjka, która pojawiała się również, gdy Mario ściągał flagę na końcu każdego poziomu. O, bogowie. Ten gość ma poczucie humoru.

Maciek wyszedł z windy na korytarz, oczywiście tak długi, że w pewnym momencie ściany scalały się w jedną, nieskończoną kreskę, tworząc taki niezwykły, pionowy horyzont. Gdyby ktokolwiek chciał dojść do samego końca, musiałby poświęcić na to chyba całe życie, albo i całą wieczność. Jeśli w ogóle był jakiś koniec.

To metafora, prawda?

Maciek nie lubił tego miejsca i nie lubił popisywania się długością czegokolwiek. Nie żeby miał jakieś kompleksy. Po prostu wydawało mu się to niezwykle dziecinne, niepasujące do miejsca w którym się znajdował, do dorosłych ludzi. Ale przecież wszyscy jesteśmy dużymi dzieciakami, nie? Dużymi dzieciakami, które myślą, że rewolwer powiększy im penisa.

Maciek już dawno wyrzucił rewolwer.

Ruszył korytarzem. Nie był umówiony, ale nie miał w zwyczaju przejmować się podobnymi pierdołami. Poza tym już wielokrotnie był zapraszany do tego miejsca i choć wciąż odmawiał, czuł się tu naprawdę mile widziany. Zauważył automat z colą i zakupił puszkę. Zamiast reszty, automat oddał mu pięciozłotówkę, którą Maciek do niego wrzucił.

No jasne, cholera. Cola była zimna i pyszna.

Nie miał pojęcia do których drzwi powinien się kierować, znał tylko piętro. Szedł więc przed siebie, aż dopadło go zwątpienie. W końcu jednak, po kilkunastu minutach marszu, spotkał sprzątaczkę. Podszedł do niej i zapytał o drogę.

– Proszę pana, ja tu tylko sprzątam – odparła kobieta.

– Po cholerę tu sprzątać? Przecież czysto jest.

– No właśnie, proszę pana. A wyobraża pan sobie, jaki syf by był, gdyby nikt tego nie robił?

Zostawił ją i poszedł dalej. Znalazł drzwi ze swoim nazwiskiem. Otworzył je.

Za nimi znajdowały się schody.

– Widzę, że pan znalazł. A widzi pan? Zawsze lepiej samemu znaleźć, niż obcych ludzi pytać.

– W górę czy w dół? – zapytał Maciek.

– No raczej, że w górę. Z dołu żeś pan przecież przyszedł.

Poszedł więc w górę. Włożył sobie słuchawki do uszu i wspinał się, żłopiąc colę i słuchając na iPhonie skrzeczenia Axla Rose'a. Myślał tylko o tym, żeby wreszcie mieć już całe to gówno za sobą.

I w końcu dotarł.

Był w czymś na kształt sali konferencyjnej. Rozciągał się tu gigantyczny, owalny stół. Maciek nie potrafił rozpoznać nikogo, kto się przy nim znajdował, ale nie zaskoczyło go to zbytnio. Nigdy nie zwracał uwagi na ludzi w garniturach. Byli dla niego niczym smog na ulicach, niezbyt przyjemnym elementem tła, który trzeba zaakceptować, ale lepiej nie zwracać na niego zbytniej uwagi.

Na blacie stało od cholery filiżanek, kubków ze Starbucksa oraz tabletów. Na niektórych zamiast dokumentów otwarte było Plants vs. Zombies. Bardzo, bardzo dziwne.

Gdzieś w tym tłumie urzędasów musiał znajdować się jeden spośród niewielu przyjaciół Maćka. Z początku nie mógł go wypatrzeć, ale w końcu ten sam się wychylił. Uśmiechnął się i strzelił palcami, jak miał w zwyczaju robić bez żadnego powodu. Teraz też prawdopodobnie nie oznaczało to niczego.

– Tyle razy cię zapraszałem, stary – powiedział. – Tyle razy cię zapraszałem, a ty zawsze nie. No widzisz, a teraz, kiedy łaskawie przylazłeś, my jesteśmy trochę zajęci…

– Właśnie widzę – Rozejrzał się niepewnie. Wszyscy w pomieszczeniu gapili się na niego, co sprawiało, że czuł się bardzo niekomfortowo. – Spokojnie, bracie. Ja do twojego starego.

– Skoro tak… – rzekł mężczyzna przy szczycie stołu. Miał miły głos. – Czekaliśmy na ciebie, Leonie.

– Nazywam się Maciek, wiesz?

Nastała cisza. Wciąż wszyscy się w niego wpatrywali, a teraz na ich twarzach malowało się zaskoczenie zmieszane z ciekawością.

– Nazywasz się Maciek. Widzisz, dawno się nie widzieliśmy. Nie miałem pojęcia, że tyle się u ciebie zmieniło.

– No.

– Więc już czas.

– Już czas.

Mężczyzna uśmiechnął się.

A potem nie było już niczego.

 

 

 

***

 

 

 

Na zakończenie klasy szóstej nasz bohater nie poszedł. Z początku rodzice próbowali go namówić, żeby zaszczycił szkołę swoją obecnością, ale on nie zamierzał ruszyć się z domu. W końcu ojciec zaproponował, żeby odpuścić, a matka przyznała mu rację. Coraz częściej stosowali tę taktykę przy wszystkich problemach w wychowaniu syna.

Do gimnazjum poszedł rejonowego, gdyż z takimi wynikami i tak nie mógł liczyć na miejsce w żadnym innym. Dostał się do klasy w której było zaledwie kilku jego starych znajomych. Być może by go to ucieszyło, gdyby nie było mu aż tak bardzo wszystko jedno.

Uroczystość odbyła się na sali gimnastycznej. Chłopiec przyszedł dosyć wcześnie, gdyż rodzice od samego rana byli bardzo podekscytowani, a on nie mógł tego znieść. Usiadł na jednej z ławek, po czym zgarbiony, bo pozbawiony oparcia, zaczął tworzyć.

W szkicowniku powoli zaczęły pojawiać się kształty. Najpierw koła i kreski, niczym manekiny na wystawach sklepowych, z czasem zaczęły nabierać szczegółów, a jeden z bohomazów naprawdę coraz bardziej przypominał kobietę. Stała ona w poszarpanej sukni, z nożem rzeźnickim w dłoni i dziwnym, obłąkańczym uśmiechem wymalowanym na twarzy. Zaś obok niej, z niewinnym, pełnym dobrych nadziei wyrazem pyska, siedział sobie maleńki, włochaty szczeniaczek.

– Ona chce go zabić, prawda? – nasz bohater usłyszał cieniutki głosik.

Dopiero teraz się zorientował, że jego rysunek powstawał dosyć długo. Sala była pełna, a uroczystość właśnie miała się rozpocząć. Obok niego siedziała elegancko ubrana dziewczyna z piegowatą twarzą i jasnymi włosami związanymi w dwa kucyki, przez co przypominała nieco Dee Dee z Laboratorium Dextera. Jedynym elementem, który psuł wspaniale szykowny obraz jej wyglądu, było szare piórko, wciśnięte za jedną z gumek w jej włosach. Dziewczyna ignorowała otoczenie i wpatrywała się bezczelnie w szkicownik naszego malucha.

– Hę? – popisał się elokwencją chłopiec.

– Ona chce go zabić, prawda? – powtórzyła dziewczyna. Troszkę sepleniła.

– Umm… Tak. Jasne.

– Dlaczego?

Zaskoczyło go to pytanie. Właściwie dlaczego to dziwaczne stworzenie wykazywało zainteresowanie jego dziełem? Dlaczego nie uznała go za świra, widząc uśmiech stworzonej przez niego postaci?

Z ciekawości postanowił jej odpowiedzieć.

– Bo on jej przypomina innego pieska. Miała kiedyś bardzo podobnego, ale walnął go samochód.

– I dlatego chce zabić go nożem?

– Tak. No bo tęskni i jest zła, że gdzieś chodzi sobie taki sam szczeniak jak jej.

– Skoro tak, to ona jest tak samo biedna jak ten piesek.

Spojrzał na nią zaskoczony. Zawsze w głębi duszy uważał się za geniusza. Twierdził, że to on rozumie innych i ich ból, a pozostali ludzie są przerażająco głupi. To między innymi dlatego nie mógł się z nimi porozumieć. Nasz bohater w żadnym razie nie spodziewał się, że ta ułożona istotka może mieć równie głębokie przemyślenia.

– Po co ci to piórko? – zapytał, tylko po to, by wydobyć z siebie jakiś głos.

– A, to… – Dziewczyna wyplątała je z włosów i pokazała mu dokładniej. Miała jakiś dziwny uśmiech na twarzy. – Znalazłam je dziś rano na parapecie. Anioł mi zostawił.

– Jak dla mnie to raczej gołąb.

Nie miał pojęcia dlaczego to powiedział. Być może uruchomił się jakiś mechanizm obronny. Przecież nigdy nie był miły dla ludzi, więc nie łatwo było mu powiedzieć jakiekolwiek zdanie bez szczypty sarkazmu i złośliwości. Natychmiast gdy słowa opuściły jego usta, pożałował ich.

Ale ona się nie obraziła.

– Głupi jesteś – powiedziała tylko. – Jak się nazywasz?

– Maciek. Ale możesz mi mówić Humbert von Gikkingen.

– Tak jak baron z Szeptu Serca?

Teraz on również się uśmiechnął.

– Oglądałaś Szept Serca?

– Oczywiście. Weź narysuj barona!

Przerzucił stronę w szkicowniku i natychmiast zabrał się za wypełnianie polecenia dziewczyny. Gdy miał już wstępny szkic musiał przerwać pracę, bo na salę gimnastyczną wprowadzany był sztandar i trzeba było odśpiewać hymn. Właśnie wtedy, gdy reszta ludzi powtarzała refren, on pochylił się i zapytał szeptem:

– A ty jak masz na imię?

– Tak naprawdę to Ola – powiedziała dziewczyna. – Ale wolę, żebyś mówił mi Amelia.

I od tego momentu nasz bohater już nigdy nie był sam.

Nigdy, aż do swojej śmierci.

 

 

 

22.12.2013

Koniec

Komentarze

W miarę dobry tekst, ale trochę wykonanie kuleje, bo może powodem jest jego radosne ukończenie i wstawienie dzisiaj. Chyba, bo mogę się mylić.  Ale czy data wstawienia jest również datą ukończenia? Jeśli tak, to sprawdza się przysłowie, by śpieszyć się można, ale powoli. Trochę za szybko wsawiłeś to opowiadanie, bo masz dużo błędów: głównie to zaimki i szalejąca interpunkcja. Zdania – niektóre – do przeróbki, np:

>> Na podłodze, zaraz obok łóżka, leżała rozbita butelka… << – bo co to zaraz? "Na podłodze, obok / przy łóżku, leżały fragmenty rozbitej butelki…"

Na Twoim miejscu, wykasowałbym to opowiadanie, i poprawił. Przeczytaj wtedy kilka razy, i wrzuć po świętach, bo tekst powinien trochę poleżakować w szuflandii / lub na dysku HDD :) W tej formie, jest słabo, a szkoda, bo zapowiada się dobry, pomysłowy tekst.

Pozdrawiam.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Nie przemówiło do mnie. Zapewne z powodu zbyt wielu niejasności. Z elementami fantastycznymi kiepsko – gadający kot wygląda na wciśniętego nie tylko w szybę, ale i do tekstu. Chyba że tę rolę miało pełnić gadające półroczne niemowlę. Nijak nie rozumiem przemiany małej Oli w dużą Amelię.

Babska logika rządzi!

Przeczytałem bez emocji, ale z pewnym zainteresowaniem. Trochę rozwlekle przedstawione lata szkolne Nieco przypomina mi powieść "Czerwony smok", gdzie psychopatyczne dzieciństwo doprowadza do rozwoju psychopatycznego osobnika. pozdrawiam.

@mkmorgoth Bardzo dziękuję za komentarz. Myślę, że twoja propozycja jest dobra, ale obawiam się, że nie opanowałem jeszcze umiejętności poprawiania swoich tekstów. Mam z tym poważny problem, po ukończeniu zazwyczaj nie mam zielonego pojęcia od której strony się do niego zabrać, co poprawić, a co po zmianie wszystko zepsuje. Myślę, że to jakaś bariera psychiczna. Data, która jest na końcu opowiadania, to data dokonania "ostatecznych" poprawek, ostatnie zdanie napisałem kilka dni wcześniej. Ponownie dziękuję i pozdrawiam :)   @Finkla Bardzo dziękuję za komentarz i poświęcony czas. Jeśli chodzi o elementy fantastyczne – sam się zastanawiałem, czy one w ogóle w tym opowiadaniu występują. Wstawiłem je tutaj, bo przy pierwszym pomyśle interpretacja fantastyczna była jedyną słuszną. Gadającego kota nie wstawiłem na siłę, ale doskonale rozumiem, że może to tak wyglądać. Kot miał coś pokazać. Półroczne niemowlę mówiące "mama" nie jest elementem fantastycznym, a Michael Kearney jest postacią prawdziwą :) Imię Oli/Amelii ma znaczenie drugorzędne. Uznałem, że nie będzie używać swojego prawdziwego imienia, żeby pokazać jej podobieństwo do bohatera, który chętnie ucieka od swojego prawdziwego "ja". Ola/Amelia to ta sama osoba którą wspomina główny bohater, ale kobieta z którą rozmawia, to już nie ona – dlatego użyłem cudzysłowu. Wszystkie niedopowiedzenia są celowe, ale nie twierdzę, że to była najlepsza decyzja :) Ponownie dziękuję i pozdrawiam :)   @ryszard Bardzo dziękuję :) Lata szkolne są bardzo ważne, dlatego je tak rozwlekle przedstawiłem. Jednak w żadnym wypadku nie uważam, że wszystkie moje pomysły są dobre. "Czerwonego smoka" nie czytałem, oglądałem tylko film, dawno temu. Takie podobieństwo nie do końca taki było moim zamysłem, ale też ładnie :) Ponownie dziękuję i również pozdrawiam :)

Mnie się podobało :)

Przynoszę radość :)

@Anet Dziękuję bardzo :)

Dziwna sprawa. Gdy myślę o całości, jestem bliski wzruszenia ramionami. Ot, jakaś tam obyczajówka z dodatkiem gadającego kota, żeby tylko była fantastyka. Gdy myślę o poszczególnych scenach, widzę zdolność Autora do przywiązywania czytelnika do tekstu.   Bernierdh, a może popracuj nad proporcjami, kompozycją utworu, nie tylko nad wyrazistością scen?

@AdamKB Wygląda na to, że nikt mi nie wierzy, ale naprawdę nie dodałem gadającego kota tylko po to, żeby wrzucić tekst na ten portal. Po pierwsze, jestem bliski stwierdzenia, że kot tak naprawdę wcale nie mówił. Po drugie, pełni taką samą funkcję jak sterczące penisy zamiast drzew (jakkolwiek głupio by to nie brzmiało), chrupiąca pizza w lodówce, oraz fakt, że bohater nigdy nie ma pecha i wcale nie jest z tego faktu zadowolony. To wszystko są elementy fantastyczne (kto raz jadł wczorajszą pizzę, ten wie). Zostawiając nieszczęsnego sierściucha: bardzo dziękuję :) Wciąż się uczę. Mam wrażenie (może mylne), że każdy mój kolejny tekst jest trochę lepszy od poprzedniego pod względem kompozycji (co nie znaczy jeszcze, że dobry), ale wiem, że jeszcze długa droga przede mną. Ponownie dziękuję i pozdrawiam.

Opowiadanie jakich wiele, niczym ponad przeciętność się nie wybija. Przeczytałem bez większych emocji. Pozdrawiam.

@domek Dziękuję za poświęcony czas.

Nowa Fantastyka