- Opowiadanie: buczacz94 - () [KSO 2013]

() [KSO 2013]

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

() [KSO 2013]

Spalony słońcem step rozciągał się po sam horyzont i chłopiec wiedział, że nie wróci dziś do domu na obiad. Widział w ogniu swego umysłu jakieś dziwne kształty raz przypominające mięso, raz kości. Gdy sięgał tak ręką, nie potrafił ujrzeć ręki. Myszołów przeleciał nad nią, chlasnął szybko, wręcz bezboleśnie. Nie wiedział co się dzieje. Jego powoli gnijące ciało dawało znać ptakom, że oto na pustkowiu niedługo pojawi się świeża padlina. Ale on jeszcze szedł, targany wspomnieniem dzieciństwa. Szedł chłopiec, choć brodę miał długą i mnóstwo wspomnień, które chętnie zapomni z chwilą, gdy zapomni, że istniał. A wokół niego rozciągała się pustka, taka sama jak w nim, gorejąca żywym ogniem pustka. W nim już gasła, lecz wokół niego ptaki zaczęły się rozglądać i widziały pożywienie. Wiedziały że padnie. Chłopiec wiedział, że padnie, choć nie warto go nazywać chłopcem, był na to zbyt stary. Ale kiedyś był chłopcem… Gdyby był w stanie to by pewnie przypomniał sobie pewną jesień, kiedy to już jesień nie była porą, gdzie złote liście spadały na ziemię i tuliły się doń jak do matki. Kwiatów już nie było, już był skwar, a ulicą, taką jak zwykle, szedł ten chłopiec, co już nie jest chłopcem, ale wtedy nim był. Na imię mu było Kuba. Spalone słońcem domy jednorodzinne rozciągały się po sam horyzont i chłopec wiedział, że nie wróci dziś do domu na obiad. Przetarł czoło ręką. Jakieś 10 minut wcześniej ujrzał na niebie oślepiający błysk, który przeszył go od głowy do stóp, jak przeszył niebo z zachodu na wschód. Widział jak wszędzie został wyłączony prąd, a cały ten beznadziejny krajobraz oświetliło słońce, ale to nie było słońce, jakie znał, to było wielkie i czuło się w nim wszystko. Myślał tak nad tym i szedł, a wokół niego nie było nikogo i nikt się nie pojawiał. Czuł w duszy smutek, widział w telewizji seriale, w których ludzie umierali, a po świecie chodziły ich martwe ciała, ale to nie był jego świat. Wokół niego nie było po prostu nikogo. Szedł tak aleją przez te bliźniaki, z których każdy był w takim samym stopniu podobny do poprzedniego, aż nagle jego oczy zauważyły czerwoną piłkę, leżącą na trawniku jednej z posesji. Postanowiwszy, że tam wejdzie po nią, spróbował otworzyć czarną, niską furtkę, ale ani drgnęła. Popatrzył się. Dom wyglądał tak samo jak inne, szary beton, dwa okna na parterze i jedno na poddaszu, dach czarny. Małe podwórko i ta piłka, od której grodził go czarny, niski płot, ta czerwona piłka, którą chciał mieć. I wszedł na płot i zeskoczył na trawnik, wziął do ręki piłkę, ale wtedy stała się dziwna rzecz. Nagle zerwał się ogromny wiatr, taki jakiego nigdy nie czuł i poruszył on jego głowę, wyrwał mu z ręki piłkę, aż w końcu jego samego. Chłopiec zaczepił się kawałkiem koszuli o płot, próbował się trzymać, ale to było na nic. W końcu wiatr go porwał, a on stracił przytomność.

Obudził się pośrodku niczego. Mrok ogarniał go wokoło i nie słyszał żadnego dźwięku. Piłki nie było. Zauważył, że brakowało mu rękawu, którym zawiesił się o płot, a spodnie miał podziurawione. Chciało mu się pić. Nagle z kolana zaczęła się lać krew. Miała ona niebieskawe zabarwienia, świecące osobliwie w ciemności i dziwny zapach, podobny do zapachu starej rosy. Chłopiec najpierw pomyślał, a potem nabrał krwi w ręce i zaspokoił swoje pragnienie. Wydała mu się dość słodka i przyjemna w smaku, więc nabrał ją jeszcze kilka razy, a gdy skończył, rana okrzepła. Ruszył dalej w ciemność, a po jakimś krótszym odcinku dłuższego czasu zaczął wymiotować. Tym razem chłopiec nie widział czym i jak wymiotował, co oznaczało brak koloru. Nie osłabiło to jednak jego gorejącej głowy, która dalej chciała iść, choć nie wiedziała po co, dlaczego ani gdzie. Po prostu iść, z dala od czegokolwiek, w nadziei, że spotka się jeszcze coś wartego spotkania. Wokół jednak była ciemność.

Nie widział czasu. Nie widział kształtów. Nie słyszał nic. Szedł tak i szedł. Za każdym razem gdy chciał się napić, pił swoją krew, a później wymiotował. Za każdym razem gdy chciał coś zjeść, jadł swoje mięso, a później wymiotował. Za każdym razem gdy chciał zasnąć, kładł się spać. We śnie wędrował, a z nim szła ciemność. Nie miał na co patrzeć. Był ślepcem. Pewnej nocy gdy znów wędrował w ciemności, zobaczył światło. Okrążyło go parę razy i odleciało w przestrzeń. Później już co noc śniło mu się światło, ale w ciągu dnia królowała ciemność. Aż pewnej nocy obudził się gwałtownie z letargu i zobaczył ruiny naszego miasta. Nad nim królowało Słońce. Popatrzył na siebie, na swoje ręce i nogi. Ubrania miał podarte i poobdzierane, a miasto na które patrzył, nie istniało. Wszędzie był piasek. Czasem wznosił się jakby wzgórze, tworząc szereg kopuł, a czasem nie istniał wręcz w bezkresie samego siebie. W całkowitej pustce pustyni Kuba zauważył coś jeszcze – figura, jakby czarna, wielka, dosięgała jego wzrok z daleka. Wydawało mu się, że widzi przy niej ludzi… Nie zastanawiając się zbyt długo zaczął wędrować w jej kierunku. Okazało się, że to dwie łukowate kolumny, jakby nawiasy postawione naprzeciw siebie przykuwały uwagę tych wszystkich ludzi, a gdy zbliżał się doń coraz bardziej, pojawiało się ich coraz więcej. Wszyscy klęczeli lub stali modląc się, dotykali i całowali jeden czy drugi nawias, śmiali się na głos lub płakali pogrążeni w żałobie. Gdy podszedł jeszcze bliżej zauważył lewitującą, unoszącą się pośród nawiasów majestatyczną postać. Miała ona na sobie czerwoną szatę i była całkowicie czarna, oczy tylko świeciły się na niebiesko. Migotała ona delikatnie, aż w końcu znikła całkowicie, czego nikt z ludzi zdawał się nie zauważać. Kuba wszedł w tłum, próbował porozmawiać z kimkolwiek, lecz nikt mu nie odpowiadał. Nagle za nim ozwał się głos:

– Czego szukasz?

Odwróciwszy się, zobaczył człowieka, z krwi i kości, lekko opalonego na twarzy o tych samych, wypalonych niebieskich oczach co gość wśród nawiasów. Patrzył on na Kubę lekko z ukosa, albo mu się tak tylko zdało, bo później już tak nie patrzał. W każdym razie nie odezwał się, nie podobał mu się ten człowiek.

– Nie bój się mnie. Zobacz ile strachu leży tu na ziemi – powiedział, wskazując na tych wszystkich ludzi. Miał na sobie jakieś brudne łachmany, nie miał prawego buta.

– Kim jesteś?

– Sam już nie wiem… – tu zamiotał kilka razy głową, na znak niewiedzy.

– Powiedz – kim jesteś.

– Jestem Sam. Sam tu jestem, Sam przybyłem i Sam stąd odejdę.

Kuba od początku czuł, że to nie jest człowiek godzien zaufania, lecz teraz, gdy wypowiedział słowa tak odległe od tego co było, poczuł dobroć i zwymiotował. – Ja jestem Kuba.

– Ja jestem. Ja jestem Sam.

Później patrzyli się na siebie, patrzyli się na swoje potargane ubrania, patrzyli na innych obdzierusów, patrzyli na nawiasy, na pustynię. Patrzyli tak krótki okres dłuższego czasu. W końcu Kuba powiedział:

– Czy w tym mieście nie pozostało nic oprócz dwóch nawiasów?

– W tym nie. Ale podobno gdziekolwiek się nie pójdzie spotka się takie Same nawiasy i takich Samych ludzi. Sam już nie wiem, Sam nie byłem – odpowiedział Sam. – Musisz wiedzieć, że teraz jesteś Sam. Taki Sam jak ja, taki Sam jak oni. Bez Ciebie nie byłbym Samem, a Ty byś nim nie był beze mnie. Zostaw nawiasy. Zostały zamknięte zanim jeszcze się otworzyły.

– Co mam więc robić?

– Szukaj wyjścia. To jedyne wyjście – pomilczał trochę, patrząc się na swojego buta, patrząc się na piasek. – Jakbyś je znalazł, zawołaj mnie. Dobrze?

– Dobrze, Samie – i Kuba poszedł przed siebie, zostawiając za sobą dwa nawiasy, Sama i tych wszystkich ludzi, całkiem samych.

Cały ten kompleks pustynny ze swymi pagórkami rozciągał się na wiele kilometrów. Kuba szedł więc dniem i nocą, praktykując sumiennie swoją kabałę. Czasem siadał na piasku i patrzył w niebo. W ciągiu dnia świeciło na nim mocno Słońce, nocą natomiast brakowało na nim gwiazd i było ciemno. Kubie śniły się wtedy gwiazdy, oplatały go i wiązały, a on im się wyrywał. A gdy się budził nadal ich nie było, lub górowało Słońce. Przez nieliczone dni swojej wędrówki spotkał przelotnie dwie osoby, widział jak podróżują na pagórkach schyleni, jakby szukali czegoś. Nie zapytał ich o drogę, musiał iść. Po kilku dniach i nocach dotarł do miejsca gdzie pustynia szarzała i gdzieniegdzie zamiast piasku pojawiały się kamienie. Czasem znajdywał nawet ślady jakiejś starej drogi, ale trakt pojawiał się i urywał, a chłopiec nawet go nie szukał. Pewnego wieczoru, z wyraziście krwisto-czerwonym zachodem słońca, zaraz po posiłku usiadł tak i milczał. Wokół niego było kilka kamieni i piasek, nic więcej. Wtedy jednak ujrzał parę osób idących w jego kierunku. Zamartwiał się. Gdy przybliżyli się na tyle by mógł ich ujrzeć, spotrzegł że dziewczyna płakała, a chłopak trzymał ją za rękę w beznadziejnym geście smutku. Dziewczyna gdy spostrzegła wystraszyła się, chłopak ją objął. Kuba więc rzekł:

– Nie bójcie się mnie. Wędruje tak samo jak i wy.

Siedli więc z nim i wieczerzali wspólnie. Chłopak, który miał na imię Józef skosztował trochę uda Kuby, ale Alicja nie chciała jeść. Mówiła, że to ohydne tak jeść czyjeś zwłoki, ale Józef jej nie słuchał. Otruł się, biedaczyna, 15 minut później, a Alicja rozpaczała nad jego ciałem.

– Wybacz, nie wiedziałem, że to może być śmiertelne – tłumaczył się Kuba. – Sam ciągle jem swoje ciało, i tylko trochę wymiotuję, nic więcej – i objął ją, płaczącą, a ona odepchnęła go.

Siadł na dosyć dużym kamieniu i patrzył jak ona płakała. Gdy już przestała płakać, wybuchnęła cicho:

– Dlaczego to musiało go spotkać…? Dlatego to musiało mnie spotkać?!? Powiedz, dlaczego?!!

Kuba milczał. Nie miał pojęcia dlaczego wszystko co go spotyka dzieje się naprawdę, ani dlaczego wydawało mu się to niemożliwe. Nie wiedział dlaczego na cały świat, jego świat spada tyle cierpienia i dlaczego on nie potrafi, nawet nie chce nic z tym zrobić. Nie znał odpowiedzi na żadne pytania, ani jej, ani własne, mimo to rzekł:

– W tym świecie już nic nie zostało. Same gruzy… Gdziekolwiek odszedł z tego świata, musi, po prostu musi, teraz być w lepszym… Musi.

Zapanowało milczenie przerywane czasem delikatnym powiewem wiatru, w uszach dzwoniącym. Niedługo wstanie świt, powiedział Kuba. Ona nie patrzyła, właściwie nie zwracała uwagi na nic, ani na Kubę, ani na Józefa, siedziała po turecku jakby w hipnozie, z błędnym wzrokiem wbitym w horyzont, a Kuba zauważył że była bardzo piękna. Nie widział dotąd jeszcze tak zadbanej osoby od czasu. Na uszach nosiła cienkie, długie kolczyki, a jej czarne włosy układały się w swoiście odwróconą piramidę. Cierpiała teraz i to pewnie pociągało w niej Kubę najbardziej, cierpiętnika bez winy, bezosobowego kukła, który w tej chwili, pierwszy raz od bardzo dawna, poczuł coś.

– Byliście ze sobą blisko? – spytał.

Alicja dopiero po paru chwilach popatrzyła się na niego swym błędnym, ale bardzo pięknym wzrokiem i powiedziała:

– Chyba nie… Jakoś tak wyszło.

Siedzieli tak jeszcze krótszy odcinek dłuższego czasu aż nie nastał świt. Alicja umierała z głodu. Kuba myślał o tym, jak to jego mięso otruło Józefa, który niczemu nie był winien… To on był winien, dlaczego w ogóle je swoje mięso… Potem powiedział:

– Nie wiem czy jestem szalony, ale wydaje mi się, że musisz zjeść samą siebie…

– Co? – powiedziała, wyrwana z letargu.

– Jeśli jesteś głodna i nie chcesz się otruć, to musisz zjeść samą siebie… Chyba – dodał po namyśle.

– Aha…

Alicja wzięła nóż od Kuby, wykroiła sobie kawał przedramienia i szkosztowała. Krew, która płynęła z jej żył była całkiem żólta, jak słoneczniki. Wypiła ją, ale nie wymiotowała później jak Kuba. Gdy już Słońce wzeszło na horyzont, wstali do dalszej wędrówki. I szli.

Gdzieś po drodze ziemia zaczynała brązowieć, a na niej pojawiały się pojedyncze krzewy, zwiędłe i organiczne. Słyszeli też dziwne odgłosy, jakby pod ziemią mieszkało stado wariujących małp. W czasie wędrówki Kuba pokochał Alicję. Nie śmiała się ona wcale, miała gładką cerę, jadła swoje mięso i rzadko się odzywała. Pewnej nocy zbliżył się do niej. Wielokrotnie. Jej było wszystko jedno.

Teren przez który przechodzili stawał się coraz bardziej ziemisty, piasek praktycznie znikał. Gdzieniegdzie widzieli farmy z ludźmi przykutymi do łańcuchów, których zdawali się nie zauważać. Pracowali oni na roli, a w pobliżu zwykle znajdowały się gdzieś dwa czarne nawiasy.

Pełno tam było skał i wzniesień, tworzących doliny. Pewnego dnia wędrówki skryli się o zmierzchu do jaskini wydrążonej w skale. Zjadali swoje członki, a Kuba zwymiotował na posadzkę. Poszli spać… Śnili. W pewnej jaskini, którą Kuba ujrzał, może nawet tę samą, w której byli, znajdowały się lustra. Był z Alicją i ona patrzyła na niego zza lustra. A potem znikła. I już jej nie było.

Nazajutrz Kuba obudził się sam. Znów nic nie czuł. Wziął więc swój nóz i wraził go w swoje serce. Kłuł, piekło go, i w końcu wyrwał je, ale nadal żył. Zjadł swoje serce i potem żył już bez serca. Została mu tylko wędrówka.

Przez dłuższy okres bardzo długiego czasu szedł on całkowicie sam i nic nie pamiętał, o niczym nie myślał i niczym nie był. Szedł przez pustynie lodowe i moczary, a w końcu doszedł na radosny step. Nie jadł siebie od dawna, zresztą, nie miał już serca. Do niczego. Był absolutnie wykończony. Nie wiedział nigdy gdzie idzie, chciał iść tylko po to żeby iść, Sam mu mówił o wyjściu, ale on tego nie rozróżniał. Nie wiedział czym jest wejście, a wyjście jawiło mu się jako abstrakcyjny byt bez odzwierciedlenia w rzeczywistości. Był nieczysty i nie był sobą. Alicję kochał… może. Nie czuł nic praktycznie, tylko chłód ognia jego umysłu wypalał mu znak na czole. Zresztą ona poszła gdzieś, do lustra i nie chciała wracać.

Myszołowy. Na tym stepie roiło się od myszołowów, które tylko czekały aż Kuba padnie i się nie podniesie, a one zeżrą jego ciało. Wszystko co się zdarzyło to tylko wspomnienie włóczęgi, bez początku ani końca, bez jakiegokolwiek punktu odniesienia na tej linii prostej, na której tak wielu greckich filozofów się pogubiło, a która nie istnieje. I Kuba tak siedział, i wspominał swoje życie, które wydawało mu się niczyje, aż w końcu poczuł Słońce. Mógł na nie patrzeć godzinami, bez mrugnięcia okiem, a ono dawało mu siłę by iść. I szedł.

Przeszedł przez masakryczny kanion, a w końcu, gdzieś na samym dole, znalazł drzwi. Były one całkiem brązowe, pewnie dębowe lub z żadnego materiału, wykute w skale zdawały się być ponadnaturalne. Tak samo koliste jak nawiasy. Zawołał Sama. Na próżno. Kuba wszedł przez drzwi. Za nimi znajdowała się plaża i Słońce w nich było, żadnych ludzi i tylko szum fal, dochodzący z bladoróżowego oceanu. Kuba usiadł i zaczął płakać. Poczuł, że nic nie czuł przez całe swoje życie, że nie był sobą, a teraz gdy dotarł nad ten ocean, żeby wyjść, okazał się on wejściem. Okazało się, że nie istniało żadne wyjście ani wejście, ani żaden Kuba czy Alicja. Tak samo to opowiadanie, które napisałem, bez celu, nie istnieje, od wejścia do wyjścia, od początku do końca, od nawiasu do nawiasu, wrzucone w bezkresu ocean będzie pływać, a nie zostanie z niego nic.

Koniec

Komentarze

Hmm,  fajne. Szczególnie urzekł wstęp: Gdy sięgał tak ręką, nie potrafił ujrzeć ręki. Myszołów przeleciał nad nią, chlasnął szybko, wręcz bezboleśnie (…)  Szedł chłopiec, choć brodę miał długą i mnóstwo wspomnień, które chętnie zapomni z chwilą, gdy zapomni, że istniał. Niesamowite. Jakby przepowiednia. Dotknąłem ręką klawiatury. Wręcz bezboleśnie. Choć broda zawadzała. I napisałem! Coś.. O ile pamiętam komentarz. Czy zapomniałem? Nie, teraz sobie przypomniałem, że nie zapomniałem o ręce. Choć wspomnienia zaplątały się w długą brodę i padły. Na… ręce. 

Nie chwytam, co jak zawsze prowadzi do pytania: czy to dzieło wybitne, którego taki prosty cham nie rozumie, czy po prostu cos przekombinowanego? Mi się niestety nie podobało. Natknąłem się na pare kwiatków, które normalnie określiłbym jako niedociągnięcia, błędy, niewłaściwe zastosowanie słów, ale może to przez stylizację? Cholera wie. Nie wyłapałem cytatu. Przypomina mi się informacja zamieszczona w jednym z magazynów fantastycznych: "Redakcja (…) uprzejmie uprzedza, że jest siedzibą literackiej konserwy i naszym redaktorom na dźwięk słów „eksperyment”, „strumień świadomości” i podobnych jad spływa po szczękoczułkach." ;)

dzieło wybitne, którego taki prosty cham nie rozumie

Wlazio, właśnie udowodniłeś, że nie jesteś prosty ;)

Jako, że niedawno dołączyłem, witam wszystkich ;) Nie chciałem dodawać cytatu na siłę, dlatego w końcu go nie ma, ale że pisałem dość długo (choć długie wcale nie jest) to dodałem ten tekst. Miał być symbolizm upadku zachodniej cywilizacji, ale w końcu wyszło takie byle jakie nie wiadomo co, także prędzej gniot niż cokolwiek. Nie piszę zbyt często, więc wszelkie opinie mile widziane ;))

Myszołów przeleciał nad nią, chlasnął szybko, wręcz bezboleśnie. Nie wiedział co się dzieje. Jego powoli gnijące ciało dawało znać ptakom, że oto na pustkowiu niedługo pojawi się świeża padlina Kto nie wiedział co sie dzieje, chłopiec czy myszołów?

Jeśli te powtórzenia na początku są celowym zabiegiem, to niestety bardzo męczącym i zniechęcającym do daleszej lektury. 

Interesujące to, doprawdy

Tekst nadaje się jedynie do przebudowy. Nadmiar powtórzeń na początku wręcz uniemożliwia czytanie, podobnie jak dziwny sposób narracji i pomieszanie podmiotów. Lepiej na początku pisać prostymi, ale za to zrozumiałymi zdaniami.

I po co to było?

Nowa Fantastyka