- Opowiadanie: Kumczy - Imaginarium pana E.

Imaginarium pana E.

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Imaginarium pana E.

 

Eryk drgnął, zaniepokojony, i rozejrzał się dookoła. Nie był w stanie tego sprecyzować, ale coś było nie tak. Nonsens, przecież był w miejscu, które dobrze znał… zaraz, gdzie on właściwie był?

Przed jego oczami rozpościerał się cudowny widok na skąpane w porannej mgle góry. Pośród bogatej flory budzili się przedstawiciele lokalnej fauny. Ptaki zaczynały swe trele, a na górskiej hali, gdzie Eryk w tej chwili przebywał, spore stadko lam wstawało i zaczynało poranny posiłek, wymieniając uwagi co jakiś czas.

Zmarszczył brwi. Skąd on się właściwie tutaj wziął? Nie przypominał sobie, by w ostatnim czasie podróżował w górskie rejony. Rozejrzał się; dookoła nikogo, tylko wcześniej wspomniane lamy. Panował cudowna cisza, kontrapunktowana jedynie odgłosami natury i szumem dalekiego strumyka.

Ruszył przed siebie, ale już po pierwszych krokach zachwiał się. Szło mu się dziwacznie, zupełnie odmiennie od codziennych spacerów czy nawet zataczania po pijaku. Poza tym… co się stało z jego rękoma? Spojrzał w dół i wydał z siebie przerażony krzyk. Jego ciało zniknęło. Wyglądało to tak, jakby głowa unosiła się w powietrzu. Spojrzał jeszcze niżej, ponownie zakrzyknął z trwogą. Pojawiło się ciało, ale to na pewno nie było to, do którego się przyzwyczaił. Było porośnięte kędzierzawą brązową sierścią i miało kopyta. Zamroczony, bezwiednie chciał złapać się za głowę. Kopyta uniosły się, a on już po chwili uderzył ciężko piersią o ziemię. Poderwał się, przerażony. Co się dzieje? Gdzie on był? Czym on był?

– Hej, stary, dobrze się czujesz?

Eryka przeszedł dreszcz. A więc jednak jest tu jakiś człowiek? Rozejrzał się, ale nie dostrzegł nikogo. Tylko jedna lama o czarnym futrze patrzyła się na niego, przeżuwając powoli trawę.

– Gdzie… gdzie jesteś? – wykrztusił Eryk.

– Jak to „gdzie”? przecież na mnie patrzysz. Nażarłeś się czegoś?

Choć wydawało się to niemożliwe, wszystko wskazywało na to, że to lama do niego mówi.

– Ty mówisz!

– A co w tym dziwnego? – parsknęła lama. – Mówię, w przeciwieństwie do ciebie, bo ty bełkoczesz.

– To się nie dzieje naprawdę – mruknął do siebie Eryk. – Gdzie ja jestem? Co się tu dzieje?

Lama przestąpiła z nóg na nogi i zastrzygła uszami. Sytuacja zaczynała ją intrygować.

– Nie wiem, w co i po co grasz, ale mogę się z tobą chwilę pobawić. I tak nie mam nic lepszego do roboty. Odpowiadając na twoje pytania, jesteśmy na naszym zboczu, jak zawsze o tej porze roku. Co się dzieje? – świrujesz albo mnie wkręcasz.

Eryk postąpił kilka kroków do przodu, ostrożnie stawiając stopy (kopyta). Po tym, co czuł, mógł stwierdzić, że porusza się na czterech kończynach. Jeśli się nad tym zastanowić, to całe ciało wydawało się być… niedopasowane. Okej, spokojnie, powiedział sobie. Sytuacja jest bardzo nietypowa, ale z pewnością można ją jakoś sensownie wytłumaczyć.

Spojrzał na lamę, która cały czas przyglądała mu się z wyraźnym zainteresowaniem, nie przestając skubać trawy. Reszta zwierząt nie wydawała się przejmować ich dwójką.

– Więc mówisz, że sytuacja jest całkowicie typowa – zaczął powoli Eryk, zbierając myśli.

– Najzupełniej.

– Ja i ty jesteśmy… lamami – kontynuował, lekko tylko się zająknąwszy na wypowiedzianym chwilę wcześniej idiotyzmie.

– Owszem. Do czego zmierzasz?

– Od dawna? – zapytał Eryk, ignorując poprzednie pytanie.

– No… Od zawsze chyba. W każdym razie, odkąd sięgam pamięcią. Urodziliśmy się tej samej jesieni.

– To niemożliwe – stwierdził Eryk z całą pewnością. – Ja nie jestem lamą.

– Jeśli nie lamą, to czym? Papugą? Daj spokój, stary, wystarczy tej farsy.

– Nie jestem lamą – upierał się Eryk.

Czarnofutry zwierzak westchnął ciężko.

– Jeśli udowodnię ci, że jesteś lamą, to dasz sobie spokój z tym szaleństwem? – zapytał.

– Niby jak masz zamiar to zrobić?

– Zobaczysz swoje odbicie. Niedaleko, pośród drzew, jest stawik. Woda jest na tyle spokojna, byś mógł się w niej przejrzeć.

Zabrzmiało to całkiem sensownie. Eryk rozważał przez chwilę tę opcję, po czym zgodził się, nie mogąc wymyślić nic lepszego.

Ruszyli w dół zbocza, mijając stado, które pozdrowiło ich chórem głosów. Wkrótce weszli do lasu i, podążając ścieżką, dotarli do rozlewającego się między skałami jeziorka. Brzeg był wydeptany, widać zwierzęta często korzystały z wodopoju.

– Śmiało, spójrz. A potem się napij, może to cię otrzeźwi.

Eryk podszedł ostrożnie, czując jak serce tłucze mu się w piersi. A co, jeśli ujrzy coś, co mu się bardzo nie spodoba? Na przykład lamę?

Krok po kroku dotarł nad brzeg. Wziął głęboki oddech, pochylił się nad taflą, spojrzał i…

***

…zamachał rozpaczliwie rękoma, cicho krzyknął i poderwał się z posłania.

W pomieszczeniu panowały ciemności, a jemu przed chwilą śniło się coś okropnego. Skupił się, starając przypomnieć sobie szczegóły, ale z każdą sekundą rozmazywały się w niepamięci. Miał wrażenie, że widział w tym śnie jakieś okropne stwory.

Pomacał dookoła ręką. Natrafił na dzban i nie przejmując się brakiem kubka, przyłożył go do ust i kilkoma haustami opróżnił z połowy chłodnej wody. Potarł twarz rękoma, wyczuwając szczecinę zarostu na policzkach. Z jakiegoś powodu przyniosło mu to ogromną ulgę. Zauważył światło przesączające się przez okiennice. Wstał z łóżka i podszedł, by je otworzyć. Przed nim roztaczał się widok na wewnętrzny dziedziniec domu, z oddali napływały dźwięki miasta budzącego się do życia.

Wziął głęboki oddech. Wyglądało na to, że wszystko było w porządku. Rozejrzał się za ubraniem; leżało w pobliżu na kamiennej ławie. Wdział prostą tunikę i wyszedł, czując rodzący się głód. Polecił służbie przygotować śniadanie, a sam udał się do term, pragnąc zmyć z siebie pot, jakim pokrył się w nocy.

Z westchnieniem ulgi wsunął się do ciepłej wody. Tego było mu potrzeba, by godnie rozpocząć dzień z energią potrzebną do wykonywania obowiązków… jakie by one nie były, bowiem na chwilę obecną nie mógł sobie przypomnieć, co właściwie należy do jego zadań. Na pewno coś istotnego, w końcu nie był byle kim.

Kończył śniadanie, gdy do jadalni wpadł zdyszany służący.

– Centurionie, nieszczęście wielkie!

– Cóż się stało?

– Wezuwiusz od samego świtu dymem bucha. Bogowie na nas karę ślą!

– Jak to: dymem? O czym ty opowiadasz?

– Niech pan sam zobaczy.

Wyszli przed dom, by spojrzeć na górę, u stóp której leżało ich miasto. Szczyt wzniesienia zniknął pod kłębami ciemnoszarych obłoków bijących w niebo szerokim słupem. Ziemię przenikało drżenie, odczuwalne w głębi ciała i rosnące z każdą chwilą.

– Dobrzy bogowie… – wyszeptał Eryk. – Wezuwiusz… On zaraz wybuchnie.

Podbiegł do nich, brzęcząc zbroją, legionista. Zasalutował Erykowi.

– Dowódco Ericusie, oddział czeka na rozkazy. Ludność zaczyna się niepokoić. Czy mamy wkroczyć do miasta?

– To bezcelowe – powiedział Eryk, starając się ogarnąć panujący w głowie mętlik. – I tak za chwilę wszyscy zginiemy.

– Panie? – zapytał niepewnie legionista.

– Nie jestem w stanie powiedzieć, skąd, ale wiem, że lada chwila ten wulkan wybuchnie, zabijając całe miasto.

– Ależ panie! – jęknął służący. – Nie możesz mieć takiej pewności.

– Nie mogę – zgodził się Eryk. – Ale mam. Powinniśmy spróbować się gdzieś ukryć. Na przykład w spiżarni, ma grube ściany.

– Co z oddziałem, panie? – zapytał żołnierz. – Mam ich powiadomić?

– Oni już są martwi. Możesz ukryć się razem z nami.

Grunt zatrząsł się pod ich stopami, a kilka sekund później rozległa się ogłuszająca eksplozja, gdy czubek Wezuwiusza wyleciał w powietrze. Dziesiątki ton pyłu wzniosły się w niebo, pośród nich błyskały czerwienią bomby wulkaniczne. Po zboczu góry spływały jęzory pomarańczowej lawy.

– W nogi! – ryknął Eryk, ciągnąc za sobą osłupiałych mężczyzn. Nie zdążyli przebiec trzech kroków, gdy wejście do domu zostało zniszczone przez bombę. Gorące odłamki poparzyły mu twarz. W powietrzu było coraz więcej pyłu, oddychanie stawało się wysiłkiem, czuć już było żar zbliżającej się lawy…

***

…a chłód omywającej go oceanicznej wody nie mógł zgasić płonącego w nim gniewu. Był cierpliwy przez wiele lat, teraz jednak miarka się przebrała. Da tym ohydnym ludziom nauczkę.

Płynął cierpliwie, tylko jego głowa wystawała ponad powierzchnię wody. W oddali widział już błyszczące jasno światła miasta. Jeszcze odrobina wytrwałości i będzie mógł wypełnić swoją zemstę, odpłacając się za wszystkie krzywdy.

Po kilkunastu minutach dotarł do zatoki. Ruch portowy w nocy zamarł, nie było nikogo, kto zauważyłby jego przybycie. Bardzo dobrze. Nie będą mu przeszkadzać.

Przez chwilę błysnął mu przed oczami obraz wybuchającego wulkanu, by zniknąć równie nagle jak się pojawił. Eryk pokręcił głową. Nie miał pojęcia, co to było, teraz nie miało to większego znaczenia. Wyszedł z wody i ciężkim krokiem ruszył w głąb miasta.

Przeszedł kilkadziesiąt metrów, gdy w końcu go dostrzeżono. Rozległy się pierwsze okrzyki zaskoczenia i przerażenia. Eryk uśmiechnął się drapieżnie; symfonię zniszczenia czas zacząć!

Zmiażdżył stopą stojący w pobliżu samochód. Napawał się dźwiękiem giętego metalu, choć była to ledwie rozgrzewka przed tym, co miał zamiar wprowadzić w życie później. Smagnął radośnie ogonem, ciskając przebiegającego obok mężczyznę na ścianę budynku.

…Chwila moment, że co? Miał ogon? I dlaczego wszystko dookoła było takie małe? Zaraz jednak wątpliwości zostały zagłuszone przez potężny przypływ adrenaliny, popychający go w kierunku centrum miasta, gdzie stały błyszczące budynki, aż proszące się o demolkę. Ruszył biegiem, od którego ziemia aż drżała. Wkrótce też rozległy się pierwsze syreny alarmowe, ogłaszające ludności pojawienie się niebezpieczeństwa.

– Dalej, śmiało! – ryknął. – Sprawdźmy, kto jest silniejszy!

Dopadł do pierwszego wieżowca, pogrążonego w ciemnościach prócz kilku prostokątnych plamek światła, w których widać było ludzi kończących pracę. Nie zauważyli go, zanim było za późno na jakąkolwiek reakcję. Uderzał pięściami i ogonem aż przestrzeń wysokości trzech pięter była dziurą pełną śmieci. Rozległa się seria głośnych chrupnięć gdy struktura budynku zaczęła się przechylać. Po kilkudziesięciu sekundach wieżowiec przewrócił się, wpadając na sąsiedni budynek i potęgując zniszczenia. Eryk był już dalej, wyładowując długo zbieraną złość na kolejnych budowlach.

Wokół niego zaczęła kręcić się policja, niepewna co do tego, co robić. Podjął decyzję za nich, dziesiątkując ich szeregi. Strzały, jakie oddawali w jego kierunku z broni ręcznej, były ledwie odczuwalne.

Co tu się dzieje? – zapytał sam siebie, stając bez ruchu. Dlaczego to robię? Przecież to szaleństwo.

Usłyszał nadlatujące śmigłowce. Instynkt podpowiadał mu, że one mogą być dla niego znacznie większym zagrożeniem niż policja. Rozejrzał się, szybko oceniając możliwe rozwiązania. Jego wzrok padł na lustrzane szyby wieżowca, w których się odbijał. Serce mu zadygotało z trwogą, gdy ujrzał swoją twarz. Już wiedział, dlaczego wszystko było takie małe. Co to dużo mówić, wyglądał kropka w kropkę jak Godzilla.

Wpadł w panikę. Wyłączył myślenie, zaczął się miotać, powiększając panujący chaos. Bluznął nawet błękitnym ogniem w kierunku dwóch najbliższych śmigłowców, strącając je tym z nieba. Odpowiedź ludzi była błyskawiczna; w jego kierunku poleciało kilkanaście rakiet. Nawet one nie były w stanie przebić jego grubej skóry, ale fale uderzeniowe czyniły spustoszenie w organach wewnętrznych. Upadł, odarty nagle z sił.

To koniec, przemknęło mu przez myśl. Zginę i nawet nie wiem, za co. Ostatnim wysiłkiem uniósł głowę i wydał z siebie głośny, rozpaczliwy ryk. Ledwie się słyszał pośród zgiełku, ale wiedział, że już za chwilę…

***

…będzie wygrzewał się w popołudniowym słoneczku, słuchając ptaków ćwierkającym na rosnącym pośrodku łąki drzewie. Panował niesamowity wręcz spokój, dlaczego więc szarpał go strach? Czuł daleki swąd spalonego mięsa i paliwa. Zaraz i to wrażenie zniknęło, zdmuchnięte przez powiew ciepłego, letniego wiatru. Cisza i spokój, jak zawsze. Nie ma się czym martwić… prawda? Kosmicznym wręcz dziwactwem byłoby, gdyby ten stan się zmienił. Od kiedy sięgał pamięcią, nieustannie panował w tym miejscu ład i porządek.

Rozejrzał się; leżał w wysokiej trawie, widział nad sobą jej źdźbła, poruszające się delikatnie pod wpływem wiaterku. Aż nie chce się wstawać, pomyślał leniwie. Mógłbym tak leżeć do końca świata.

Usłyszał dalekie krzyki i śmiechy. Ktoś musiał pojawić się na łące, i, sądząc z odgłosów, dobrze się bawił. Eryk był tak rozluźniony, że nie chciało mu się nawet podnieść głowy, by zobaczyć, kto to. Zbliżali się do niego, więc wkrótce i tak się spotkają.

Po kilku minutach usłyszał dziewczęcy głos, całkiem blisko siebie.

– Szybciej, Jeremy. Kto ostatni przy drzewie, ten trąba!

Zobaczył ją. Miała mniej więcej piętnaście lat, długie włosy w kolorze miedzi spływały szeroką falą na plecy.

Dziwne, że się nie przywita, pomyślał Eryk. W końcu prawie na mnie stoi.

Jakby słysząc te myśli, dziewczyna spojrzała wprost na Eryka, a jej twarz rozjaśniło zdziwienie.

– Jeremy, spójrz! Widziałeś kiedyś coś takiego?

No nie, to już przesada, oburzył się Eryk. Coś takiego? Przecież jestem człowiekiem!

W końcu pojawił się chłopak, zapewne Jeremy. Poprawił filcowy kapelusz, opadający mu na czoło. Oboje, jak teraz zauważył, mieli na sobie stroje rodem z osiemnastego wieku. Amisze, czy co?

– Łał – sapnął chłopak. – Rzeczywiście, niezwykły.

Chciał wstać, by powiedzieć im, że to wysoce niegrzeczne tak stać i gapić się na kogoś, ale… nie mógł ruszyć nawet palcem. Spróbował odchrząknąć, ale krtań zdawała się być sztywna jak kamień.

Zdezorientowany Eryk mógł tylko patrzeć, jak chłopak schyla się i bez trudu podnosi go na wysokość swojej twarzy. Dwie pary oczu z napięciem wpatrywały się w niego.

– Ale super – wymruczał Jeremy. – Kamienna maska!

– Wygląda na bardzo starą – powiedziała dziewczyna. – Jak myślisz, to dzieło Indian?

– Zapewne. Jak nie ich, to czyje?

Chwila, moment, co się tu dzieje!? – krzyczał, ale żaden dźwięk nie wyszedł z jego ust. Jak to „kamienna maska”, przecież jestem człowiekiem!

– Przerażająca, prawda? – szepnął chłopak. – Wygląda, jakby się wydzierała.

– Nie strasz mnie.

– Serio, niemal słyszę, jak na mnie krzyczy. Weźmiemy ją ze sobą? – zapytał z błyskiem w oku.

Dziewczyna spojrzała na towarzysza ze zdumieniem i przestrachem.

– Na licho ci ta maska? Patrząc na tą krzywą facjatę, czuję, jak przechodzą mnie dreszcze.

– Kto wie, jak długo tu leżała. Może jest coś warta.

Eryk słuchał tej wymiany zdań i niemal płakał z bezsilnej złości. Działo się coś przeraźliwie nielogicznego, a on nie mógł nic zrobić. Do licha, nie mógł nawet zamknąć oczu! Może przez to, ale i pewnie dzięki temu, że chłopak trzymał go skierowanego twarzą do nieba, dostrzegł na tle błękitu kilka czarnych plamek. Szybko zyskały na wielkości i już po chwili zaczął rozróżniać szczegóły. Wyglądały jak dwie połączone kule, po bokach otoczone przez wygięte panele.

– Słyszysz coś? – zapytał chłopak, marszcząc brwi. Od kilkudziesięciu sekund ciszę zakłócał dziwny jękliwy odgłos, narastający z każdą chwilą. Para w końcu zlokalizowała jego źródło; wytrzeszczyli oczy, zdumieni, ale ich zaskoczenie było niczym w porównaniu z szokiem, jaki przeżył Eryk. Jakby mało było tego dnia absurdów, na jego oczach zbliżały się cztery bombowce typu TIE sił Galaktycznego Imperium, żywcem wyjęte z „Gwiezdnych Wojen”!

– Cóż to za diabelstwo? – wykrzyknęła zatrwożona dziewczyna. – Jeremy, co to jest!?

– Nie mam bladego pojęcia – odparł, nie odrywając wzroku od zbliżających się maszyn.

Bombowce wyrównały lot kilka kilometrów od pary i zaczęły zrzucać małe przedmioty. Gdy te dotarły do gruntu, rozpętało się piekło. Trasa przelotu znaczyła się ognistym szlakiem, gdy bomby zapalające pochłaniały zielone łąki i złociste łany zbóż. Niebo momentalnie zasnuły kłęby czarnego dymu.

Chłopak i dziewczyna wrzasnęli i rzucili się do ucieczki, nadal z Erykiem w rękach, który obserwował rozchybotany obraz, na zmianę trawę i niebo. Słyszał zbliżające się nieubłaganie bombowce. Nie widział, co się stało, ale usłyszał wybuch za plecami. Chwilę później fala uderzeniowa rzuciła chłopaka na ziemię, a Eryka posłała w powietrze, gdzie wirując szaleńczo, przestał odróżniać szczegóły; zieleń, czerwień, błękit – wszystko to zlało się w jedną mozaikę. Minęło kilka momentów, poczuł silne uderzenie, gdy przebił się przez coś twardego, a później zagłębił się w czymś miękkim. Nie miał pojęcia, co się stało, czuł jednak, jak grawitacja ściąga go w dół. Kilkanaście sekund później targnęła nim straszliwa eksplozja, pochłaniając go białym światłem.

 

Kilkaset kilometrów wyżej, na pokładzie niszczyciela gwiezdnego, oficer koordynacyjny podbiegł do dowódcy.

– Panie pułkowniku, naloty dywanowe zakończone. Za chwilę teren pod lądowisko będzie gotowy.

– Znakomicie. Jakieś problemy?

– Cóż… Straciliśmy jeden bombowiec.

– Co się stało? Czyżby ci prymitywni mieszkańcy jednak zdołali zaatakować?

– Nie. To dziwne, ale chyba coś musiało przebić iluminator, zabijając pilota. Jego towarzysze nie wiedzą, co się stało, szczególnie, że lecieli na zwykłą łąką. Widzieli tylko parę ludzi, nieuzbrojonych i uciekających w popłochu.

– Zastanawiające. Wyślijcie piechotę, poruczniku. Ta planeta już jest nasza.

***

Eryk szarpnął się na posłaniu i spadł na kamienną podłogę. Jego serce biło jak oszalałe, trzewia ściśnięte były żelazną rękawicą strachu.

Otworzył oczy. Był całkowicie zdezorientowany panującym w pomieszczeniu półmrokiem. Przecież jeszcze przed chwilą widział światło, bardzo jasne, czuł niesamowite gorąco… czyżby umarł? Niemal od razu parsknął nerwowym śmiechem. To po prostu musiał być koszmar. Wstał z posadzki i przeciągnął się. Serce już się uspokoiło a szczegóły snu zacierały w pamięci. Zdołał jeszcze uchwycić obraz płonących pól, gdy reszta bezpowrotnie zniknęła. Wzdrygnął się; miał nadzieję, że nie jest to zły omen dotyczący tegorocznych zbiorów.

Założył lekką tunikę i wychodząc z pomieszczenia, odgarnął wiszącą w przejściu zasłonę z koralików. Krótki korytarz zaprowadził go na zalany porannym światłem placyk. Po kątach krzątało się kilka osób, nosząc dzbany i skrzynie. Dopiero po chwili zauważyli obecność Eryka. Padli plackiem na ziemię i wykrzyczeli powitanie:

– Niech będzie pozdrowiony wielki Bóg-Król!

Eryk nie zwrócił na to uwagi, zaprzątnięty niespokojnymi myślami. Koszmary mogły być oznaką, że bogowie chcą mu coś powiedzieć… tylko co?

Przeszedł do innej części pałacu. Pozwolił nogom samym wybrać kierunek, wiec był lekko zdziwiony, gdy odkrył, że zawędrował do części gospodarczej. Tu też pracowało kilkoro ludzi, którzy również go pozdrowili. Odpowiedział im łaskawym skinieniem ręki, po czym powędrował dalej. Przechodząc przez bramę minął w niej parobka prowadzącego na powrozie lamę o ciemnobrązowej sierści. Gdy Eryk spojrzał na zwierzę, to odpowiedziało mu tym samym. Wtedy też przeszył go spazm strachu. Odskoczył, wpadając na ścianę.

– Wszystko w porządku, Najjaśniejszy Władco? – zaniepokoił się robotnik.

– Tak… Tak, nie ma żadnego problemu. Wracaj do pracy.

– Oczywiście, panie. Niezwłocznie. – Poddany oddalił się, ciągnąc za sobą lamę, która obdarzyła Eryka ostatnim, znudzonym spojrzeniem.

Podrapał się po głowie. Był przecież władcą Imperium Inkaskiego, dlaczego miałby obawiać się lamy? Jakby już kiedyś spotkał to zwierzę i miało to niezbyt miłe konsekwencje… Parsknął śmiechem. To idiotyczne, pomyślał. Cały poranek był zwariowany, nie ma co się przejmować jakimś futrzakiem.

Usłyszał szybkie kroki człapiące na bruku za nim. Odwrócił się i zobaczył spieszącego w jego kierunku strażnika. Podwładny z trudem wyhamował, zasalutował pospiesznie i wydukał:

– Wielki panie! Od północy zbliża się kawalkada dziwacznych wierzchowców, niosących na swych grzbietach ludzi w błyszczących zbrojach. Za chwilę będą pod bramami miasta! Ja… My myślimy, że to mogą być bogowie.

Eryka zatkało. Jakby mało miał dziś na głowie, jeszcze to! Jeśli rzeczywiście do jego królestwa zbliżali się bogowie… Ruszył za strażnikiem.

Pod murami zebrał się potężny tłum. Eryk przyjął od kapłanów złote naszyjniki i koronę. Musiał wyglądać godnie przed przybyszami. Gdy był już odziany, przywołał do siebie strażnika.

– Czy coś powiedzieli?

– Krzyczą coś co jakiś czas, ale żaden z nas nie rozumie ani słowa, panie. Nie brzmi to przyjaźnie, tyle mogę powiedzieć.

Eryk skinął głową. Czas pokazać, że jest godny tytułu boga-króla. Przywołał osobistą straż po czym polecił otworzyć bramy. Niecałe dwadzieścia metrów dalej stali jeźdźcy dosiadający dziwacznych czworonożnych zwierząt. Przyjrzał się najbliższemu człowiekowi. Miał jaśniejszy odcień skóry niż miejscowi, do tego długą brązową brodę. Nosił szkarłatny kaftan, na którym błyszczał srebrzysty napierśnik. Wyglądał dostojnie, ale na pewno nie bosko.

Me llamo Juan Coyan. Someter mio voluntad.

Bóg-Król nie zrozumiał z tego ani słowa, ale nie spodobał mu się wyraźnie rozkazujący ton.

– Kim jesteście i czego tu szukacie? – warknął Eryk. Dzień ledwie się zaczął, a jego już zaczynała boleć głowa.

Przybysz znowu coś zagdakał w swoim języku, nie rezygnując z agresywnego tonu. Eryk dostrzegł, że jego towarzysze zaczęli coś szykować w swoich ekwipunkach. Odwrócił się w stronę bramy, gdzie oddział już czekał na jego rozkazy.

– Wojownicy! – wykrzyknął. – Nie wiemy, kim są ci przybysze, ale nie okazują nam szacunku, przez co zasługują na śmierć! – Odwrócił się z powrotem do gości.

– Przybyłeś z armią i razem z nią zginiesz! – Chwycił włócznię najbliższego wojownika i cisnął nią w dowódcę. Ten, zanim się obejrzał, leżał na ziemi z grotem wbitym w gardło i cichym charkotem wydobywającym się z ust. Wśród najeźdźców zapanowało poruszenie. Huknęło, błysnęło, a Eryk poczuł, jak jego ciało kąsają gorące przedmioty. Spojrzał po sobie i ze zdumieniem dostrzegł, że tunika upstrzona jest dziurami z których sączyła się krew.

– Co się… – wystękał, osuwając się na kolana. Wojownicy za nim i najeźdźcy przed nim jednocześnie ruszyli przed siebie z wrzaskiem. Eryka już to nie obchodziło. Upadł na ziemię, odczuwając coraz większe odrętwienie i zimno…

***

…zimno, przenikające całe ciało oraz głód. Olbrzymi, niepohamowany głód, pragnienie zatopienia zębów w czymś ciepłym.

Eryk kręcił się po okolicy, dookoła spacerował rozproszony spory tłumek. Było późne popołudnie, słońce krwawo odbijało się w szklanej fasadzie warszawskich Złotych Tarasów.

Przystanął, zdziwiony. Przez chwilę widział wyraźnie hiszpańskich konkwistadorów, stojących gdzieś na górskiej ścieżce. Skąd się to wzięło? Czyżby wspomnienie z jakiegoś filmu?

Chwilę później obraz się rozpłynął. Miał straszliwą pustkę w głowie. Wszystko przyćmiewał głód, domagający się zaspokojenia.

Nagle dotarł do niego cudowny zapach świeżego jedzenia. Węsząc i czując, jak ślina napływa mu do ust, ruszył przed siebie. Inni też musieli być głodni, bowiem podążyli w tym samym kierunku, co on – do wejścia centrum handlowego. Na miejscu okazało się, że drzwi są zaryglowane, a przez szklane tafle widać było patrzące na nich ze zgrozą jedzenie.

Zaraz, co? Eryk z trudem skupił myśli. Przecież to nie jedzenie, tylko normalni, żywi ludzie! Jak mógł pomyśleć coś takiego? Razem z resztą tłumu bezwiednie parł przed siebie. W rytm uderzeń wielu rąk w szkło starał się przypomnieć sobie, jak w ogóle tu przybył. I po co. Tytanicznym wręcz wysiłkiem przywołał obraz młodej ładnej kobiety. Racja, jego dziewczyna, Ewa. Miał jej zrobić niespodziankę i spotkać się z nią.

Rozległo się głośne chrupnięcie, gdy drzwi ustąpiły pod naporem dziesiątek ciał. Tłum wlał się do środka, z energią rzucając się na nieszczęśników, którzy byli na tyle głupi, że jeszcze nie uciekli. Eryk, całkowicie kontrolowany przez instynkt, potruchtał w głąb budynku. Otoczony wieloma kuszącymi zapachami, nie wiedział, w którą stronę się skierować. Jego wzrok padł na stojących w pobliżu ludzi w mundurach. Razem z tłumem kilkunastu innych ludzi rzucił się na nich. Kilku odpadło po drodze, powalonych przez karabinowe kule, ale siła tłumu przeważyła i już po chwili zatapiali wykrzywione jak szpony palce i zęby w ciepłej, krwistej tkance.

Kilka minut później było po wszystkim. Eryk wyprostował się, krew kapała mu z brody. W głowie brakowało myśli, wszystko przesłaniał jednostajny cichy szum. Ledwie przypominał sobie, jak się nazywa.

Wciągnął głęboko powietrze. Pośród mozaiki przeróżnych zapachów, jego uwagę przyciągnął jeden. Był w jakiś sposób szczególny, znajomy dla niego. Poczłapał w kierunku źródła aromatu, wspinając się po kilku ruchomych schodach. Po drodze dołączyło do niego kilkanaście osób. W końcu dotarł do celu; w sklepie odzieżowym, za metalową kratą kuliło się kilka osób, w tym i źródło zapachu – młoda kobieta. Gdy wzrok Eryka spoczął na niej, tryby w jego głowie zaskoczyły z niemal słyszalnym kliknięciem. Już wiedział, skąd zna ten zapach. Wśród piątki ludzi klęczących przy przykrytym ciemnym materiałem ciele była jego ukochana dziewczyna, Ewa, wraz ze swoją przyjaciółką, Magdą.

Podszedł do kraty wraz z innymi i zaczął ją szarpać. Chciał się dostać do środka, powiedzieć Ewie, ze wszystko jest w porządku. Spróbował nawet ją zawołać, ale z jego gardła wydobyło się tylko głośne charczenie. Kolejna fala zapachu dotarła do tłumu, niosąc ze sobą zniewalającą woń adrenaliny. Szczątki myśli, jakie Eryk siłą utrzymywał w swoim umyśle, zostały zmiecione przez huragan pożądliwego głodu. Z nową siłą zaatakował kratę i już po chwili przedarł się przez wyrwę, rzucając się na żywych. Było ich mniej niż jeszcze kilka minut temu, ale nie przejmował się tym. Jedyne, co chciał, to jeść, zatopić zęby w świeżej tkance.

Zdążył zobaczyć błyszczącą rurę, lecącą w jego stronę. Dostał w głowę, siła uderzenia powaliła go na podłogę. Rura błysnęła kilkakrotnie, rozbijając czaszkę i zmieniając mózg w szarą, krwistą papkę. Potem nastała nieprzebyta ciemność.

***

Otworzył oczy, ale nie było różnicy. Nieprzebyta ciemność nie ustąpiła. Wydał z siebie długi, przenikliwy wrzask. Szarpnął się na łóżku i poczuł, jak przytrzymują go kroplówki i przyklejone do ciała elektrody. Coś kliknęło i zalało go miękkie, żółte światło.

Opadł na poduszki, czując jak serce łomocze mu gorączkowo w piersi. To, co właśnie przeżył, wydawało się być groteskową parodią „Incepcji”. Tyle snów, jeden w drugim… Co tu się właściwie działo?

Wytężył umysł, ze wstrętem odpychając od siebie zbyt żywe wspomnienie ostatniego snu o byciu zombie. Był tutaj w ramach programu badawczego, zorganizowanego przez jego uczelnię. Zgłosił się do badania testującego działanie jakiegoś leku na sen. Zasnął szybko, tylko czy rzeczywiście producenci chcieli osiągnąć takie efekty?

Spojrzał dookoła. Nie wiedział, jak długo spał, bowiem w pokoju nie było żadnego okna.

– Hej… – zaczął, po czym odchrząknął. Gardło miał zaschnięte, jakby go od dawna nie używał. – Halo! Czy ktoś mnie słyszy? Już się obudziłem!

Nasłuchiwał odpowiedzi, ale jego słowa zdawały się wsiąkać w ściany. Czuł się coraz bardziej nieswojo. Czy ktoś nie powinien go nadzorować?

Usiadł na łóżku i zaczął wyciągać przewody kroplówek wbitych w przedramiona. Syknął, gdy odrywał elektrody z piersi i głowy. Rozejrzał się za swoim ubraniem. Leżało na krześle w kącie pokoju… razem z pistoletem tkwiącym w kaburze!? Wytrzeszczył oczy. Co tu się wyprawiało?

Zszedł z łóżka, chcąc przebrać się w coś bardziej komfortowego niż cienka koszula nocna, ale nogi złożyły się pod nim jak zapałki. Kompletnie zaskoczony upadł na podłogę. Niedowład mięśni? Jak długo musiał leżeć na tym łóżku? Po kilku chwilach poczuł mrowienie w nogach. Aż sapnął z ulgi; nie doszło do atrofii, po prostu były zdrętwiałe. Kilka minut później był już w stanie wstać.

Pospiesznie się ubrał i po chwili wahania założył pas z kaburą. Jeśli ktoś zostawiał broń w zasięgu cywila, coś musiało być nie tak. Niemniej jednak, ciężar pistoletu na prawym biodrze był krzepiący.

Ostrożnie otworzył drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Na korytarzu panowała całkowita pustka. Pojawił się za to nowy dźwięk – jakieś dalekie stukanie. Zaintrygowany, ale i coraz bardziej przerażony, ruszył w kierunku wyjścia, idąc za wskazaniem strzałek ewakuacyjnych. Najgorsze, że nie pamiętał tej części budynku.

Minęło kilka minut nim dotarł do recepcji. Również i tutaj nikogo nie było, a w wejściu leżał porzucony wózek inwalidzki, na którym co chwilę próbowały zamknąć się drzwi – wyjaśniło się, skąd pochodziło słyszane wcześniej stukanie. Przesunął go i wyszedł na zewnątrz. Panowała niezwykła cisza. Brakowało jakichkolwiek dźwięków związanych z cywilizacją, czy to warkotu samochodów, czy choćby stukotu butów. W pobliżu stało całkiem sporo aut, ale wyglądały na porzucone. Walcząc z ogarniającą go paniką, wrócił do budynku. Oparł się o kontuar recepcji, oddychając głęboko. Musiało się wydarzyć coś strasznego… tylko co?

Usłyszał cichy szum wentylatora. Drgnął; znał ten dźwięk. To odgłos pracującego komputera. Przeskoczył przez ladę i spostrzegł, że się nie mylił. Na biurku stał włączony pecet. Trącił myszkę, pobudzając do życia monitor. Pojawiła się witryna jednego z większych dzienników. Wielki nagłówek krzyczał:

WIEŚCI Z FRONTU: KOREA PÓŁNOCNA ATAKUJE NOWĄ BRONIĄ

Eryk wytrzeszczył oczy. Front? Wojna? Zagłębił się w artykuł. Okazało się, że Korea zaatakowała Amerykę, co pociągnęło za sobą udział innych państw, szybko zaprowadzając wojnę na całym świecie. Nową bronią były bomby neutronowe, które niszczyły organizmy żywe, pozostawiając w nienaruszonym stanie wszystko inne. Artykuł okraszony był filmikiem, pokazującym ujęcia z Seattle, które jako pierwsze padło ofiarą bomb. Budynki wyglądały zupełnie normalnie, ale brak tam było jakiegokolwiek życia.

Eryk osunął się na podłogę. Jak to możliwe? To kompletnie nieprawdopodobne.

Zaraz… Tak, to jest kompletnie nieprawdopodobne! Zupełnie jak seria snów, z której dopiero co się obudził. A co, jeśli to nieprawda? Jeżeli to kolejny szalony sen?

Przypomniał sobie, jak kończyła się większość etapów. Śmierć powodowała przerwanie snu i przejście do kolejnego, bliższego rzeczywistości. A gdyby tak…

Wyjął broń i sprawdził magazynek; pełen komplet naboi. Błyszczały bezlitośnie w świetle jarzeniówek. Musi to sprawdzić.

Wsunął magazynek na miejsce i mocował się przez chwilę, aż w końcu odbezpieczył i załadował broń. Spojrzał w wylot lufy. Wydawała się być wielka jak tunel. Zamknął oczy i przyłożył pistolet od skroni. Siłą woli uspokoił drżącą dłoń.

– Czas się obudzić – szepnął, po czym nacisnął spust.

 

KONIEC

Koniec

Komentarze

Bardzo, bardzo źle napisane – niestety. Przeczytałem fragment – w trzech pierwszych zdaniach wciąż przewija się słówko "był", a później nie jest wcale lepiej. Próba wyjaśnienia czytelnikowi, gdzie przebywa bohater opowiadania – koszmarna. Dużo pracy przed Tobą, autorze.

Szkapa, to nie są trzy pierwsze zdania, tylko jedno zdania złożone, wiec nie przesadzaj z "był".  Warstwa emocjonalna opowiadań ciekawie i interesująco opisana. Jest dobrze. :) 

Fabuła wciągająca. Niestety, sporo niezręczności językowych, zwłaszcza w pierwszym śnie. Uzycie niektórych wyrazów sprawia wrażenie sztucznego, wymuszonego. "Kontrapunktować"? Ten językowy potworek zatrzymuje zdezorientowanego czytelnika na dobrych parę sekund, mimo wartkiego biegu wydarzeń. Flora i fauna? Te słowa nic nie opisują, są puste, nie odmalowują żadnego obrazu. Nie lepiej napisać np. o wysokiej trawie i brzęczących owadach? Byłby konkret…

Poza tym, widzę pewną niekonsekwencję – sen o lamach nie kończy się śmiercią.

Na moje oko, wygląda, jakby pierwszy sen był napisany długi czas przed pozostałymi, bo odstaje od nich pod względem językowym. Wywal go albo przepisz na nowo i będzie ok. :)

And the world began when I was born/ And the world is mine to win.

1. " Nie był w stanie tego sprecyzować, ale coœ było nie tak." – był, było 2. "– Nonsens, przecież był w miejscu, które dobrze znał… zaraz, gdzie on właœciwie był?" – był, był Ihaaa!

Doczytałem do zdanka: "Zamroczony, chciał bezwiednie złapać się za głowę." – ;-D Podtrzymuję swoją opinię – przynajmniej do tego miejsca opowiadanienapisane jest koszmarnie.

 Pierwsze zdanie traktuje jako portal, który buduje scenografie do dalszych sennych imaginacji głównego bohatera.  Co do odruchów mimowolnych, to zdarzają się nawet śniętym rybom na patelni Szkapa ;). Podtrzymuje swoje zdanie, podoba mi się :) 

@gorgona – chciałbym się z Tobą zgodzić, choćby bezwiednie… ale niestety, nie mogę – kwestia gustu.

ądał się filmów akcji. Swoje wrażenia ułożył w taki sobie przekładaniec. P….autor, lub autorka naogla

…Edytor zwariował. Przepraszam, ale nie mogę wpisać komentarza.

Jest jakaś koncepcja, ale opowiadanie wyszło trochę zbyt długie jak na taką puentę. Mnie to zmęczyło.

Babska logika rządzi!

Przykro mi. Każde zdanie do poprawki. Jest bardzo źle. Tragedia !!!

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Fajny pomysł, ciekawe, podobało mi się

Przynoszę radość :)

Ubogie słownictwo (o czym świadczy najlepiej nadużywnie "był" i to już od początku) to tylko jeden z wielu problemów językowych tego opowiadania.

Gorgono – to dosyć ciekawe, że pojawiasz się tutaj akurat w dzień wrzucenia tego tekstu i bronisz go zawzięcie. Proponuję jednak sprawdzić czym jest zdanie złożone.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Nowa Fantastyka