- Opowiadanie: damego - Dorosłe dzieci

Dorosłe dzieci

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Dorosłe dzieci

W młodości stu­diuje­my do­rosłych, aby osiągnąć mądrość. W do­rosłości stu­diuje­my dzieci, aby zro­zumieć, czym jest szczęście.

 

Peter Rosegger

 

 

Obudziłem się i pierwsze co mną wstrząsnęło to fakt, że widzę tylko na jedno oko. Nie potrafiłem otworzyć drugiego, gdyż powieki były czymś sklejone. Drugą szokującą rzeczą był to, że leżałem na plaży, ubrany w garnitur i płaszcz. Otaczała mnie gęsta mgła przez którą próbowały przebić się pierwsze promienie słońca, a spieniona woda muskała me stopy. Słyszałem szum wody, a gdzieś w oddali krzyczały mewy. Ostatnie co zapamiętałem to sytuacja w której kładę się do łóżka w Warszawie. Nie mogłem przecież wybrać się nad morze. Poczułem się jak Cruzoe, albo któryś z rozbitków z ,,Zagubionych’’ z tym, że nie płynąłem żadnym statkiem, ani nie leciałem samolotem. Nie mogłem też wypić za dużo i w stanie upojenia pojechać nad morze gdyż na ogół piję tylko od święta i to w małych ilościach.

 

Pod mą głową znajdowało się coś twardego. Podniosłem się, sądząc że znajdę pod sobą płaski kamień, jednak memu oku ukazała się czarna walizka. Otworzyłem ją bez problemu i przez chwilę gapiłem w jej zawartość. Uśmiechałem się, gdyż widok gotówki zawsze poprawiał mi humor. Pieniądze mogły należeć do mnie, w końcu byłem milionerem, ale po co miałbym nosić ich tyle w walizce? Nie przypominałem sobie, bym prowadził z kimś jakieś interesy.

 

Przeszukałem kieszenie i znalazłem w nich tylko portfel z kartami kredytowymi. Zabrałem walizkę, podniosłem się z ziemi i rozejrzałem. Mgła była tak gęsta, że nie potrafiłem niczego dostrzec. Postanowiłem więc udać się przed siebie, jak najdalej od wody.

 

Idąc, próbowałem rozewrzeć powieki zaklejonego oka, ale czując tylko ból dałem sobie spokój. Pomyślałem, że jeśli tylko wyrwę się z tego miejsca, pierwsze co zrobię, to udam się do najlepszego lekarza. Ograniczenie w widzeniu powoli stawało się denerwujące.

 

Przemoczone skarpety w pantoflach wydawały charakterystyczny, piszczący dźwięk, było mi zimno i czułem pragnienie. Szedłem dobre kilkadziesiąt minut, zanim ujrzałem w oddali jakieś światła. Słońce już całkiem wzeszło, lecz mgła nie stawała się rzadsza.

 

Po jakimś czasie wszedłem na wyłożoną kamieniami drogę, która prowadziła przez las. Przez jakiś czas podążałem szlakiem i w końcu natrafiłem na szereg domów. Zacząłem rozglądać się dookoła. W oknie mieszkania siedziało jakieś dziecko i wpatrywało się we mnie z zaciekawieniem. Gdzieś w oddali nagle rozległ się dziecięcy śmiech i serce zaczęło mi bić mocniej. Miałem już pięćdziesiąt jeden lat, lekką nadwagę i takie momenty mogły wywołać u mnie zawał, choć było to przecież tylko dziecko. Zacząłem odruchowo masować klakę piersiową, musiałem się uspokoić. Podszedłem do drzwi domu, w którym znajdował się tamten dzieciak i zapukałem. Czekałem dość długo, a kiedy nikt mi nie otworzył, odszedłem. Pomyślałem, że dziecko jest same w mieszkaniu i woli nie otwierać nieznajomym, więc postanowiłem go nie nękać.

 

Nagle dostrzegłem w mgle niską postać. Szła wolno środkiem drogi.

 

– Przepraszam, gdzie jestem? – zapytałem. Kiedy zbliżyłem się, dostrzegłem dziewczynkę. Na oko miała dwanaście, albo trzynaście lat.

 

– Dubałka – odpowiedziała.

 

– To jakaś wieś, tak?

 

– Miasteczko. Co się stało panu w oko?

 

– Dobre pytanie dziewczynko. Pomożesz mi? Muszę wrócić do Warszawy. Macie tu gdzieś jakiś dworzec, prawda? Dworzec, przystanek, cokolwiek. Do jakiego większego miasta jest stąd najbliżej?

 

– Sławno. Niech pan idzie za mną, zaprowadzę pana na przystanek.

 

Wędrowaliśmy kilka minut. Dziwiło mnie, że w tym miasteczku drogi wyłożone są kamieniami. Domy wyglądały całkiem normalnie, były to przeważnie dwurodzinne ,,kwadraty’’, szare, ponure, z popękanymi ścianami. Gdzieniegdzie tylko stały stare, drewniane domy pokryte eternitem.

 

– Jak masz na imię? – zagadnąłem, gdyż dziewczynka była mało rozmowna.

 

– Weronika.

 

– Pusto tu jakoś u was. Widziałem dotychczas tylko dwoje dzieci. Są tu jacyś dorośli?

 

– Teraz jest tylko pan Jastrzębski – odpowiedziała dziewczynka.

 

– Jak to tylko pan Jastrzębski? – zdziwiłem się. – A gdzie reszta? Twoi rodzice? O tej porze w miasteczku powinien być minimalny ruch.

 

– Pracują.

 

– O tak wczesnej porze? A, rozumiem, pewnie mają nocną zmianę i za jakiś czas wrócą. Ludzie zajmują się tu czymś konkretnym?

 

Weronika nie odpowiedziała.

 

– Tam jest przystanek – Wskazała na odległą ławkę i znak. – Do widzenia.

 

– Dziękuję – odpowiedziałem, nie pytając dziewczynkę o nic więcej. Odszedłem i sprawdziłem o której jest autobus do Sławna. Okazało się, że muszę czekać ponad półtorej godziny. Rozejrzałem się i zauważyłem, że naprzeciw przystanku znajduje się knajpa. Dochodziła godzina siódma, a bar otwierano o wpół do ósmej. Musiałem więc trochę poczekać.

 

Miasteczko wyglądało zupełnie jak z jakiegoś szalonego snu. Mgła wciąż nie opadała, nigdzie nie było widać żywej duszy, nie przejeżdżał tędy żaden samochód czy chociażby rower. W takich mieścinach jak ta zazwyczaj pełno jest starszych mężczyzn, którzy jadą rankiem do sklepu by zacząć dzień ulubionym piwem. Dorastałem w podobnym miasteczku i niemal codziennie widziałem taki widok. W opustoszałej Dubałce czułem się nieswojo, zupełnie jakby miasteczko było zapomnianym przez świat cmentarzem.

 

Kiedy nadeszła godzina otwarcia knajpy, usłyszałem pędzący rower. Jechała nim nastolatka ubrana w płaszcz, który był na nią za duży. Dziewczyna obrzuciła mnie zdziwionym spojrzeniem, po czym zatrzymała się tuż przed knajpą. Postawiła rower pod budynkiem, otworzyła bar i znikła w środku.

 

Poważnie mnie to zaintrygowało. Udałem się w stronę knajpy, z nadzieją, że nastolatka okaże się bardziej rozmowna niż Weronika.

 

Kiedy wszedłem do środka, dotknął mnie zapach tłuszczu. Usiadłem przy stoliku, czekając, aż za ladą pojawi się tamta nastolatka. Przez chwilę wybijałem na stole prosty rytm palcami, następnie chwyciłem na menu. Było w nim kilka zup i typowe polskie dania, jak schabowy, czy pierogi. Kiedy zastanawiałem się, co zjeść na śniadanie, z kuchni wyszła nastolatka.

 

– Dzień dobry, co podać? – zapytała. – Wszystko w porządku z pana okiem?

 

– Pójdę z tym do lekarza. Poproszę flaczki… i mogą być kotlety z ziemniakami i jakąś surówką.

 

Dziewczyna skinęła głową i już miała odejść.

 

– Zaczekaj – zatrzymałem ją. – Możesz mi powiedzieć, co takiego dzieje się w tym miasteczku? Dlaczego tu tak pusto? I dlaczego do tej pory widziałem tylko troje dzieci?

 

– Starsi pracują – odpowiedziała. – Chce pan kotlety zwyczajne, czy z nadzieniem?

 

– Zwyczajne – wzruszyłem ramionami. – Mogę wiedzieć, gdzie pracują starsi?

 

Nastolatka odwróciła się na pięcie i znikła w kuchni, zupełnie, jakby nie dosłyszała mego pytania. Pozostało mi czekać na jedzenie. Kiedy znów zabrałem się za wybijanie rytmu palcami, moją uwagę przykuł chłopiec idący drogą. Dzieciak znalazł się chwilę później w knajpie, usiadł przy stoliku w kącie i podparł głowę ręką. Kilka sekund później drzwi baru znów się otworzyły i do środka weszła kilkuletnia dziewczynka. Sceny te były wręcz groteskowe. W ciągu paru minut w knajpie pojawiło się trzydzieścioro dwoje dzieci w różnym wieku. Siedząc sam pośród tylu niewinnych twarzy czułem się, jakbym znów trafił do podstawówki. Potrzebowałem wyjaśnień, więc powędrowałem do kuchni. Nastolatka z którą rozmawiałem mieszała właśnie zupę w wielkim garnku.

 

– Może mi pani powiedzieć, co tu się wyrabia? To jakiś dowcip? Gdzie ja się znajduję? Dlaczego jest tu tyle dzieci? Niektóre są bardzo małe i wymagają opieki dorosłych…

 

Dziewczyna spojrzała na mnie i przestała mieszać.

 

– Dorośli pracują.

 

– Do licha, gdzie? Wszyscy? I zostawiają takie małe dzieci samym sobie? Przecież może im się coś stać! Pewna dziewczyna wspominała o jakimś panu Jastrzębskim. Kto to taki?

 

– To inwalida – odpowiedziała nastolatka. – Mieszka ulicę dalej, za knajpą, dom znajdzie pan bez problemu, jest zielony.

 

– Nie odpowiesz mi na resztę pytań, prawda?

 

Dziewczyna milczała i powróciła do mieszania zupy. Dałem sobie z tym spokój, opuścił mnie głód. Zżerała mnie za to ciekawość. Wyszedłem z baru i postanowiłem znaleźć tego całego Jastrzębskiego. Tak jak mówiła dziewczyna, jego zielony, pokryty czerwoną dachówką dom odnalazłem bez problemu. Wyróżniał się znacząco na tle innych. Wszedłem na teren posesji i nie widząc żadnego dzwonka u drzwi, zapukałem. Otworzyły się dość szybko.

 

– Tak? – W progu stanął starszy mężczyzna w okularach. Podpierał się kulami.

 

– Dzień dobry, czy mógłby mi pan wyjaśnić, co dzieje się w tym miasteczku? – zapytałem. – Dlaczego dzieci chodzą same po ulicach, gdzie podziali się wszyscy dorośli?

 

– Proszę wejść do środka.

 

Nie protestowałem. Zamknąłem za sobą drzwi.

 

– Było tu już paru takich, co zbłądziło akurat wtedy, kiedy wszyscy dorośli poszli do pracy. Wówczas w Dubałce robi się strasznie.

 

– Do jakiej pracy?

 

– Zaraz panu coś pokażę, proszę za mną.

 

Powędrowaliśmy przez przedpokój i dotarliśmy do małego pokoiku. Stało tam tylko łóżko i stary telewizor marki Unitra z podłączonym odtwarzaczem wideo. Ostatni raz widziałem taki jakieś dwadzieścia lat temu.

 

– Niech pan zajrzy pod łóżko i wyciągnie karton z kasetami.

 

Po wyciągnięciu pudła, mym oczom ukazało się kilkadziesiąt kaset wideo. Niektóre wyglądały na nowe, lecz większość z pewnością pochodziła jeszcze z lat dziewięćdziesiątych. Rozpoznałem skromne grafiki różnych brył na papierowych opakowaniach. Niegdyś razem z bratem kupowaliśmy puste kasety, by nagrywać na nich filmy puszczane w telewizji. Uzbieraliśmy ich w tamtym czasie bardzo wiele. Filmy były niezwykłymi szmirami, ale w tamtych czasach oglądanie ich sprawiało nam wiele radości. Bijatyki z Van Dammem, ,,Martwe zło'' i te sprawy. Zastanawiałem się przez chwilę, co stało się ze wszystkimi naszymi kasetami. Czy matka wyrzuciła je, czy może wciąż trzyma na strychu?

 

– Niech pan znajdzie kasetę z napisem ,,koncert charytatywny, rok 1994’’ – Me rozmyślania przerwał głos starca. Znalazłem odpowiednią kasetę.

 

– Proszę niech pan włoży ją do magnetowidu.

 

Wyciągnąłem kasetę z obdartego pudełka i włożyłem ją do odtwarzacza. Nigdzie nie zauważyłem pilota, więc nacisnąłem przycisk odtwarzania na obudowie. Uruchomiłem telewizor. Program AV-1 przeznaczony dla magnetowidu był już ustawiony, a kaseta została przewinięta, więc film rozpoczął się. Usiadłem na łóżku.

 

Początkowo obserwowaliśmy jedynie czarne tło, na którym co jakiś czas pojawiały się białe paski. W końcu obraz stał się wyraźny i z głośnika rozległy się głosy ludzi. Na ekranie pojawiło się ich mnóstwo. Film przedstawiał, tak jak głosił tytuł, koncert charytatywny. Kamerzysta chodził wśród ludzi, którzy pochłonięci byli rozmowami i piciem piwa. Wszystko działo się w wielkiej hali. W końcu kamerzysta znalazł odpowiednie miejsce naprzeciw sceny i skierował na nią kamerę. Zrobił zbliżenie. Wokalista nieznanego zespołu zapowiedział piosenkę i reszta zaczęła grać. Nuta była całkiem przyjemna dla ucha, było to coś przypominającego stare polskie kawałki rockowe.

 

– To tyle, zwykły koncert? – Po kilku minutach zacząłem się niecierpliwić.

 

– Niech pan ogląda dalej.

 

Muzycy po chwili przerwy zaczęli nowy kawałek. Kiedy tylko rozbrzmiały pierwsze dźwięki gitary, rozległy się krzyki. Zespół przerwał, a kamerzysta pośpieszył za tłumem, który ruszył w kierunku drzwi. Przez jakiś czas kamera wyłapywała tylko jakieś osoby, lub obraz stawał się strasznie rozmazany. W końcu kamerzysta przedostał się na zewnątrz i obraz ustabilizował się. Autor uruchomił tryb nocny.

 

– Co to takiego? – Podszedłem bliżej ekranu.

 

Kamerzysta zdołał uchwycić płonący obiekt, który spadał z nieba. Nie mógł być to meteoryt, gdyż opadał za wolno i dawał mniej światła. Tajemnicza rzecz w końcu skryła się za odległym lasem.

 

– Co to u licha było? UFO?

 

– Ciężko nazwać to coś UFO, gdyż nie było żadnego statku – odparł Jastrzębski. – Może pan wszystko wyłączyć, kamerzyście skończyła się taśma.

 

Obraz znów stał się ciemny. Wyłączyłem więc telewizor i wysunąłem kasetę.

 

– Więc co to było? I jaki ma to związek z sytuacją w miasteczku?

 

– Ma to ogromny związek – Staruszek przysiadł na łóżku. – Dziewięćdziesiąty czwarty rok… Wszyscy byli jeszcze w pełni normalni. To coś, co spadło, zmieniło życia starszych. Widziałem to tylko raz, kiedy próbowałem nagrać kamerą. Ale dorwali mnie i zniszczyli taśmę. Później nie próbowałem więcej, za bardzo się bałem… Z nieba spadła jakaś istota, nie mam pojęcia czym to jest. Wie pan co? Raczej nikt nie wie.

 

– Istota? Gdzie ona jest?

 

– Mieszkańcy wydrążyli głęboko pod ziemią ogromny stożek i tam ukryli przed światem tę istotę. Najciekawsze i zarazem przerażające w tym wszystkim jest to, że oni wszyscy oddają jej cześć. Dzięki temu od lat dziewięćdziesiątych są młodzi i szczęśliwi. A właściwie, tak im się tylko wydaje.

 

– Jak to?

 

– Ta istota mami ich rozumy – wyjaśnił Jastrzębski. – Niektórzy są już po sześćdziesiątce, a ciągle myślą, że mają po dwadzieścia lat. Są jak gdyby w transie.

 

– To wszystko jest oderwane od rzeczywistości – Nie mogłem w to uwierzyć. – Pan tak na serio? Jakaś istota z kosmosu przyleciała do mieściny w Polsce po to by podporządkować sobie ludzi?

 

– Pan też wygląda, jakby był oderwany od rzeczywistości – zaśmiał się starzec. – Mój syn nagrał to wideo z koncertu. Później go zamordowali, bo chciał oddać kasetę komuś ważnemu w stolicy. Siedzi w tym całe miasteczko, policjanci, lekarz, nawet ksiądz. Na szczęście udało mi się przegrać film na inne kasety. Już od kilku lat przez miasteczko przejeżdżają różni ludzie, ale kiedy tylko próbuję się z nimi skontaktować, by przekazali komuś film, coś staje mi na przeszkodzie. A jeśli już mi się uda nawiązać kontakt, osoby te uważają mnie za szaleńca. Próbowałem wysyłać kasetę w różne miejsca, do telewizji, ale nigdy nie otrzymałem odpowiedzi. Sądzę, że mieszkańcy niszczą moje korespondencje. Na kilka lat dałem sobie z tym spokój i próbowałem jakoś żyć, aż w końcu zjawił się jakiś mężczyzna. On jedyny uwierzył w moją historię. Jednak nie udało mu się nigdy opuścić miasteczka. Został zamordowany, choć wszystko wyglądało na przykry wypadek. Ludzie wiedzą o tym, że mam kasety i nie chcą by świat dowiedział się o istocie. Nie chcą, żeby ktoś tu węszył…

 

– Nie rozumiem. Skoro wiedzą, że ma pan kasety, dlaczego pana nie zabiją, albo nie zabiorą wszystkich kopii?

 

– Oni zabijają tylko w ostateczności – wyjaśnił staruszek. – Większość zna mnie od wielu lat. Pozwalają mi żyć i siedzieć cicho, może wciąż czują do mnie jakiś sentyment, kiedyś byłem dyrektorem tutejszej podstawówki. Jeśli się wychylam, niszczą dowody, ale nigdy mnie. A kasety… mam ich bardzo dużo i dobrze je ukrywam.

 

– Pod łóżkiem?

 

– Sądzi pan, że tylko tam? Mam swoje skrytki.

 

– Wciąż czegoś nie rozumiem – Potrzebowałem więcej odpowiedzi. – Przecież mamy obserwatoria. Radary naszego wojska musiały namierzyć spadający obiekt. A jeśli nie naszego, to przecież Amerykanie mają odpowiednie satelity. Nawet ludzie z innych miast czy wiosek musielii zauważyć tę istotę…

 

– Przez dwadzieścia parę lat nie zjawiło się tu wojsko, ani żadne inne służby, czy to polskie, czy amerykańskie – odpowiedział Jastrzębski. – Obiekt przemknął niezauważony. Ale ludzie muszą poznać w końcu prawdę. I pan im tę prawdę przekaże.

 

– Zastanawia mnie jeszcze coś. Każde dziecko, które pytałem o dorosłych, mówiło, że pracują. Gdzie pracują?

 

– Pracują po południu w miasteczku. Od czwartej nad ranem, do południa dla tej istoty. Na początku wybudowali jej stożek, by miała gdzie przebywać, teraz pracują dzień w dzień nad czymś innym.

 

– Nad czym?

 

– Tego już nie wiem. Tylko raz widziałem tę istotę na oczy, kiedy próbowałem ją nagrać. Nie udało mi się to, bowiem moja kamera została zniszczona.

 

– Jak wyglądało to coś?

 

– Ciężko to opisać – Starzec zamyślił się na chwilę. – Niech spróbuje pan wyobrazić sobie ogromne, czarne cielsko z głową świni, z tym, że zamiast pyska to coś ma trąbę słonia, która oplata jedną z rąk. Ręce tej istoty są nienaturalnie długie, zakończone trzema palcami. Z jej głowy wychodzą białe rurki, które plączą się i przyczepione są do ramion. Potwór siedzi na kamiennym tronie i wydaje polecenia…

 

Z trudem przyszło mi to sobie wyobrazić. Miałem przed oczyma słonia z ludzkimi rękami. Całość prezentowała się tak komicznie i groteskowo, że mój umysł nie dopuszczał myśli, że takie coś istnieje naprawdę. Zaśmiałem się w duchu, a na mej twarzy pojawił się nieznaczny uśmiech.

 

– Wątpi pan w to wszystko… – Staruszek westchnął. – Kaseta ze spadającą istotą panu nie wystarczy?

 

– Nie widzę tam żadnej istoty – odparłem. – Równie dobrze mogła być to katastrofa samolotu. A pan może mieć jakieś urojenia. Zastanawiające. Dlaczego urok tego czegoś z kosmosu nie działa na pana?

 

– Nie mam pojęcia – odpowiedział Jastrzębski. – Może mam silniejszy umysł? Proszę w to uwierzyć. Jak inaczej wytłumaczy pan to, że dzieci opiekują się same sobą? Czy słyszał pan szczekanie psa, pianie koguta lub ćwierkanie ptaków? Ta istota odstraszyła niemal wszystkie zwierzęta w okolicy. Jedynie myszy i szczury nie boją się jej…

 

Milczałem zastanawiając się nad tym wszystkim. Zerknąłem na zegarek. Autobus do Sławna miał odjechać za niecałe pół godziny.

 

– Proszę, niech pan weźmie tę kasetę – zaproponował staruszek. – I przekaże ją komuś ważnemu w Warszawie. Komukolwiek, policji albo telewizji. Niech nagłośnią sprawę. Nie tylko chcę, aby o tej istocie zrobiło się głośno. Chcę również, aby życie w Dubałce płynęło jak dawniej. Żeby dzieci nie chodziły same i żeby nie było tu tak ponuro. Proszę.

 

Ręce starca trzęsły się, ściskając kule. Zrobiło mi się go żal, więc zgodziłem się.

 

– Niech pana Bóg błogosławi – podziękował Jastrzębski.

 

Włożyłem kasetę do teczki, pożegnałem się i opuściłem dom.

 

Kiedy zatrzasnąłem za sobą drzwiczki bramki, usłyszałem dzwonek. Skierowałem głowę w stronę dźwięku i spostrzegłem gromadkę dzieci idącą wśród mgły. Chłopiec kroczący na przedzie trząsł co chwila dzwonkiem. Dzieci przeszły obok i ponownie pochłonęła je mgła. Ruszyłem za grupą, ciekawy, dokąd się udała.

 

Starałem się trzymać odpowiedni dystans, by nie spłoszyć dzieci. Po kilku minutach śledzenia ich, zatrzymałem się przy krawędzi jakiegoś budynku. Gromadka usiadła przy górze żwiru, usypanej tuż obok budowanego domu.

 

– Dobra – odpowiedział chłopiec z dzwonkiem. Na oko miał dziesięć lat. – Dziś budujemy fortecę z wielkim murem. Nie taką jak kiedyś, większą…

 

– Czy to ma sens? – zapytała jakaś dziewczynka. – Przecież i tak później przyjdzie pan Wyszomirski i rozwali wszystko.

 

– Masz coś innego do roboty? – zapytał chłopiec. – Reszta będzie się dobrze bawić. Jak nie chcesz, możesz stąd iść…

 

– Wolałabym pomagać teraz rodzicom – dziewczynka usiadła na chodniku.

 

– Wiesz, że An-Omam nie lubi dzieci. Pamiętasz co było z synkiem państwa Tubolewskich?

 

– Czemu on ich nie lubi? Dzieci też mogą dla niego pracować. A tak, całymi dniami musimy siedzieć sami. Rodzice nigdy nie mają dla nas czasu…

 

– Trudno – Chłopiec wzruszył ramionami. – Ale mamy całe miasteczko dla siebie i fajnych kolegów. Zobacz, jaką budują ścianę!

 

Reszta dzieci zaczęła budowę muru. Niektóre z nich miały małe szpadelki i foremki do piasku.

 

– Kiedyś może my też będziemy dla niego pracować – odpowiedział chłopiec. – Jak dorośniemy. Tomek! Tomek no! Głuchy? Przynieś trochę deszczówki. Ulepimy ogromną wieżę!

 

Jeden z chłopców wziął plastikowe wiaderko i pobiegł za dom. Po chwili wrócił i postawił je obok chłopca z dzwonkiem.

 

– Co będziemy robić potem? Budowanie jest nudne – powiedziała dziewczynka. – Może pobawimy się w wojnę?

 

– Tak, w wojnę… – odparł lider grupy.

 

– Kiedy wróci tata? – zapytało inne dziecko.

 

– Jak skończy pracować – odpowiedział chłopiec z dzwonkiem.

 

Dzieci zamilkły i zajęły się budowaniem fortecy. Zadziwiało mnie, jak bardzo pochłonięte są zabawą. Przez dłuższy czas przyglądałem się powstawaniu budowli. Praca szła niezwykle szybko, każde dziecko wiedziało dokładnie co ma robić. Jeden z chłopców, który niósł małą reklamówkę, zaczął wyciągać z niej żołnierzyki i stawiać je na piaskowym murze. I tak oto ja wydobyłem z odmętów pamięci obrazek z dzieciństwa, kiedy to z bratem bawiliśmy się żołnierzykami. Było to jeszcze w czasach PRL-u. Nie mieliśmy zbyt wielu zabawek, więc wykorzystywaliśmy to, co posiadaliśmy. Ołowiane żołnierzyki były naszym najcenniejszym skarbem. Mieliśmy do tego kilka blaszanych samochodów i głównie gry planszowe. Nikt z nas nie marzył nawet o klockach Lego, gdyż nie wiedzieliśmy, że takie istnieją w ogóle istnieją…

 

Zdałem sobie sprawę, że po raz pierwszy od wielu lat wspominam dawne czasy. W oku zakręciła mi się łza i poczułem jak wcześniej zaklejone powieki otwierają się. Przetarłem oko. Nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz płakałem, byłem jednak pewien, że było to wiele lat temu. Uświadomiłem sobie, że wspinając się po szczeblach kariery, zapomniałem o tym co było dla mnie kiedyś najważniejsze. Kilka brzydkich żołnierzyków, kawałek podwórka, zabawa z przyjaciółmi… uścisk matki. Z biegiem lat priorytety zmieniły się i najważniejszym celem mego życia stało się jedynie zarabianie pieniędzy. Mogłem mieć dzięki nim wszystko. Jachty, wycieczki do odległych krajów, grunty, co tylko zapragnąłem. Ale czy to tak naprawdę dawało mi radość? Patrząc na bawiące się dzieci, chciałem znów mieć sześć lat i siedzieć wśród piasku razem z innymi. Siedzieć i stawiać fortece, budować mosty, burzyć je i stawiać na nowo… Chciałem znów cieszyć się z drobiazgów.

 

Ruszyłem w stronę przystanku. Bardziej uwierzyłem w istotę, o której opowiadał starzec, w dodatku, dzięki dzieciom poznałem jej imię. Jeśli to coś nie lubiło ich, mogły znajdować się w niebezpieczeństwie. Zawiadomienie odpowiednich służb było wręcz wskazane.

 

Kiedy znalazłem się na przystanku, czekałem jeszcze kilka minut. Gdy autobus zaczął się spóźniać, doszedłem do wniosku, że nie zdziwię się, jeśli nie przyjedzie w ogóle. Dubałka wciąż była opustoszała, z oddali dochodził jedynie znajomy dźwięk dzwonka. W końcu jednak, dziesięć minut po wyznaczonym czasie, autobus przyjechał.

 

– Dzień dobry, spóźnił się pan nieco – rzekłem do kierowcy, kiedy wsiadłem. – Do Sławna poproszę.

 

Kierowca mruknął coś pod nosem i wystukał bilet. W tym czasie wyciągnąłem z walizki banknot stuzłotowy. Wręczyłem go kierowcy.

 

– Przepraszam, ale nie mam jak wydać – stwierdził kierowca. – Po drodze nabiera się trochę ludzi, to wydam już w Sławnie.

 

– Nie ma sprawy – odpowiedziałem i obrzuciłem wzrokiem autobus. Był niemal pusty. Tylko na samym końcu siedziało dwóch nastolatków, którzy przyglądali mi się uważnie. Zamknąłem walizkę i usiadłem na pierwszym siedzeniu przy drzwiach.

 

– Co pan sądzi o tym miasteczku? – zapytałem kierowcę.

 

– Miasteczko, jak miasteczko – Autobus ruszył. – Ponuro i szaro. Pewnie za kilka lat Dubałka straci prawa miejskie. Coraz mniej tu ludzi…

 

Poczułem na siebie wzrok jednego z nastolatków. Usiadł na sąsiednim miejscu i zaczął mi się przyglądać.

 

– Pokazuj co masz w walizce frajerze – rzucił.

 

– Albo co?

 

– Albo będziesz żałował, że cię matka na świat wydała. Pokazuj.

 

Kierowca nie reagował.

 

– Mam w tej walizce kilkadziesiąt tysięcy złotych – odpowiedziałem. – Zapłacę, jeśli się ode mnie odpieprzysz gówniarzu.

 

Na twarzy nastolatka pojawił się uśmiech.

 

– A może zabierzemy ci walizkę, frajerze?

 

– Zgłoszę to na policję…

 

– Patrzcie go, jaki kozak. Obawiam się, że masz tam nie tylko pieniądze. Oddaj grzecznie walizkę i wracaj do domu.

 

Przez chwilę zastanawiałem się nad oddaniem walizki z kasetą. Przypomniałem sobie o mężczyźnie, który zginął, próbując wywieźć ją z miasteczka. Czy miałem zostać skatowany na śmierć za kawałek plastiku? Mogłem oczywiście powiadomić odpowiednie osoby o tym, co dzieje się w miasteczku, ale czy ktoś by mi uwierzył? A nawet jeśli, czy mieszkańcy Dubałki nie znajdą sposobu, by przechytrzyć władze?

 

– No, dalej staruchu, nie mam zamiaru jechać do Sławna – ponaglał nastolatek. – Życie ci nie miłe?

 

Było mi szkoda mego życia. Choć wiele lat przeżyłem nie dość dobrze, wciąż mogłem mnóstwo naprawić. Postanowiłem oddać walizkę.

 

– No i to rozumiem – odpowiedział nastolatek. Rozkazał kierowcy zatrzymać autobus, po czym go opuścił. Drugi wyszedł tylnymi drzwiami.

 

– Dlaczego pan nie reagował? – zapytałem, kiedy autobus ponownie ruszył.

 

– Płacą mi za to. A teraz niech spojrzy pan na tabliczkę obok krzyża.

 

Pod sufitem znajdował się napis: W trakcie jazdy rozmowa z kierowcą surowo zabroniona. No tak. Dałem sobie więc spokój z pytaniami.

 

Godzinę później wysiadłem z autobusu i wsunąłem resztę, którą otrzymałem od kierowcy do kieszeni płaszcza. Wówczas wyczułem w dłoni prostokątny przedmiot. W jakiś sposób Jastrzębski wsunął drugą kasetę do mej kieszeni, a ja nawet tego nie poczułem. Nie czułem jej nawet poruszając się. Jak się później okazało, kaseta zawierała film z koncertu charytatywnego. W końcu staruszkowi się udało.

 

Wróciłem do Warszawy. Znajomi i rodzina szukali mnie od kilku dni. Skłamałem wszystkim, że wybrałem się w interesach do Gdańska i wszystko się przedłużyło. Początkowo sądziłem, że po powrocie znajdę odpowiedzi na dręczące mnie pytania, jednak namnożyło się ich jeszcze więcej. Jeśli zaś chodzi o obietnicę złożoną Jastrzębskiemu, wypełniłem ją i wprawiłem w życie machinę, która miała naświetlić sprawę mieszkańców Dubałki.

 

Zadzwoniłem do brata i razem wróciliśmy w rodzinne strony. Spędziliśmy niemal cały dzień na oglądaniu odkurzonych filmów. Krótki, lecz niezwykły epizod w Dubałce wyzwolił we mnie nostalgię dzięki której zrozumiałem, że majątek jaki zgromadziłem nie daje mi już takiego szczęścia jak dawniej, że jest owocem mojej pracy, którego smaku już nie czuję. Kontakt z rzeczami, z osobami, z którymi wiele lat temu spędzałem najlepsze chwile, zacząłem stawiać ponad karierę. Nie mogę ponownie mieć młodego ciała, nie mogę już skakać po drzewach, czy grać w piłkę cały dzień na dworze. Lecz wciąż mam wspomnienia, które mogę w każdej chwili wydobyć z pamięci. Zdarzenia, które mogę na nowo, choć inaczej przeżywać.

 

I które, w przeciwieństwie do mnie, nie zestarzeją się.

Koniec

Komentarze

…Przeczytałem z umiarkowanym zainteresowaniem. Opowiadanie wywołało wspomnienie "Władcy much", ale w karykaturze. O błędach niech piszą następni. Pomysł owszem jest. Początek intrygujący, zakończenie rozczarowuje. Pozdrowienia.

 „Drugą szokującą rzeczą był to…” –– Literówka.

 

Pod głową znajdowało się coś twardego. Podniosłem się, sądząc że znajdę pod sobą płaski kamień, jednak memu oku ukazała się czarna walizka”. –– Wolałabym: Pod głową czułem coś twardego. Podniosłem się, sądząc że leżę na płaskim kamieniu, ale zobaczyłem czarną walizkę.

To zrozumiałe, że bohater nie mógł czuć twardości pod cudzą głową, nie mógł niczego szukać pod kimś, że nie mógł widzieć czyimś okiem.

 

„Otworzyłem bez problemu i przez chwilę gapiłem w jej zawartość”. –– Otworzyłem ją bez problemu i przez chwilę gapiłem na zawartość.

Skoro otworzył czarną walizkę, nie mógł widzieć zawartości innej walizki.

 

„…która prowadziła przez las. Przez jakiś czas podążałem…” –– Powtórzenie.

 

Zacząłem rozglądać się dookoła”. –– Myślę, że bohater rozglądał się cały czas.

 

„Zacząłem odruchowo masować klakę piersiową…” –– Literówka.

Chyba że klakę należało wymasować, by głośniej biła brawo, bo Autor spodziewał się oklasków. ;-)

 

„Pomyślałem, że dziecko jest same w mieszkaniu…” –– Pomyślałem, że dziecko jest samo w mieszkaniu

 

„…były to przeważnie dwurodzinne ,,kwadraty’’…” –– A nie sześciany?

 

„Dorastałem w podobnym miasteczku i niemal codziennie widziałem taki widok”. –– Może: . Dorastałem w podobnym miasteczku i doskonale pamiętam ten codzienny widok.

 

„Kiedy wszedłem do środka, dotknął mnie zapach tłuszczu”. –– Wolałabym: Kiedy wszedłem do środka, owinął mnie/ poczułem zapach tłuszczu.

 

„…następnie chwyciłem na menu” –– …następnie chwyciłem menu.

 

Po wyciągnięciu pudła, mym oczom ukazało się…” –– Czy bohater zaczął widzieć także sklejonym okiem? ;-)

 

„Przez jakiś czas kamera wyłapywała tylko jakieś osoby, lub obraz stawał się strasznie rozmazany”. –– Wolałabym: Przez jakiś czas kamera wyłapywała tylko jakieś osoby, chwilami obraz stawał się strasznie rozmazany.

 

Ciężko nazwać to coś UFO…” –– Trudno nazwać to coś UFO

Ciężkie jest coś, co dużo waży.

 

„Sądzę, że mieszkańcy niszczą moje korespondencje”. –– Sądzę, że mieszkańcy niszczą moją korespondencję.

 

„Nawet ludzie z innych miast czy wiosek musielii zauważyć tę istotę...” –– Literówka.

 

„…spostrzegłem gromadkę dzieci idącą wśród mgły”. –– …spostrzegłem gromadkę dzieci idących wśród mgły.

 

„Poczułem na siebie wzrok jednego z nastolatków”.  –– Poczułem na sobie wzrok jednego z nastolatków.

  „Życie ci nie miłe?” –– Życie ci niemiłe?

 

„Jeśli zaś chodzi o obietnicę złożoną Jastrzębskiemu, wypełniłem ją i wprawiłem w życie machinę…” –– …wypełniłem ją i wprawiłem w ruch machinę

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Również czuję się rozczarowana. Początek był zachęcający, wręcz wymuszający pytania,  dlaczego główny bohater wylądował na plaży i co się stało, że nic nie pamięta. Niestety dalsza lektura nie przyniosła żadnych odpowiedzi ;/ Ale czytało mi się bez większych zgrzytów.

Zgadzam się z przedpiścami. I co w końcu stało bohaterowi w oko? Czy to ma jakiekolwiek znaczenie?

Babska logika rządzi!

Finklo, pomyśłałam, że bohaterowi w oko stał kij. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No, to by dużo wyjaśniało. ;-) Zmieniałam konstrukcję zdania i "się" zaginęło w akcji. Przepraszam.

Babska logika rządzi!

;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Fajny pomysł, ciekawe, choć też chciałabym wyjaśnień ;)

Przynoszę radość :)

Przeczytałam z zainteresowaniem, ale mam podobne uwagi jak Regulatorzy i Finkla. 

A i jeszcze jedno – strasznie drażni  użycie me zamiast moje. "Me" pasuje bardziej do poezji, a przy okazji zbyt wiele zaimków, zupełnie niepotrzebnych.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

…Uwaga ogólna do komentatorów: Jeżeli krytykujemy tekst autora, wyśmiewając jego wpadki słowne, czyli wyrazowe, to sami w komentarzach pilnujmy, aby nie było potknięć stylistycznych, lub literówek. W innym przypadku, ośmieszamy się sami. Pozdrowienia.

"Dorosłe dzieeeci, mają żaaaaaaaaaal. Za kiepski przeepis, na ten świaaat" Opowiadanie mnie wciągnęło i przeczytałem z zainteresowaniem. Ma klimat. Trzyma w napięciu. Jednak rzeczywiście, chyba przydałoby się jeszcze bardziej je rozwinąć, i wyjaśnić kilka kwestii. Np skąd główny bohater wziął się na tej plaży. A może to ta Istota chciała go tu sprowadzić w jakimś celu ;>? No i skąd ta walizka z pieniędzmi? No i co mu się stało z okiem? To wygląda trochę, jakbyś kiedyś tam napisał kawałek tego opowiadania, a jakiś czas później  wróciłeś do niego, zapomniwszy o wcześniejszych motywach: plaża, oko, pieniądze. Zawsze podobał mi się motyw małego miasteczka, pogrążonego w wielkim spisku, do którego należą wszyscy mieszkańcy, policjanci itp. Taki motyw nie jest wcale nowy i występował niezliczonej liczbie filmów/książek/seriali, ale i tak mi się podobał. Na początku myślałem, że będzie to coś a'la Dzieci kukurydzy. W mieście same dzieci, dorośli zniknęli, coś dziwnego się dzieje… Fajnie sobie wyobrazić, że może rzeczywiście w jakimś miasteczku właśnie tak się dzieje naprawdę ;). Zakończenie trochę trzyma w napięciu. Czy odda im kasetę. Czy go zabiją. A kiedy okazało się, że wszystko w pizdu, znalazła się druga kaseta. Jednak czegoś chyba mi brakuje. A może czegoś jest za dużo? Na przykład nostalgii bohatera. Nie jestem przekonany, więc może jednak nie będę się czepiał. "A i jeszcze jedno – strasznie drażni  użycie me zamiast moje. "Me" pasuje bardziej do poezji" Zgadzam się z bemik. Mi też te "me" nie pasowało, nawet bardzo. Co do błędów, to gdzieś tam dwa razy zabrakło kropki w dialogu.   Ah no i moja kochana Regulatorzy…   "„…były to przeważnie dwurodzinne ,,kwadraty’’…” –– A nie sześciany? " Może chodziło o kwadrat, w sensie mieszkanie. „Przez jakiś czas kamera wyłapywała tylko jakieś osoby, lub obraz stawał się strasznie rozmazany”. –– Wolałabym: Przez jakiś czas kamera wyłapywała tylko jakieś osoby, chwilami obraz stawał się strasznie rozmazany." A może autor woli inaczej, ooo. :D "„…spostrzegłem gromadkę dzieci idącą wśród mgły”. –– …spostrzegłem gromadkę dzieci idących wśród mgły. "   Myślę, że i tak i tak jest poprawnie. Dzieci idących, ale gromadkę idącą.      

"Skoro dorośli w miasteczku zgłupieli i ciągle pracują, skąd biorą żywność? Skąd czerpią energię? Skąd mają ubrania? Jak pozbywają się śmieci? Kto i czym za wszystko płaci? Czy mieszkańcy, zarówno dorośli jak i dzieci, nie chorują? Nawet ząb nikogo nie zabolał? " Nie no to już jest zwyczajnie głupie. Przecież było tam, że pracują, od rana do południa. Mogą zajmować się normalną pracą od południa do wieczora. Kurdebele. Skoro autobusy normalnie jeżdżą, jest otwarty bar i poczta, to czemu sklepy spożywcze mają być zamknięte? Albo lekarz? Gdzie jest napisane, że nie chorują? Śmieci zabiera śmieciarka. Płacą pieniędzmi. Polskimi złotymi bo taka waluta obowiązuje w Polsce.

Ach, Edwardzie Horsztyński, ponieważ masz wątpliwości: „Może chodziło o kwadrat, w sensie mieszkanie”, pytam: Mieszkanie dwurodzinne? Dwie rodziny i kwadrat jednego mieszkania? Poza tym, Autor pisał o budynkach: „Domy wyglądały całkiem normalnie, były to przeważnie dwurodzinne ,,kwadraty’’, szare, ponure, z popękanymi ścianami”.   Piszesz: „Myślę, że i tak i tak jest poprawnie. Dzieci idących, ale gromadkę idącą”. A ja uważam, że gromadka nie chadza, bo gromadka nie ma nóżek. ;-)  Idą dzieci. Jeśli jest ich kilkoro, tworzą gromadkę, ale nadal idą dzieci. Jeśli dzieci się nie poruszą, gromadka donikąd nie pójdzie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

były to przeważnie dwurodzinne ,,kwadraty’ – może chodziło o klocki, u mnie tak mówiąna takie domki-sześciany. Coś innego też tak nazywają, ale to brzydko.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

…"Ciężkie jest, co dużo waży" ---ciekawy jestem ile waży np. ciężka choroba, lub ciężka praca. Język ewoluuje. Pozdrawiam. 

Myślę, że jeśli chodzi o ,,gromadkę dzieci'', użyłem poprawnego słowa. Gdybym napisał ,,kilkoro'', wówczas owszem, pasowałoby ,,idących''. 

Zawsze twierdziłam, twierdzę i twierdzić będę, że o kształcie swojego opowiadania decyduje wyłącznie autor. Jeśli jest przywiązany do własnych, nie całkiem prawidłowo zbudowanych zdań, ma święte prawo niczego nie poprawiać, nie zmieniać i pozostawić tekst w postaci, która według niego jest najlepsza.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No, przeczytałem: regulatorzy wypisała buble, w tekście zaś widać, że nie zostały poprawione i dalej kłują w oczy, pomysł jest całkiem ciekawy, ale gorzej z wykonaniem. Jak ktoś zauważył, brak wyjaśnienia kwestii pojawienia się na plaży i finał wyraźnie odstają. Tragedii nie ma, ale pozostaje spory niedosyt  ; )

I po co to było?

" Jeśli jest przywiązany do swoich, nie całkiem prawidłowo zbudowanych zdań" Skoro tak uczą go na polonistyce, to chyba jednak prawidłowo… Marcin, czemu nie bronisz swojego tekstu, ani nie wytłumaczysz tamtych niedociągnięć?

Nowa Fantastyka