- Opowiadanie: Paweł Król - Przyjdzie taki dzień

Przyjdzie taki dzień

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Przyjdzie taki dzień

Lubią patrzeć na krew. Tak brzmiała pierwsza myśl sędziego Magallora, gdy jego zmęczony wzrok napotkał przelotne spojrzenia ludzi kłębiących się w wielotysięcznym tłumie wokół podwyższenia. Niektóre twarze się uśmiechały, inne były wykrzywione nienawiścią, na wszystkich jednak malowała się ekscytacja i niecierpliwe oczekiwanie na to, co miało stać się już za chwilę. Ach, jak dłuży im się ta chwila! Magallor wykonywał swój zawód od wystarczająco długiego czasu by wiedzieć, że ludzie rzadko słuchają odczytywanego wyroku, chcąc jak najszybciej zobaczyć egzekucję. Jego pogarda dla prostackiego tłumu tych przygłupów była tak wielka, że nie widział sensu jej manifestowania. Tkwił tylko nieruchomo na swoim miejscu mając nadzieję, że wygląda odpowiednio dostojnie. Spojrzenia większości nie kierowały się jednak na sędziego, mimo że jego ciężki, zdobiony srebrem strój o barwie zmierzchającego nieba z pewnością przyciągał uwagę. Oczy gapiów zwrócone były na mężczyznę stojącego po jego prawej stronie, choć jego jedynym okryciem był poszarpany łachman, kiedyś pewnie biały, teraz o barwie raczej trudnej do określenia. Mężczyzna był stary i przygarbiony, jego ręce, nogi i szyję skuwały jednak ciężkie kajdany z szarego żelaza. W tym wypadku nie chodziło raczej o bezpieczeństwo. Zawsze lubiliśmy tradycję. Skazaniec był Hilaidem, to rzucało się w oczy. Jego twarz była pomarszczona i ciemna, spalona południowym słońcem. Oczy czarne, owalne i nieodgadnione, pozbawione wyrazu. To trochę kontrastowało ze skołtunioną, białą brodą i rzadkimi włosami w tym samym kolorze. W każdym calu wyglądał na zgrzybiałego, pokrzywionego żebraka, od jakich roiły się ulice wielkich miast południa. Nadal trudno było uwierzyć, że schwytali właściwego człowieka. Ów zgrzybiały starzec był rzekomo przywódcą Ludzi Króla. Bractwa tych, którzy odrzucili porządek zaprowadzony przez namiestników i w imię szeroko pojętej wolności zajęli się, cóż, rozbojem. W ostatnich latach słyszało się o dziesiątkach napadów na przedstawicieli władz organizowanych przez Ludzi Króla. W kilku miejscach doszło nawet do regularnych walk z armią. Przywódca tak potężnej organizacji powinien chyba wyglądać bardziej okazale. Albo mieć więcej do powiedzenia. Strażnicy raczej nie mieli podobnych wątpliwości. Od razu, z marszu wymierzyli więźniowi kilka potężnych ciosów trzonkami włóczni. Któryś użył też bata. Sędzia Magallor skrzywił się, słysząc chrzęst pękającej skóry. Gdy tylko starzec padł na ziemię, rzężąc miarowo, strażnicy szarpnęli wściekle łańcuchami, podnosząc go na nogi. Tym razem z jego ust wydobył się cienki świst. Zdumiewające, ile może wytrzymać takie stare, skurczone ciało. Ta refleksja przypomniała Magallorowi, po co tu jest. Skrzywił się i wstał. Miał robotę do wykonania i nie było sensu jej odwlekać, nawet, jeśli nieszczególnie mu się podobała. Trzeba było zrobić ludziom przedstawienie. Namiestnicy się tego domagali. A oni nie lubili czekać. – Ten człowiek – zaczął donośnym, grzmiącym głosem. Postarał się, by brzmiała w nim odpowiednia doza oburzenia. Oskarżycielskim gestem wskazał więźnia – Ten człowiek jest znany jako Groźny Ghormal. Został uznany za założyciela zbrodniczej organizacji działającej pod nazwą Ludzi Króla, winnej dziesiątek, jeśli nie setek napadów na przedstawicieli państwa, morderstw, gwałtów i rabunków. – zaczął przechadzać się po podwyższeniu, nieznacznie gestykulując – Pewnie wśród was wielu jest krewnych jego ofiar. Choć ciężko wyobrazić sobie odpowiednią karę dla potwora takiego jak on, niech śmierć przez ścięcie będzie skromną satysfakcją dla prawa, za te wszystkie razy, kiedy je łamał. Groźny Ghormal nie sprawiał wrażenia poruszonego tymi słowami. Jego wzrok był utkwiony w jakimś odległym punkcie na widnokręgu, resztkę sił, jakie mu pozostały skupiał na świszczącym wciąganiu w siebie chłodnego, wczesnowiosennego powietrza. Pewnie nie wie nawet, gdzie jest. Przed egzekucją musieli poddać go torturom. Były to środki… cóż, dość surowe. Być może dlatego Groźny Ghormal był obecnie niespełna rozumu. To jednak się nie liczyło. Nikt przecież nie kazał mu przemawiać. Staruch jednak widocznie postanowił wszystkich zaskoczyć. Może resztka rozumu jednak się w nim odezwała, a może wypowiadając te słowa błądził swobodnie po ścieżkach szaleństwa. W każdym razie, gdy tylko otworzył usta, dokonał tego, czego nie zdołała dokonać setka strażników walących w ziemie tępymi końcami włóczni. Uciszył tłum. Przez chwilę gwar tysięcy ludzkich głosów zamarł. – Chcę jeszcze coś powiedzieć – wymamlał Ghormal bezzębnymi ustami – Nie ja byłem założycielem. Pierwszy był Fillandir. On był pierwszym z Ludzi Króla. Mówię, żeby nie było. Pełną szoku ciszę przerwał wściekły zgiełk. -Morderca!- krzyknął ktoś. -Mam nadzieję, że będzie bolało, potworze! -Rzeźnik! Oprawca! Bestia! Z tłumu posypały się dalsze wyzwiska, a także kamienie, zapewne rzucane przez tych mniej elokwentnych. Ani jedne, ani drugie nie zdołały jednak chyba zranić Ghormala zbyt poważnie. Starzec znów zapatrzył się w horyzont, poruszył bezzębnymi ustami, jakby coś wspominając. Coś, co mogło wydarzyć się bardzo, bardzo dawno temu. * * * Groźny Ghormal wytarł ręce w płaszcz leżącego u swych stóp trupa. Nienawidził krwi na dłoniach. Była lepka i obrzydliwa, nie pozwalała właściwie trzymać broni. Zmarszczył brwi i wpatrzył się w horyzont. To był niesamowity widok, niesamowity i groźny, jak zresztą całe to zapomniane przez Boga pustkowie. Intensywnie świecące słońce znikało już za monumentalnymi, skalnymi zboczami gór, z zachodu nadciągały potężne zwały granatowych obłoków. Wiatr dął tak mocno, że Ghormal mógłby spaść, gdyby nie trzymał się skał. Nadciągała jedna z tych potężnych burz, kiedy wiatr wyrywał nieliczne drzewa porastające górskie stoki, zaś ulewny deszcz siekał ziemię jak zesłana przez niebiosa chłosta, potoki i wodospady spływały po nagich skalnych ścianach, porywając ze sobą wszystko, co spotkały na swej drodze. Nic dziwnego, że mieszkało tu tak niewielu ludzi. Zimą w tych okolicach zdarzały się nieraz śnieżyce, ale latem było gorąco jak w piekle. Słońce bywało tak mocne, że należało okrywać płótnem każdy kawałek metalu by uniknąć poparzeń. Na stromych skalnych ścianach rosło niewiele roślin, zaś jedynymi zwierzętami zamieszkującymi te tereny były chyba tylko górskie kozice i nieliczne ptaki. Tymczasem nielicznymi ludźmi, którzy trafiali w te strony z własnej woli byli kupcy, podróżujący starożytnym szlakiem od legendarnych krain na południowym zachodzie do wielkich portów na wybrzeżu Hilastaynu. Droga była długa i niebezpieczna, ale i tak znajdowało się wielu takich, którzy gotowi byli zaryzykować i liczyć na to, że szczęście dopisze im przez kilka tygodni podróży górską częścią szlaku, a tym samym pozwoli ustawić się na resztę życia. Ci zdecydowanie nie byli farciarzami– pomyślał Groźny, spoglądając na trupy u swych stóp. Wzięli ich z zaskoczenia, napadnięci właściwie nie zdążyli nawet zacząć się bronić. Bo tak naprawdę kupcy nie byli jedynymi ludźmi w tych stronach. Tam gdzie są owce, muszą być też wilki. W tym wypadku, Ghormal i jego ludzie. Byli Hilaidami, mieszkańcami Południa, ale los, jeżeli w ogóle coś takiego istnieje, wygnał ich z wielkich miast Hilastaynu na te przeklęte, wrogie obcym bezdroża. Nie byli może idealni, ale zostali mu przeznaczeni i obrabował z nimi więcej karawan, niż mógł spamiętać. Mały Iqbal, niski, długoręki mężczyzna obdarzony ostrym językiem i łbem do interesów. Chociaż to ostatnie przydawało im się niezbyt często. Słodki Melih, może nie najlepszy wojownik, ale za to wspaniały pieśniarz i poeta. W tej okolicy czasem miło było posłuchać czegoś innego niż jęki zabijanych kupców i szalone wycie wiatru. Harraf Łysy, zwalisty, przedwcześnie łysiejący osiłek, który wrodzoną ociężałość umysłową rekompensował nieprzeciętnymi zdolnościami łuczniczymi. Wszyscy razem wyglądali dość przerażająco. Byli zarośnięci i brudni, ich spalone słońcem i ogorzałe od wiatru twarze miały kolor starych orzechów, ich brody sprawiały wrażenie skołtunionych i tak twardych, że do ich zgolenia potrzebne by były miecze albo topory. Mieli na sobie pochodzące z grabieży szaty, kiedyś kolorowe, teraz zupełnie spłowiałe i porozdzierane. Poza tym oczywiście obwieszeni byli bronią. Ghormal miał miecz, cztery noże, łuk i dwa oszczepy, a do tego jeszcze siekierę, której używał zarówno do rozłupywania drewna czy kamienia, jak i ludzkich czaszek. To było całe ich życie, to, co mieli na sobie i to, czym byli dla siebie nawzajem. Kiedyś każdy z nich miał swoje życie w szczęśliwszych krajach, ale teraz nie mieli już nic, a ich życie było wspólne. Ghormal nigdy nie płakał z tego powodu. Miał kiedyś dom i rodzinę, ale teraz ledwo ich pamiętał. Człowiek z czasem może przyzwyczaić się do wszystkiego. Silny powiew wiatru prawie zwalił go z nóg. Zaklął i chwycił się skały obiema rękami. Wolałby skończyć swoje życie inaczej niż zwiany przez wicher ze skalnej półki. Myśl o śmierci nie była przedwczesna dla człowieka takiego jak on. Wprawdzie dobiegał dopiero czterdziestki, ale w swoim życiu nie spotkał zbyt wielu starych rozbójników. W ciągu ostatnich kilku dni myśl o zakończeniu życia prześladowała go coraz częściej. Wszystko zaczęło się w momencie, gdy Mały Iqbal zobaczył oddział wojska maszerujący drogą sześćset stóp pod nimi. To byli żołnierze, Ghormal nie miał co do tego żadnej wątpliwości. Skąd tu się wzięli, to inna sprawa. Czy jakiś władca postanowił upomnieć się o to pustkowie? A może miasta na wybrzeżu wysłały ludzi, żeby chronić swój handel? Niezależnie od przyczyny, żołnierzy było tu coraz więcej. W ciągu tych kilku dni zobaczyli co najmniej dwudziestu. Popychali się, klęli i śpiewali, robiąc mnóstwo hałasu. Mimo to jednak, jak na dłoni było widać, że czegoś szukają. Być może bandy rozbójników, której szkodliwa działalność wreszcie została dostrzeżona. Jak na razie zniknęli im z oczu ale z pewnością nie na długo. -Zabieramy się stąd – zdecydował Ghormal – Jeśli ktoś myszkuje po okolicy, z pewnością znajdzie te trupy. Schowamy się w jaskiniach i poczekamy. Jeśli burze nie wykurzą stąd tych mieszczuchów to ja jestem prorok. Mały Iqbal odpowiedział mu uśmiechem. -Chcę to zobaczyć. Stadko przemoczonych szczurów maszerujących gęsiego. Myślisz, że zaczną piszczeć? -Góra ich pokona. Góra i niebo. -odezwał się Słodki Melih – Jak wszystkich intruzów. – cmoknął z zadowoleniem – Poetyczne. -Nie wszystkich – odparł Ghormal – Niedawno ty sam byłeś intruzem. -Ja to co innego. Czy ja ci wyglądam na intruza?– Słodki Melih zademonstrował swoje oblicze w najbardziej nieprzyjemnym wyrazie, na jaki tylko było go stać. -Teraz nie. – Ghormal uśmiechnął się. Do jego uszu dobiegł stłumiony okrzyk Harrafa. Osiłek z, jak zwykle, mocno wytrzeszczonymi oczami, wskazywał palcem drogę kilkaset stóp poniżej. Ghormal wytężył wzrok. Na ziemi, wśród tumanów kurzu porywanego potężnym wichrem migotały ludzkie sylwetki. -Szykujcie się na widowisko, panowie– Ghormal dźwignął się z ziemi – Nasi przyjaciele za chwilę posmakują gościnności tutejszej pogody. Dobra. Chowamy się, zanim nas do nich zwieje. Kilka chwil żwawej wspinaczki i Ghormal już wgryzał się w jedną z licznych w tych górach jaskiń jak czerw. Rozsiedli się w środku wokół wylotu. Często tak robili, to była tradycja. Chcieli mieć ładny widok. Na tym pustkowiu było niewiele ładnych rzeczy. Burza szybko się zbliżała. Było już prawie zupełnie ciemno, potężne sylwetki gór majaczyły w niebieskawym mroku. Wiatr niósł ze sobą zapach wilgoci i deszczu. W tym momencie Ghormal usłyszał kroki. Należały do jednego człowieka, jeśli się nie mylił. Nie brzmiały jak podkute buty żołnierzy. Zwykły, miarowy krok mężczyzny, który czuje się bezpiecznie. Ale to nie bardzo go uspokoiło. -Słyszycie? Ktoś tu idzie. Słodki Melih wzruszył ramionami z obojętnym wyrazem twarzy. -Z tego co słyszę to raczej jakiś cywil. I do tego sam. Nieszczęśnik. -Zabijamy go?– zapytał Mały Iqbal, z niepewną miną sięgając po noże. -Ojej – skrzywił się Melih– To chyba nieetyczne. Ale ten człowiek mógłby się wygadać żołnierzom. Nie mamy wyjścia. Ghormal skrzywił się. Ne miał ochoty na walkę, zwłaszcza teraz, przed burzą. Bolała go noga. Chyba nadwyrężył sobie ścięgno. -No dobra – warknął – Wychodzimy. Chociaż było już prawie zupełnie ciemno, sylwetkę nieszczęsnego podróżnika widzieli dość wyraźnie. Zdecydowanie nie tutejszy– orzekł Ghormal w duchu, wykrzywiając wargi w uśmiechu. W tej okolicy tutejszych w zasadzie nie było, ale ten człowiek wyglądał na obcego jeszcze bardziej, niż ktokolwiek, kogo Ghormal w życiu spotkał. Miał na sobie ciemnobłękitny, ciężki płaszcz spięty srebrną klamrą w kształcie gwiazdy. Pod spodem była tunika w kolorze wieczornej szarości. Spinający ją pas był ciężki i posrebrzany, kuty w kształt morskich fal. Obciążał go długi miecz w zdobionej, srebrno – czarnej pochwie. Twarz podróżnika była gładko wygolona i blada jak księżyc. Okalały ją ciemne, rozburzone włosy sięgające do ramion. Ainar– pomyślał Ghormal z lekkim ukłuciem niepokoju. – Człowiek z północy. Słyszał o nich tylko z legend. Podobno mieszkali za morzem gdzie wznosili wielkie twierdze sięgające nieba i żeglowali na smukłych okrętach po bezkresnym oceanie. Ghormal nigdy nie sądził, że spotka jednego z nich. Sam nie wiedział czemu, ale to, że stał przed jednym z nich, bynajmniej go nie zachwycało. Jego towarzysze nie zdradzali chyba podobnych obaw. -Panienko, droga na wesele chyba nie tędy– zasugerował Iqbal z przyjaznym uśmiechem. Harraf Łysy wybuchnął głośnym, głupim śmiechem. Obcy nie dał po sobie poznać, że zrozumiał te słowa, ale na widok czterech uzbrojonych mężczyzn zagradzających mu drogę stanął w miejscu. -Wolałbym, żeby obyło się bez walki– powiedział po hilaidzku. Całkiem płynnie. Ghormal zastanawiał się, gdzie się tego nauczył. -Ja też– odparł– Oddaj nam sakwę i zdejmij sukienkę to pozwolimy ci odejść. Obcy roześmiał się głośno. -To było naprawdę zabawne. Ale dobry żart to niestety za mało żeby skłonić mnie do samobójstwa. Schowajcie broń zanim zrobi się nieprzyjemnie. To nie spodobało się Ghormalowi. -Jebać cię – warknął– Podoba mi się twój miecz. Bez ostrzeżenia rzucił się na obcego. Jego ludzie podążyli za nim. Poczuł się, jakby uderzył go piorun. W jednej chwili brał zamach na Ainara, w następnej leżał na ziemi, usiłując złapać powietrze. Jego miecz gdzieś zniknął. Harraf, Iqbal i Melih zaatakowali jednocześnie. Ich ciosy jednak zostały sparowane albo trafiły pustkę. To było tak, jakby Ainara otaczała stalowa klatka. Ghormal z fascynacją obserwował jego ruchy. Poruszał się, jakby walka była dla niego czymś równie naturalnym jak oddychanie. Jego cięcia były zamaszyste, szybkie i precyzyjne. Jego uniki przypominały taniec. Ludzie Ghormala cofnęli się w oszołomieniu, podczas gdy ich herszt powoli dźwignął się z ziemi. -Chyba wystarczy– wydyszał– Walczysz jak cholerny demon. Odejdź. Droga wolna. Ainar powoli pokręcił głową. -Właściwie to szukałem kogoś takiego jak wy. Zdaje się, że zgubiłem drogę. A chyba nadciąga burza. Potrzebuję przewodników. Powiecie mi, jak się stąd wydostać? Ghormal spojrzał na Ainara podejrzliwie, ale tamten chyba nie żartował. Hilaid o mało się nie roześmiał. Wariat albo cholerny idiota. Nóż w plecy to dobra nagroda za głupotę. Zerknął porozumiewawczo na swoich. -W porządku – powiedział – Nie mamy chyba wielkiego wyboru. Pokażę ci drogę, a ty dasz mi za to… pięć srebrników? Lepsze to niż nic.– dodał, kiwając głową. Ainar kiwnął głową. -W porządku. Ale dostaniesz pieniądze dopiero jak zobaczę, że wróciłem na trakt. -Na razie i tak musimy się gdzieś schować zanim burza zmyje nas do przepaści. Chodź za mną. Niedaleko jest jaskinia. Ainar schował miecz i poszedł. Ghormal nie mógł uwierzyć swojemu szczęściu. Ciekawe czy powinienem podziękować Bogu? – zastanawiał się. Być może istniał gdzieś jakiś mały bóg, który zajmował się tylko rozbójnikami. -Ten wiatr brzmi groźnie. -odezwał się Ainar – Mam nadzieję, że w tej jaskini uda się przeczekać burzę i przy okazji nie umrzeć. Groźny Ghormal pokiwał energicznie głową i uśmiechnął się szeroko. Miał nadzieję, że nie wyglądał uderzająco fałszywie. * * * Pierwsze krople deszczu zabębniły o ziemię jeszcze zanim weszli do jaskini. W środku było sucho. I względnie ciepło, choć zimny, potężny wicher co chwila wdzierał się do środka przez wąski wylot. Mały Iqbal i Harraf zajęli się rozpalaniem ognia. Zawsze to robili. Jak zawsze, sprawnie sobie poradzili i złoty, czysty płomień szybko zamigotał w ciemności wewnątrz groty. Ainar usadowił się przy ogniu, jakby nic nie podejrzewał. Ghormal stał tuż za jego plecami. Iqbal spojrzał na niego pytająco. Herszt pokręcił głową. -Nie przedstawiłem wam się– Ainar odwrócił głowę i spojrzał Ghormalowi prosto w oczy. To było nieprzyjemne spojrzenie. Dziwnie przenikliwe i spokojne– Jestem Fillandir. – Ainar? -zagadnął Melih, uśmiechając się przyjaźnie. Lewą rękę trzymał w kieszeni, gdzie zwykle chował jeden ze swoich noży, Ghormal wiedział jednak, że jego towarzysz miałby ochotę na dłuższą konwersację z przybyszem z dalekich stron. Lubił opowieści. Fillandir pokiwał głową. Ghormal też mu się przedstawił. A także swoich towarzyszy. Nie widział powodu, żeby tego nie robić. -A więc co skłoniło cię do opuszczenia domu? – zagadał Melih – Nie chciałbym wydać się nieprzyjemny, ale to miejsce jest nieszczególnie piękne. Ani łatwe do życia. O ludziach, którzy tu mieszkają, też można powiedzieć niewiele dobrego. Jakby na potwierdzenie tych słów, wiatr znów zadął mocniej, a w mrocznym powietrzu wieczoru zaczęła się ulewa. Fale gradowego deszczu z głośnym trzaskiem zderzały się ze skałami, rozbryzgując się na wszystkie strony. Strumienie wody z hukiem spadały w przepaście, pociągając za sobą głazy. Ciemność co chwila rozdzierały błyskawice, rzucając jasne światło na okrutne, ostre skały. -Więcej dobrego niż o większości moich rodaków, Hilaidzie. – odparł cudzoziemiec ponuro, gapiąc się w wątłe, tańczące płomyki. -To dlatego opuściłeś swój dom? -zainteresował się Melih – Nie odpowiadali ci rodacy? -Raczej ja im. Ale, jak się zastanowić, to masz rację. Nie byli z nich zadowalający bracia. -Wygnaniec? -Na to wychodzi. Słodki Melih czekał, zapewne mając nadzieję na bardziej wyczerpującą odpowiedź. Daremnie. -Za co?– zapytał w końcu, przerywając ciszę. -Za niewinność – Mały Iqbal zdecydował się wyręczyć Fillandira. Wszyscy się roześmiali, z żartu starego jak świat. Przypominał dawne lata wśród ludzi. -Dokładnie– na twarzy Fillandira na moment pojawił się słaby, blady uśmiech. – Nie ująłbym tego lepiej. Chyba mamy ze sobą sporo wspólnego. Ghormal ze zdziwieniem stwierdził, że jednak miło było dla odmiany z kimś porozmawiać. Nawet, jeśli ta rozmowa miała skończyć się tak, jak każde inne spotkanie na tym pustkowiu. -Bez dwóch zdań. My też jesteśmy niewinni – dodał Iqbal – Tylko dziwnie wyglądamy. Ale wierz mi. – nachylił się poufale– Pozory mylą. * * * Burzliwa, zimna noc trwała w najlepsze. Ich ogienek prawie wygasł. Nawet nie zadawali sobie trudu wypatrywania żołnierzy gdzieś na dole. Ghormal wątpił, by wiele z nich zostało. Było zimno, więc obdzielili się manierką z mocnym, czerwonym winem. Chyba jednym z tych lepszych, jeśli Ghormal potrafił to ocenić. A przynajmniej tego typu wina znajdowali przy podróżnikach z dużą ilością srebra w sakiewkach. Kiedy już zaszumiało im w głowach, zaczęli śpiewać. Każdy zaśpiewał po pieśni, nie przejmując się jej brzmieniem, albo tym, jak bardzo odbiegała od pierwotnej formy. Ghormal przypomniał sobie starą, marszową piosenkę żołnierzy, której nauczył się, kiedy w wieku siedemnastu lat zachciało mu się wstąpić do wojska. Jej wspomnienie smakowało obolałymi stopami, tanim winem, i jeszcze tańszymi kobietami. Mały Iqbal zaśpiewał rymowaną, żartobliwą krytykę jakiegoś dawno zmarłego władcy, zaś Harraf– starą kołysankę. Słodki Melih uraczył ich jakimś dobrze znanym w cywilizowanych krajach hymnem o zaletach Boga. Melodia była ładna, ale słowa skwitowali kwaśnymi minami. Nieoczekiwanie ostatni zaśpiewał Fillandir. Ghormal nie myślał, że cudzoziemiec będzie miał ochotę się odzywać. Kiedy oni śpiewali, cały czas patrzył w ognisko, jakby ich nie słyszał. Ghormal mógłby spróbować opisać wyraz jego twarzy, ale chyba nie znał już słów na określenie takich stanów. Tym ciężej byłoby mu opisać, co czuł, kiedy słuchał pieśni cudzoziemca. Nie była wesoła, jak to, co śpiewał Iqbal. Nie była też pobudzająca, jak żołnierska przyśpiewka, ani swojska jak kołysanka. Nie miała w sobie podniosłości hymnu. A jednak Ghormal, słuchając niezwykłej, dzikiej muzyki niemal się rozpłakał. Przypominała mu… sam nie wiedział co. Może nic z rzeczy, których doświadczył. Kiedy Fillandir skończył, długo się nie odzywali. -Ładnie – skwitował Słodki Melih– Jak się nazywa? -Taniec na granicy świata, przekładając na wasz język– odparł Fillandir– Sam ją ułożyłem. -Kiedy? -Niedawno. Jak płynąłem statkiem na południe. -Jesteś poetą?– zdziwił się Ghormal– Niech mnie szlag jeśli mam pojęcie, co cię tu przywiało. -Może właśnie to. -Fillandir wyprostował się z błyskiem w oku. Wino albo śpiewanie najwyraźniej rozwiązało mu język. – Fascynują mnie ludzie tacy jak wy. Prości, skupieni na walce o swoje życie, zbuntowani przeciwko niesprawiedliwej władzy. Sami jesteście sobie władzą. Odrzucacie system wpajany nam od małego, by żyć jak nasi przodkowie u zarania dziejów. – Masz pojęcie, o czym on mówi?– zapytał po cichu Mały Iqbal. Ghormal pokręcił głową. – Niech mnie szlag jeśli mam. – Nie uznajecie żadnych praw poza własnymi, takimi, które są wam koniecznie potrzebne do przeżycia. – Brak zrozumienia na twarzach rozmówców najwidoczniej nie przeszkadzał Fillandirowi, albo był dla niego niedostrzegalny. Ghormal początkowo nie przypuszczał, że obcy może mieć tyle do powiedzenia – Nie potrzebujecie ludzi, którzy mówiliby wam, jak żyć. Nie potrzebujecie systemu. To fascynujące. Chciałbym być taki jak wy. Prawdę mówiąc – uśmiechnął się – Chciałbym się do was przyłączyć. Gdyby w tej chwili w grocie zjawił się uskrzydlony posłaniec niebios, Ghormal nie byłby bardziej zdziwiony. -To… naprawdę? -Na to wychodzi. Wiem, że z trudem może wam przyjść zaufanie obcemu. Ale w okolicy widziałem sporo żołnierzy. Możecie wkrótce potrzebować dobrego miecza. Będę zaszczycony mogąc was wesprzeć i jeszcze raz walczyć za słuszną sprawę. Słysząc te słowa Ghormal poczuł coś dziwnego. Coś jak odległe wspomnienie, które wraca ze zdwojoną siłą. Powiew chłodnego wiatru znad morza. Na chwilę zapomniał, kim jest. Ale to trwało krótko. – Wariat– wyszeptał Mały Iqbal – Opętany przez złe duchy. Nie gadaj z nim. Opętają też ciebie. Ghormal nigdy nie brał na poważnie podobnych przesądów. Ale taka propozycja z ust Ainara z północy… to z pewnością nie był normalny człowiek. Normalny czy nie, im szybciej zakończy swoje życie, tym lepiej dla nas. – uznał. To była dobra myśl. Prosta. Myśl, którą rozumiał. I był pewien, że należała do niego. -Będę musiał to przemyśleć– odparł, usiłując przekrzyczeć odgłosy burzy. – Szczerze wątpię, czy dasz radę. Zaprowadzę cie na szlak i lepiej będzie, jeśli ruszysz w dalszą drogę. Nie był pewien, czy naprawdę tak myśli. -Myślę, że dam radę. Tak czy owak, chcę przynajmniej spróbować. Słuszna sprawa jest warta odrobiny głodu i zmęczenia. Słuszna sprawa. Co to takiego? Myśl, że jego sprawa jest słuszna wydawała się Ghormalowi tak absurdalna, że nawet go nie śmieszyła. A jednak ktoś tak powiedział. I ten ktoś najwyraźniej w to wierzył. Żar w jego głosie nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Widać dobrze jest mu w coś wierzyć– pomyślał herszt. Ghormal skrzywił się. Nie wiedział, czemu o tym myśli. -To przynajmniej zaczekajmy z tym do jutra. Teraz i tak nie ma sensu decydować. Potem już się nie odzywali, a burza szalała dalej. Kolejny powiew wiatru zdmuchnął ich ogień, zostawiając dymiące, rozżarzone szczątki. Otulali się szczelnie płaszczami, walcząc z dojmującym chłodem. Ainar osunął się na ziemię i zasnął. To był taki nieumówiony sygnał. Jak na komendę, wszyscy stanęli na równe nogi. -I jak?– zapytał Iqbal bez ogródek– Podrzynamy mu gardło? Słodki Melih był chyba bardziej ludzki. -Rozbijmy mu głowę. Nie zdąży się ocknąć. Nie pomyśli, że go zabiliśmy. Nie chcę, żeby źle o nas myślał. Harraf ujął w obie dłonie swoją ciężką maczugę. Szybko i bezszelestnie znalazł się przy śpiącym Ainarze. Spojrzał jeszcze raz pytająco na Ghormala. Herszt pokręcił głową. -Nie.– powiedział. To było jedno, krótkie słowo, ale wypowiadając je odniósł wrażenie, jakby stał się kimś innym. Dziwne uczucie. Jeśli nie jestem hersztem Ghormalem, to kim? – przemknęło mu przez głowę. -Co?– Iqbal skrzywił się w dość nieprzyjemny sposób. -Słyszałeś mnie. Nie zabijemy go. Rano pokażemy mu drogę na trakt. -Ghormal westchnął ciężko. Ależ był zmęczony. Teraz miał ochotę tylko położyć się i zasnąć. Bez udawania. – Nie ma mowy o dyskusji. – dodał na wszelki wypadek. -A można zapytać, dlaczego? -Nie.– warknął Ghormal. -Dlaczego? Dlatego że jestem hersztem do cholery. – Wcale się nim nie czuł. Położył się na ziemi, podkładając pod głowę stertę zwiniętych ubrań. Bolały go mięśnie. – Zabierz kulasy. Próbuję spać. * * * Stary trakt ciągnął się na zachód krętą wstęgą błyszczącą w promieniach wschodzącego słońca. Jego blask dotykał górskich zboczy mocnym snopem światła, odbijającym się w wodzie spływającej obficie po skałach. Ghormal słyszał kiedyś opowieści, jakoby daleko na zachodzie droga zmieniała się w monumentalną budowlę wykonaną z gładko ociosanych kamieni ułożonych ciasno obok siebie, tutaj jednak była niewiele więcej niż szeroką ścieżką z udeptanej ziemi i żwiru. -To właśnie jest trakt – powiedział, na wypadek jakby Fillandir miał jakieś wątpliwości – Zachód jest tam– dodał, wskazując ręką kierunek. Ainar pokiwał głową. -Rozumiem. – odparł poważnie. Nadal stał w miejscu. -Podobno gdzieś podróżowałeś. Fillandir zwlekał chwilę z odpowiedzią. -Wiesz, kiedy weszliśmy do tej jaskini, postanowiłem ostatni raz w życiu rzucić kością. Postanowiłem zasnąć. Pomyślałem, że jeśli mnie zabijecie, to cóż, umrę, a jeżeli tego nie zrobicie… to jesteście dla mnie wystarczająco dobrzy. Wystarczająco dobrzy, żeby z wami zostać. -To bardzo wzruszające. -przerwał Mały Iqbal– Ale wątpię, żeby oni to docenili. – wskazał ręką trakt przed nimi. Dopiero po krótkiej chwili Ghormal zorientował się, o kogo mu chodziło. Było ich czterech. Zmęczeni, przemoczeni i brudni, ale ich uzbrojenie nie pozostawiało żadnych wątpliwości. Na widok pięciu mężczyzn przed sobą wcale nie zmienili tempa. Mężczyzna idący na ich czele uśmiechnął się szeroko. Był krepy, barczysty i krótko ostrzyżony. Przez jego twarz przebiegała szeroka, otoczona zmarszczkami blizna. Zatrzymali się kilka kroków przed nimi. Przez chwilę nikt nic nie mówił. Nikt się nie ruszał. Żołnierze patrzyli na nich ze spokojną, rozważną pewnością. Ghormal wiedział, że zastanawiają się, czy zdołają ich pokonać, i jak się do tego zabrać. Czemu oni cały czas coś liczą? Zawodowcy. Ludzie Ghormala wstrzymali oddech. Patrzyli na żołnierzy czujnie i z niepokojem, jak na naturalnych wrogów. Bo tym dla nich byli. Naturalnymi wrogami. To przypominało spotkanie dwóch drapieżników. Jeszcze nic się nie działo, nikt nic nie mówił, ale bez odsłaniania kłów było wiadomo, o co chodzi. Ghormal mimo to nawet nie musnął ręką broni. Takie gesty były dobre dla żółtodziobów, którzy szybko tracili pewność siebie i musieli to nadrobić. Ocenił szanse. Żołnierzy było tylko czterech, ale za to wszyscy mieli na sobie lekkie zbroje, a w rękach trzymali tarcze. Dodatkowo wyglądali na doświadczonych i twardych jak stal. Ghormal nie pamiętał, kiedy ostatnio walczył z żołnierzem. Byli rozbójnikami. Ich robotą było napadanie na kupców i uciekanie przed żołnierzami. Lepiej byłoby nie walczyć. Szkoda, że ich nie zaskoczyliśmy. Nie uważał się za tchórza, ale miał nadzieję, że jest rozsądny. W przypadku bandyty rozsądek przejawiał się w unikaniu starć z żołnierzami. Ciszę przerwał wreszcie ten z blizną. Ta gadka była tylko na pokaz. Wcześniej wszystko powiedzieli sobie oczami. -Ten człowiek– powiedział, wskazując Fillandira– To groźny banita odpowiedzialny za liczne przestępstwa na ziemiach Najwyższego Króla. Nie przeszkadzajcie nam w aresztowaniu, a nie poniesiecie konsekwencji. – Groźny banita– powtórzył Mały Iqbal z tępym wyrazem twarzy – Odpowiedzialny za liczne przestępstwa. Fillandir uśmiechnął się przepraszająco. -Chyba zapomniałem wam powiedzieć. -Lepiej już nic nie mów– Ghormal pokręcił głową– Lepiej już nic nie mów do cholery. Harraf Łysy uznał chyba, że to najlepszy moment, by wyciągnąć strzałę, nałożyć ją na cięciwę i zacząć naciągać łuk. To nie spodobało się żołnierzom. -Powiedz temu przygłupowi żeby schował gdzieś swoje patyki zanim stracę cierpliwość. – warknął jeden z nich, patrząc na Ghormala. -Łysy– powiedział cicho herszt – Nie strzelaj. Lepiej nie strzelaj. Opuść łuk. Powoli. Harraf nie zareagował. Ghormal drgnął nerwowo. Sytuacja nie wyglądała dobrze. Słodki Melih uniósł obie ręce w górę w obronnym geście. -Jesteśmy prostymi ludźmi. Nigdy nie było w naszym interesie wchodzenie w drogę władzom. Jeżeli uważacie, że ten człowiek jest rzeczywiście tym, kogo szukacie… choć nie twierdzę, byśmy wcześniej mieli okazję nabrać choćby cień podejrzeń… Przywódcy żołnierzy najwyraźniej nie przypadła do gustu pojednawcza mowa Meliha. Skrzywił się z irytacją, przez co skóra wokół jego blizny zmarszczyła się jeszcze bardziej. -Po prostu się odsuń. – warknął. Postąpił krok naprzód. Ghormal usłyszał cichy brzęk cięciwy, a potem głuche, mokre stuknięcie. Jeden z żołnierzy zachwiał się lekko ze zdziwionym wyrazem twarzy. Strzała sterczała z jego czoła. Cudownie. Jak to zwykle bywa, wszystko zaczęło dziać się naraz. Ghormal ruchem bardziej naturalnym niż otworzenie oczu po przebudzeniu, wyszarpnął szablę z pochwy i cofnął się o dwa kroki, kątem oka łowiąc ruchy swoich towarzyszy. Melih i Iqbal rzucili się jednocześnie na żołnierza z prawej, atakując go z obu stron. Ghormal nie widział, co było dalej. Jeden z żołnierzy wyrósł przed nim jak spod ziemi. Herszt ciął w jego ramię, ale szabla zgrzytnęła tylko o kolczugę. Potem musiał się już tylko zastawiać przed morderczymi, precyzyjnymi ciosami ciężkiego miecza. Potknął się o kamień i po chwili jego obrona zamieniła się w paniczną ucieczkę tyłem. -Ghormal!- ryknął Fillandir zaskakująco ochrypłym głosem. W ręce trzymał nie wiadomo skąd wyciągnięty krótki berdysz o szerokim ostrzu– Przywal mu tym! Ghormal złapał broń w locie akurat w porę by zastawić się przed kolejnym ciosem. Potem to on zaatakował. Dwa jego ciosy wstrząsnęły tarczą przeciwnika tak mocno, że drewno się rozszczepiło. Trzeci powalił go na ziemię. Ghormal wziął duży zamach i uderzył po raz czwarty. Żołnierz nakrył się tarczą, ale drewno pękło i ostrze topora musiało zagłębić się w jego ciało, bo Ghormal poczuł, jak grzęźnie w żebrach. Przez szczelinę w tarczy wypłynęła ciemna krew. Poruszył berdyszem i skrzywił się na widok zniekształconej przez ból, zamglonej twarzy żołnierza. -O Boże– zajęczał leżący urywanie. Zerknął wytrzeszczonymi oczami na Ghormala– Skończ z tym– wydyszał. Ghormal spełnił jego prośbę. Jednym ciosem rozłupał jego czaszkę na pół. Rozejrzał się. Iqbal właśnie podrzynał gardło jednemu z żołnierzy, co być może miałoby jakiś sens, gdyby nie fakt, że jego ofiara miała w brzuchu dwa miecze Słodkiego Meliha. Harraf zdejmował zbroję i ubranie z zabitego przez siebie. Fakt, że tuż obok niego Fillandir siłował się na ziemi z przywódcą żołnierzy, najwyraźniej mu nie przeszkadzał. Ghormal ruszył w stronę walczących. Niepotrzebnie. Fillandir wyszarpnął jedną rękę z uścisku przeciwnika, a następnie wbił mu palec w oko. Żołnierz krzyknął. Ghormal w życiu nie słyszał takiego wrzasku. Ale jego ból nie trwał długo. Ainar złapał jego głowę obiema rękami i płynnym ruchem skręcił mu kark. To było wszystko. -Było gorąco. -orzekł Mały, chowając nóż. -Jak w piekle– przytaknął Ghormal. Dopiero teraz, w jednej sekundzie dotarło do niego, o co tak naprawdę była ta walka. Zerknął z przerażeniem na Fillandira. -Ci żołnierze chcieli cię aresztować. -rzucił oskarżycielsko. -W rzeczy samej. -Nie mówiłeś, że jesteś poszukiwany. To znaczy że… ci wszyscy ludzie szukają ciebie? Miło by było, gdybyś wspomniał o tym trochę wcześniej. Fillandir uśmiechnął się przepraszająco. -Umknęło mi. -Teraz lepiej się gdzieś schowajmy. Tutaj dźwięk niesie się jak cholera, zresztą to byli pewnie zwiadowcy. Zaraz będzie tu pełno ludzi. Lepiej przygotuj sobie jakieś dobre wyjaśnienie. -Z przyjemnością– odparł Fillandir z uśmiechem– Nie ma jak dobra konwersacja. * * * -Jesteśmy wyruchani– mruknął Mały Iqbal, wlepiając tępe spojrzenie w ziemię – Jesteśmy wyruchani. Normalnie Ghormal zawsze był przeciwny wszelkim przejawom defetyzmu. Ale teraz trudno było nie zgodzić się z Małym. Chociaż trakt opuścili najszybciej jak się dało, żołnierze bez problemu wpadli na ich ślad. A Ghormal nie zdążył pomyśleć, że skryta za wąwozem jaskinia, do której jest tylko jedno wejście, nawet bardzo strome, to nie najlepsze miejsce na kryjówkę. Rzecz w tym, że ich znaleźli. Ten moment przypominał Ghormalowi chwile klasycznego przegrywania w chowanego. Skrzywił się boleśnie na wspomnienie radosnego zaskoczenia na twarzach żołnierzy, kiedy zobaczyli, że ich zwierzyna łowna schroniła się w tej trudno dostępnej jaskini. Choć było ich prawie dwudziestu, nie mieli ochoty wspinać się po wąskiej, stromej ścieżce. Spróbują wykurzyć nas ogniem, strzałami, albo głodem. Ghormal zastanawiał się, co będzie najlepsze. Tylko Fillandir z nich wszystkich nie wydawał się specjalnie zmartwiony. Oparł się o ścianę i odkorkował bukłak. -Chcecie? Nie ma jak coś mocnego przed walką. Założę się, że w życiu nie piliście nic takiego. Iqbal spojrzał na niego spode łba. Wyglądał, jakby najchętniej wlał mu do gardła truciznę. Nie powiedział nic. Słodki Melih za to chwycił manierkę, pociągnął długi łyk i zakrztusił się. Pił jak człowiek szykujący się na śmierć. Potem obaj spojrzeli pytająco na Ghormala. Herszt skrzywił się gniewnie. Wiedział, czego od niego oczekiwali. Że powie Fillandirowi, żeby radził sobie sam. Że wyda go żołnierzom. Nie pokonają przecież dla niego dwudziestu ludzi. Ale nie chciał tego zrobić, sam nie wiedział czemu, i to właśnie go złościło. W tym wypadku przeciwko ludzkiemu instynktowi przetrwania było jakieś niejasne, słabe odczucie, że nie powinien tak robić. Bo ten obcy z północy to ktoś wyjątkowy. Sprawa wyraźnie go przerastała. Był zmęczony. Nie miał głowy do takich problemów. Postanowił przynajmniej odwlec nieco rozwiązanie. -Daj mi się napić– rzucił. Rzeczywiście, nigdy nie pił czegoś takiego. Alkohol był gęsty, aromatyczny i tak mocny, że Ghormal poczuł kłucie w oczach. A potem się zakrztusił. -Co to jest?– wychrypiał z trudem. Fillandir wybuchnął śmiechem. Sam łyknął dwa razy więcej i nawet się nie skrzywił. -Miód. Takie coś piją czasem na północy. -Wyobrażam sobie tamtejszych ludzi. -Masz przed sobą jednego z nich. W ciszy, która zapadła, słychać było wycie wiatru i gwar ludzkich głosów z obozu żołnierzy. Chyba coś śpiewali. -Za co cię szukają?– zapytał Ghormal. Zdziwiła go obojętna barwa własnego głosu. -Nie mam zamiaru was nudzić. W moim kraju dzieją się różne rzeczy, które ciężko by wam było zrozumieć. W sumie mi także. – westchnął i pokręcił głową– Co się stało? Najwyższy Król został odsunięty od władzy przez swoich namiestników i sprowadzony do roli marionetki. Nowe władze zmieniły prawo tak, by zaczęło określać wszystkie dziedziny życia. Ja jestem ostatnim z tych, którym się to nie spodobało. Moje… formy protestu były dość radykalne. -Wy, możni…– mruknął Słodki Melih – Nie możecie żyć bez polityki, ale często przez nią umieracie. -Formy protestu?– zapytał Iqbal, marszcząc brwi– Jak bardzo radykalne? -Ten z blizną wspominał o jakichś przestępstwach.– przypomniał Ghormal. Fillandir wzruszył ramionami. -Niewykluczone, ze miał rację. -Co takiego robiłeś? Ainar zwlekał trochę z odpowiedzią. -Mniej więcej to samo co wy, z jedną istotną różnicą. Zawsze uważałem się za człowieka króla. * * * Było późno i jego towarzysze już posnęli, ale Ghormal jakoś nie miał na to ochoty. Podobnie Fillandir. Ainar podciągnął kolana pod brodę, gapiąc się w wylot jaskini. Drżał, jego twarz była blada. Wygląda na to, że dopiero teraz zaczął się bać. Ghormal nie czuł strachu ani zmęczenia. Był dziwnie otępiony, jakby to, w jakiej sytuacji się znajduje, w ogóle do niego nie docierało. Z jakiegoś powodu to, że jutro może zginąć jakoś go nie poruszało. Myślał o czymś innym. -Powiedz mi – zażądał – To co mówiłeś wczoraj… O tym, że chciałbyś żyć tak, jak my. Miałeś na myśli coś, co da się zrozumieć? Fillandir drgnął, jak obudzony z nieprzyjemnego snu. -Co?– jego twarz na moment się rozjaśniła – Nie bardzo wiem, czemu miałbym kłamać, chyba, że chodziło mi o sprawienie na was odpowiedniego wrażenia– pokręcił z uśmiechem głową– Tak, mówiłem co myślę. Ludzie mogą nazywać was bestiami w ludzkiej skórze, mordercami bez zasad i sumienia. Ale ja widzę, jacy jesteście. Wolni. Mało jest ludzi równie wolnych jak wy. -Nigdy o tym nie myślałem– mruknął Ghormal w odpowiedzi. -Nie dziwię się. Tam skąd pochodzę… Ludzie zapomnieli, co to wolność. Żyją tak, jak inni im każą. Ich rodzice, religia, władza… I nawet nie pomyślą, że może być inaczej. -zaczął mówić z gorączkową szybkością, jakby bał się, że zabraknie mu czasu– Ale wiesz co? Przyjdzie taki dzień, że wszyscy będą wolni. Kajdany, które nam nałożono, zaczną przeszkadzać i ludzie dojdą do wniosku, że czas je zrzucić. Dobrze jest o tym myśleć. Nawet jeśli ja już tego nie doczekam. W jego słowach było coś, co sprawiło, że Ghormal drgnął gdzieś głęboko, w środku. -I dlatego tu przyszedłeś? Żeby zobaczyć wolnych ludzi? -Tak. Między innymi. Chciałbym móc zostać z wami do końca. Całkiem możliwe że ci się to uda. Ghormal nie musiał być prorokiem, żeby przewidzieć, jak skończy się ta historia. Niemniej… dobrze było myśleć o sobie w ten sposób. -Dałeś mi do myślenia. -powiedział– Chyba powinienem bardziej cieszyć się z podrzynania gardeł podróżnikom. -Zdecydowanie. Dołóż do tego moją gadkę. Chciałbym, żeby po mnie ktoś o tym myślał. Wtedy marzenie o wolności nie zginie nigdy. Ktoś po nim? Chyba nie ma na myśli mnie? Ghormal nie sądził, by dane mu było żyć dłużej. Pokiwał jednak głową -Rozumiem. Ale… tak poza tym miałeś nadzieję, że pomożemy ci uciec przed żołnierzami?– wybuchnął gorzkim śmiechem– Rozsądnie. Z reguły uciekanie przed żołnierzami wychodzi mi dobrze. Jaka szkoda, że tym razem się nie udało. Fillandir pokręcił głową. -Nie. Chodziło mi o coś innego. Nie mogę wiecznie uciekać. Skoro poszli za mną aż tutaj, nigdy się nie zatrzymają. Teraz widzę, jak bardzo namiestnikom zależy na tym, żeby mnie wykończyć. Wyślą wieści o nagrodzie wszystkim ludziom zamieszkującym następną krainę, do której ucieknę. Wyślą stu, pięciuset, tysiąc ludzi, jeśli będzie trzeba. Nie ucieknę im. Kiedyś mnie znajdą i zabiją. To bez sensu. -To się nie musi tak skończyć– zaprzeczył Ghormal. – Jutro spróbujemy uciec. Wejdziemy gdzieś wysoko albo zaczniemy kluczyć wąwozami. Zgubimy ich. -Nawet jeżeli, to tylko na krótko. Wieczne uciekanie nie ma sensu. Nie jestem tak szalony, jak się wydaje. Samotny pływak nie pokona prądu. Może jedynie liczyć na to, że inni zobaczą jego śmierć i w przyszłości zbudują tamę. Może Fillandir spodziewał się, że jego rozmówca zaprzeczy, ale Ghormal tego nie zrobił. – Chcesz wiedzieć, po co naprawdę tu jestem? – mówił dalej – Wiem, że niedługo muszę umrzeć. Ale zanim to się stanie, chciałem jeszcze raz zobaczyć ludzi, którzy nie będą chcieli mnie zabić. Chciałem znaleźć kogoś, do kogo mógłbym przez chwilę pomówić… szczerze. – uśmiechnął się– To smutne, że musiałem szukać aż tutaj. Ale cieszę się, że mimo wszystko mi się udało. Podobno źle jest umierać w samotności. Ghormal poczuł dziwny ucisk w gardle. Nie wiedział, o co chodzi. To mogło być coś w rodzaju wzruszenia. Chyba powinienem go pocieszyć. Tylko był jeden problem. Zapomniał, jak się pocieszało ludzi. Ale chyba warto było spróbować. -Mamy jeszcze trochę czasu – powiedział – Wymyślę coś. Zobaczysz. Nieraz uciekałem przed żołnierzami. A potem możemy spróbować uciec w góry. Są tu takie miejsca, które znajdzie tylko miejscowy. Jeszcze zobaczymy, jak sprawdzisz się jako rozbójnik. Może dowiem się jeszcze o innych zaletach mojego niedocenionego życia. Fillandir odpowiedział mu uśmiechem. -Możesz mieć rację. Dowiesz się. * * * Obudziły go promienie wschodzącego słońca wpadające do środka jaskini przez wylot. A może był to gwar ludzkich głosów, silniejszy niż w nocy. Ghormal zerwał się i wyjrzał na zewnątrz. To był Fillandir. Stał przed obozem żołnierzy i coś krzyczał, w języku, którego Ghormal nie rozumiał. Jego niebieski płaszcz łopotał na silnym wietrze. Zdawał się być bardzo wysoki, smukły i niedotykalny. Żołnierze otoczyli go ciasnym kręgiem. Na chwilę zapadła cisza. A więc o to mu chodziło. Nie można wiecznie uciekać… Ghormal wiedział, że powinien coś zrobić. A może chciał, ale nie mógł. Jak oczarowany gapił się tylko na niezwykłą scenę, na samotnego wygnańca, oraz dwudziestu ludzi, którzy chcieli go zabić. Może takie dziwne było to, że oni także zastygli w bezruchu, jakby nie wiedząc, co robić. To, co stało się później, trwało tylko chwilę. Żołnierze zaatakowali ze wszystkich stron. Fillandir wyciągnął miecz. Stal błysnęła w powietrzu kilka razy, gwar rozdarł szczęk kling. Potem w Fillandira wbiło się naraz kilka ostrzy. Ainar jęknął, wypuścił miecz i osunął się na kolana, a potem uderzył twarzą o ziemię. To było wszystko. Ghormal nie zdążył nawet mrugnąć. Nie był w stanie drgnąć. Chyba jego część ciągle liczyła na to, że Fillandir wstanie z kałuży krwi i zacznie dalej walczyć. Jakkolwiek było naprawdę, tak się nie stało. Jeden z żołnierzy zażartował głośno. Pozostali wybuchnęli śmiechem. Któryś zaczął odrąbywać trupowi głowę. Robił to tak nieporadnie, że reszta znów zaczęła się śmiać. Ghormal czuł, że powinien coś zrobić. Zejść tam i im przeszkodzić. Krzyknąć i zacząć walczyć. Zrobić cokolwiek. Człowiek, który czekał na śmierć. – przemknęło mu przez głowę. Prawie nie zauważył, jak Iqbal, Harraf i Melih stają obok niego. -A więc to wszystko.– odezwał się Słodki Melih.– Nie mogę powiedzieć, żebym był zaskoczony. Zachował się szlachetnie. Widocznie nie chciał, żebyśmy przez niego zginęli. -Przynajmniej przeżyliśmy. – dodał Mały – Powinni teraz zostawić nas w spokoju. Odejdziemy wolni. Wolni. -Oni nas tak. -odparł Ghormal powoli, nie patrząc na Iqbala– Ale nie my ich. Powoli wypuścił powietrze z płuc czując, jak razem z nim opuszcza go napięcie. Wiedział już, co powinien zrobić. Spodziewał się, czego Fillandir mógł od niego oczekiwać. -Pójdziemy za nimi. – powiedział cicho– Dziś w nocy wszyscy na pewno się upiją. Żeby oblać sukces i przyszłe nagrody. Założę się, że nawet nie wystawią warty. Wejdziemy do ich obozu i zabijemy wszystkich. Harraf stęknął ze zrozumieniem. Słodki Melih ryknął śmiechem. Iqbal jęknął zrezygnowany. -A nie mówiłem? Zaraził cię swoim szaleństwem. Ghormal nie odpowiedział. Kłócił się tylko wtedy, gdy jego rozmówca nie miał racji. * * * Ta noc była ciepła i pogodna. Nie było mgły ani lodowatego wiatru, które zamaskowałyby cztery ponure sylwetki rozbójników, czy zagłuszyły ich kroki. Stali przy obozowisku żołnierzy, tuż poza kręgiem światła rzucanego przez ich ogniska. Jak ponure duchy pustyni. Mężczyźni w obozie śmiali się, pili, śpiewali, jedli, krzyczeli i pili jeszcze więcej. Ghormal i jego ludzie stali nieruchomo i milcząco jak posągi. -Wiesz, bo…– ciszę przerwał szept Iqbala– Nadal możemy się wycofać. Ghormal pokiwał poważnie głową. -Wiem. Ale chyba przyłączymy się do zabawy. Jesteście ze mną? Iqbal westchnął i pokiwał głową. -Teraz i zawsze – rzucił Słodki Melih wesoło. Harraf energicznie przytaknął. -Czas ich zabić – powiedział Ghormal głośno. Jeden z żołnierzy podniósł wzrok, z uśmiechem wciąż rozciągniętym na ustach, nawet, gdy w jego oczach odbił się szok. Ghormal odpowiedział mu uśmiechem. Ciężko byłoby mu opisać to, co stało się potem. Wskoczył w krąg światła i zajął się tym, co wychodziło mu najlepiej. Pamiętał, że uśmiech na ustach pierwszego utrzymał się, nawet, gdy wbił mu nóż między żebra. Pamiętał wrzaski młodzika, który padł twarzą prosto do ognia. Pamiętał zaskoczenie jednego, który spróbował sięgnąć po miecz i odkrył, że zostawił go na ziemi. Pamiętał własne niezrozumienie, gdy jakiś żołnierz padł przed nim na kolana, błagając o łaskę. Ale to Ghormal zrozumiał dopiero, gdy poderżnął mu gardło. Któryś próbował uciekać, zataczając się i krzycząc, więc Ghormal rzucił w niego kamieniem, a potem dobił ciosem miecza między łopatki. Chwiejny blask ognia padał na chaotyczne sceny rzezi. Gdyby któryś z nich był poetą, byłaby z tego niezła pieśń. Melih. Melih się tym zajmie. Potem zdał sobie sprawę, że klęczy, a z jego rąk i twarzy ścieka krew. Ale chyba była cudza. Czuł się dobrze. -Harraf i Melih nie żyją – usłyszał głos Iqbala. -Pochowamy ich– odparł z roztargnieniem. Patrzył na blednące niebo na wschodzie. Jeszcze nic, co zobaczył nie wyglądało tak pięknie. Ale jego droga wiodła na zachód. Zachód i północ. -To co teraz?– zapytał Iqbal. W jego głosie brzmiało tak duże zmęczenie, że Ghormal zastanawiał się, kiedy jego rozmówca się przewróci. Będziemy ciągnąć to, co zaczął Fillandir. -Pójdziemy na zachód i północ. Do ziem Najwyższego Króla. -Co będziemy tam robić?– Iqbal także osunął się na kolana. Ghormal ociągał się przez chwilę z odpowiedzią. To były ważne słowa, które mówi się rzadko. -To co przedtem. Tylko że teraz jesteśmy ludźmi króla.

Koniec

Komentarze

Napisz do DJ-a Jajko z prośbą o usunięcie zdublowanego wątku.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

No pewka. Tylko ktoś mi powie czemu jak wrzucam opowiadanie to widze wszystkie akapity i w ogóle, a teraz już ich nie ma? Da się jakoś zrobić żeby były? Bo jak chcę edytować to w oknie edytcji są, a tu ich nie ma.

Oo, panie kochany, niestety, ten edytor tak ma, wiele rzeczy sie w nim rozjeżdża, normalna sprawa. Spróbuj edytowac jakoś ręcznie, by tekst był bardziej przejrzysty.   Niestety dopiero na nowej stronie wszystko będzie śmoigać jak należy ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Śmoigać będzie, joseheim powiedziała. A  tak serio to faktycznie pozostaje żmudna edycja. Radze też zapisywać po kawałku, bo zbyt dlugie przebywanie w polu edycyjnym prowadzi do wylogowania i frustracji.

ta sygnaturka uległa uszkodzeniu - dzwoń na infolinie!

Cóż, chyba coś nie w porządku, bo próbowałem tych sposobów i jeszcze kopiować z notatnika itd. i nic. A ten edytor u mnie jakby nie wyczuwał enterów. Trochę to przeszkadza w czytaniu tekstu.

Nawet nie trochę, a bardzo… Czy to nie jest dłuższe niż mi się wydawało kiedy zajrzałam tu po raz pierwszy…?   Ja kopiuję do edytora z Libre Office (ctrl+c, ctrl+v) i jakoś wygląda…

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Tego-się-nie-da-czytać.   Wklejałem wiele razy z Worda. Żadnych problemów poza zgubieniem italiki. Może sprawdź ustawienia w swoim edytorze?

Ja zawsze wklejam bezpośrednio z worda i nie ma problemów.

Nie przeczytam, nie dam rady. Wiem, o co chodzi z tym portalowym edytorem, i dlatego poczekam aż uporasz się z tym. Aczkolwiek Adam ma rację. Też używam MS Word 2013 i 2010, i nie mam aż takich problemów z edycją tekstów. 

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

i KaelGorann też rację ma.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Przeczytałam. I gdzie tu jest fantastyka? Może to wygląda zabawnie, ale masz błędy w zapisie dialogów. Jeśli wypowiedź od reszty tekstu oddzielasz kreską, to między kreską a pierwszym/ ostatnim słowem powinna być spacja. Powtórzenia – zapamiętałam w jednym miejscu "życie", a w innym coś z myśleniem. Co do edytora i akapitów – skoro wszystko inne zawiodło, to może spróbuj pokonać system brutalną siłą i wstawiać po każdym akapicie całą linijkę podkreślników?

Babska logika rządzi!

Poczekam na zmianę formy na umożliwiającą czytanie:)

A ja przeczytałam, mimo że szczególnie przy partiach dialogowych potykałam się, nie wiedząc, kto to mówi. Przyznam szczerze, że Twoj tekst mnie zauroczył. Faktycznie, nie ma tu fantastyki, ale jest akcja, są fajne, plastyczne opisy, żywi bohaterowie. Gdyby była tu fantastyka i gdyby nie ten dziwaczny, jednolity blok tekstu – opowiadanie mogłoby być IMO pretendentem do piórka. 

Finkla ma rację, co do błędów i powtórzeń. Zazgrzytałao mi tylko trochę dość wątpliwe uzasadnienie przejęcia misji od  Fillandira. Jakoś za łatwo poszło – rasowy rzezimieszek, bez czci i honoru, podrzynający gardła prawie bezbronnym kupcom nie uległby tak prosto  i szybko słowom dopiero co poznanego faceta. Coś trzeba tu zmienić.

I drogi Autorze, czy odnoszę dobre wrażenie, iż ciąg dalszy nastąpi? Może wtedy pojawi się fantastyka.    

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Fajnie napisane, ciekawe, koniecznie trzeba podzielić tekst

Przynoszę radość :)

Dzięki za komentarze ;) Podziwiam tych, co przeczytali. Może spróbuję jeszcze coś pokombinować przy edytorze tekstu, ale te problemy są naprawdę frustrujące.

Wyślij mi to opowiadanie na maila – poprawnie sformatowane. Zobaczymy, co da się zrobić.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Nowa Fantastyka