- Opowiadanie: Myszogon - Tuż za tobą

Tuż za tobą

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Tuż za tobą

 

Pierwsze od baaardzo dawna opowiadanie, które udało mi się skończyć. Mam nadzieję, że nie za długie i ktoś zdoła przebrnąć, żeby się wypowiedzieć :)

 

 

Tuż za tobą

 

 

Jesienne słońce otulało świat przyjemnym, ciepłym blaskiem, lecz powietrze było chłodne i rześkie. Złote korony drzew majaczące w oddali oblewały się szkarłatnym pąsem, a w niektórych miejscach padał na nie smętny cień przygasłej zieleni. Młode drzewka, sterczące gdzieniegdzie spomiędzy nagrobków, nie wyglądały tak imponująco. Kolorowe liście zwieszały się ponuro z cienkich gałązek przypominających pokrzywione, chude palce starej wiedźmy. Ciszę przerywały jedynie przejeżdżające czasem za żeliwnym ogrodzeniem auta.

Odłożyłem książkę na kolana. Moje oczy coraz szybciej się męczyły. Kiedyś potrafiłem trwać pogrążony w lekturze całymi godzinami, teraz już po kilku stronach czułem jakąś suchość pod powiekami i nie potrafiłem zogniskować wzroku.

Starość, cholera jasna, starość.

Poprawiłem się na niewygodnym siedzeniu wąskiej ławeczki i przez chwilę pożałowałem, że jednak nie zdecydowałem się na pozostaniu w miękkim fotelu. Co też przyzwyczajenia robią z ludzi.

Nie dało się jednak zaprzeczyć, że lubiłem tu przychodzić, szczególnie w tak ładnie dni, pewnie już ostatnie w tym roku.

Siadywałem sobie przy grobie mojej Anny i czytałem, albo po prostu wystawiałem twarz do słońca, a czasem zwyczajnie gapiłem się w przestrzeń, bo i tak nie miałem wielu ciekawszych rozrywek.

Zresztą to był pewnego rodzaju rytuał – czy jak kto woli, starcze przyzwyczajenie. Zawsze siadywaliśmy z Anną w fotelach i w ciszy zajmowaliśmy się swoimi sprawami. Jak widać, niektórych rzeczy nawet śmierć nie jest w stanie zmienić, wciąż lepiej się czułem, podświadomie wiedząc o jej milczącej obecności – nawet jeśli jeszcze bardziej odległej niż kiedyś.

Nie chodzi o to, że nie mieliśmy wspólnych tematów, czy że nasze małżeństwo było nieudane. Wręcz przeciwnie. To prawda, że po pewnym czasie zaczęliśmy się jakby oddalać. Tak jak to zwykle bywa, nagle wspólna droga usłana różami rozeszła się. Ale nie poszła w dwie różne strony, raczej z miłosnej alejki zmieniła się w udeptane leśne ścieżki. Pewne, głębokie, jak koleiny. Biegły równolegle, zawsze blisko. Nawet jeśli kroki uciekały czasem w kierunku kuszących owocami krzaków malin, to i tak wracały na swój bezpieczny, wyznaczony tor. Szczególnie wyraźnie czułem to teraz, bo cztery lata po jej odejściu, ja wciąż oglądałem się przez ramię, oczekując, że zobaczę ją tuż za sobą.

– Cześć, Waldek.

– Łojezu! – jęknąłem i z trudem uniknąłem spadnięcia z wąskiej ławeczki. – Jurek…? Ty przecież…

– Kojfnąłem – odparł mój przyjaciel poważnie, siadając sobie koło mnie jak gdyby nigdy nic. – W styczniu, pamiętam. Ładny pogrzeb był – dodał takim tonem, jakby chwalił dzisiejszą pogodę. Cóż, pogrzeb rzeczywiście należał do raczej udanych, mimo trzaskającego mrozu. Powietrze było zimne i klarowne, a noc wcześniej spadł świeży śnieg, przykrywając wszystko czystą pierzyną. Ludzi przyszło niewielu, ale ksiądz naprawdę ładnie mówił, a czerwień kwiatów pięknie kontrastowała z wszechobecną bielą. Tylko słońce jakoś tak zbyt wesoło igrało iskierkami w zwieszających się z drzew soplach lodu. Fakt, że pamiętałem tamten dzień na tyle dokładnie, potwierdził przypuszczenie, iż nie ubzdurałem sobie czegoś w starczym umyśle, a mój drogi przyjaciel naprawdę opuścił ten padół kilka dobrych miesięcy temu.

Rozejrzałem się wokół siebie. Sam nie wiedziałem, czy spodziewałem się znaleźć gdzieś własne martwe ciało, czy też próbowałem dociec, jakim cudem udało mi się usnąć na niewygodnej ławeczce bez oparcia. Ostatecznie przyjąłem, że nigdy nie opuściłem domu, tak jak mi się zdawało, ale drzemię sobie spokojnie w moim wytartym fotelu.

Teraz dokładnie przyjrzałem się Jurkowi.

Wyglądał dokładnie tak samo, jak jeszcze kilka dni przed śmiercią. Szczupły i jak zawsze wyprostowany, w swoim ulubionym prochowcu, spod którego wystawał skrawek rozpiętej pod szyją koszuli. Twarz miał poznaczoną zmarszczkami, jednak rysy nie straciły dumnej ostrości, a niebieskie oczy żywego, młodzieńczego błysku. To i pewny, żwawy krok, sprawiały, że bez trudu przywodził na myśl przystojnego mężczyznę w oficerskim mundurze, którym był, kiedy się poznaliśmy. Siwe, lecz wciąż gęste włosy, będące przedmiotem mojej nieustającej zazdrości, nosił schludnie zaczesane do tyłu.

– Co u ciebie? – zagadnął. Postanowiłem przestać patrzyć na niego podejrzliwie i odpowiedzieć. W końcu ostatnimi czasy naprawdę brakowało mi kogoś, do kogo mógłbym otworzyć usta, więc czemu marnować okazję na pogawędkę ze starym przyjacielem, za którym, wstyd się przyznać, tęskniłem jak jasna cholera.

– Jak zwykle – wzruszyłem ramionami. – Ciesz się, że nie doczekałeś, bo znowu chcą ciąć nam emerytury, a leki coraz droższe. Jeszcze trochę, i zamiast dokarmiać gołębie w parku, będę z nimi walczył o okruchy chleba.

– Ależ z ciebie stary zrzęda – zachichotał. – A jak tam Schmidt?

Skurczybyk nazwał tego wyliniałego sierściucha niemieckobrzmiącym nazwiskiem chyba wyłącznie po to, żebym znielubił wstrętne kocisko jeszcze bardziej. Następnie Jerzy, z typową dla siebie złośliwością, w ostatniej woli zażyczył sobie, abym to ja sprawował pieczę nad jego wiernym przyjacielem.

– Niestety ciągle dycha. Ta bestia jest nieśmiertelna – stwierdziłem, kręcąc głową.

– Wiem, że dycha – uśmiechnął się. – Gdyby nie to, już by mnie znalazł.

– Myślisz, że tam też za tobą polezie? – zapytałem z mieszaniną rozbawienia i niedowierzania. Chociaż przyznam, że nawet by mnie to nie zdziwiło. Schmidt był znajdą i odkąd mężczyzna z jednej ze swoich eskapad na grzybobranie wrócił z tą kulką rudego futra, wtedy przemarzniętą i kompletnie przemoczoną oraz pokrytą leśnym igliwiem, kot zwykle nie odstępował go na krok. To było dziwne, bo kocury zwykle miewają swoje nocne eskapady, ale nie Schmidt. Schmidt nie oddalał się od Jerzego dalej niż na dwa metry i na każde przymusowe rozdzielenie ze swoim panem reagował długotrwałym obrażeniem.

Teraz musiał być okropnie zły na Jurka, że ośmielił się umrzeć.

– Mam nadzieję, że za mną polezie, w końcu na niego czekam.

– Czekasz? – powtórzyłem trochę bezmyślnie.

– No czekam, czekam. Wiesz, przed Bramą. – Machnął ręką w bliżej nieokreślonym kierunku.

– Jak tam… Jak tam w ogóle jest? – odważyłem się w końcu zapytać, na co on uśmiechnął się wyrozumiale i jakby trochę przepraszająco.

– Wiesz, Waldek, nie chcę, żeby zabrzmiało to zbyt fatalistycznie… ale niedługo sam się przekonasz.

Nie przestraszyło mnie to jakoś szczególnie. Miałem swoje lata i nie robiłem się młodszy. Czasem nawet miałem wrażenie, że słyszę, jak Śmierć szura stopami po mojej wykładzinie, a ja zamiast oblewać się zimnym potem i szukać drogi ucieczki, rozsiadałem się wygodniej w fotelu i splatałem palce w spokojnym wyczekiwaniu. Pewnie niedługo po mnie przyjdzie, ale nie chciało mi się już ryglować przed nią drzwi, bo w końcu, poza wyleniałym kociskiem, niewiele tu zostawiałem.

– Dlatego do mnie przyszedłeś? Skończył mi się czas?

Jurek prychnął w odpowiedzi i pokręcił głową.

– Tak jak myślałem, wciąż z ciebie nie dość, że zrzęda, to jeszcze czarnowidz. Nie spiesz się tak, Zaświaty nigdzie ci nie uciekną – zażartował. Potem z kieszeni prochowca wyciągnął swoją zabytkową papierośnicę, a z niej krótkiego skręta. Czekałem cierpliwie, aż zapali, nauczony już, że i tak nic nie jest w stanie mu przerwać tego rytuału. Nie rzucił tego świństwa ani pod wpływem namów przyjaciół, ani skarg swoich byłych żon, ani też gróźb lekarzy. Był uparty jak osioł, a ja nie miałem zamiaru sobie niepotrzebnie strzępić języka. Zresztą, teraz już mu to nie zaszkodzi.

Dopiero, kiedy w powietrzu rozniósł się paskudny smród taniego tytoniu, postanowił łaskawie udzielić mi wyjaśnień.

– Mam dla ciebie prezent. Nie przy sobie, oczywiście – dodał, jakby na dowód rozkładając ręce. – Jest w moim mieszkaniu.

Swoje małe, peerelowskie mieszkanko zapisał Ewie, jedynej córce jaką miał. Wyemigrowała do Stanów lata temu i właściwie nie utrzymywała z ojcem kontaktu, a ja nawet nie pamiętałem, z którą ze swych licznych, byłych żon dorobił się latorośli. Ewie udało się przylecieć na pogrzeb i załatwić potrzebne formalności, nie miała jednak wystarczająco dużo czasu, żeby coś zrobić ze swoim spadkiem. Od tamtego czasu mieszkanie Jurka stało puste i kurzyło się przez ostatnie dziesięć miesięcy.

– Mam nadzieję, że to coś lepszego niż ten wyliniały sierściuch, którego mi zostawiłeś. Wiesz, że nie cierpiałem tego darmozjada – mruknąłem z wyrzutem.

– Schmidt to szlachetne zwierzę – zaoponował poważnie, celując mi w twarz dwoma sękatymi paluchami, między którymi tlił się cuchnący papieros. Skrzywiłem się i machnąłem ręką przed nosem, starając się rozgonić kłęby dymu lecące prosto na mnie, a on tylko uśmiechnął się złośliwie. Potem odchylił się z powrotem na swoje miejsce i zaciągnął głęboko, z lubością przymykają oczy. – Spokojnie – powiedział po chwili. – Ten prezent akurat, powinien ci się spodobać. Znajdziesz go w szkatułce, w najwyższej szufladzie szafy w sypialni. Zapasowy klucz do mieszkania dalej leży tam gdzie zawsze.

– Przecież nie mogę tam tak po prostu we…

– Wybacz, Waldek, ale czas mi się kończy, muszę znikać. – Jurek uśmiechnął się przepraszająco, rzucił niedopałek na ziemię – i zniknął.

Siedziałem osłupiały, wlepiając wzrok w tlącą się końcówkę papierosa. Zawiało i przez moment zatańczył wokół mnie złoto-czerwony korowód opadłych liści. Wreszcie jeden z nich miłościwie zakrył dopalającego się skręta i dopiero wtedy, z czystym sumieniem mogłem wstać z ławki i ruszyć w stronę domu.

Idąc brukowaną alejką w kierunku prężącej się dumnie, żeliwnej bramy kierującej ostre szpony prętów w stronę pogodnego nieba, przyspieszyłem kroku.

Czułem nieodpartą pokusę, żeby wrócić i utwierdzić się w przekonaniu, że niedopałek leży tam, gdzie rzucił go Jurek.

A to przecież kompletna głupota. Nie mogło tam być niedopałka, tak, jak nie mogło tam wcześniej być Jurka.

Można troszkę wariować na starość, ale bez przesady.

*

W progu mieszkania powitało mnie pełne wyrzutu spojrzenie żółtych ślepi. Schmidt miauknął z naganą i zeskoczył ze starej komody, już nie tak zgrabnie jak kiedyś, ale zachowując pewną dozę swojej kociej lekkości.

A lekki to on już od dawna nie był, tłusty darmozjad.

Odwiesiłem płaszcz oraz kapelusz i z ciemnego, ciasnego przedpokoju przeszedłem do salonu. Pachniało w nim kurzem i naftaliną, a od pewnego czasu także, niestety, wyliniałym kociskiem. Odsunąłem pożółkłą firankę i otworzyłem okno, chcąc trochę pozbyć się nieprzyjemnego zaduchu, który po przebywaniu na czystym powietrzu zdawał mi się jeszcze bardziej nieznośny.

Potem ruszyłem do malutkiej kuchni, gdzie niebieskie linoleum w białą kratkę, niezbyt udolnie imitujące kafelki, skrzypnęło pod moimi stopami. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że zapomniałem ściągnąć buty.

Starość, starość…

Ignorując milczące oburzenie Schmidta, zanim go nakarmiłem, zaparzyłem herbatę w szklance. Dopiero potem wygrzebałem z puszki jego śmierdzące żarcie i podałem mu w małej miseczce. Przez chwilę z lekkim zafascynowanie patrzyłem, jak rzuca się na karmę z drapieżnością godną swoich dalekich krewnych z afrykańskiej sawanny.

Wreszcie wróciłem do salonu, z herbatą doprawioną łyżeczką borówek.

Anna zawsze mówiła, że to dobre na reumatyzm. Twierdziła, że tak właśnie jej matka wyleczyła ojca, gdy ten wrócił z obozu, chory do tego stopnia, że nocami łkał z bólu, kiedy myślał, że nikt nie słyszy. Nie byłem całkowicie przekonany co do skuteczności tej domowej metody, ale ostrożny ze mnie człowiek. Nie chciałem sprawdzać, czy pogorszy mi się jeśli odstawię moją borówkową terapię.

Zawsze wolałem dmuchać na zimne, w przeciwieństwie do Jurka, którego młodzieńcza brawura nie opuściła nawet na stare lata.

Poczułem lekki dreszcz na myśl o dawnym towarzyszu.

Tak jak mówiłem, troszkę szaleństwa jest w porządku. Ale szaleństwo a'la „rozmawiałem ze swoim zmarłym przyjacielem” już zdecydowanie nie.

Starając się wyrzucić z głowy zbędne myśli, usadowiłem się w swoim skrzypiącym fotelu, nakryłem kolana włochatą narzutą w kolorze zgniłej zieleni i włączyłem telewizor. Wpatrywałem się w migoczące obrazy na ekranie, siorbiąc gorącą herbatę i starając się zignorować, że od bliźniaczego fotela, tuż obok mnie, wieje pustką, ciszą i jakimś dziwnym chłodem.

*

Z przyjemnej drzemki wyrwała mnie irytująca melodyjka jakiejś głupiej reklamy. Obmacałem twarz i przekrzywione pod dziwnym kątem okulary usadowiłem z powrotem na nosie. Zapadła już ciemność, rozpraszało ją jedynie mdłe światło mrugające do mnie z ekranu. Ponadto, w pomieszczeniu zrobiło się zimno, więc podniosłem się ze stęknięciem i zamknąłem okno.

Dalej miałem na sobie buty.

Przez chwilę stałem niezdecydowany, patrząc głupio to na nie, to na zalany światłem latarni plac pod moim blokiem.

Wreszcie westchnąłem ciężko, chwyciłem płaszcz oraz kapelusz i wyszedłem pospiesznie na klatkę z zamiarem udania się do mieszkania Jerzego. Wiedziałem, że to głupota, ale wiedziałem też, że jeśli nie rozwiążę tej sprawy w zarodku to będzie mnie gryzła i męczyła jak pchły starego kundla.

Wystarczy przecież, że nie będzie kluczy tam, gdzie mówił, albo że nie znajdę żadnej szkatułki. Wtedy spokojnie włożę tę rozmowę między starcze dziwactwa i wrócę do siebie.

*

Klucz niestety znalazłem na swoim miejscu. Pod brązową doniczką wiekowego fikusa, którego teraz chyba nikt już nie podlewał, bo pożółkłe liście obwisły w smętnym wyrzucie.

Było już za późno, żeby się wycofać, więc otwarłem drzwi i wszedłem do środka.

Mieszkanie Jurka stało puste od czasu jego śmierci. Powietrze było zatęchłe, pachniało kurzem, ale rozpoznałem też dobrze znany zapach taniego tytoniu, który już na stałe wsiąknął w ciężkie zasłony, w wyliniałą wykładzinę i tandetne, typowo peerelowskie meble. Wszystko zostało dokładnie tak, jak to zostawił, jakby wyszedł tylko na chwilę. Gdyby nie ten chłód i nienaturalna cisza, wydawałoby mi się, że zaraz wyjdzie mi na przywitanie z kuchni i zaproponuje kieliszek koniaku, do którego zawsze miał taką słabość.

Coś ścisnęło mi serce gdy patrzyłem na przewieszoną przez oparcie wersalki koszulę, na odsuniętą szybkę w meblościance, za którą stały szklanki. Jednej brakowało, bo spoczywała na dzierganej serwetce na stole, zaraz obok wypełnionej do połowy, kryształowej popielniczki. Nic mnie jednak nie poruszyło tak bardzo, jak widok książki, rozłożonej grzbietem do góry, aby rozdzielić strony, jakby zaraz miał wrócić do lektury.

To właśnie miłość do książek połączyła nas lata temu. Mimo diametralnej różnicy charakterów, dyskusje o klasykach i współczesnych twórcach tak bardzo porywały nas wieczorami, w niewielkim pokoju na poddaszu w domu matki Jerzego, gdzie ten swego czasu mieszkał, że nieraz zastawał nas świt. Koszmarnie mi tego brakowało, tak samo jak jego drobnych złośliwości, zahaczających czasem o infantylizm, jego błyskotliwych uwag i głupich żartów, irytujących nałogów i absolutnie złotego serca.

Wreszcie zdobyłem się, żeby wejść do sypialni. Była ciasna i skromna, pod ścianą wąskie, niepościelone łóżko, pod przeciwległą dwudrzwiowa szafa, z której odłaziła okleina, imitująca drewno jeszcze bardziej nieudolnie, niż moje linoleum kafelki. I to właściwie tyle, jeszcze równie mało przekonujący dywanik udający skórę barana, małe okno wychodzące na ruchliwą ulicę i pękający, biały tynk.

Z duszą na ramieniu sięgnąłem do najwyższej szuflady w szafie. Moim oczom ukazała się prawdziwa graciarnia. Chyba tam właśnie Jurek składował wszystkie te „rzeczy, które zawadzają, ale mogą się jeszcze przydać”. Trochę dziwnie czułem się grzebiąc w rzeczach zmarłego przyjaciela, ale teraz byłem już szczerze ciekawy, nie tylko czy istnieje szkatułka, ale ogólnie, co mogę w tym śmietnisku znaleźć.

Ha, raczej czego się tam nie można znaleźć!

Było tam wszystko: kilka gwoździ, trochę upiorna, oderwana głowa lalki, ramka na zdjęcia ze zbitą szybką, jakieś sprężyny, rączka od śrubokrętu, kartonowe pudełka i metalowe pojemniki, ale nic, co przypominałoby drewnianą szkatułkę. Myślałem, że już po wszystkim, bo przekopałem niemal całą tą graciarnię, aż w końcu natrafiłem na rzeźbione wieczko.

Drżącymi dłońmi chwyciłem niewielki przedmiot i wydobyłem z tych śmieciowych odmętów, przez chwilę tylko tępo wpatrując się w grawerunek. Kiedy w końcu zdobyłem się, żeby otworzyć swój „prezent”, okazało się, że szkatułka jest zamknięta. Faktycznie, miała maleńką dziurkę na kluczyk, ale wśród wszystkich tych klamotów na kluczyk nie natrafiłem. Jeszcze raz przepatrzyłem wszystkie rupiecie, które Jerzy chomikował Bóg wie po co, ale do nowych znalezisk mogłem zaliczyć jedynie zepsuty nóż sprężynowy, kilka szklanych koralików, zaplamiony krawat i druciane oprawki do okularów.

Wreszcie zrezygnowałem i po prostu wsunąłem drewniane pudełeczko do kieszeni płaszcza. Czując się trochę jak złodziej, zatarłem ślady swojej bytności i wróciłem do mieszkania.

Szkatułkę ustawiłem na nocnym stoliku przy łóżku, gdzie przez kilka tygodni wpatrywałem się w nią uporczywie, a ona zdawała się odpowiadać na spojrzenie swym jedynym okiem maleńkiej dziurki od klucza.

W końcu o niej zapomniałem, tak jak zapominałem o tysiącu innych spraw.

Ale ona chyba nie zapomniała o mnie, bo czasem zdawało mi się, że ktoś obserwuje mnie w nocy i dopiero po czasie pomyślałem, że to musiało być właśnie to wąskie oczko, tkwiące w lakierowanym drewnie. Kiedy po paru miesiącach, nieruszana przez nikogo, sama zaczęła spadać z szafki, wiedziałem, że w końcu muszę ją otworzyć, skoro Jurek sobie tego życzy. Zawsze był uparty jak osioł i jak coś sobie umyślił, to tak właśnie musiało być.

Jak widać, nawet śmierć nie jest w stanie zmienić niektórych rzeczy.

Zanim zdecydowałem się wreszcie wyciągnąć moją starą skrzynkę z narzędziami, nadeszła kolejna jesień. Deszczowy i mglisty październik wdzierał się przez uchylone okno, zmierzch wdrapywał się po parapecie, wpełzając cicho do mieszkania, żeby zalać je szarością.

Kiedy wieczko ustąpiło w końcu z cichym skrzypnięciem, miałem spocone dłonie. Nie wiedziałem, czego się spodziewać w środku.

Co takiego ważnego mógłby Jerzy chcieć mi przekazać, żeby aż wysyłać to zza grobu?

Zajrzałem do środka.

Zdjęcie. Stare, czarno-białe zdjęcie na sztywnym papierze.

Z początku myślałem, że zbyt wyblakło, albo zostało źle wywołane, bo dało się dostrzec jedynie niewyraźnie majaczącą sylwetkę idącej tyłem kobiety. Ale stwierdziłem, że po prostu otacza ją gęsta, mlecznobiała mgła, przez którą nie dało się dostrzec nic poza ową postacią, odzianą w płaszcz i modny w latach sześćdziesiątych kapelusz. Kobieta sięgała jedną ręką do tyłu, jakby trzymała dłoń fotografa.

Chyba dlatego tak długo nie otwierałem tej szkatułki. Teraz czułem zwyczajne rozczarowanie. Nie wiem, czego się spodziewałem. Pożegnalnego listu? Jakiejś pamiątki po chwilach wspólnie spędzonych z Jurkiem, coś co pozwoli przenieść się na moment do czasów naszej młodości?

Zdjęcie zupełnie nic mi nie mówiło. Włożyłem je z powrotem do szkatułki i ustawiłem ją na swoim stałym miejscu koło łóżka.

Jednak tym razem nie było mi dane zapomnieć o osobliwym prezencie.

*

Mgła była chłodna, gęsta i biała jak mleko. Otulała wszystko jak całun, zdawała się wręcz tłumić stukot niskich obcasów zgrabnych czółenek, idącej przede mną kobiety. Nie widziałem jej twarzy, tylko szczupłe łydki wystające spod modnego płaszczyka i ciemny kapelusz. Trzymała mnie za dłoń. Przy jej gładkiej skórze moja własna, wysuszona i pokryta brzydkimi pomarańczowymi plamkami wyglądała jeszcze gorzej. Ale to szybko przestało mieć dla mnie znaczenie.

Pozwalałem się prowadzić przez mgłę, myśląc wyłącznie o mojej przewodniczce, jej szczupłej sylwetce, lekkich, wdzięcznych krokach i ulotnym, znanym-nieznanym zapachu.

Wreszcie mleczne opary rozwiały się jak sen, oślepiły mnie słoneczne promienie, ogłuszył nagły krzyk mew. Niskie obcasy zastukały o deski mola, moje płuca wypełniło czyste, słone powietrze. Kątem oka widziałem, jak perliste grzywy fal rozbryzgują się o skały, jak wśród ciemniej, wzburzonej toni wzbijają się nagle fontanny morskiej piany. Kobieta prowadziła mnie w głąb, dalej z tą swoją niezachwianą pewnością, z ujmującą lekkością kroków.

I znów znalazłem się we mgle, tym razem sinej i pachnącej tytoniem. Ptasi skrzek zastąpiły dźwięki rozmów, śmiech i płynąca z gramofonu, swingowa muzyka. Moja towarzyszka wciąż płynęła pewnie przed siebie, tym razem po miękkim dywanie, zwinnie lawirując wśród bawiącego się i dyskutującego tłumu elegantów. Ona nie miała już na sobie płaszcza tylko czerwoną, wieczorową sukienkę, podkreślającą szczupłość sylwetki i bladość skóry. Włosy, nieskrywane już przez kapelusz, były ciemne i obcięte tuż pod uszami, przez co mogłem radować oczy gładkością jej łabędziej szyi. Wciąż jednak nie potrafiłem dostrzec jej twarzy.

Ze staromodnego salonu, gdzie dźwięki muzyki błądziły w oparach tytoniu, przez potężne drzwi z ciemnego drewna wyszliśmy na łąkę.

Miękka trawa uginała się pod moimi stopami, chłodne kropelki rosy zmoczyły nogawki spodni. Z morza zieleni mrugały kolorowe oczka polnych kwiatów, a zamiast swingu rozbrzmiała bzycząco-szeleszcząca melodia owadów, chowających się wśród wysokich traw. A my szliśmy dalej.

Szliśmy brukowanymi uliczkami w cieniu urokliwych kamienic, wąskimi, leśnymi ścieżkami, pięknymi alejami pilnowanymi przez pokryte jesiennym listowiem klony.

Obudziłem się spokojny, wypoczęty i szczęśliwy jak dziecko po wyprawie do wesołego miasteczka.

Podczas kolejnych nocy kontynuowałem wędrówkę z moją milczącą przewodniczką o łabędziej szyi i niewidocznej twarzy. Zwiedzałem miejsca znane i bliskie memu sercu, ale także te, które zawsze chciałem odwiedzić a nawet i takie, o których nigdy wcześniej mi się nie śniło. Niektóre piękne i przesycone melancholią, inne tajemnicze, a nawet trochę niepokojące, jak wtedy, gdy znaleźliśmy się w starym teatrze. Pachniało w nim kurzem i drewnem, a gdy mijaliśmy puste rzędy obitych czerwonym, przetartym aksamitem krzeseł, słychać było tylko skrzypienie starych desek. Drobinki pyłu wirowały wokół nas w mdłym półmroku, a strzępy kurtyny zwieszały się po obu stronach pustej sceny, skąd obserwowała nas dekoracja z martwych, upiornie uśmiechniętych masek.

Ale nigdy nie czułem niepokoju, bo drobna, silna dłoń ściskała pewnie moje starczo zgrubiałe palce, a lekki krok kobiety dodawał otuchy.

Te sny były najlepszym prezentem, jaki mogłem dostać. Wyczekiwałem ich z utęsknieniem, bo dawały mi możliwość pożegnania z tymi wszystkimi miejscami, których nie zdążyłbym już odwiedzić i poznać te, których nigdy nie dane mi było ujrzeć. Tak, jak wcześniej nie obawiałem się śmierci, tak teraz moje dni wypełniły się spokojnym wyczekiwaniem na nią.

Myślałem, że to właśnie Jurek mi podarował – poczucie spełnienia, gotowość do odejścia.

Ale myliłem się. Prezent okazał się znacznie lepszy.

*

Siedziałem w ulubionym, starym fotelu, z drzemiącym i cicho mruczącym do wtóru szumu z telewizora Schmidtem na kolanach, czując chłód pustego miejsca po prawicy. Deszcz bębnił melancholijnie o szyby. Książka, którą trzymałem raczej z przyzwyczajenia i dla komfortu,bo drobny maczek literek stanowił nieczytelną plamę, wysunęła się ze zmęczonych palców, spadając miękko na wykładzinę.

Gdy odpływałem w sen, czułem, że tym razem to właśnie ten Sen, ten długi, z którego się nie obudzę. Nie bałem się jednak, tylko liczyłem, że gdzieś tam czeka moja przewodniczka, z którą ruszę w ostatnią podróż.

*

Nie zawiodłem się. W gęstej mgle potrafiłem dostrzec tylko niewyraźny zarys jej sylwetki w oddali, ale wiedziałem, że to na pewno ona. Ruszyłem w kierunku kobiety, ale najpierw na mojej drodze stanął Jerzy.

– Cześć, Waldek – powiedział ze swoją zwykłą nonszalancją, posyłając mi jeden z tych swoich szelmowskich uśmiechów. Znowu miał dwadzieścia parę lat, twarz gładką i dumną, a zaczesane do tyłu włosy czarne jak smoła.

– To tu? – spytałem trochę zdziwiony, rozglądając po rozległej przestrzeni tonącej w białej jak mleko mgle.

– Nie, nie – zachichotał. – Tam dalej jest Brama. Ale mówiłem, chcę trochę jeszcze poczekać na Schmidta.

– Uzbrój się w cierpliwość, futrzak jest niezniszczalny – ostrzegłem. Jurek wzruszył ramionami i uśmiechnął się szerzej.

– Mam czas – odparł. – Ale ty już leć, dość się na ciebie naczekała. Mam nadzieję, że prezent ci się podobał.

– Tak. Dziękuję. To…

– Dobra, dobra. – Poklepał mnie po ramieniu przyjacielsko. – Idź już. Zobaczymy się później.

Pchnął mnie lekko w kierunku majaczącej w oddali kobiety, więc posłusznie ruszyłem w tamtą stronę. Im bliżej się znajdowałem, tym więcej rozpoznawałem szczegółów – szczupłą sylwetkę, jasną skórę, łabędzią szyję…

Aż wreszcie, po raz pierwszy, kobieta się odwróciła. Z trójkątnej twarzy spojrzały na mnie duże, orzechowe oczy. Oczy Anny, mojej Anny.

Poczułem, jak część mojego serca, od jakiegoś czasu chłodna i zdrętwiała, na powrót zalewa się ciepłem. Takim łagodnym, spokojnym, do którego tęskniłem codziennie. Nie bolesny żar ognia, tylko właśnie przynoszące ulgę ciepło, jak szklanka herbaty w deszczowy, listopadowy wieczór.

– Jesteś wreszcie – powiedziała, uśmiechając się lekko.

– Jestem, jestem – odparłem, odwzajemniając uśmiech.

Wtedy znowu odwróciła się i zaczęła prowadzić mnie przez mgłę.

– Idziesz? – rzuciła przez ramię.

– Idę. – Złapałem ją za rękę. Tym razem, nasze dłonie do siebie pasowały, znikła starcza szorstkość mojej skóry oraz wątrobowe plamy. Spletliśmy ze sobą palce, a ja znowu pozwoliłem prowadzić się w nieznane. – Idę – powtórzyłem. – Jestem tuż za tobą.

 

Koniec

Komentarze

Bardzo ciepłe, refleksyjne; jak widać, można o tym inaczej, a jednak poruszająco…

Ciekawa koncepcja. Opowiadanie wydaje mi się odrobinę przegadane, ale dało się wytrzymać. Popraw kryształki rosy. Chyba, że szło o efekty wizualne…

Babska logika rządzi!

Podobało mi się, przeczytałam z prawdziwa przyjemnością.

Zostało jeszcze trochę zbędnych zaimków, kilka zdań do wygładzenia… Nie jestem w stanie wypisać wszystkiego, ale ogólnie –– nie jest źle. ;-)

 

„Kiedyś potrafiłem trwać zanurzony w lekturze całymi godzinami, teraz już po kilku stronach czułem jakąś suchość pod powiekami i nie potrafiłem zogniskować wzroku”. –– Wolałabym: Kiedyś potrafiłem trwać pogrążony w lekturze/ pochłonięty lekturą  całymi godzinami, teraz już po kilku stronach czułem jakąś suchość pod powiekami i nie potrafiłem skupić wzroku.


„…wciąż lepiej się czułem, czując jej milczącą obecność…” –– …wciąż lepiej się czułem, podświadomie wiedząc o jej milczącej obecności

 

„Tak jak to zwykle bywa, nagle wspólna droga usłana różami rozeszła się. Ale nie poszła w dwie różne strony, raczej z miłosnej alejki zmieniła się w udeptane leśne ścieżki”. –– Może: Tak jak to zwykle bywa, gdy nagle róże ścielące się na wspólnej drodze, więdną/ zaczynają więdnąć i z miłosnej, alejka zmieniła się w udeptaną ścieżkę leśną.

Jeśli droga rozchodzi się, to w różnych kierunkach, w różne strony.

 

„Cóż, pogrzeb rzeczywiście należał do raczej udanych, mimo szarpiącego mrozu”. –– Cóż, pogrzeb rzeczywiście należał raczej do udanych, mimo siarczystego/ trzaskającego/ wielkiego mrozu.

Na mrozie możemy trząść się z zimna, ale mróz nie będzie nas szarpać.

 

„…a czerwień kwiatów pięknie kontrastowała z wszechogarniającą bielą”. –– …a czerwień kwiatów pięknie kontrastowała z wszechobecną bielą.

 

„Tylko słońce jakoś tak zbyt wesoło igrało iskierkami w zwieszających się z drzew soplach lodu”. –– Skoro śnieg spadł poprzedniej nocy i panował silny mróz, na drzewach raczej nie mogło być sopli.

 

„…czy też chciałem jakoś dociec, jakim cudem udało mi się…” –– Może: …czy też chciałem/ próbowałem dociec, jakim cudem udało mi się

 

„Twarz miał poznaczoną zmarszczkami, ale jego rysy nie straciły dumnej ostrości, a niebieskie oczy żywego, młodzieńczego błysku. To i jego pewny, żwawy krok, sprawiały, że bez trudu dało się go sobie wyobrazić jako przystojnego mężczyznę w oficerskim mundurze, którym był, kiedy się poznaliśmy. Swoje siwe, lecz do końca gęste włosy, będące przedmiotem mojej nieustającej zazdrości, nosił schludnie zaczesane do tyłu”. –– Nadmiar zaimków.

Może: Twarz miał poznaczoną zmarszczkami, jednak rysy nie straciły dumnej ostrości, a niebieskie oczy żywego, młodzieńczego błysku. To i pewny, żwawy krok, sprawiały, że bez trudu przywodził na myśl przystojnego mężczyznę w oficerskim mundurze, którym był, kiedy się poznaliśmy. Siwe, lecz wciąż gęste włosy, których mu zawsze zazdrościłem, nosił schludnie zaczesane do tyłu.

 

„Ależ z ciebie stara zrzęda – zachichotał”. –– Ależ z ciebie stary zrzęda – zachichotał.

 

„…wyliniałego sierściucha niemiecko brzmiącym nazwiskiem…” –– …wyliniałego sierściucha niemieckobrzmiącym nazwiskiem

 

„…wrócił z tą rudą kulką futra…” –– Wolałabym: …wrócił z tą kulką rudego futra

 

„…i splatałem palce na podołku w spokojnym wyczekiwaniu”. –– Czy pan Waldemar w domu nosił suknie lub spódnice i tak ubrany zasiadał w fotelu? ;-)

Podołek –– «wgłębienie tworzące się z przodu w spódnicy, w sukni lub w fartuchu przy uniesieniu ich brzegów lub przy siadaniu»

 

„Pewnie już niedługo po mnie przyjdzie, a mnie nie chciało się już ryglować przed nią drzwi, bo w końcu, poza wyleniałym kociskiem, niewiele tu zostawiałem. – Dlatego do mnie przyszedłeś? To już czas?” –– Powtórzenia.

 

„Czekałem cierpliwie, aż odpali…” –– Wolałabym: Czekałem cierpliwie, aż zapali

 

„Swoje małe, PRL-owskie mieszkanko…” –– Swoje małe, peerelowskie mieszkanko

 

„Zapasowy klucz z mieszkania dalej leży tam gdzie zawsze”. –– Zapasowy klucz do mieszkania dalej leży tam gdzie zawsze.

 

„…tandetne, typowo PRL-owskie meble”. –– …tandetne, typowo peerelowskie meble.

Nie wiem jakie miałaś doświadczenia w latach 1952-1989, ale zupełnie nie rozumiem, dlaczego o meblach produkowanych w tym czasie mówisz tandetne, typowo peerelowskie?

 

„…że zaraz wyjdzie mi na przywitanie z kuchni…” –– Wolałabym: …że zaraz wyjdzie z kuchni, by się przywitać/ by mnie powitać

 

„…rączka ze śrubokrętu…” –– …rączka od śrubokrętu

 

„Jeszcze raz przeszukałem wszystkie bibeloty” –– Nie powiedziałabym, że zawartość szuflady stanowiły bibeloty. Raczej: Jeszcze raz przepatrzyłem wszystkie rupiecie

Bibeloty –– «drobne, dekoracyjne przedmioty»

 

„Kiedy po paru miesiącach zaczęła spadać sama z siebie…”  –– Wolałabym: Kiedy po paru miesiącach, nieruszana przez nikogo, sama zaczęła spadać z szafki

 

„Zawsze był uparty jak wół…” –– Chyba: Zawsze był uparty jak osioł… O uporze wołu nie słyszałam.

 

„Kiedy wieczko ustąpiło w końcu z cichym skrzypnięciem drewna…” –– Raczej: Kiedy wieczko ustąpiło w końcu z cichym skrzypnięciem zawiasów/ zawiasków

 

„Z początku myślałem, że zbyt wyblakło, ale zostało źle wywołane…” –– Z początku myślałem, że zbyt wyblakło, albo zostało źle wywołane

 

„…coś co pozwoli przenieść się na moment do czasów naszej młodości?” –– …czegoś co pozwoli przenieść się na moment do czasów naszej młodości?

 

„Włożyłem je z powrotem do szkatułki i ustawiłem na swoim stałym miejscu koło łóżka”. ––

Może: Włożyłem je z powrotem do szkatułki, a tę ustawiłem na stałym miejscu koło łóżka.

 

„…zdawała się wręcz tłumić stukot niskich obcasów w zgrabnych czółenkach idącej przede mną kobiety”. –– Obcasy chyba nie nosiły zgrabnych czółenek. ;-)

Wolałabym: …zdawała się wręcz tłumić stukot niskich obcasów zgrabnych czółenek, idącej przede mną kobiety.

 

„…a zamiast swingu rozbrzmiała bzycząco– szeleszcząca melodia owadów…” –– …a zamiast swingu rozbrzmiała bzycząco-szeleszcząca melodia owadów

 

„Siedziałem na swym starym fotelu, czując chłód pustego miejsca po mojej prawicy. Schmidt drzemał na moich kolanach, pomrukując cicho do wtóru szumu z telewizora”.  –– Może: Siedziałem w ulubionym, starym fotelu, z drzemiącym i cicho mruczącym do wtóru szumu z telewizora Schmidtem na kolanach, czując chłód pustego miejsca po prawicy.

 

„Książka, którą trzymałem raczej z przyzwyczajenia i dla komfortu, bo drobny maczek literek zlewał mi się w niewyraźną całość, wysunęła mi się ze zmęczonych palców, spadając miękko na wykładzinę”. –– Książka, którą trzymałem raczej z przyzwyczajenia i dla komfortu, bo drobny maczek literek stanowił nieczytelną plamę, wysunęła się ze zmęczonych palców, spadając miękko na wykładzinę.

 

„– To tu? – zdziwiłem się trochę, rozglądając po rozległej przestrzeni…” –– Wolałabym: – To tu? – spytałem trochę zdziwiony, rozglądając się po rozległej przestrzeni

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Adam – cieszę się, że udało mi się spełnić swoje założenie i że się spodobało :) Finkla – chyba mam problem z tym "przegadywaniem", bo przy starszych pracach słyszałam podobny zarzut… ale dobrze, że odbiór był mimo wszystko pozytywny. Regulatorzy – jesteś jak zwykle niezastąpiona :) faktycznie zaatakowała mnie trochę nadzaimkoza. Przejrzę jeszcze tekst pod tym kątem, może zdołam coś jeszcze poprawić. Jak zwykle ślicznie dziękuję za cierpliwość do wypisania błędów :)

Jak zwykle bardzo sie cieszę, że mogłam pomóc. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jakie śliczne. Spokojne,ufne i z nadzieją. Bardzo mi się podobało. Może już jestem w tym wieku, że takie teksty do mnie trafiają, może to wina innych okolicznośći. Aż szkoda, że już się skończyło.

A za oknem listopad, deszcz bębni o szyby…

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

I nominowałam Cię do piórka.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Melancholia, metafory, sporo ładnych opisów. Lubię takie teksty.

Sorry, taki mamy klimat.

Piękne.

Przynoszę radość :)

Uzupełniam do nominacji: opowiadanie jest bardzo dobrze napisane, zgrabne, przemyślane. Dla mnie to jest kompletna całość, niczego nie brakuje. Jest pomysł, jest wykonanie, są emocje. Piękne.

Przynoszę radość :)

Bemik, Sethrael, Anet – dziękuję Wam pięknie za miłe słowa, ogromnie się cieszę, że tekst tak dobrze się przyjął :)

Bo to bardzo dobry tekst :)

Przynoszę radość :)

"Przegadanie" pasuje do tego tekstu. Bo jakby to inaczej wyglądało? Streszczenie w kilku zdaniach? Nie, dobrze Ci wyszło. Opowiadanie ma klimat. Jest takie… ciepłe. Tylko, że poza tym to nic nowego. No ale czy zawsze musi być coś nowego? W każdym razie – dobra robota! 

Cóż, to nie miało być "coś nowego" :) Chciałam właśnie napisać taką przyjemną, ładną historyjkę w jesiennym klimacie i chyba nawet się udało :) Cieszę się, że się spodobało.

Dobrze się czyta, tak łagodnie, spokojnie, a ponadto wiarygodnie. Tyko czemu bohater musiał lecież do mieszkania przyjaciela? Skąd tam to zdjęcie? Jak z zaświatów, to mogłoby być gdziekolwiek umieszczone przez Jerzego (czy ktokolwiek to zrobił), dałoby się prościej. Ale oczywiście się czepiam. Podobnie jak tego że kurcze, no, żony nie umiał poznać? Przecież znał ją długo i dobrze… Jest pewna nadzaimkoza, potknięcia interpunkcyjne, powtórzenia słowa "już", parę innych drobiazgów… ale ogólne wrażenie – dobre.Rzadko spotyka się tutaj teksty napisane w podobnym tonie. Brawo.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

 W sumie nie potrafię znaleźć uzasadnienia dla dwóch powyższych uwag, w każdym razie nie dobrego uzasadnienia ;c Ale cieszę się, że mimo niedociągnięć się podobało.

Zgadzam się z Joseheimem co do wymienionych dziurek logicznych. Zakończenie było mocno przewydywalne, a tekst raczej nie w moim typie. Mimo to napisany sprawnie i wciągająco – zacząłem z poczuciem, że nie mam dzisiaj czasu na preglądanie opków z NF, ale wzięło mnie i przytrzymało do końca :) Podsumowując, fajerwerków nie ma, ale czyta się miło i przyjemnie.

Rzadko spotyka się na portalu takie opowiadania – jak już ktoś zabiera się tu za temat śmierci, to albo dostajemy tani dramat, albo jest krew i pożoga. A tu proszę, ciekawe podejście do tematu. Nienachalne, wiarygodne i niewymuszenie wzruszające. Tekst zdecydowanie wart wyróżnienia.

Wlazio – cóż, nie wszystko wyszło mi tak dobrze jakbym chciała, ale skoro mimo wszystko przeczytałeś z przyjemnością, to cel chyba został w miarę osiągnięty :) Vyzart – właściwie nie wiem do końca jakie opowiadania zwykle się tu pojawiają, bo jestem na portalu od niedawna, ale skoro udało mi się nieźle zaprezentować na ich tle to niezmiernie się cieszę ^^

Podobał mi się ten tekst. Cieszę się, że został nominowany, bo dzięki temu pojawiał się w ostatnio komentowanych i do niego po czasie dotarłam.  Podobają mi się opisy, te wszystkie szczególiki, drobiazgi. Po prostu pasują, nie są – moim zdaniem – przegadaniem. Bez nich klimat by zniknął. To "tam" ma się dwadzieścia parę lat? Wolałabym, żeby jakoś tak koło trzydziestki. :)

Zdecydowanie udało Ci się stworzyć klimat ciepłej opowiastki. Historia co prawda nie porywa, ale stanowi sympatyczne czytadło. Zakończenie, niestety, jest zbyt oczywiste. A gdyby tak spróbować napisać opowiadanie, rozpoczynające się jak to, by zwieść czytelnika, a zakończone jakąś fabularną woltą? ; ) 

I po co to było?

Dobry tekst. Szkoda, że jest trochę dziurawy fabularnie, ale przegadany już nie jest, to gruba przesada. Niestety nie porwało mnie, aż tak bardzo, ale gratuluję pomysłu, na plus. Mimo to podoba mi się Twoje lekkie pióro. Oby tak dalej. Bo potencjal jest, no i warsztat też.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Momentami opowiadanie budzi subtelny uśmiech na twarzy czytelnika, czasami wywołuje wzruszenie, wprowadza taki refleksyjny klimat, bo i traktuje o takich kwestiach jak przyjaźń, miłość, czy przemijanie. Ma się wrażenie, że się płynie poprzez tę opowieść, niezmąconą zbędnymi rzeczami. na szczególną uwagę, moim zdaniem, zasługują przepiękne opisy przyrody, które budują pewną atmosferę. Mimo wszystko owo zakończenie z kobietą z fotografii jakoś nie do końca do mnie przemówiło. Niemniej miło było tu zajrzeć :) Pozdrawiam. 

Jejku, nominacja to naprawdę fajna rzecz, tyle komentarzy ;D Zakończenie faktycznie jest przewidywalne, no i te dziury fabularne się wkradły, trochę szkoda, no ale i tak się szczerze mówiąc zbyt wiele po tym opowiadaniu nie spodziewałam, bo od bardzo dawna niczego nie pisałam, chciałam się po prostu jakoś "rozruszać" :) Dlatego fajnie, że ogólnie zostało odebrane jako sympatyczne, nawet jeśli nie zapadnie szczególnie w pamięć, to przynajmniej trochę umili czas :)

Nie podobało się. Tego typu opowiadanie powinno wzbudzać emocje, to tego nie zrobiło. Nie kupuję pomysłu ze zdjęciem żony, która prowadziła staruszka przez sny. Nie kupuję czemu to zdjęcie było w szkatułce jego przyjaciela.

 

Do tego było sporo potknięć językowych. Poniżej wymieniłem kilka z początku. Dalej pojawiały się też min. powtórzenia, a także sporo zbędnych zaimków.     Złote korony drzew majaczące w oddali oblewały się szkarłatnym pąsem, Szkarłatny pąs? Właśnie mi wyjaśniono, że pąs to kolor, odcień czerwieni, odcień inny niż szkarłat. Do tego złote korony oblewające się szkarłatnym pąsem… Widzę pewne przekombinowanie. Korony drzew oblewające się pąsem same w sobie budzą wątpliwości.

 

 

a w niektórych miejscach padał na nie smętny cień przygasłej zieleni.

Na korony padał cień zieleni? Chyba nie rozumiem jak to się odbyło. Nie wspominając o tym, że o ile mi wiadomo, to zieleń nie rzuca cienia ; )   Młode drzewka, sterczące gdzieniegdzie spomiędzy nagrobków Mam poważne wątpliwości czy można sterczeć spomiędzy czegoś. W dodatku owo „gdzieniegdzie” sugeruje, jakby niektóre drzewka sterczały, a inne nie – nie to, że drzewka były gdzieniegdzie :)   czułem jakąś suchość pod powiekami

Całkowicie nieuzasadnione użycie słowa „jakąś”.   na niewygodnym siedzeniu wąskiej ławeczki Prostota jest lepsza od przesady. Chodzi mi o to „siedzenie”. Poprawił się na ławeczce, każdy wie, że nie na jej nodze czy oparciu, tym bardziej, że oparcia ta tutaj nie miała ; )

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Te całe pąsy i cienie to była chyba jakaś próba wprowadzenia trochę poetyczności, może niekoniecznie udana, ale bywa i tak :) Zaimki to zdecydowanie moja zmora, ale staram się nad nimi pracować, przy wyłapywaniu powtórzeń atakuje mnie jakiś dziwny rodzaj ślepoty, ale może i z tym się w końcu uporam. Dziękuję za opnię.

…Przeczytałem z przyjemnością. Wizja literacko-poetycka śmierci bardzo ujmująca. Niektóre metafory ryzykowne, ale większość udana. Jedno z lepszych opowiadań na portalu. Pozdrawiam.

Aż mi szynka z kanapki spadła, jak przeczytałam ostatnie zdanie ;D dziękuję pięknie, Ryszardzie, bardzo miło to usłyszeć :)

Ależ to nudne. Przypomina mi trochę obecną polską kinomatografię. Zróbmy film, zróbmy film. O czym?  

Chyba czytałeś inne opowiadanie niż ja. Nadal jestem zachwycona.

Przynoszę radość :)

Anet -  masz mnie za durnia, idiotę, czy kogoś innego?

Gwidon – dziękuję za opinię, przykro mi, że się nie spodobało. Anet – dzięki, miło to słyszeć :)

Piękne i melancholijne.

„Często słyszymy, że matematyka sprowadza się głównie do «dowodzenia twierdzeń». Czy praca pisarza sprowadza się głównie do «pisania zdań»?” Gian-Carlo Rota

Gwidon – skąd ci to przyszło do głowy? 

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka