- Opowiadanie: Nivaine - Na razie bez tytułu

Na razie bez tytułu

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Na razie bez tytułu

 

ROZDZIAŁ I

 

 

 

Od niepamiętnych czasów Lorem było uważane za miasto wybrane przez bogów. Szególnie urzekające w promieniach Czerwonego Słońca było miejscem, gdzie krasnoludy, elfy oraz ludzie wszelkich mutacji żyli ze sobą w harmonii, nie zaznawszy nigdy wojny ani głodu. Okoliczne pola zawsze były płodne, zwierzęta zdrowe i tłuste, a kobiety piękne i młode. Lorem było miastem – rajem, niedoścignionym wzorem dla całej planety.

Tak przynajmniej twierdzili przyjezdni, którzy mieli szansę zobaczyć jedynie centralną, murowaną część miasta oraz ten zadbany kawałek portu, który był przeznaczony dla zamożnych i ważnych gości. Od tej strony miasto prezentowało się rzeczywiście urzekająco. Oddzielone od biednego przedmieścia wewnętrznym murem olśniewało podczas dni błękitnych bielą ścian, a czerwonych pulsującym złotem wymyślnych zdobień i gargulców. Odnosiło się wrażenie, jakby problemy planety czy nawet całego Układu w ogóle go nie dotyczyły, jakby klęski żywiołowe i kłopoty gospodarcze miały zakaz wstępu za mur. Mieszkańcy tej dzielnicy, będący głównie elfami, Spirimenami, bądź zwykłymi ludźmi, przechadzali się ulicami odziani w kolorowe, przewiewne szaty wiązane na ramieniu, idealne w tak ciepłym klimacie. Tutaj, nawet gdy na niebie świeciło błękitne, chłodniejsze słońce, temperatura nie spadała nigdy tak nisko, by jakiekolwiek cieplejsze stroje były potrzebne. Ciepło miasta rozleniwiało, Lorenianie sprawiali wrażenie, jakby nie mieli żadnych obowiązków, jakby nigdy nie musieli się śpieszyć.

Barwne rzeki ludzi przepływające leniwie ulicami, zadbane kramy i sklepy oraz piękna pogoda rzeczywiście tworzyły iluzję raju. Przeznaczona ona była dla podróżników wystarczająco bogatych, by wynająć pokój w drogich śródmiejskich tawernach. Pokój był nieoficjalnym minimum, świadczącym o statusie gościa. Jeśli ceny przerastały możliwości jego sakiewki, był zmuszony spędzić noc na przedmieściach bądź w mniej reprezentacyjnej części portów. Tu wrażenie przepychu i świetności towarzyszące odwiedzającemu bezpowrotnie znikało. Pełne przepychu i światła wysokie budynki stopniowo karłowaciały, z kamiennych stawały się drewniane, bruki traciły swą ciągłość aby w końcu zaniknąć zupełnie. W ich miejscu zostawała jedynie ubita ziemia, często po deszczu tworząca długo nie zasychające błoto.

Ulice przedmieścia tworzyły labirynt, w którym w miarę bezpiecznie mogli poruszać się jedynie stali mieszkańcy. Szczególnie najuboższe dzielnice wymagały niezwykłej ostrożności i znajomości miejsc, których lepiej nigdy nie odwiedzać, jeśli się nie szuka kłopotów. Gdy wędrowiec zabrnął za daleko, co zdarzało im się często ze względu na nieznajomość przedmieścia, zazwyczaj żegnał się ze swoim dobytkiem i godnością, a czasem nawet życiem.

Za miejsce, od którego zaczynały się te najbiedniejsze domostwa uważa się małą, krzywą tawernę Siege Perilous. Miejsce nie wyglądało przyjaźnie ani zachęcająco, wciśnięte między opuszczoną rzeźnię a podupadającą krasnoludzką kuźnię, mimo to klientów tam zwykle nie brakowało. Stanowiło ono główny punkt spotkań przeróżnych szulerów, paserów, drobnych złodziejaszków i większych przestępców jak również i ludzi oszpeconych przez mutację, szczególnie Animenów, których zwierzęce cechy przybrały postać przerażającą dla reszty społeczeństwa. Tutaj nie przerażali nikogo. Każdy mógł liczyć tutaj na spokój pod warunkiem nie wtrącania się w cudze sprawy.

Tego dnia w Siege Perilous było cicho i spokojnie, dwie osoby pod ścianą i jedna przy barze stanowiły całą klientelę, nie licząc barda, który leżał pijany jak bela koło wygasłego kominka i pochrapywał głośno. Większość mieszkańców miasta przebywała obecnie na paradzie z okazji Urodzin Królowej, która była dla biedniejszych jedyną szansą na bezkarne przebywanie w centrum. Leonarda, właściciela tawerny, takie rzeczy nie interesowały. Nie lubił towarzystwa bogatych Spiri– i Soldimenów, w zasadzie tłumów w ogóle. Zdawał sobie sprawę, że ma dziwne preferencje jak na karczmarza, jednakjego miłość do wszelakich alkoholi sprawiała, że lubił tę pracę, jak również i to miejsce. Przybrudzone ściany, mokra od piwa podłoga, otłuszczone ławy i opasłe beczki – tak dla niego wyglądał dom.

Leonard własnie rozważał, czy powinien wyrzucić barda za drzwi czy pozwolić mu dojść do siebie, gdy szpetny animen siedzący naprzeciw niego przy ladzieocknął się jakby z letargu i zaczął pochlipywać. Przy jego na wpół ludzkiej na wpół wężowiej twarzy wyglądało to dość osobliwie. Posykując przez uchylone szczęki i siąkając dziurkami będącymi pozostałością po nosie zwrócił się do ściany za plecami Leo:

– Już się cieszszszyłem, że to mnie nie dotyczy – wyszlochał – 30 lat z hakiem i ani jednej oznaki, sssss. Żeby to było Sssspiri, albo chociaż Ssssoldi, żona mnie nie chce znać, dzieci się mnie boją, o bogowie, a co jeśli ich zaraziłem, zęby jadowe drapią mi podniebienie, to tak boli… – wężołak kontynuował rozpaczliwe wyznania, jednak Leonarda to już nie intersowało. Przyzwyczaił się już do delirycznych wyznań animenów, jakkolwiek chwytające za serce by one nie były. Choć mutanci nie byli dużym odsetkiem normalniej ludzkiej populacji, tu, w slumsach stanowili oni większość. Byli to wyłącznie Animennes, ludzie, u których wykształciły się cechy zwierzęce pod najróżniejszymi postaciami, od kłów czy pazurów po mutacje nawet całego ciała. Leonard pod tym względem był szczęściarzem – u niego mutacja w wyglądzie zewnętrznym przyjęła łagodną formę. Z daleka nie odróżniał się od zwykłych ludzi. Z bliska jednak widoczne stawały się jego kocie cechy – osobliwe tęczówki i zaostrzone zęby.

Oraz uszy.

Tych uszu szczególnie nie znosił. Całkowicie odbierały mu jakiekolwiek resztki poważnego wyglądu. Specjalnie już dawno temu zapuścił włosy, aby stały się mniej widoczne. Niewiele to pomogło. Sytuację pogarszały jego odrobinę zniewieściałe rysy twarzy – prawdopodobnie kolejna zasługa mutacji. Pomimo swego wyglądu wypracował sobie odpowiedną reputację w Lorem. Rzadko zdarzały się osoby, które odważały się na żarty na jego temat. Znany z ataków szału Leonard potrafił się rzucić nawet na Soldimena, człowieka – żołnierza, który został obdarowany przez mutacje nadludzką siłą, jeśli akurat przez takiego został obrażony. Z takiego starcia rzecz jasna wychodził przegrany i dodatkowo barwnie poobijany, ale legendy o jego starciach skutecznie odstraszały większość mieszkańców. Wszyscy wiedzieli, że podczas napadu wściekłości Leonard niemal nie czuje bólu, a jego lewysierpowy pomimo, że nie tak silnyjak u soldimena,jestbardzo nieprzyjemnie odczuwalne na twarzy.

Ponadto niewątpliwy postrach wzbudzał jego tigron Niva. Leo potrafił kontrolować zwierzęta, co zdarzało się czasami pośród Animennes, lecz jego przypadku wpływ ograniczał się wyłacznie do kotowatych. Jako jedyny w mieście potrafił zapanować nad tigronem w taki stopniu, aby móc go ujeżdżać. Niva, będąca właściwie tigronicą, była niemal wzrostu normalniego konia, działała więc niesamowicie onieśmielająco na wszystkich miejscowych bandziorów. Przy nim była raczej spokojna, ale ludzie mówili, że była ona wyszkolona do walk u boku Soldimennes, wobec czego stanowiła potencjalne zagrożenienie.

W chwili obecniej wylegiwała się za ladą, zajmując większość przejścia.

– Suń ten wielki zad, oślico – jęknął Leonard próbując dosięgnąć kranu od beczułki z winem. Niva podniosła głowę i spojrzała na niego leniwie spod przymrużonych oczu, nie ruszyła się jednak z miejsca. Leo wiedział, że może zmusić ją do zmiany pozycji, ale udało już mu się udało nalać sobie wina, prawie wlace przy tym nie rozlewając, postanowił więc zostawić ją w spokoju.

Przyłożył szklankę do ust i pociągnął głęboki łyk taniego wina jabkowego. Westchnął głęboko, czując jak napój piecze jego zachrypnięte gardło i promieniuje ciepłem w żołądku. Wężołak kontynuował tymczasem swoją rzewną opowieść, gestem proszęc Leonarda o dolewkę.

– Musssiały przeklęte karły grzebać w tej górze, sssobacza ich mać, jak psy wszystko rozkopują, no i się dokopały, psssiakrew – posykiwał niewyraźnie – a byłem szszanowanym obywatelem, ssskurwysyny mi to odebrały, zniszszczyli życie, żeby tak… – przyłożył usta do kufla i trzema potęznymi łykami opróżnił jego zawartość. Wino, chociaż nieco rozrzedzone, miało jednak swoją moc. Animen zamrugał nieprzytomnie i porzucił swój wywód i oparłszy głowę na rękach oddał się nostalgicznej kontemplacji drewnianego blatu.

Leonard odetchnął z ulgą. Jednego nudziarza mniej do słuchania. Nie wiedzieć czemu ludzie uwielbiali do niego mówić. Nie znaczyło to nawet, że przepadali za nim, po prostu wydawał im się odpowiednią osobą do zanudzania swoimi problemami i zmartwieniami. Zazwyczaj nie przeszkadzało im nawet, gdy wyraźnie okazywał brak zainteresowania. Być może wszyscy przyjmowali, że jako karczmarz powinien być zainteresowany życiem miast, a co za tym idzie i poszczególnych ludzi. Leo jednak nie był typowym właścicielem tawerny. Nigdy nie posiadał wystarczającej ilości empatii by zmusić się do okazania zainteresowania losami innych. Mimo to jednak zlitował się nad zapijaczonym bardem i postanowił, że póki tamten niczego jeszcze nie zarzygał, może sobie leżeć w spokoju. I tak nie nie było tutaj zbyt wielu ludzi,których mógłby odstręczyć.

Leonard pociągnął jeszcze jeden łyk wina i przetarł pobieżnie brudną szmatą ladę, starając się omijać gościa. Niewiele to pomogło, tłuste plamy na powierzchni ledwie zmieniły kształt i położenie, nie zwrócił na to jednak uwagi. Nigdy nie był przesadnie pedantyczny, delikatnie mówiąc, a cała karczma i tak była na tyle brudna, że jeden czysty blat nie zrobiłby różnicy. Zresztą, jeśli ktoś poszukiwał czystości, to przedmieścia były zdecydowanie nieodpowiednim miejscem. Opanowany przez szczury i wszy, pokryty wszechobecnym kurzem teren był niemal synonimembrudu i smrodu. Jedynie domostwa w pobliżu murów wewnętrznych zdołały zachować w jakimś symbolicznym stopniu higienę, było to bowiem miejsce odwiedzanie od czasu do czasu przez elfy w celu ofiarowania ubogim mieszkańcom jałmużny. Miało to świadczyć o ich szlachetności ducha i dobroci serca, najczęściej budziło jednak wśród mieszczan rozbawienie pomieszane z pogardą. Cały akt łaski polegał bowiem na tym, że elf-szlachci rozrzucał dookoła trochę złota, nawet nie osobiście, ale przez swoje sługi, sam natomiast trzymiał się w bezpieczniej odległości od obdarowywanych, następnie umykał pośpiesznie za mury miasta, jakby w obawie, że się czymś zarazi. Nie trudził się nawet próbować wesprzeć mieszkańców dalszych części przedmieścia, nigdy nie wychodził dalej, niż kilka domów za bramę. Nic więc dziwnego, że elfy nie były raczej popularne na przedmieściach. Będące według siebie samych wyższą rasą w mieście stanowiły poważaną przez wszystkich arystokrację i jako arystokracja nie zamierzali parać się jakąkolwiek pracą. Żyli dostatnie dzięki wsparciu Układu, który, również zdominowany przez elfy, byył dla nich bezdennie hojny. Dlatego też, jako wybrańcy pośród wybrańców, elfy na przedmieściach praktycznie nie występowały, z niewieloma wyjątkami.

Jeden z tych wyjatków właśnie siedział przy ścianie w jego tawernie i najwyraźniej zamierzał pić do upadłego. Była to elfka, a właściwie półelfka, co Leonard był w stane stwierdzić wyłącznie za pomocą wyostrzonego węchu, gdyż z wyglądu przypominała zwykłą elfkę. Z zachowanie była jednak tego zaprzeczeniem. Stanowiłą absolutnie niezwykły widok, siedząc z nogami na stole, nieprzejęta chociażby fakem, zę jej sukienka zsunęła się daleko przed kolana. Całkowicie nie pasowała do otaczającej jej scenerii, ani też do jej osobliwego stroju, białej, a właściwie już brudnobiałej postrzępionej sukienki. W Lorem, mieście kolorów i przewiewnych chust, nikt nie chodził w prostych sukienkach.

Tylko dziwki. Na pewno nie elfy.

Tak przynajmniej było w mieście. Na przedmieściach obowiązywały inne zasady, a właściwie brak jakichkolwiek jasno określonych zasad. Wiele niezwykłych rzeczy było tu codziennością, lecz i tak elfka w obskurnej tawernie wyglądała jak kwiat wrzucony w błoto, smutno i nie na miejscu. Równie zaskakujący był jej towarzysz, karasnolud. Elfy nie zadawały się z krasnoludami, uważając je za bliższe zwierzętom niż istotom cywilizowanym. Tej jednak wyrażnie obecność prawie zwierzęcia nie przeszkadzała, wyglądało na to że świetnie się bawi.

Towarzysz dziewczyny, Zlatan, był w pewnym sensie starym przjacielem Leonarda. Przynajmniej jeśli pod słowem "przyjaciel" rozumie się osobę, z którą wspólne milczenie sprawia przyjemność, ewewntualnie z przerwami na małe gderanie. Zlatan był typem małomównego myśliciela, otwierającego usta wyłącznie by powiedzieć coś głębokiego. Zazwyczaj było to spowodowane odurzeniem ognistą trawą, którą krasnolud palił nagminnie. Twierdził, że otwiera ona w jego głowie drzwi do wewnętrznych pokładów mądrości, które tylko czekają, żeby je odkryć. Zlatan posiadał jeszcze kilka zabawnych przekonań, takich jak "Wszyscy są równi", czy "Krasnoludzkie kobiety są najpiękniejsze na świecie", ale nie głosił ich zbyt natarczywie, nawet po alkoholu, więc był dobrym towarzyszem milczenia.

Półelfki Leonard nie znał, ale przyjrzawszy się jej smukłym nogom prezentowanym przez nią dumnie na ławie zdecydował, że warto byłoby jednak się zapoznać. Zdawał sobie sprawę, że będzie to wymagało bycia miłym, ale przynajmniej będzie mógł również sobie poświętować. W swój własny sposób.

Złapał jeden z kubków, który wydawał się w miarę czysty i zwrócił się w stronę beczek z zamierem wypełnienia go najlepszym wine jakie miał. Czując jednak w ustach posmak ze swojego własnego kuflazdecydował się na piwo. Znów sięgając ponad grzbietem tigronicy wypełnił umiejętnie kubek, zostawiając pianę jedynie grubości palca.

Elegancko.

– Następnym razem jak się tak rozwalisz w przejściu to słowo daję, będziesz spała na ulicy, niewydarzony kocie – mruknął marudnie i przyjrzał się jeszcze raz kubkowi, ocierając dno rękawem i ocenając stopień czystości. Nie znalazłwszy zbyt dużej warstwy brudu ruszył w stronę półelfki i krasnoluda, zmuszając mięśnie twarzy do ułożenia się w sympatyczny uśmiech.

Zlatan uniósł brwi widząc go zdążającego w ich stronę z dziwnym grymasem na twarzy,ale podążywszy za jego wzrokiem uśmiechnął się ze zrozumieniem. Dziewczyna, pomimo swojego niechlujnego wyglądu i nieskromnego zachowania, wyglądała zniewalająco. Ciemne, odrobinę przykurzone włosy opadały kaskadami na jej plecy, sięgając niemal pośladków. Oczy miała bardzo ciemnie, z tej odległosci Leonard nie potrafił ocenić ich koloru, zresztą mało go to obchodziło. Usta blade, lecz kształtne, mały nos i małe, ale ładnie wyeksponowane piersi. No, te piersi mogłaby mieć trochę większe, ale niech tam będzie. Za to nogi rekompensowały wszystko z nawiązką.

– Witaj Zlatanie, stary druhu. Może przedstawisz mnie swojej pięknej towarzyszce? – zaczął sztywno, jednocześnie oceniając jej woń. Pachniała miodem, cynamonem i seksem. Nie pomylił się. Była dziwką. Ale to w niczym mu nie przeszkadzało.

– Leonardzie, proszę, proszę, przysiądź się. To Lady Asha, elfka z Earii, moja…

– Jaka tam lady – przerwała Asha – elfką również nie jestem, kochany, nie bądź śmieszny.

– Dobrze, półelfka – poprawił się, przewracając oczami – poznaliśmy się jakieś pół wieku temu i niedawno nasze drogi znowu się skrzyżowały. Czyż to nie przedziwny zbieq okoliczności? – rzekł sięgając po fajkę.

– W życiu nie przypuściłbym, że tak piękna dama jest półelfką. Nie zauważam w niej nic z człowieka, najmniejszej nawet skazy – skłamał Leo przysiadając się.

– Widocznie miałam szczęście odziedziczyć więcej cech po tatusiu – uśmiechnęła się – proszę, mów mi po imieniu, nie mam nastroju na męczenie się z etykietą.

– W takim razie Asho, czy pozwoliłabyś sobie na jeszcze jednen kufel na mój koszt? – spytał kładąc przed nią piwo.

Zachichotała i ściągnęła nogi ze stołu, przysujwając do siebie kubek i kiwając głową w podziękowaniu.

Krasnolud zaczął nabijać fajkę tytoniem pomieszanym z ognistą trawą. Widać było że coś go trapi. Leo postanowił nie wnikać. Znał już jakiś czas Zlatana i wiedział, że ten nie lubi, gdy wtrącał się w jego prywatne życie. Jak akurat będzie w nastroju to sam mu powie. Teraz jednak zwrócił się w stronę Ashy unosząc kufel w toaście.

– Za piękne kobiety na tej sali.

Nie odpowiedziała, jedynie wyszczerzyła się zadzornie i zamoczyła usta w złotym płynie.

Po paru porządnych buchach krasnolud zaczął wyglądać na dużo mniej zmartwionego i dużo bardziej zdekoncentrowanego. Asha natomiast z każdym kolejnym łykiem ożywiała się coraz bardziej. Ramiączko sukienki zsunęło jej się na ramię, obnażając część piersi.

Dużą część…

– Proszę? – Nie dosłyszał, pochłonięty niewątpliwie rozpraszającym widokiem.

– Pytałam od jak dawna się znacie, ty i Zlatan? – Zaśmiała się, poprawiając jednak niesforne ramiączko.

– Od momentu, gdy zacząłem pracę. On był tutaj chyba od zawsze. Podejrzewam, że nawet mój pradziad go znał. Jest niemal stałym wystrojem tego miejsca. – Uśmiechnął się i spojrzał porozumiewawczo na Zlatana.

Krasnolud nie odwzajemnił spojrzenia, wyraźnie nie będąc w stanie skupić się na treści rozmowy. Zauważwszy jednak ich wzrok na sobie, wyciągnął rękę z fajką w stronę Leo.

– Krasnoludy są rasą wybraną przez ogień – oznajmił półprzytomnie, podczas gdy karczmarz przyjął ją od niego. To co palił Zlatan zawsze było luksusowe, warto więc było spróbować. Wziąłwszy głębokiego bucha doszedł do wniosku, że tym razem jego towarzysz przeszedł sam siebie. Trawa była tak mocna, że oczy nabiegły mu łzami. Powoli wypuścił dym nosem, decydując, że tyle mu na chwilę obecną wystarczy. Chciał przecież tego popołudnia zachować w miarę trzeźwy umysł.

Asha odmówiła. Nie dziwił jej się, ognista trawa działała na elfy w przeróżny i bardzo nieprzewidywalny sposób. Sam był świadkiem kilku takich wypadków. Mogła zarówno wpaść w wyśmienity nastrój, jak i dostać ataku omamów, nagłego szału czy sennego letargu. Zdarzaly się nawet przypadki elfów unoszących się w powietrzu bądź też znikających, by być odnalezionym wiele lat później w jakimś odległym miejscu, o ile w ogóle mieli na tyle szczęścia.

Zauważając jej oprózniony już kubek zaoferował dolewkę. Nie odmówiła. To dobrze. Im więcej wypije tym będzie łatwiej, Leo nie był pewien ile jeszcze bycia szarmanckim wytrzyma. Wiedział, że kobiety nie lubią szczerości ani ironii, za to bardzo przepadają za byciem traktowanymi jak księżniczki. No, prawie. W każdym razie tak, jakby były jedynymi kobietami na całym globie. Albo nawet w całym Układzie.

Wróciwszy ze świeżym piwem zauważył, że Zlatan przysypiał już na zydelku. Trudno, niechaj ma trochę spokoju. I tak wszyscy w tawernie śpią, jedna osoba więcej nie zrobi róznicy. Powinien ich za to właściwie policzyć, ale postanowił im darować. Podał kubek elfce i wzniósł swój zachęcająco.

Tym razem go zaskoczyła, odrzucając w tył głowę i w parę sekund wysuszając kufel. Udało się to jej w czterech dużych łykach, trochę piwa spłynęło jej po brodzie, skapując na piersi. Nieźle, ocenił. Potrafi pić, mała wariatka.

Asha otarła przegubem ręki łezki wyciśnięte przez alkohol i walnęła kuflem o stół.

– Cięzki dzień? – zapytał.

– Ciężkie życie. Przydałoby się jeszcze.

Kolejny kufel opróżniała już powoli. Widać było już na niej efekt całego wypitego alkoholu. Śmiała się trochę głośniej, język jej się leciutko plątał. Wiedział, że będzie z nią coraz łatwiej. Nie śpieszył się jednak, chciał zachować klasę, a nie zachowywać się jak napalony pies. Widział już zbyt wielu takich tutaj, by zdawać sobie sprawę jak bardzo jest to żenujące.

– Jak to się stało, że taka piękna kobieta jak ty, i do tego elfka, trafiła w takie miejsce?

– Półelfka.

– No dobrze.

– To właściwie większość odpowiedzi. – Przysunęła się bliżej niego i oparła głowę na ręku, zwracając twarz w jego stronę – Półelfka nie pasuje do miejskiej arystokracji, jest jak chodzący skandal. Zresztą, nigdy nawet nie byłam w mieście. Mieszkam tu odkąd pamiętam, zapewne oddała mnie matka zanim ktokolwiek się dowiedział. Nieważne. Nieciekawe. Nie jestem zbyt interesującą osobą.

– Jestem przeciwnego zdania. Wydajesz się bardzo tajemnicza. – Przesunął placami po wierzchu jej spoczywającej na ławie dłoni.

– A ty bardzo schlebiający. Może teraz ty opowiesz coś o sobie?

No tak, nadszedł ten moment. Nie znosił tego. Mowienie o sobie było dla niego jak rozbieranie się do naga przed drugą osobą. Wolał żeby inni wiedzieli o nim jak najmniej. Tak jest bezpiecznie. Ale elfka wydawała się niegroźna, a wypity alkohol wprawił go w niemal wesoły nastrój, postanowił więc odwzajemnić się szczerością, przynajmniej częściową.

– Przedmieścianin, Animen, tawerniarz. To dopiero mało interesujące, obawiam się.

– Na pewno nie mówisz wszystkiego – uśmiechnęła się przekornie – chyba nie pracowałeś tutaj od zawsze?

– Chyba nie. Chyba nawet nie pochodzę stąd. Chyba z bardzo daleka.

– I to ja niby jestem tajemnicza?

– Przepraszam, nie lubię zbyt dużo mówić o sobie.

– Rozumiem cię, już nie naciskam. – Cofnęła rękę aby poprawić włosy, nie wróciła jej jednak na miejsce, lecz położyła na stole.

Do tawerny wszedł w tym minencie nieznany Leonardowi ubrany w ciemnie barwy, zakapturzony mężczyzna. Strój trochę niewygodny, zważywszy na temperaturę, ale pojawiali się już tu ludzie ubrani znacznie dziwniej. Zapewne kolejny cwaniak od szemranych interesów przyszedł spotkać się z klientem. Póki nie będzie sprawiał kłopotów może co chce z kim chce, zwłaszcza jeśli będzie hojnym gościem.

Przybysz usiadł na ławie najbliżej wyjścia, plecami do ściany. Jego twarz była ledwie widoczna przez głęboki kaptur, nie wiadomo było więc na co dokładnie patrzy. Leo wstał i ruszył w stronę gościa z zamiarem zaproponowania trunku, tamten jednak potrząsnął uprzejmie głową. Karczmarz wrócił na miejsce, trochę zdziwiony, ale postanowił nie zaprzątać sobie głowy osobliwym jegomościem.

Asha sięgnęła po kufel i upijając kolejny łyk przyglądała mu się ciekawie spod półprzymkniętych powiek. Wyczuwał w niej specyficzny zapach człowieka smutnego, i to smutnego już od dłuższego czasu. Nie wiedział jednak czy może ją zapytać o jaj zmartwienia, czy nie zabrzmi to co najmniej dziwnie i jej nie odstraszy, postanowił więc o tym nie wspominać i poczekać trochę. Przysunął się z powrotem bliżej niej.

– Czy ty też nie masz zamiaru nie mówić nic o sobie? – zapytał, dotykając lekko jej włosów.

– Czemu miałabym coś ukrywać?

– Nie odpowiada się pytaniem na pytanie.

– A czemu właściwie nie?

– Taka zasada. – Zaśmiał się lekko.

– Bzdura, nikt nigdy czegoś takiego nie ustanowił. Nie powiem za dużo, bo nie mam wiele do opowiedzenia. Jestem bardziej niz przeciętnym mieszkańcem przedmieścia. – Zaczęła stukać paznokciami o kufel, w połowie jeszcze pełny. Leo zastanawiał sie, czy to oznaka zniecierpliwienia.

– Skoro jesteś tak przeciętna, to czemu jako jedna z niewielu nie jesteś dzisiaj w mieście? Niemal wszyscy przedmieścianie oglądają właśnie turnieje, śpiewają pieśni i ogólnie dobrze się bawią. – Dopił swoje wino i odłożył kubek. Asha pochyliła się trochę w jego stronę. Jej sukienka odgięła się odrobinę, znów ukazując więcej piersi. Przyjrzawszy się im raz jeszcze, tym razem bardziej się pilnując, doszedł do wniosku, że właściwie są idealne.

– Nie bardzo mam ostatnio ochotę na rozrywki. Poza tym, nie jestem tam zbyt mile widzana. Wolę spedzić popołudnie z przyjacielem i poznać przy okazji jakiegoś miłego karczmarza.

– Cała przyjemność po mojej stronie. Szkoda, że więcej tak pięknych kobiet nie myśli w pobny sposób. – Przypomniał sobie o uśmiechu i ponownie wyszczerzył zęby. Odwzajemniła się tym samym. Jej kufel był już prawie pusty.

Spojrzała w stronę Zlatana, a on podążył za jej wzrokiem. Krasnolud zdążył lekko przysnąć i zsuwał się właśnie powoli z zydla.

– Zaniedługo trzeba będzie go zbierać z podłogi.

– Mnie też, jeśli będę piła w takim tempie.

– Nie martw się, miejsc do spania jest aż nadto.

Uśmiechnęła się, znowu w dziwnie smutny sposób.

Położył delikatnie dłoń na jej udzie, lekkim, niemal kocim ruchem.

Pochyliła się do przodu i wzięła głęboki łyk piwa.

Nie strąciła jego ręki.

 

***

 

Dwa piwa później nadal pozwalała mu trzymać rękę na jej kolanie. Śmiała się i kiwała na ławie, jakby udając, że nie zauważa jego palców wędrujących w górę i dół jej uda, jednak gęsia skórka zdradzała jej myśli. Unikała trochę jego wzroku, ale nadal zachowywała się wesoło i przekornie, wygłupiając się i rzucając co chwila w stronę drzemiącego Zlatana okruszkami ze stołu. Za każdym razem gdy trafiła ten tylko otwierał jedno oko i kiwał karcąco palcem, kryjąc uśmiech pod bujną, pozaplataną w skomplikowane warkocze brodą. Leo proponował mu już dwa razy nocleg w jednym z pokoików na piętrze, mimo to krasnolud uparcie wolał pozostać w sali na dole. Niechaj mu będzie, Leonardowi i tak nie przeszkadzał, nawet nie biorąc udziału w rozmowie.

Karczmarz był już trochę zmęczony wygłupami Ashy i przymusem ciągłego uśmiechania się, miał jednak niezwykłą cierpliwość do kobiet, przynajmniej tak uważał. Potrafił całkiem długo ukrywać znudzenie czy irytację, sczególnie jeżeli dziewczę było prawdziwej urody. Co więcej, potrafił sam udawać rozbawienie i zainteresowanie oraz popisać się szarmancją, co również zazwyczaj okazywało się przydatne.

Zazwyczaj. W przypadku elfki miał jednak wrażenie, że niespecjalnie pociąga ją swoim zachowaniem czy manierami. Wyglądała trochę jakby właściwie było jej wszystko jedno. Zapewnie bylo to sprawką alkoholu, niemniej jednak tym łatwiej dla niego.

Za oknem już zmierzchało, niebo z pomarańczu zaczęło przechodzić w aksamitne bordo wieczoru. Za niedługo zaczną się schodzić goście, co będzie onzaczać bieganie z trunkami, przerywanie bójek i ścieranie wymiocin. Był do tego raczej przyzwyczajony, jednak tego wieczoru, przyglądając się siedzącej obok niego Ashy, powoli dochdoził do wniosku, że dzisiaj wyjątkowo mu się nie chce. Nic się nie stanie jak zrobi noc wolnego…

Spojrzał jeszcze raz w twarz elfki, jej zaognione od alkoholu policzki i pobladłe usta. Jeden wolny wieczór nie zaszkodzi.

Pochylił się w jej stronę i wplatając palce w jej włosy przycisnął swoje usta do jej. Smakowała alkoholem oraz pewną charakterystyczną dla elfów słodyczą. Mimo generalnej preferencji do smaku gorzkiego teraz wyjątkowo mu to nie przeszkadzało. Wyczuwał też jej bierność, ale ważne, że się nie opierała.

Odkleił swoje wargi od jej i zauważywszy, że ta zaczyna zsuwać się lekko z ławy przytrzymał ją w pasie.

– Ostożnie, bo spadniesz! – szepnął jej do ucha, łaskocząc oddechem policzek.

Uśmiechnęła się nieprzydtomnie, pocierając policzkiem o ramię.

– Słabo się czuję… Chyba powinnam już pójść na górę. – Wstała chwiejnie z ławy i, straciwszy równowagę, usiadła spowrotem.

– Pozwól, że ci pomogę. – Podniósł się i podał jej rękę.

Zawahała się, ale w końcu chwyciła jego dłoń i, przytrzymując się, stanęła na nogach, tym razem trochę pewniej. Przybliżył ją do siebie i objął. Zadnego oporu. Doskonale.

Rzucił jeszcze ostatnie spojrzenie po sali. Wężołak już się zmył, bard pod piecem nadal gromko pochrapywał. Jednyną przytomną osobą oprócz nich pozostawał zakapturzony osobnik pod ścianą, nadal siedzący samotnie. Nie powinien go tu zostawiać samego, może nieźle narozrabiać. Takie podejrzane typy zwykle oznaczają kłopoty. Nie mógł go jednak teraz wywalić ze względu na Ashę. Po krótkiej chwili namysłu postanowił pójść z nią na górę, następne wrócić szybko na dół i pozbywszy się niechcianego gościa zająć się elfką.

Jego dłoń zjechała na jej pośladki. Zapowiadała się całkiem przyjemna noc.

Ruszyli w stronę schodów. Asha szła szybko i nierówno, przylegając do nego ciasno. Podprowadził ją do stopni, puszczając ją przodem z zamiarem asekurowania z tyłu. I przy okazji podziwiania widoków.

Dziewczyna sięgnęła w stronę poręczy i chwyciła ją mocno. Położyła nogę na pierwszym stopniu.

I znieruchomiała.

 

***

 

Leonard zamrugał nerwowo, nie pojmując co się stało. Przez chwile wydawało mu się, że Asha po prostu się zamyśliła. Próbował delikatnie ją pogonić, bez skutku. Dopiero złapawszy ją za nadgarstek zrozumiał, że to nie było zwykłe zamyślenie. Ręka dziewczyny w dotyku była jak marmur, z tą tylko różnicą, że była ciepła. Nie mógł jednak w żaden sposób jej ruszyć, wydawała sie być przymocowana do poręczy.

Rozejrzał się po sali, kompletnie zdezorientowany. Od stołu właśnie stawał zakapturzony jegomość. Był on jedynym ruchomym punktem w całym pomieszczeniu, które wydawało się zastygnięte jak owad w bursztynie. Ukrywając pod kapturem cień uśmiechu, mężczyzna podszedł do Leonarda.

– Czy domyślasz się, co się stało? – Jego głos, wyjątkowo niski i zachrypnięty, wskazujący na podeszły wiek jegomościa, przerwał kamienną ciszę.

Leonard poruszył ustami jak ryba w odpowiedzi, nie mogąc wymyślić nieczego sensownego.

– Możesz to nazwać magią, jeszcze wiele stuleci upłynie nim ludzie pojmą to zjawisko. Korzystając z chwili, a właściwie jej braku proszę abyś nie urzeczywistniał swych zamiarów dotyczących tej dziewczyny, jeśłi wiesz o czym mówię. W przyszłości będzie ci potrzebna, właściwie niezbędna, w pewnym sensie. Jeśli tej nocy ją wykorzystasz, wstyd nie pozwoli jej już więcej z tobą rozmawiać. Jest to bardzo niezwykła dziewczyna, przekonasz się jeszcze, tylko pozwól jej na to.

– Ale to przecież dziwka… – wyrwało się Leonardowi.

– Nierządnica nierządnicy nierówna, nie bądź taki prędki w ocenie innych wyłącznie na podstawie własnych zmysłów, jakkolwiek wyostrzone by one nie były. Nadejdą sytuacje, w których nieraz cię zawiodą.

– Czy ty zatrzymałeś właśnie czas? Czy teraz… Czy to… – Odkrycie, wprawdzie niezbył prędkie, kompletnie oszołomiło karczmarza. Zaskoczony, dotknął brzegu sukienki Ashy. Była jak zrobiona z kamienia. Wszystko dookoła utraciło również zapach, co zauważył dopiero teraz. To dlatego pomieszczenie wydawało mu się dziwnie płaskie. Spojrzał pytająco na nieznajomego, nie zauważając, że ma usta otwarte na całą szerokość.

– Mniej więcej, zauważ jednak, że za oknami czas nadal płynie. Mam do ciebie jeszcze jedną, ważniejszą prośbę – mówiąc to wyciągnął z jednej z liczych kieszeni czarnej szaty przybrudzone, drewniane pudełko wielkości pięści – proszę, przechowaj to na jakiś czas. Jesteś na razie mało podejrzany, najmniej ze wszystkich, którym mogę to powierzyć. Niedługo po to wrócę, tylko parę dni. To bardzo ważne.

– Dlaczego miałbym to zrobić? – zapytał Leonard, nie przymując tajemniczego przedmiotu – Co to w ogóle jest? Kim ty jesteś? Co się dzieje? – Poczuł się całkowicie zagubiony i coraz bardziej zirytowany.

– Wszystko ci wyjaśnię jak po nie wrócę. Wtedy łatwiej ci będzie zrozumieć. Proszę. W zamian pomogę ci odnialeźć ojca.

Ostatnie słowa podziałały na chłopaka jak bicz. Wyprostował się nerwowo, czując mętlik w głowie i zastrzygł uszami.

Jego ojca?

Już dawno uznał to za niemożliwe. Z tego co wiedział ojciec, wybitny soldimen, został zabity w jednej z bitew o Tyrię. Tak mu powiedziano. W to uwierzył.

– Mój ojciec nie żyje.

– Żyje.

– Skąd to możesz wiedzieć?

– Skąd możesz wiedzieć, że nie? Twój ojciec nie brał udziału w wojnie, nie ważne co ci wmówiono. Był kimś znacznie ważniejszym. Jest, mówiąc precyzyjniej. Nie masz nic do stracenia. – Wyciągnął pudełko w steonę Leo.

Zawahawszy się, karczmarz przyjął tajemniczy przedmiot. W dotyku było zadziwiająco ciężkie i chłodne, bardziej jak zrobione z metalu, niż z drewna. Miał również wrażenie, że lekko wibrowało, być może jednak była to tylko jego wyobraźnia. Powąchał je dystkretnie, jednak bez skutku, w obecnym momencie wszystko utraciło zapach. Było to bez wątpienia najbardziej tajemnicze pudełko jakie do tej pory trzymał w rękach, mimo to nie wyglądało ani trochę niebezpiecznie.

– Czy zgadzasz się przechować je dla mnie?

– Mam nadzieję, że nie będę tego żałował, staruchu. – Leo prawdę mówiąc już tego żałował, czując że daje się wciągnąć w coś niedobrego, jak dziecko idące w las za nieznajomym. – Nie pomyślałeś jednak o pewnym istotnym szczególe. Jak mam cię poznać gdy tutaj wrócisz? Nie jesteś jedynym zakapturzonym dziwakiem, który tutaj zagląda.

– Pokażę ci wtedy ten pierścień, po nim mnie poznasz. – Mówiąc to podwinął rękaw lewej ręki, odsłaniając dłoń z masywnym sygnetem. Wyglądał na zrobiony z czystego złota. Jego zielone oko pobłyskiwało złowrogo w świetle czerwonego zachodu – Dobrze więc. Wyjdę teraz, a w momencie gdy zamknę za sobą drzwi wszystko tutaj wróci do normy. Mam nadzieję, że posłuchasz mojej rady. Żegnam. – Starzec uścisnął ramię chłopaka i podążył w stronę wyjścia, poruszając się dziwnie nierelanie, jakby nazbyt szybko a jednocześnie bardzo wolno.

Leonard zamrugał znowu oczami. Starzec zniknął. Wtem poczuł ruch za plecami. Odwórcił się akurat w momencie gdy Asha straciwszy rówowagę, upadła w przód. Zakląwszy głośno, powoli zbierała się ze stopni, unikając wzroku chłopaka.

– Poczekaj, pomogę ci.

 

***

 

Zaprowadził ją do najlepszej sypialni, jaką tawerna posiadała. Stało w niej ogromne łóżko, jako jedyne posiadające materac ze szmat, zamiast zwykłej słomy, i będące domem dla najmniejszej ilości pcheł ze wszystkich tawernianych łóżek. Małe okienko, znajdujące się naprzeciw drzwi, wychodziło na północ, w stronę wewnętrznych murów Lorem. W słoneczne dni, szczególnie te niebieskie, stanowiło niesamowity widok, niemal lśniąc w blasku białoniebieskiego światła. Był to jedyny pokój w całym budynku, przez okno którego można było to zobaczyć. Leo miał nadzieję, że Ashy się to spodoba. Jak już będzie trzeźwa, przynajmniej.

Podprowadził ją do łóżka i odsuwając niemal świeży koc spróbował delikatnie posadzić ją na brzegu. Zadanie okazało się jednak zbyt trudne, Asha była na tyle pijana, że po prostu się na nie zwaliła, pociągając go za sobą. Chcąc nie chcąc wylądował na niej, starając się zrobić jej jak najmniejszą krzywdę. Najwyraźniej nic się jej jednak nie stało, gdyż zaczęła dziko chichotać, jakby była świadkiem najzabawniejszej rzeczy w Mitgardzie.

Próbował wstać, jednak nadal go przytrzymywała.

– Co się stało, już ci się nie podobam? – Wyraźnie siliła się brzmieć uwodzicielsko.

-Nie, to znaczy tak. Uch. – Udało mu się zejść z niej u usiąść na skraju łóżka – Jesteś bardzo piękna. I bardzo pijana. A teraz przepraszam. – Podniósł się i położył jej nogi na łóżku, przykrywając kocem. Zauważył na jego brzegu brunatne plamy i zrobiło mu się głupio. Zdecydowanie powinien go wyprać.

Dziewczyna nie próbowała go więcej zatrzymać. Osiągnęła już widocznie taki stan, w którym człowiekowi, jak równiej i elfowi, szybko robi się wszystko jedno. Podłożyła rękę pod brodę i zwinęła się w kulkę.

– Chyba będę wymiotować. – oznajmiła sennie.

– Dobrze, tylko na podłogę. – mruknął, z żalem wycofując się w stronę wyjścia – Dobranoc.

– Mhm.

 

***

 

"Do reszty mnie porąbało". Pokręcił głową, zamykając za sobą najciszej jak potrafił odrapane, drewniane drzwi. Zszedł po schodach na dół, do głownej sali, aby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Nic się właściwie nie zmieniło, może oprócz faktu, że Zlatan spadł z zydla i drzemał teraz na podłodze, z głową opartą o siedzisko. Bard nadal zajmował kąt pod piecem. Poza nimi tawerna pozostawała pusta.

Zlatan podszedł do drzwi wejściowych, wysupłał z kieszeni klucz, i przekręcił go w mosiężnym zamku. Był z niego bardzo dumny, gdyz stanowił prawdopodobnie najcenniejszą rzecz w całym budynku. Robiony na zamówienie u kowala był, szczerze powiedziawszy, bardziej wytrzymały, niż same drzwi.

Upewniwszy się, że drzwi są zamknięte, Leo powędrował za ladę. Tigronica nadal nam siedziała, leniwe bydle, nie ruwszywszy się nawet o krok. Powinnien wziąć ją w najbliższym czasie na przejażdżkę czy coś, zanim mu się całkiem dziewczynka spasie. Usiadł przy niej i wsparłwszy plecy o jej cieply, miękki bok, wtulił się w jej futro. Rozważył jeszcze, czy nie napić się ostatniego, szybkiego piwka przed snem, i odrzuciwszy w końcu ten pomysł uległ ogarniającej go senności.

"Naprawdę mnie porąbało" wypomniał sobie resztką świadomości.

 

***

 

Jak zwykle zbudził się wraz z pierwszymi promieniami słońca. Przeciągnął się, ziewając szeroko, a Niva poszła za jego przykładem, strącając przy okazji dla kulfe z półek.

– Uważaj, grubasie – burknął i chwysiwszy się lady, wstał chwiejnie, mrużąc oczy. Dawno go tak nie bolała głowa. Dobrze, że dzisiaj wypadał biały dzień. Białę dni zawsze były łatwiejszym czasem do odchorowywania kaca. Niebieskie słońce miało więcej litości dla wyschniętych spojówek. Mimo to, zaciągnął brudne zasłony na wychodzącym na północ oknie. Tak będzie lepiej, zarówno dla niego jak i jego gości, którzy już wkrótce powinni się obudzić.

 

Wrócił za ladę i rozejrzał się po półkach w poszukiwaniu wody, niestety bez powodzenia. Pociarając oczy skierował się w stronę prowizorycznej kuchni, jednak poza chlebem i kilkoma kawałkami drugiej świeżości mięsa i serów nie było tam nic. No cóż, będzie musiał w takim razie zaryzykować klina.

Chwijnym krokiem podszedł do beczek i nalał sobie piwa do jednego z nadtłuczonych kufli, które tigronica uprzednio strąciła. Wybitnie mu nie smakowało, wypił wiec je duszkiem, usilnie powstrzymując odruch wymiotny. Kilka kropel pociekło mu po brodzie. Otarł twarz brzegiem rękawa i przymknął oczy. Nudności powoli odchodziły, pragnienie również. Klin zadziałał.

 

Ból głowy jednak pozostał, jak również i pamięć o przedziwnych wydarzeniach wczorajszego dnia.

"Co to wszystko miało właściwie oznaczać?" pokręcił głową z niedowierzaniem. Paradoksalnie, bardziej go dziwiło to, że nie poszedł do łóżka z przepiękną, pijaną, i w dodatku chętną półelfką, niż fakt, że wczoraj był świadkiem zatrzymania czasu.

I jeszcze to dziwne pudełko…

Wyjął tajemniczy przedmiot z kieszeni, aby przyjrzeć mu się dokładniej. W świetle poranka nie wyglądało już tak tajemniczo. Przypominało bardziej skrzyneczkę na babciną biżuterię, niż strażnika jakiejś wielkiej tajemnicy. Spróbował podważyć wieczko. Było zamnknięte.

Wreszcie położył pudełko na ladzie, i przymnkąłwszy oczy, skupił się na jego zapachu. Nie był on szczególnie mocny, być może przez to, że woń zawartości przytłumiona była przez zwyczajnie pachnące, drewniane ścianki. Wyczuwał jakąś słodką, niemal elfią nutę, lecz zdecydowanie przyjemniejszą. Była to zupełnie inna słodycz, niż ta wydzielana przez kwiaty czy ciepłe wypieki. Na pewno nie przypominało to jakiegokolwiek zapachu, jaki znał.

Zrezygnowany schował tajemniczy przedmiot spowrotem do kieszeni. Miał za zadanie je przechować i to właśnie uczyni. Nie będzie wnikał w to, do czego zawartość ma służyć ani czym właściwie jest. Pracując od wielu lat w głównym miejscu spotkań najbardziej podejrzanych mieszkańców Przedmieścia wiedział, że ciekawość może prowadzić czasem do czegoś znacznie gorszego niż piekło. Szemrane interesy zawsze lepiej zostawiać w spokoju.

Oparłwszy się o ladę, rozważył czy powinien pójść do studni po wodę. Sam wprawdzie nie czuł pragnienia, ale wiedział, że gdy obudzą się goście, na pewno będą odczuwali potężne pragnienie. Zwłaszcza Asha, która wypiła wczoraj więcej niż ktokolwiek z wtedy obeznych, włączając barda, którego poroblem z alkoholem, a właściwie jego brakiem, jak to zwykł mawiać, był powszechnie znany.

Zwykle go nie obchodziło, jak się czują goście, o ile pamiętali o tym, aby zapłacić. Tym razem nie mógł się opędzić od głupiego poczucia winy. W końcu to on upił elfkę, chociaż szczerze mówiąc niezbyt się opierala. No i co mu to dało? Był stratny w alkoholu, a w dodatku nic z tego nie miał, poszedł przeciaż spać sam. I to ze swojej własnej winy. Powinien sobie darować tę wodę, zwłaszcza, że i tak była za darmo, nie miałby z tego żadnego zysku. Mimo to…

Z ciężkim sercem ruszył w końcu w stronę drzwi, cmokając na Nivę. Tigronica leniwie ruszyła za nim.

 

***

 

Chłód poranka orzeźwił go znacznie. Przy okazji zdał sobie sprawę, że powinien wreszcie się wykąpać. Pachniał intensywnie mokrym kotem i alkoholem, lecz zauwożaył to dopiero wtedy, gdy jego zapach zaczął kontrastować z niemal świeżym powietrzem Przedmieścia. Dziwił się ludziom, że nie odsuwali się od niego z obrzydzeniem. No, ale większość z nich miała zwyczajny, tępy zmysł węchu, przy okazji przyzwyczajony do smrodu tych okolic, więc nawet nie zwrócili uwagi. Mimo to, kąpiel by się przydała. Na szczęście wziął wystarczająco dużo wody, aby napoić gości i przy okazji się umyć. Tigronica niosła cztery wiadra, przewiązane po obu stronach jej grzbietu. Leo niósł jeszcze dwa w rękach. Powinno być tego aż nadto.

Wróciwszy do tawerny postawił dwa wiadra na ladzie i pozostawił koło nich kilka kubków. Miał nadzieję, że goście połapią się, że mają sami się obsłużyć, ponieważ szczerze nie miał ochoty biegać za nimi z wodą.

Następnie skierował się do kuchni, przy okazji szturchając czubkiem buta śpiącego barda. Śpiewak otworzył zaropiałe oczy i intensywnie mrugając, spojrzał ze zdziwieniem na Leonarda.

– Wystarczy już tego dobrego, Adalryku. – Leo szturchnął go raz jeszcze.

– Leo, przyjacielu mój najdroższy, sól… sol… solo tej ziemi. Nie wyrzucaj biednego Adalryka na bruk, na deszcz, na potępienie! – bard miał irytujący zwyczaj wypowiadania się na swój temat w trzeciej osobie, co niezmiernie irytowało karczmarza – Pozwól bardowi udać się ponownie w objęcia Morfeusza, a nie będzie ci miał za złe, że został z nich tak brutalnie wyrwany! – Beknął pod wąsem, przecierając oczy.

– Akurat tym razem twoje wymówki ci nie pomogą, szarpidrucie, ponieważ za oknem mamy aktualnie całkiem przyjemny, błękitny dzień, ani kropli deszczu z nieba, a potępienie to czeka mnie gdy klienci, którzy zaraz zaczną się tutaj schodzić zobaczą cię w takim stanie. Idź do domu, prześpij się jeszcze i doprowadź do jako takiego stanu, potem możesz wrócić. – Wziął barda pod ramiona i pomógł mu stanąć na nogi.

– Leonardzie kochany, przecież wiesz co… kto… kto Adalryka tam czeka, na bogów, miej litość!

– Adalryku, przecież to tylko kobieta, nie zrobi ci krzywdy.

– Oj, Adalryk ma na ten temat inne zdanie. Gdy wpada w szał, potrafi być groźniejsza niż cała armia Soldimenów!

– Nikt ci nie kazał się z nią żenić – mruknął Leonard, prowadząc barda do drzwi.

– Ach, przed ślubem to ona była inną kobietą! Słodka jak miód, delikatna jak motyl, łagodna jak… jak… – Wyraźnie stracił wątek, skupiając się na omijaniu nierównych desek w podłodze. – Zapamiętaj słowa Adalryka, Leonardzie, nigdy nie daj się tak omotać!

– Zachowam to w pamięci – zapewnił Leonard, wypychając go za drzwi.

– Gdyby Adalryk już tu nie wrócił, to chce, abyś wiedział, że bardzo cenił twoje trunki – oznajmił uroczyście bard i odwracając się na pięcie, chwiejnie ruszył przed siebie.

Leonard wrócił do kuchni, gdzie wcześniej postawił wiadra z wodą niesione przez Nivę. Gdy wszedł, tigronica akurat chłeptała wodę z wiadra.

– A sio, pchlarzu, miałaś mnóstwo czasu aby się napić przy studni. – Chlapnął zwierzaka wodą w nos. Wycofała się, obrażona, obrzucając go oburzonym spojrzeniem.

On tymczasem przelał wodę z dwóch wiader do drewnianej miski i położywszy ją na stole, zaczął ściągać koszulę. Trzymając ją w rękach, doszedł do wniosku, że również przydałoby się potraktować ją wodą z mydłem, gdyż z białej zmieniła ostatnio kolor na szary. Przy okzaji obficie upstrzona była przeróżnego pochodzenia plamami. Leonard rzucił ją na ziemię, obiecując sobie zająć się tym później. Miał jeszcze dwie w miarę czyste koszule, na razie nie musi zaprzątać sobie tym głowy.

Pochyliwszy się nad miską, zaczął obmywać twarz i klatkę piersiową. Woda była lodowato zimna, czuł, że cały pokrywa się gęsią skórką. Patrząc, jak zawartość miski zmienia kolor z przejrzystej na brudnoszary żałował, że nie posiada jakiegoś mydła. No trudno, takie udogodnienia były bardzo drogie, biorąc pod uwagę jego zarobki w tawernie.

Właśnie zmywał z łokcia kawałek błota, a przynajmniej czegoś, co miał nadzieję było błotem, gdy w drzwiach stanęła Asha. Elfce zapewne wydawało sie, że Leo jest jeszcze nieśwaidom jej obecności, jako, że stał plecami do drzwi, ten jednak już dawno ją wyczuł i usłyszał. Nadal jednak nie odwracał się, czując lekkie zażenowanie. Wspomnienie wczorajszego wieczoru wciąż trochę go męczyło, czuł, że zachował się bardzo nie w swoim stylu i nie potrafił zdecydować, czy postąpił w końcu słusznie czy nie.

Wzdrygnął się lekko gdy parę kropli wylądowało na jego uchu. Ona tymczasem zbliżyła się po cichu, nadal nie mówiąc nic.

– Potrzeba ci czegoś? – zapytał wreszcie, sięgając po ręcznik, a właściwie kawał w miarę czystej szmaty go zastępujący.

Asha podskoczyła lekko, wyrażnie zaskoczona, i zaśmiała się nerwowo.

– Ciągle nie umiem przyzwyczaić się do waszych animeńskich umiejęstności – powiedziała zawstydzona.

Odwrócił się w jej stronę. Stała kilka kroków od niego, zaciskając palce na blacie stołu. Miała podkrążone oczy i rozczochrane włosy, a na jej policzku odcisnął się kawałek poduszki. Nie ujmowało to zbytnio jej urody, taczej nadało jej bardziej bezbronny i niewinny wygląd. Kiwała się lekko na pięcie, wyraźnie niezdecydowana. W końcu wskazała w stronę wiader z czystą wodą.

– Mogę się napić? Mam wrażenie, że zaraz uschnę.

– Nic dziwnego. Proszę, częstuj się. – Podał jej kubek.

Nabrała wody i zaczęła łapczywie pić. woda ściekała jej po brodzie i moczyła cienki materiał koszulki, przylepiając ją do ciała. Leo z trudem odwrócił wzrok i wrócił do wycierania się ręcznikem.

Gdy w końcu zaspokoiła pragnienie, oparła się plecami o stół i zaczęła w milczeniu mu się przyglądać. Zauważył, że z zainteresowaniem lustruje jego klatkę piersiową, co wzbudziło w nim lekkie zażenowanie. Sięgnął szybko po świeżą koszulę.

– Skąd masz te rany? – odezwała się wreszcie.

– Bójki w tawernie, zazwyczaj – oznajmił niewyraźnie, sznurując ubranie.

Westchnęła i wykręcając ręce, zbliżyła się do niego.

– Co… co właściwie się wczoraj stało? To znaczy, nie wiem, czy ci mówiłam ale… U mnie nie ma nic za darmo, ja… Może być taniej ze względu na stan, w jakim byłam… – plącząc się we własnych słowach urwała i potarła twarz. Zauważył łzy w jej oczach.

Po chwili dotarło do niego, o czym mówiła.

– Nie, ja rozumiem, ale wczoraj nic się nie wydarzyło. Po prostu położyłem cię spać. Jeśli potrzebujesz pieniędzy nie musisz płacić za nocleg, mogę ci nawet pożyczyć parę peningów – dotknął jej ramienia – no już, nie płacz, bo nie wiem co mam zrobić.

Asha wzięła głęboki wdech, biorąc się w garść.

– Ja… nie wiem czemu tak zareagowałam, nie przejmuj się mną. Po prostu niedawno zaczęłam tę… pracę… Ja nie mam jeszcze wprawy, ale to nic, jeśli chcesz, możemy spróbować dzisiaj, jeszcze raz… – Sięgnęła niepewnie w stronę wiązań jego koszuli.

Złapał jej dłoń i odsunął się.

– Nie sądzę, że powinniśmy. Powinnaś się trochę pozbierać. Chciałabyś się umyć?

Spojrzała na niego z zaskoczeniem, ale w końcu kiwnęłą głową. Leo wycofał sie z kuchni, zostawiając ją samą. Usiadł przy jednej z ław, oszołomiony. Co się z nim właściwie dzieje? Już drugi raz w ciągu dnia odmówił pięknej kobiecie. Wprawdzie chciała za to pieniędzy, ale miał jeszcze trochę oszczędności, było go na to stać.

"Chyba się starzeję. Albo mi odbija", pomyślał z zawstydzeniem.

"Albo w końcu wyrobiłeś sobie coś na kształt moralności", podszepnął cichy głos w jego głowie.

Szybko odsunął od siebie tę myśl i zabrał się do wycierania kufli.

 

 

ROZDZIAŁ II

 

Kolejne dni mijały w spokoju i nudzie, przeplatane okazyjnym wywalaniem pijanych awanturników z karczmy i sprzątaniem różnokolorowych rzygów z desek podłogi. Od czasu, gdy Asha pośpiesznie opuściła Siege Perilous, nie pojawiła się tam ani razu. Tak samo było w przypadku zakapturzonego nieznajomego, który powoli zaczynał wydawać się Leonardowi zakąś zjawą bądź poalkoholowym przywidzeniem. Jednak drewniane pudełeczko, wciąż tkwiące w jego kieszeni, uparcie przypominało mu, że to wszystko, zatrzymanie czasu, dziwna rozmowa oraz jeszcze dziwniejsze obietnice, wydarzyło się naprawdę. Zaczynał jednak stopniowo nabierać obaw, czy aby starzec po prostu sobie z niego zakpił, dając mu jakiś nic nie warty przedmiot i pozostawiając go w niepewności, co znajduje się w środku.

"Pewnie włożył tam coś bezwartościowego, jakiś kamień, znaleziony na drodze, a ja naprawdę uwierzyłem, że mam do czynienia z czymś. Ale jestem naiwny" – wyrzucał sobie niemal codziennie. Jednak jego zmysł węchu nie pozwalał mu w to uwierzyć. Zawartość powiem nadal wydzielała tajemniczy, słodki zapach, nie przypominający niczego, co w życiu wąchał. Tylko czemu z dnia na dzień wyczuwał go coraz słabiej?

Lato w Lorem w tym czasie osiągało swą pełnię. Oba słońca dłużej utrzymywały się na nieboskłonie, ściągając mieszkańcom na głowy upał jeszcze bardziej nieznośny niż zwykle.

Koniec

Komentarze

Na początku poradzę umieszczać tutaj skończone utwory. Opowiadania. Póki co widzę, że masz błędny zapis dialogów w tekście. Bardzo łatwo to jednak wyeleminować. Polecam ci lekturę wątków na ten temat http://www.artefakty.pl/forum/viewtopic.php?f=10&t=1339 Fabularnie zaś opowiadanie (powieść?) Zapowiada się ciekawie. Na plus jeszcze zaliczam to, że siedzisz w klimatach, które ja wręcz ubóstwiam (elfy :) )

Większość mieszkańców miasta przebywała obecnie na paradzie z okazji Urodzin Królowej, która była dla biedniejszych jedyną szansą na bezkarne przebywanie w centrum.  ---> Królowa była ta szansą? Hm. Czyżby?   Rozumiem, że nie królowa, ale parada z okazji była ta szansą – jednak pułapka zaimkowa robi swoje. To zdanie trzeba przekonstruować w myśl zasady: napisz to samo, ale inaczej.   […] jego tigron Shere. […[ Shere, będąca właściwie tigronicą, […].  ---> po co tak kołować czytelnika? Nie lepiej i   prościej od razu pisać o tigronicy?   […]  wcześniej położył wiarda z wodą niesione przez Nivę. ---> woda natychmiast wyleje się z położonego wiadra. Nie wierzysz? Sprawdź… Trzeba być niekiepskim sztukmistrzem, żeby kłaść wiadra w tym samym czasie, gdy inna osoba je niesie… Czeski błąd w słowie 'wiadra'. Usiadł przy jednej z ław, oszołomiony. ---> biedaczysko, z przejęcia nie trafił zadkiem na ławę, musiał klapnąć obok… Jeżeli padnie kontrargument, że ława to w tym przypadku 'rodzaj niskiego, wydłużonego stołu', odpowiem, że w karczmach tego mebla nie stosowano, co jest do sprawdzenia.   Nie chce mi się wierzyć, że pomimo napisania solidnego (w sensie: dość długiego) kawałka tekstu Autorka nie wie, jak chce zatytułować swe dzieło. Nie chce mi się wierzyć własnym oczom – czeskich błędów i literówek, które w większości wypadków wyłapuje każdy szanujący się edytor tekstu, od groma.   Mamy miasto multikulti, bo ras i mutantów do woli – co ma z tego wyniknąć? Mamy podział na śliczne, reprezentacyjne centrum, i, jak zwykle, obskurne i biedne suburbia. Co z tego ma wyniknąć?

…O dziwo, przeczytałem od początku do końca, mimo niechlujnego tekstu. W opowiadaniu sąsiadują obok siebie niedbalstwo i pewien fabularny talent. Obstawiałbym, że autor zna "Mistrza i Małgorzatę", Bułhakowa. Czerwone i niebieskie słońce, a więc gwiazda podwójna, też zwróciło moją uwagę. Reasumując, opowiadanie do literackiego szorowania. Do czysta i może być ciekawie. Pozdrowienia.

Szególnie urzekające w promieniach Czerwonego Słońca…” –– Szczególnie urzekające w promieniach Czerwonego Słońca

 

„Tu wrażenie przepychu i świetności towarzyszące odwiedzającemu bezpowrotnie znikało. Pełne przepychu i światła…” –– Powtórzenie.

 

„W ich miejscu zostawała jedynie ubita ziemia, często po deszczu tworząca długo nie zasychające błoto”. –– Skoro zawsze było ciepło, błoto powinno schnąć szybko.

 

Tutaj nie przerażali nikogo. Każdy mógł liczyć tutaj na…” –– Powtórzenie.

 

„…dwie osoby pod ścianą i jedna przy barze stanowiły całą klientelę…” –– Bar zupełnie nie pasuje do karczmy.

Może: …dwie osoby pod ścianą i jedna przy szynkwasie/ kontuarze stanowiły całą klientelę

 

„…nie licząc barda, który leżał pijany jak bela koło wygasłego kominka…” –– Nigdy nie widziałam beli koło wygasłego kominka, więc nie wiem jak leżał pijany bard. ;-)

Proponuję: …nie licząc barda, który, pijany jak bela, leżał koło wygasłego kominka

 

„…jednakjego miłość do wszelakich alkoholi…” –– Brak spacji.

 

„Leonard własnie rozważał…” –– Literówka.

 

„…animen siedzący naprzeciw niego przy ladzieocknął się…” –– Brak spacji.

 

„…na wpół wężowiej twarzy…” –– Literówka.

 

„…30 lat z hakiem i ani jednej oznaki…” –– …trzydzieści lat z hakiem i ani jednej oznaki

Liczby zapisujemy słowami.

 

„…jednak Leonarda to już nie intersowało”. –– Literówka.

 

„…które odważały się na żarty na jego temat”. –– …które odważały się żartować na jego temat.

 

„…jeśli akurat przez takiego został obrażony. Z takiego starcia rzecz jasna…” –– Powtórzenie.

 

„…a jego lewysierpowy…” –– Brak spacji.

 

„…że nie tak silnyjak u soldimena,jestbardzo nieprzyjemnie…” –– Brak spacji.

 

„…lecz jego przypadku wpływ ograniczał się wyłacznie do kotowatych”. –– Literówka. Ponadto brak spójnika: …lecz w jego

 

„…była niemal wzrostu normalniego konia…” –– Literówka.

 

„Shere podniosła głowę i spojrzała na niego leniwie spod przymrużonych oczu…” –– Owa Shere miała zapewne narząd wzroku umieszczony pod oczami, bo nie wyobrażam sobie, jak w innych okolicznościach można patrzeć spod oczu, w dodatku przymrużonych. ;-)

 

„…prawie wlace przy tym nie rozlewając…” –– Domyśliłam się, że niemal nie uronił kropli. ;-)

 

„…głęboki łyk taniego wina jabkowego”. –– Literówka.

 

„…czując jak napój piecze jego zachrypnięte gardło…” –– Gardło, nawet przy ropnej anginie, nie jest zachrypnięte. Zachrypnięty jest wyłącznie głos, wydobywający z chorego gardła. ;-)

 

„…gestem proszęc Leonarda o dolewkę”. –– Literówka.

 

Dziwię się sobie, że dopiero w tym miejscu skończyła mi się cierpliwość i ochota na dalsze brnięcie przez tak niechlujnie napisane opowiadanie. Autorce nie chciało się przeczytać i poprawić tekstu, mnie też się już nie chce.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Niestety, dobrze nie jest. Trudno się to czyta, przez co trudno jest się skupić na samej treści. polecam na przyszłość bardziej się przyłożyć. Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka