- Opowiadanie: Hanzo - Czerwień, czerń, czerwień...

Czerwień, czerń, czerwień...

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

regulatorzy, Suzuki M.

Oceny

Czerwień, czerń, czerwień...

CZERWIEŃ, CZERŃ, CZERWIEŃ…

 

– Kto pierwszy wyciągnie asa, przegrywa – mówi LaFleur, a my gapimy się na tańczące w jego dłoniach karty.

Siedzimy przy stole w jadalni. Pomieszczenie oświetla czerwona lampka awaryjna. Godzinę wcześniej przecięliśmy kabel przerywnika, by światełko nie migało. Nie może być mowy o żadnym kancie. Stawka jest zbyt wysoka. Na czarnym blacie leży nóż. Właz za moimi plecami jest zamknięty.

W szkarłatnym, awaryjnym oświetleniu LaFleur wygląda jak nawiedzony marynarz, który zbyt długo przebywał na morzu. Zauważyłem to już dawno, kilka tygodni temu, lecz teraz skojarzenie to wydaje się szczególnie trafne. Grzywka opada tłustymi strąkami na czoło. Niestrzyżony od tygodni, kręcony zarost na twarzy. Pośród tych skłębionych, miedzianych chaszczy wystaje tylko nos – złamany w połowie, z pokaźnym strupem na grzbiecie. Nieco powyżej błyszczą kaprawe oczka. LaFleur to szaleniec, jestem tego pewny jak nigdy dotąd. Kosmiczny kapitan Ahab, którego białym wielorybem jest przetrwanie. Tfu! Czerwonym wielorybem! Nie widzieliśmy przecież nic białego od miesięcy. Tylko czerwień, czerń, czerwień… Nieustające miganie lampek awaryjnych z narastającym akcentem na czerń. Rezerwy słabną. Kiedy się skończą, pozostanie tylko śmierć.

Słychać szelest wysłużonych kart i miarowe kapanie wody do zlewu. Kran nie działa, jak i wszystko na tym jebanym statku. Włazy – otwierane i zamykane tylko ręcznie. Okna widokowe – zatrzaśnięte na głucho. Panele sterowania zamienione w zwęgloną plątaninę przewodów i plastiku. Ster ani drgnie, nawet pod uderzeniami największego z młotów. Radiostacja nie działa. Radary też. Wodę trzeba pompować ręcznie. Padło wszystko oprócz awaryjnego oświetlenia, ale i ono padnie. Czerwień, czerń, czerwień… Od kilku miesięcy to samo. Kurwa.

Gapimy się na dłonie LaFleura, od czasu do czasu zezujemy też na siebie. Nauczyliśmy się ostrożności. Cross zaciska szczęki, na łysej głowie pulsuje nabrzmiała żyła. Oczy ma puste, lecz uważne. Zastanawiam się, jaki jest jego plan w razie przegranej. I czy w ogóle ma jakikolwiek. Wygląda na spiętego, lecz trzyma nerwy na wodzy – na pewno coś przygotował.

LaFleur kładzie przetasowaną talię obok noża.

– Teraz kolejka idzie od najstarszego – przypominam.

Wzrusza ramionami, a po chwili przytakuje, wykrzywiając wargi w podkowę. Z szerokich nozdrzy dobiega świst głębokiego oddechu. Nie jest zadowolony, ale sięga po leżącą na wierzchu kartę. Honorowo – tak jak ustaliliśmy.

Czas zamiera.

LaFleur wpatruje się w wylosowaną kartę tak długo, jakby nie rozumiał wyrysowanych na niej symboli. Wreszcie odchyla się do tyłu i wybucha obłąkańczym śmiechem. Z kącików oczu ciekną mu łzy, a sadło trzęsie się pod koszulką z emblematem intergalaktycznej rozgłośni rockowej.

– Walet, kurwa, walet – charczy, rzucając kartonik na blat.

Nie kantuje.

Po kartę sięga Cross. Zagryza zęby tak mocno, że widać dokładnie każdy, napięty do granic możliwości mięsień na jego szczęce. Sprawdza pospiesznie, jakby zaglądał pod spódnicę samej Meduzie. Rzuca na stół.

Król pik.

Teraz moja kolej. Nabieram głębiej powietrza, powtarzając sobie w myślach, że cokolwiek się wydarzy, muszę zachować pokerową twarz. Muszę pozostać o jeden krok przed nimi. Dłoń drży mi tak bardzo, że o mały włos a przewróciłbym całą talię.

Wstrzymuję oddech.

I sprawdzam.

Uśmiecham się od ucha do ucha, wypuszczając z ulgą powietrze. Spojrzenia LaFleura i Crossa palą mnie jak lasery.

– Dama – oznajmiam…

…rzucając asa trefl na blat.

Nim orientują się, co jest grane, zrywam się z krzesła i kopię z całych sił blat od spodu. Stół podrywa się, zahaczając o podbródek Crossa i przewala się na LaFleura.

Rzucam się na właz, w uszach dzwoni mi adrenalina. Kręcę żelaznym kołem jak wariat. Jeden obrót. Drugi. Trzeci. Mało. Czwarty. Piąty. Ciągle mało. Nie przecisnę się. Szósty. Słyszę LaFleura ryczącego jak łoś ze wścieklizną. Siódmy. Wypadam na korytarz, palce Crossa muskają mi szyję.

Biegnę. Prawo. Lewo. Lewo. Prawo. Zza pleców dudni echo pościgu. Idiota Cross marnuje siły na wyzwiska. Obiecuje, że przetrąci mi kark. LaFleur po prostu ryczy. Odbiło mu do końca. A ja biegnę. Przed oczami migają mi kolory. Czerwień, czerń, czerwień… Rozmazane smugi. Nie zwalniam. Ześlizguję się po drabinie o dwa poziomy w dół. Skręcam w prawo. Czerwień, czerń, czerwień… Dudnienie buciorów nad głową. Prawo. Lewo. Jeszcze poziom w dół. Więcej czerni, mniej czerwieni. Wpadam do maszynowni.

Zwalniam do szybkiego marszu. Nie słyszę pogoni. Może połknęli haczyk i pomyśleli, że uciekłem na mostek. Po to właśnie kluczyłem, zamiast skierować się od razu tutaj. A może zaczaili się gdzieś i czekają, aż wpadnę im w łapy? Niedoczekanie! Może zwyczajnie się zmęczyli? Albo sami skoczyli sobie do gardeł? Takie rozwiązanie pasowałoby mi najbardziej.

W powietrzu kłębi się gorąca para. Zwaliste kształty silników stoją, rozmazane pośród krwistych obłoków, niczym jakieś surrealistyczne żuki-olbrzymy. Żaden nie działa. Sprawdziliśmy je kiedyś centymetr po centymetrze. Ocieram czoło. Zawilgotniała koszulka przykleja mi się do pleców. Wreszcie docieram do schodów.

Stopnie prowadzą jeszcze głębiej, na najniższy, w połowie zalany wodą pokład. Schodzę jak długo to możliwe, a potem płynę. Awaryjne oświetlenie odbija się w delikatnych falach, jakie wzburzyłem na powierzchni. Czerwień, czerń, czerwień… Można dostać świra. Naprawdę. LaFleur dostał. Cross pewnie też. A ja? Nie zastanawiałem się. Nie chcę. Płynę.

Czy przewidują, że spróbuję przedrzeć się na tylną część statku? Może tak, a może nie. Jakby nie było, wiem, że nie uda mi się ukrywać dłużej niż dobę. Za mało tu miejsca na gierki w chowanego. Docieram do przeciwległych schodów, prowadzących w górę. Zatrzymuję się na chwilę. Nabieram wody w drżące dłonie i piję. Garść. Dwie. Trzy. Jest ciepła, ale dobra. Przywykłem do metalicznego posmaku.

Od kiedy padła większość systemów naszego statku kosmicznego, nigdy nie brakowało nam wody. Gorzej było z jedzeniem. Gorzej? Mało powiedziane. Z zapasami jedzenia było fatalnie! Skończyły się dawno temu. Nie potrafię ocenić jak dawno.

W chwili awarii załoga liczyła sobie dwadzieścia cztery osoby. Dzisiaj jest nas tylko trzech.

Pozostałych dwudziestu jeden ludzi zjedliśmy.

 

*

 

Nie ma szans, żeby obecny stan rzeczy trwał dłużej niż dobę. Statek jest za mały. Któryś z nas zginie, by posłużyć pozostałym dwóm za obiad. Nie ma innego wyjścia. I tak dziwię się, że było nas jeszcze stać na w miarę cywilizowane zachowanie. Karty – kto by pomyślał! Spodziewałem się, że już dawno temu zapanuje chaos. Beztroska masakra. Byleby zaspokoić głód. Cholera, to będzie długi dzień.

Statek („Priscilla”, co za nazwa) znajduje się gdzieś na rubieżach Drogi Mlecznej. Trudno określić dokładniej, od miesięcy nie mamy zielonego pojęcia o niczym, co dzieje się na zewnątrz. Liczę, że ktoś nas odnajdzie. Kosmos się skurczył. Odległości, które jeszcze kilkanaście lat temu uważano za niemożliwe do pokonania, dziś są niczym niedzielna wycieczka za miasto. Kurwa, muszą nas uratować! Nie po to żyliśmy jak plemię zdziczałych kanibali, by zdechnąć w tej żelaznej puszcze. Mógłby przeżyć chociaż jeden, by opowiedzieć, co tutaj zaszło. Przekazać światu informacje o aktach odwagi, parszywych zdradach i nieludzkich mordach. Chociaż ja… Boże, błagam! Nie zwariowałem! Gdybym miał możliwość, zjadłbym cokolwiek innego, a nie ślinił się na myśl o golonce z LaFleura. Jestem człowiekiem! Wykształconym. Kulturalnym. Nie wariatem. Nie bestią. Uratujcie!

Siedzę w pomieszczeniu, które mieściło kiedyś nasz mały ekosystem. Rosły tu piękne rośliny. Produkowały tlen. Opieram plecy o metalową ścianę i patrzę na pobojowisko strzaskanych doniczek. Zjedliśmy te roślinki. Nawet korzonki. Pozostała ziemia i odłamki tworzywa sterczące z niej niby kości. Kiedy zabraknie tlenu? To kolejna zagadka. Burczy mi w brzuchu. Kiszki palą żywym ogniem. Czuję się, jakby mój osobisty kwas żołądkowy chciał zeżreć mój osobisty żołądek. Kurwa, nie jest to miłe uczucie.

Wiem, że nie powinienem tego robić, ale wpycham do ust garść gleby i żuję. Zęby kolebią mi się w dziąsłach na wszystkie strony, a po brodzie ścieka zabłocona ślina. Gapię się przed siebie. Czerwień, czerń, czerwień… Uciec i się schować. Czekać bezczynnie. Jestem pizda. Powinienem coś zrobić. Cokolwiek. Zasadzić się na LaFleura i Crossa. Odwrócić role. Ze zwierzyny zamienić się w myśliwego. Poszukać kluczyka, który kapitan schował gdzieś na „Priscilli”, kiedy zamknął wszelką dostępną broń palną w sejfie. Cholera, gdybym dorwał się do karabinów, załatwiłbym tamtych dwóch czubków! O ile sami się już nie załatwili. Niepewność dobija.

Siedzę tu już parę godzin i niczego nie słyszałem. Powinienem wstać i coś zrobić. Walczyć. Nie spałem od kilku dni. Jeżeli będę tylko tak bezczynnie siedział, to zasnę. A wtedy znajdą mnie jak na talerzu…

…i zjedzą.

To ja muszę przeżyć, a nie oni. Te kreatury. Te bydlaki. Mordowali i jedli przyjaciół!

Siedzę. Patrzę. Czerwień, czerń, czerwień… Nie mogę zwariować. Uratują mnie. Kiedyś…

Wypluwam przeżutą glebę, a razem z nią dwa zęby.

Czerwień, czerń, czerwień…

Przysypiam.

 

*

 

– Przecież wiesz, gdzie znaleźć kluczyk, cymbale.

– Hę?

Unoszę głowę i z trudem otwieram jedno oko. Mija dłuższa chwila, nim wirujące kleksy krystalizują się w wyraźny obraz.

Dwa kroki przede mną siedzi po turecku Emily. Jest taka, jaką zapamiętałem: młoda, pociągająca, fałszywie niewinna. Pod wzorzystą piżamą rysuje się kształt małych, ale sterczących piersi. Przeszło rok wcześniej kochaliśmy się w jej kajucie. Była pijana po urodzinach kapitana. Następnego dnia nakazała mi, żebym zapomniał o tym, co między nami zaszło i nie robił sobie nadziei na powtórkę. Częściowo usłuchałem. Przestałem marzyć, że kiedykolwiek jeszcze pójdziemy do łóżka. Ale jej piersi będę pamiętał zawsze i wszędzie.

– Przecież wiesz, gdzie znaleźć klucz od sejfu, cymbale – powtarza i wgryza się w mięso.

Ślina napływa mi do ust. Patrzę na nią jak urzeczony.

Trzyma w drobnych dłoniach ludzką nogę. Dziewczyna pałaszuje, jakby jadła udko kurczaka. Spod czerwonego mięsiwa wystaje okrągłe zakończenie kości udowej, a zwisającą luźno skórę porastają czarne, kręcone włoski. Na stopie ciągle tkwi czarny bucior. Po brodzie Emily ścieka krew.

– Ty nie żyjesz – mówię cicho i powoli, bardziej do siebie, niż do niej.

– Żyję – odpowiada, przeżuwając łapczywie.

– Powiesiłaś się… Zjedliśmy cię miesiąc temu, kurwa mać! – Tym razem wrzeszczę. Z oczu ciekną mi łzy.

– Mhm – mruczy, kręcąc głową. Policzki ma wypchane pokarmem.

– Czyja to noga?

Śmieje się.

– Czyja to noga?! – pytam ponownie. – Crossa? LaFleura?!

Gryzie udo i rży jak czarownica.

– Twoja – mówi wreszcie.

Spoglądam w dół.

Tak. Moja.

 

*

 

– Khy!

Zrywam się na równe nogi. Rozszalałe serce tłucze o żebra. Zdrętwiałą szyję żądlą setki igiełek. Uświadamiam sobie, że to był tylko koszmar. Podła, obleśna scenka wykreowana przez mój mózg. Emily nie żyje od miesiąca – jadłem przecież steki z jej ciała.

Przechadzam się po rozsypanej ziemi, by doprowadzić się do używalności. Staram się poruszać bezgłośnie. Nie słyszę niczego prócz własnego oddechu i skrzypienia gleby pod podeszwami butów.

Wydaje mi się, że spałem całkiem długo. Czuję się niezwykle wypoczęty. Głodny, ale rześki i gotowy do działania.

Postanawiam poszukać tego kluczyka. Stary, dobry Huck zamknął w sejfie wszystkie karabiny i pistolety, żebyśmy nie powystrzelali się jak kaczki. Dzień później znaleźliśmy go z podciętymi żyłami. Wiedział, że ktoś zechciałby w końcu wydusić z niego torturami, gdzie ukrył klucz, więc skończył ze sobą sam. Huck był porządnym facetem. Widziałem, że odkąd przeszliśmy na kanibalizm, jest mu źle. Wypalał się z dnia na dzień. Czułem się fatalnie, kiedy pomagałem obrabiać go z mięsa. To było do dupy. Ale musiało tak być.

Emily nazwała mnie cymbałem i twierdziła, że wiem, gdzie Huck ukrył klucz. Niby to tylko sen, ale czy na pewno? Może to podświadomość chciała mi coś przekazać w ten sposób?

Drepczę w tę i z powrotem, rozmyślając gorączkowo. Karabin mógłby uratować mi życie. Odmienić los. Pocieram obolałe skronie. Nie mogę zebrać myśli.

Wspominam imprezę, która zaowocowała seksem z Emily. Czterdzieste urodziny Hucka. Wszyscy mieli mocno w czubie, kiedy kapitan przyniósł jeszcze kilka butelek whisky. Wtedy ululaliśmy się już na całego, a Emily zaczęła się do mnie kleić. Skąd Huck wytrzasnął nadprogramowy alkohol? Reguły lotów kosmicznych są purytańskie, zatem musiał trzymać gorzałę w ukryciu. Tylko gdzie?

– Skafandry.

Słyszę, jak spomiędzy moich warg dobywa się to jedno, z pozoru niewinne, słówko – słówko, które może uratować mi życie.

Skafandry. Kurwa, to oczywiste! Śluz nie da się otworzyć ręcznie. Odkąd uświadomiliśmy sobie, że jesteśmy zamknięci w „Priscilli” jak szczury w klatce, nikt nie zwracał nawet na nie uwagi! Dwa tuziny grubych i szczelnych, srebrnych kombinezonów… pełnych najróżniejszych kieszeni i skrytek.

Podniecenie wzbiera w moich żyłach. Próbuję się uspokoić. Tłumaczę sobie, że to tylko przypuszczenie. Bardzo prawdopodobne, ale jednak tylko przypuszczenie. Muszę zachować spokój. Jeśli dam ponieść się emocjom – zginę.

Nawet jeżeli moje rozumowanie ma sens, czeka mnie sporo pracy, by dostać się do karabinów. Przede wszystkim muszę zachowywać się cicho. Nie dać się namierzyć. Działając skrycie i z rozwagą, mam szansę. Jeżeli polecę „na hurra”, LaFleur i Cross dorwą mnie w mig. Bez paniki, stary. Miej na uwadze, że nawet, kiedy będziesz cichutko jak mysz pod miotłą, możesz napatoczyć się zupełnie przypadkowo na któregoś z tych dupków. Są silniejsi. Musisz się zabezpieczyć. Mieć pod ręką jakąś broń, jakikolwiek kawałek żelastwa, którym będziesz mógł się posłużyć w razie wpadki.

Zaciskając pięści, rozglądam się po pomieszczeniu. Dawno nieobcinane paznokcie wbijają się w spody moich dłoni i spuszczają trochę krwi. Przypływ nadziei sprawił, że boję się jeszcze bardziej. Mam szansę ujść z życiem i nie mogę tego zmarnować. Mam szansę! Uspokój się, uspokój! Czerwień, czerń, czerwień… Czerwień, czerń, czerwień…

W najdalszym kącie dostrzegam zwalisko porozpieprzanych lamp, które oświetlały kiedyś rośliny. Wyciągam jedną i zapierając się nogami o klosz, odrywam długi pręt. Drżącymi palcami odkręcam śrubki mocujące podstawę stojaka. Jestem wyczerpany i pracuję jak mucha w smole, ale wreszcie mi się udaje. Unoszę nagi pręt o długości prawie dwóch metrów. W czerwonym świetle prezentuje się on niczym dzida jakiegoś dzikusa.

Dzida ludożercy.

Chichoczę cicho. Czeka mnie sporo roboty.

 

*

 

Magazyny, w których przechowywane są skafandry, znajdują się w przedniej części statku: niedaleko mostka kapitańskiego, gdzie odbyła się pamiętna impreza oraz w pobliżu jadalni – ponurego miejsca, w którym losowaliśmy, kto „odpada”, odkąd pozostało nas siedmiu (wtedy jakakolwiek ucieczka z góry skazana była na porażkę – zbyt wiele uważnych oczu i silnych rąk).

Postanowiłem, że tym razem nie będę szedł przez maszynownię, ale przez górne pokłady. Zaufałem w tej kwestii instynktowi.

Wspinam się po zimnej, stalowej drabinie. Jestem tak zmęczony, że muszę odpoczywać co dwa poziomy, a potem nawet częściej. Żelastwo, które ściskam w prawej dłoni, nie ułatwia wspinaczki. Muszę uważać, by nie zastukało o szczeble. Kurestwo jest ciężkie, ale niezbędne. Jeżeli LaFleur lub Cross tropią mnie z nożami, ten pręt utrzyma ich w razie czego na dystans. Modlę się jednak, by do tego nie doszło. Chcę ich spotkać dopiero z karabinem w garści. Co jeżeli w decydującym momencie zabraknie mi sił, by zrobić użytek z tej prowizorycznej dzidy? Zarżną mnie. I zjedzą. Karabin jest pewniejszy. Wystarczy nacisnąć spust. To moje wybawienie.

Wreszcie docieram na najwyższy pokład. Siadam na podłodze z żelaznej kratki, oddycham ciężko. Ześlizgiwanie się w dół nie kosztowało żadnego wysiłku. Wdrapywanie pod górę wyzuło mnie z sił. Mięśnie palą żywym ogniem. Z trudem zginam i prostuję palce. Nie przewidziałem tego, kurwa mać! Jakim cudem? Czy głód i brak snu rzuciły mi się aż tak bardzo na mózgownicę?

Nie ma się czym zadręczać. Czas to najcenniejsze co mam i szkoda tracić go na banialuki. Później będzie mi potrzebny bardziej, by przetrząsnąć te wszystkie skafandry. Zaciskam zęby i z trudem wstaję. Z prętem w dłoni ruszam przed siebie.

Czerwień, czerń, czerwień… Mijam rzędy kajut. Drepcę wąskim korytarzykiem, nad głową migają lampki awaryjne, a po prawej i lewej swe bezzębne paszcze szczerzą otwarte na oścież włazy. Czasy, kiedy spaliśmy tutaj – dwadzieścia cztery osoby bez większych problemów na głowie – wydają się prehistorią. Czuję w powietrzu ulotny zapach damskich perfum, który już chwilę później rozwiewa się pod odorem niemytego, męskiego ciała.

– Gdzie wędrujesz, kochaneczku?

Staję wpół kroku, a serce zamiera mi w piersi. Korytarz wiruje wokół własnej osi. Znowu rozmazane smugi. Czerwień, czerń, czerwień… Nie wierzę, że mój plan wziął tak szybko w łeb. Odwracam się.

Cross. Suszy zęby jak pies gończy. W czarnych oczach odbija się rząd awaryjnych lampek. Przyczajony do ataku, stoi w lekko pochylonej pozycji. W jednej garści ściska pręt podobny do mojego, palce drugiej zaciska na nożu, który leżał wcześniej na blacie jadalnianego stołu.

Cofam się, by za plecami mieć tylko ścianę. Odruch, którego nauczyły mnie ostatnie tygodnie. Nie spuszczam Crossa z oczu.

– Jesteś mój – mówi cicho, oblizując wystające zęby długim jęzorem. Jest głodny.

Zauważam, że dłoń, w której ściska nóż, drży nieznacznie. Zalewa mnie przeświadczenie, że najpierw rzuci we mnie tym nożem, a od razu potem doskoczy, by zdzielić prętem.

Gram na czas.

– Gdzie LaFleur?

– W dupie.

Wysuwa lekko do przodu jedną stopę i bark. Teraz jestem już pewny, że nie mylę się co do jego planów.

– Pojemna dupa – mówię.

Napinam mięśnie całego ciała, by uskoczyć od razu po tym, jak Cross zaatakuje. Staram się nie patrzeć na ostrze, aby nie zrozumiał, że go przejrzałem. Wbijam wzrok w jego twarz, szukając jakiejkolwiek zapowiedzi walki.

Sekundy wloką się jak godziny.

– Rozbiłeś mi…

Cross urywa w pół zdania. Otwiera szerzej oczy. Wygląda, jakby ktoś przekręcił pokrętło emocjonalne w jego mózgu z pozycji „zuchwała czujność” na „skrajne przerażenie”.

Czuję się tak samo. Ciarki przechodzą mi po plecach, a włosy stają dęba. W jednej paskudnej sekundzie dociera do mnie, że obaj mamy przejebane: i ja, i Cross.

Od dziobu „Priscilli” dobiega terkot karabinu maszynowego. Roznosi się po wąskich, klaustrofobicznych korytarzach niczym lawina skalna. Kiedy ustaje, długo jeszcze słychać huczące echo.

A potem dziki ryk LaFleura. Ryk obłąkańca.

– Chodźcie do tatuśka, skurwysyny!

Przełykam ślinę.

Patrzę na Crossa.

Cross patrzy na mnie.

Moja mina mówi: błagam…

Jego pozostaje bezgranicznie zdumiona i wystraszona. Kalkuluje coś pod tą łysą glacą. Wiem, że to robi, mimo iż wygląda, jakby zaraz miał popuścić w spodnie. Znam go nie od dziś. Cross – cwaniaczek. Łysa, chuda ciota, która przetrwała tak długo tylko dzięki podstępnym układom.

– Cross…

Nie słucha. Wypuszcza z dłoni nóż i łapiąc się oburącz za pręt, zaczyna tłuc nim o podłogę.

– Tutaj! LaFleur! Tutaj!

Cross drze mordę cienkim, łamiącym się głosem w takt uderzeń. Po czole spływa mu pot. Wygląda, jakby zapomniał o całym, bożym świecie.

Wykorzystuję to. Trzema długimi susami dopadam do niego i dźgam żelazną dzidą niby średniowieczny rycerz kopią. Wkładam w pchnięcie resztki sił.

– Urgh – charczy, wypluwając spomiędzy warg strumyk krwi. Spogląda na mnie zdziwionym wzrokiem i osuwa się na ziemię.

Martwy. Przebiłem go na wylot.

– Cross?!

Krzyk LaFleura dochodzi z bliższej odległości. Skubaniec nie marnował czasu. Słyszę w jego tonie nutkę zaniepokojenia.

– Cross?!

Krótka seria z karabinu. Znowu odrobinę bliżej.

Chwytam tylko nóż i rzucam się do ucieczki…

 

*

 

Czerwień, czerń, czerwień…

Ześwirowałem. Kurwa, wreszcie.

Jestem w ciasnej klitce. Nie pamiętam, jakie było jej pierwotne przeznaczenie. Od tysięcy godzin pełnych strachu i rozpaczy składujemy tu szczątki…

Siedzę pośród połamanych, obdartych z mięsa kości i czaszek. W głowie mam pustkę. Jedyna lampka awaryjna, która wisi nad otwartym na oścież włazem, mruga powoli, jakby wiedziała, że to już koniec.

Czerwień… Czerń… Czerwień…

Przeglądam się w ostrzu noża. Szeroki, błyszczący jak lustro kawałek metalu, z którego spogląda na mnie para matowych oczu, osadzonych na wychudłej twarzy. Oczy są czarne. Twarz czerwona. Jakżeby inaczej… Czy to ja?

Płaczę jak małe dziecko.

Zostało nas dwóch. Ja i LaFleur.

On ma karabin. A ja nie. On najadł się ciałem Crossa. A ja nie. On czuje się zwycięzcą. A ja nie.

On zwariował. I ja też.

Przytykam ostrze do szyi, a potem odsuwam i zaglądam zaciekawiony, czy ciągle widać na nim moje odbicie.

Próbowałem wyssać cokolwiek szpiku z kości, ale najwidoczniej ktoś pomyślał o tym wcześniej.

Głód. Co za uczucie! Gorsza jest tylko porażka.

Czerwień, czerń, czerwień… odbija się w ostrzu noża. Wychudzona twarz robi dzioba. Puszcza oczko. Wywala jęzor. Kpi ze mnie. Kurwa mać.

– Wiedziałem, że zastanę cię tutaj.

Unoszę głowę.

LaFleur. Kopniakiem odtrąca czyjeś żebra w bok i siada naprzeciwko mnie. W prawej, zwisającej luźno dłoni trzyma karabin. Palce lewej zaciska na kawałku mięsa, które pałaszuje niczym kanapkę. Czerwone światło zalewa potężne bary i mieni się w miedzianej szopie.

– Łydka – mówi. – Moje ulubione.

Z kącików ust sączy się krew. Ginie pośród skołtunionej brody.

Siedzimy w milczeniu. Słychać tylko mlaskanie LaFleura. Nie mogę oderwać oczu od posilającej się gęby.

– Nigdy bym nie pomyślał, że to ty zostaniesz razem ze mną na sam koniec.

Kiwam głową. Automatycznie jak cyborg. Mięso wygląda na soczyste.

– Myślisz, że mnie znajdą? – pyta.

– Nie.

– Ja też. To byłby cud.

– Nie będzie.

Spoglądamy na siebie.

– Zro…

Rzucam się do przodu jak atakująca kobra. Tnę grube paluchy zaciskające się na karabinie. Bryzga krew. LaFleur tłucze mnie pięścią w głowę. Miażdży mi ucho. Leżę oszołomiony. Widzę karabin i cztery ucięte serdelki. LaFleur próbuje sięgnąć po broń. Kopię go w bark. I jeszcze. I znowu. Potężny bebech przyciska mnie do podłogi. Duszę się. Szamotanina. Dźgam nożem na ślepo. Seria z karabinu. Dźgam. Kolejna seria. Krew rzyga wszędzie dokoła. Dźgam. Dźgam. Dźgam. Czerwień, czerń, czerwień… Ciało LaFleura nieruchomieje. Odtaczam je na bok. Chłepczę krew. Moje prawe ramię rwie bólem. Śmieję się i płaczę, a nade mną suną rozmazane smugi. Czerwień, czerń, czerwień… Nie wierzę, że to prawda. Nie wierzę. Załatwiłem skurwysyna. Załatwiłem wszystkich. Szlocham i ryczę ze śmiechu. Lampka miga jakby szybciej. Czerwień, czerń, czerwień… Czerwień, czerń, czerwień…

 

*

 

Siedzę przy stole w jadalni. Pomieszczenie oświetla czerwona lampka awaryjna. Godzinę temu naprawiłem kabel przerywnika, by światełko znowu migało. Przyzwyczaiłem się do tego. Czerwień, czerń, czerwień… To koi nerwy. Właz za moimi plecami jest otwarty.

Dzień wcześniej wyciągnąłem przy tym stole asa trefl, a jednak żyję i mam się dobrze. Zmiażdżone ucho i przestrzelone ramię pulsują miarowym bólem, ale poza tym wszystko jest w porządku. Czy mnie znajdą? Nie wiem. Chyba nie wierzę już w ratunek. Jestem potwornie głodny. I zmęczony. Z kuchni słychać bulgotanie. Gotuję gulasz. Czuję, że będzie pyszny.

W końcu byłem kiedyś kucharzem na tej kosmicznej łajbie!

Koniec

Komentarze

Niestrzyżone od tygodni, kręcone owłosienie na twarzy. – to owłosienie jakoś mi dziwnie brzmi, chyba lepiej zarost

 złamany w połowie, – to też jakieś dziwne, chyba starczyłoby samo "złamany"

 Oczy ma puste, lecz uważne -jakoś jedno do drugiego mi nie pasuje

jakby zaglądał pod spódnicę samej Meduzie – Meduza pod spódnicą nie miała nic ciekawego, przynajmniej mity nic o tym nie wspominają, za to w twarzy…

w uszach dzwoni mi adrenalina – nie słyszałam o dzwonieniu adrenaliny

Pozostałych dwudziestujeden ludzi zjedliśmy.– spacja

Razem z ziemią wypada z moich ust dwa zęby. – wypadają

Drepczę w tą i z powrotem – chyba w tę

dwadzieściacztery osoby – spacja Straszne to opowiadanie. Straszne, ale wciągające, choć nieco przewidywalne. Wprawdzie motyw kanibalizmu już nie pierwszy raz, ale wydaje mi się, że pierwszoosobowy sposób narracji zwiększył napięcie i dodał dodatkowego "smaczku" (cholera, niezbyt właściwe słówko po tym tekście). Nie napiszę, że mi się podobało, bo jest obrzydliwe.:-) Niezła story.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Bemik, dzięki za uwagi. Część z nich już poprawiłem, a część muszę przemyśleć. Z zamysłu opowiadanie miało  być straszne, więc dobrze, że odebrałaś je tak, a nie inaczej. ;) Miłego dnia życzę! :)

Czytało się naprawdę świetnie. Nieźle zarysowane postacie, trzyma w napięciu, bardzo dobra narracja. Tego typu historie zawsze przeważnie niosą duży ładunek emocjonalny, tobie też się to dobrze udało.

Dzięki zygfryd89! :)

Jedno przeoczenie pociąga za sobą masę błędów.   Czy na statku kosmicznym, pozbawionym napędu, można pływać i biegać?

Witaj Adamie. Tak, rozmyślałem o problemie grawitacji. Żeby rozwiązać go całkowicie, trzebaby przerobić praktycznie cały zamysł opowiadania, ale spróbuję obronić tekst tak: – Bohaterowie nie wiedzą, co jest na zewnątrz. Sama awaria również nie jest wyjaśniona, nie wiemy, jakie były jej przyczyny. Może statek rozbił się o jakieś ciało niebieskie i frunie przez ostępy kosmosu, podczepiony do tego ciała? Nie jest to powiedziane wprost, ale nie wykluczałbym tego. ;) Dzięki za czujność! :)

Świetne.

Infundybuła chronosynklastyczna

Cóż, mnie to nie przekonuje. Niewyjaśniona awaria? Kupą złomu polecieli? No to dobrze im tak. Rozbili się o jakieś ciało niebieskie? Trąby, nie nawigatorzy, złom, nie radary i komputery. No to dobrze im tak.  {  :-)  } Na Twoim miejscu posłużyłbym się chwytem z "Robota" Snerga. Chwytem odpowiednio zmodyfikowanym, nie splagiatowanym.

stefan – dzięki ;) Adamie – zapoznam się z tym chwytem, bo na ten moment nie wiem bardzo, o co chodzi. ;)

Zgadzam się z Adamem. Gdyby przyrąbali w coś na tyle masywnego, żeby zostać na powierzchni, to chyba statek by się rozleciał. Może jakieś zablokowane silniki awaryjne wprawiające w ruch obrotowy? A opowiadanie paskudne. W sensie tematyki, oczywiście. :-)

Babska logika rządzi!

Dzięki za odwiedziny, Finkla! Miało być paskudne, hehe. :-) Widziałem gdzieś, kiedyś temat "jak uszkodzić samochód", analogicznie przydałoby się – "jak uszkodzić statek kosmiczny" ;)

Niezależnie od tego jak zabrzmi moje wyznanie, muszę powiedzieć, że przeczytałam tekst z prawdziwą przyjemnością. Pewnie dlatego, że opowiadanie jest porządnie napisane. A że porusza drażliwy, nieestetyczny temat z etycznym problemem… Cóż, wokół nas aż się roi od spraw, o których pewnie wolelibyśmy nie czytać.

 

„Pośród tej skłębionej, miedzianej chaszczy wystaje tylko nos…” –– Pośród tych skłębionych, miedzianych chaszczy wystaje tylko nos… Chaszcze występują tylko w liczbie mnogiej.

 

„Dłoń drży mi tak bardzo, że o mały włos a przewróciłbym całą talię”. –– Tali luźnych kart raczej nie można postawić. Można ją położyć, a skoro leży, to chyba nie można jej przewrócić. ;-)  

 

„W chwili awarii załoga liczyła sobie dwadzieściacztery osoby”. –– W chwili awarii załoga liczyła dwadzieścia cztery osoby.

 

Ciężko określić dokładniej…” –– Trudno określić dokładniej… Ciężkie jest coś, co dużo waży.

 

„Wypluwam przeżutą glebę. Razem z ziemią wypadają z moich ust dwa zęby”. –– Wolałabym: Wypluwam przeżutą glebę, a razem z nią dwa zęby. Zęby nie wypadają znikąd indziej, tylko z ust. Wiemy też, że nie wypadły z cudzych ust.

 

Zdrętwiałą od snu szyję żądlą setki igiełek”. –– Myślę że szyja nie zdrętwiała od snu, a raczej od niewygodnego ułożenia w niedogodnej pozycji, utrudniającej prawidłowe krążenie krwi.  

 

Ciężko mi zebrać myśli”. –– Trudno mi zebrać myśli. Lub: Nie mogę zebrać myśli.

 

„…który już w chwilę później rozwiewa się…”. –– …który już chwilę później rozwiewa się

 

„Staję w pół kroku, a serce zamiera mi w piersi”. –– Staję wpół kroku, a serce zamiera mi w piersi.

 

„Cross drze się cienkim, łamliwym głosem w takt uderzeń”. –– Cross wrzeszczy/drze mordę cienkim, łamiącym się głosem w takt uderzeń. Łamliwe są rzeczy kruche; głos nie jest kruchy.

 

„Palce lewej zaciska na kawałku mięsa, który pałaszuje niczym kanapkę”. –– Palce lewej zaciska na kawałku mięsa, które pałaszuje niczym kanapkę. Pałaszuje mięso, nie kawałek.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

regulatorzy – dzięki, jak zawsze kawał dobrej roboty! ;) Poprawiłem wszystkie błędy, pomyślę jeszcze tylko o tej wywróconej talii kart. Dzięki za poświęcony czas i fajnie, że przyjemnie się to czytało. O ile zwykle wstawiam starsze opowiadania, ten tekst jest świeży, bo powstał z miesiąc temu. ;) Pozdrawiam!

Może pałaszować kawałek (mięsa), czemu nie?

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka