- Opowiadanie: Brunon Sas - Bezpalec. Przestrzeń przetrwania

Bezpalec. Przestrzeń przetrwania

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Bezpalec. Przestrzeń przetrwania

 

Siedział w kąciku izby i ostrzył drewniany kołeczek. Długimi pociągnięciami przesuwał kozik ruchem od siebie. Co chwilę na podłogę spadały delikatne wióry i widać było, że właściciel nożyka uwielbia zabawy z ostrzem. Zwłaszcza jeśli w drugiej ręce dzierży kawałek drewna, który w przeszłości był pniem osiki. Oczy miał zamglone, a usta wykrzywione w grymasie, który kojarzył mi się z zoofilią. Na karku poczułem nieprzyjemny dreszcz, a pośladki bezwiednie zbliżyły się do siebie.

Patrzyłem na sięgające ramion i opalizujące płomiennie-rudym kolorem włosy, by przezwyciężając wstręt oraz sztywność miejsca, w którym kończą się plecy, wtoczyć się bez pukania do karczemnej izby. W końcu drzwi i tak były zapraszająco otwarte. W okopconym pomieszczeniu, pod oknem majaczył niezasłany barłóg, oficjalnie zwany łóżkiem, na środku widać było mały stoliczek, na którym stała karafka z wodą, w kącie bieliła się kanka z misą, a pod ścianą ustawiono dwa zydle. Jeden z nich zajmował Rudzielec.

Spojrzał na mnie koślawym wzrokiem rozciągając usta w grymasie zadowolenia i perfidnej – jak mi się wydawało – perwersji.

– Aaaa. Mister Nofinger…

– Bezpalec el Ak’dasz. – Skorygowałem siląc się spokój.

– Cóż zatem, Nofinger, zostałeś moim sługą.

Zmroziło mnie, a flaki stanęły na baczność.

– Coś ci się popierdulkało, rudowłosy poszukiwaczu długokłych wysysaczy. Jestem strażnikiem Gildii Magów, a nie sługą – wycedziłem przez zęby.

– To tobie coś się popierdulkało, Nofinger. – Popatrzył na mnie z wściekłością, a oczy rozjarzyły mu się dziwnym blaskiem. – Twój pan, Ak’dasz, oddał cię do mojej dyspozycji. Na kolana, psie! Stopy lizać! Ak’dasz kazał!

Strzyknąłem śliną przez zęby.

– Jak se nogi ubrudziłeś, to misa jest w kącie. Służebna zaraz wody przyniesie. Mnie nic do tego. – Strzyknąłem śliną po raz wtóry.

Zawsze lubiłem patrzeć na miny dupków, którym wydawało się, że zjedli wszystkie rozumy świata i wiedzieli według jakich zasad on działa, a ten świat zaczął właśnie pokazywać im inną twarz. No bo przecież wiadomo – jak pies widzi kota, to za nim goni. Jak mucha widzi gówno, to na nim siada. Jak ktoś ze strażników Gildii Magów dostanie rozkaz od swojego czarodzieja, to musi go wykonać.

A tu skucha.

Ale czy to moja wina, że podczas inicjacji na strażnika ten patent nie zadziałał? Byłem bodaj jedynym strażnikiem Gildii, który przy czarodziejach miał własne zdanie. To w zasadzi eufemizm. Zwyczajnie, jak uznałem to za stosowne, pyszczyłem ile wlezie. Ak’dasz zdążył się do tego przyzwyczaić i odnosiłem wrażenie, że dzięki tej przypadłości miałem u niego pewne względy. Zwłaszcza, że nie pyszczyłem po próżnicy, ale tylko wtedy, gdy uznałem, że było to czegoś warte. Tak mi się przynajmniej wydawało. Inni nie mogli mojego daru strawić. Nie pasowałem do koncepcji. Tak jak temu wymoczkowi z rudymi włosami.

Muszę jednak przyznać, że opanował się dość szybko i był na tyle inteligentny, by jeszcze raz nie próbować sztuczki z podporządkowaniem mnie sobie za pomocą prostych zależności.

– A więc Nofinger…

– Bezpalec el Ak’dasz. – Pozwoliłem sobie na przypomnienie. Z odrobiną szyderstwa w głosie, oczywiście.

– A więc Bezpalcu el Ak’dasz, skoro jesteś taki bezkompromisowy, o ile oczywiście wiesz, co to określenie oznacza…

– Wolisz definicję bezkompromisowości z Encyklopedii Natury, czy z Dzieł Wolkrima Goyra? – wypaliłem bez zastanowienia, bo Rudy po prostu mnie wnerwił. – Przestań wreszcie pieprzyć farmazony, bo mi czasu szkoda. Przejdźmy do konkretów.

Rudemu drgnęła lewa powieka, a kostki na dłoni trzymającej kozik wyraźnie zbielały. Oczy miał wpatrzone w podłogę, ale siłą wyobraźni widziałem w nich złowrogi blask. No cóż, na pewno nie tak wyobrażał sobie współpracę między nami. Zamiast posłusznego pudelka, do towarzystwa otrzymał lekko wkurzonego brytana. I na pewno nie był to przypadek ze strony Ak’dasza. Skoro wysłał do Rudzielca mnie, a nie chociażby osiłka i ciężkiego na umyśle Filetosa, musiał być ku temu jakiś powód. Szkoda tylko, że Ak’dasz, jak zwykle, nie raczył mnie poinformować o swoich zamiarach.

– To co z tym wysysaczem? – zapytałem przymilnie.

Kołkowego rudzielca, z racji swojej profesji, wprawdzie szanowano, ale był to szacunek podobny do uwielbienia kata, który zna swój fach, ale w karczmie nikt się do niego z kuflem raczej nie dosiądzie. Mogłem więc spokojnie traktować go w sposób, który nie pozostawiał cienia wątpliwości, że nie jest kimś ważniejszym ode mnie. Sam siebie z tej hardości rozgrzeszyłem, mimo pewnego nieposłuszeństwa wobec Ak’dasza. Bo Ak’dasz polecił mi być Rudzielcowi pomocnym. No, ale przecież nie powiedział, że to musi być uprzejma pomoc…

Wysysacz pojawił się w Nayderze trzy miesiące temu. Początkowo myślano, że to jakiś zboczeniec, bo w dwa tygodnie zaginęło trzech młodych chłopców i cztery dziewice. Ale pewien włóczęga włamał się do zamkniętej piwnicy na przedmieściach i zamiast spokojnego noclegu znalazł siedem zmasakrowanych ciał. Widok nie mógł być miły. Ludzie gościńca przyzwyczajeni są do oglądania różnych obrazków z życia i śmierci, ale ten osobnik wyleciał z wrzaskiem na ulicę, nie dbając o to, że się ujawnia z przestępstwem włamania i podpisuje na siebie półroczny pobyt w wieży.

I nic dziwnego, że to zrobił. Gwardziści, którzy z racji wykonywanych obowiązków weszli do rzeczonej piwnicy, wybiegli stamtąd rzygając na wszystkie strony. A też wiele podczas służby widzieli.

Odnalezienie ciał nie zakończyło procederu. Jeszcze w tym samym tygodniu zniknęły kolejne osoby, które miały nie więcej niż siedemnaście lat. Na mieszczan padł blady strach i doszło do kilku samosądów. Ludzie zamknęli się w domach i wychodzili na zewnątrz tylko wtedy, gdy musieli kupić żywność lub wodę. Mniej cierpliwi wyjeżdżali z miasta.

Ale i tak co kilka dni nie można było się kogoś doliczyć. Wkrótce zaczęli znikać także starsi, nie tylko młodzieniaszki, bo ci zaczęli się dobrze pilnować, albo też byli pilnowani przez przerażonych rodziców. Rajcowie wpadli we wściekłość, bo pewnego ranka nie mogli się doliczyć dwóch spośród siebie. Wkrótce bez wieści przepadł też wezwany na pomoc i sowicie opłacony znany jasnowidz Celest Gutred. Panika wezbrała jak wiosenna fala i niewiele już brakowało, by przerwała wały.

I wtedy pojawił się Rudy. Gdyby nie nastroje w mieście, pewnie nigdy by u burmistrza Neydery audiencji nie uzyskał, ale czcigodny Ciril Drobger uchwycił się jego słów jak ślepy szczeniak sutka suki. Bo Rudy wymyślił coś takiego, że wszystkim buty pospadały. Jego zdaniem ludzi porywał i mordował wysysacz. Taki co to krwią się żywi, w nocy tylko łazi, bo słońce go spopieli, żelazo się go nie ima, biega szybciej od własnego cienia, a pewnie jak chce, to i w nietoperza się zamieni. Jedni wołali na niego wysysacz, inni wampir – jak zwał, tak zwał: grunt, że czcigodny Drobger Rudemu uwierzył.

Rudy, który przedstawił się jako pogromca wysysaczy, chciał działać sam, bo twierdził, że zna zwyczaje tych bydlaków i że w pojedynkę je najlepiej wykończyć. Ale Drobger, stary lis, chciał w tym zamieszaniu uszczknąć też coś dla siebie. Wiadomo – polityka. Jak Rudy załatwi wsysacza – bohaterem będzie Rudy. Jak Rudy przy pomocy burmistrza – część splendoru spłynie na czcigodnego. Rudy się sadził, ale Drobger sprawę załatwił krótko: albo z nim, albo nici z czerwieńców. Pogromca honorny nie był, to i na taki warunek przystał.

Wtedy wmieszał się Ak’dasz. A że przywódcy lokalnej Gildii Magów się nie odmawia, Drobger zgrzytając zębami wyraził zgodę na współpracę. I tak wylądowałem w tej zapyziałej karczemnej izbie, bo Ak’dasz rzadko kiedy załatwiał sprawy własnymi rękoma. Od brudnej roboty miał swoich ludzi. Na przykład mnie.

Tymczasem Rudzielec dalej patrzył w podłogę. Do gadulstwa mu było daleko. W końcu uniósł głowę i spokojnym głosem rzekł: – Dziś idziemy na pierwszy zwiad. Jak chcesz przeżyć, to nie rzucaj dupą.

Wreszcie zaczął gadać z sensem. Skinąłem głową, dając do zrozumienia, że sprawa jest jasna. Rozmowy nie kontynuowaliśmy, bo do izby wkroczył żylasty mężczyzna odziany w mieniące się barwami bufiaste spodnie i równie kolorową bluzę, której rękawy zdobiła koronka. Obrazu dopełniały wysokie buty z ostrogami, kapelusz z malutkim rondem, pas z solidnym mieczem po lewej i wyłożonym cennymi kamieniami kindżałem po prawej, a także sznur główek czosnku na szyi. Byłbym jego widokiem równie zdziwiony jak Rudy, gdyby nie fakt, że miałem już wcześniej okazję poznać tego osobliwego szlachcica. Zresztą w Nayderze nie było to trudne – mieścina nie była w końcu aż tak duża.

– Boucer y Spaneola, do usług. – Dotknął palcami prawej dłoni ronda kapelusza i z wyższością spojrzał na Rudzielca. Widziałem, że ten ostatni skrzywił się kwaśno i już otwierał usta, by rzucić cierpkie zdanie, więc szybko wszedłem mu w słowo.

– Nie radzę. Pan Boucer y Spaneola za bardziej subtelne uwagi obcinał uszy.

Rudy spojrzał na mnie z wyraźnym zaskoczeniem. Ostrzegłem go nie dlatego, że go polubiłem. Było wręcz przeciwnie. Ale Ak’dasz nie po to mnie tu przysyłał, żebym przypatrywał się rzezi niewiniątka (o ile speca od kołkowania wysysaczy można uważać za niewiniątko). Pewnie przyświecał mu inny cel. A Spaneola był wytrawnym szermierzem, z którym nikt przy zdrowych zmysłach wolał nie zaczynać pojedynku. Nie dość, że mieczem wywijał jak mało kto, to na dodatek miał taką krzepę, że zdarzyło mu się kiedyś jednym ciosem pięści między oczy powalić bojowego rumaka.

Tyle, że ubierał się dziwacznie.

Rudy wstał z zydla i lekko się skłonił.

– Wybacz, panie warunki, w jakich cię mogę powitać, ale skromnym człowiekiem jestem, który dla dobra ludzkości służy, nie bacząc na niewygody zsyłane mu przez los…

– Akurat – tubalnie warknął Spaneola. – Wiem, ile czerwieńców zażądałeś od szanownego Cirila Drobgera za usunięcie tego mitycznego stwora. O ile on oczywiście nie istnieje tylko w twojej chorej imaginacyi. Ale od tego ja tu jestem, żebyś burmistrza nie oszukał. Witaj Bezpalcu el Ak’dasz – dorzucił nie przerywając poprzedniego wywodu.

– To zaszczyt móc służyć pod twoją komendą, panie. – Skłoniłem się równie lekko, jak Rudzielec.

Wystarczająco, by wyrazić szacunek, ale jednocześnie nie pokazać, że jest się nic nie wartą szmatą.

– Nie przesadzaj, Bezpalcu el Ak’dasz. Kto inny musi tu udowodnić swą przydatność. Zwą cię jakoś? – rzucił w kierunku Rudego.

– Marcel Rudowłosy, panie.

– No to chociaż łatwo będzie zapamiętać.

 

Muszę przyznać, że Rudy znał się na swojej robocie. Jeszcze tego samego wieczora zaprowadził nas do piwnicy w centrum miasta, w której znaleźliśmy dwa ludzkie truchła. I rzygałem tam jak kot, a obok mnie rzygał Spaneola. Tylko Rudy, oczadziały odorem gnijącego mięsa, kijem przewracał walające się w czerwonej brei wnętrzności, wyłupione oczy, zdartą płatami skórę i poszatkowane kończyny. Wyglądało to tak, jakby ktoś miał dziką satysfakcję z mordowania ludzi zadając im przy tym okropny ból. Ja też wiele w życiu widziałem, ale to mnie przerosło. Uwierzyłem, że do takiej jatki człowiek nie byłby zdolny. A jeśli nawet – nie był już człowiekiem. Był czymś, czego należało pozbawić oddechu.

– Spóźniliśmy się. Niewiele, w drugim krew jeszcze nie skrzepła. – Rudy zachowywał się racjonalnie. – Trzeba wezwać gwardzistów. Jutro wieczorem znów go poszukamy, zbiórka u mnie w izbie.

Ani Spaneola, ani ja nie mieliśmy siły i ochoty protestować na ten jawny gwałt na ustalonej wcześniej hierarchii. Rzyganie zrobiło swoje.

 

Zgodnie z poleceniem Rudego, które w swej łaskawości uznaliśmy za prośbę, następnego popołudnia znów zawitaliśmy do obskurnej izby w gospodzie. Jej wygląd właściwie się nie zmienił od poprzedniego dnia – wyjątkiem był dodatkowy, trzeci zydel, który pojawił się przy barłogu. Jako że Boucer y Spaneola przybył wcześniej, to miejsce przypadło właśnie mnie. Siedziałem lekko kołysząc się na krótszej nodze zydla i nadstawiałem ucha na to, co ma do powiedzenia Marcel Rudowłosy. Musiał chyba coś niecoś przez noc przemyśleć, bo tym razem był bardziej wylewny.

– Wysysacze żyją raczej w pojedynkę, bo jest ich mało i rzadko łączą się w pary, ale tym razem może być inaczej – mówił ostrząc kozikiem kołeczek. – By przeżyć, muszą raz w miesiącu wyciągnąć moce choć z jednego człowieka. Ten tutaj albo jest niedoświadczonym i pozbawionym mentora przypadkiem, albo oszalał. Albo – co gorsza – trafiliśmy na kilku wsysaczy, którzy świętują swoje spotkanie i urządzają z tej okazji jakieś rytuały lub orgie.

– Takiś fachowiec i nie wiesz, z czym masz do czynienia? – zakpił Spaneola.

– Wybacz, panie, ale wysysacze nie mają zwyczaju opowiadać zwykłym śmiertelnikom o swoim życiu i przyzwyczajeniach – spokojnie odpowiedział Rudy, ale widziałem, że pytanie go ubodło, bo w oczach pojawił się błysk wściekłości. – Wszystko, co o nich wiadomo, jest zbiorem doświadczeń zebranych przez pokolenia pogromców wysysaczy, którzy swoje przemyślenia przekazywali czeladnikom. Czasem pojawia się jednak coś, czego wcześniej nie było i trzeba temu wyzwaniu stawić czoła. Żeby tę wiedzę przekazać uczniom i skuteczniej zwalczać ten czarci pomiot.

– Czyli teraz mamy taki przypadek – bardziej stwierdziłem, niż zapytałem.

Marcel skinął głową.

– Zazwyczaj nie pozostawiają po swoim posiłku śladu; wyssani po prostu znikają, aby nie wydało się, kto jest ich oprawcą. Ofiary kończą w rzece z kamieniem u szyi, albo w głębokiej skalnej rozpadlinie. Wysysacze są ostrożne, nie przebywają za długo w jednym miejscu, bo wiedzą, że zbytnio osiadły tryb życia może być najlepszą drogą do zamiany z myśliwego w ofiarę. Dlatego to, co dzieje się tutaj, w Nayderze, budzi moje duże zdziwienie. Ale i ciekawość.

Patrzyłem na Rudego i powoli dochodziło do mnie, że pogromcy wysysaczy nie muszą być takimi prostakami, jak mi się na początku wydawało. Ten przedstawiciel dość rzadko spotykanego fachu wysławiał się gładko, z sensem i daleko mu było do gburowatości katów, z którymi początkowo go utożsamiałem.

– A może to nie wysysacz? Może wilkołak? – podsunął Spaneola.

– Nie. – Marcel gwałtownie potrząsnął głową. – On potrzebuje czasu na przemianę, potem przez jakiś czas musi przebywać w postaci wilka. Ktoś by go zauważył. Poza tym wilkołak rozszarpuje ofiarę, nie bawi się w tak finezyjne kaźnie. To musi być coś, co nienawidzi ludzi, a jednocześnie może wśród nich niezauważalnie żyć.

– To jak takie bydle rozpoznać? – Spaneola wyraźnie podniósł głos o ton wyżej.

– Wysysacz, jeśli zechce, w zasadzie nie różni się od człowieka – cierpliwie wyjaśniał Rudowłosy. – Może przebywać z ludźmi, pić i jeść to co oni, rozmawiać, śmiać się, handlować, odwiedzać świątynie. Tylko niewiast nie chędoży, bo nie ma czym. To znaczy ma, ale ptaszyna nie pasuje do ludzkich kobiet, zbyt poskręcana jest. A że na dodatek te czorty żyją po kilkaset lat, mają czas, żeby zebrać doświadczenie i idealnie się dostosować.

– Więc? – Spaneola zabębnił palcami o blat stołu.

– Nawet najlepiej ukrywający się wysysacz wpadnie w końcu w rutynę i przestanie przestrzegać zasad kamuflażu. To jednak zwierzęta z dzikim instynktem, którego nie mogą czasami okiełznać. Dlatego nie będzie chciał wyjść na dwór w pełnym słońcu, nie schowa dość dobrze truchła swojej ofiary, zacznie poruszać się szybciej niż zwykły śmiertelnik, skrzywi się na widok czosnku, a na srebro będzie patrzył z przerażeniem lub wściekłością. Bo tylko osikowy kołek wbity w serce lub srebro odcinające łeb pozbawi go życia.

– A może ten, którego szukamy, to jednak zboczony wariat? – zasugerowałem.

– Nie. Wysysacze pozostawiają po sobie specyficzną woń. Wy jej nie wyczujecie, tylko długie szkolenie pozwala ludzkim zmysłom wychwycić ją. Naydera jest tym zapachem przesiąknięta.

Marcel Rudowłosy nie pozostawiał nam żadnych złudzeń.

 

Na dworze mocno szarzało. W mrocznych zaułkach Naydery ta szarość była jeszcze ciemniejsza. Szliśmy w trójkę wzdłuż szeregu na głucho zamkniętych kamienic. Staraliśmy się stąpać delikatnie, ale w panującej wokół ciszy nasze kroki było słychać z daleka i bardzo dokładnie. Prowadził Rudy, za nim kroczył Spaneola, a ja zamykałem pochód. Krążyliśmy tak po przedmieściach od dobrych kilku dłuższych chwil, ale nasz przewodnik nie zamierzał zanurzyć się w żadnej z mijanych kamienic. Węszył i zmierzał w sobie tylko znanym kierunku. W końcu zatrzymał się przed krytą słomą, zapadającą się parterową ruderą. Skinął na nas, wyciągając spod koszuli kołek z osiki.

– Gwardziści przeszukali takie opuszczone chałupy w pierwszej kolejności i niczego nie znaleźli. Nic tu po nas. – Spaneola wydął wargi w źle ukrywanej pogardzie.

– To było trzy miesiące temu. Potem do nich nie wracali – przypomniał Marcel, patrząc spode łba i zbliżył się do drzwi. Pchnął je. Ani drgnęły.

Delikatnie dotknąłem ramienia pogromcy i dałem mu sygnał, by się odsunął. Z kieszeni wyciągnąłem pęk wytrychów i zacząłem mozolne otwieranie zamka. Byłem w tym niezły, więc niewiele czasu minęło, a uporałem się z zadaniem. Zawiasy nie były naoliwione, więc nasze wtargnięcie do wnętrza budynku musiało być zauważone. A właściwie – usłyszane.

Próbowaliśmy przyzwyczaić wzrok do panujących ciemności. Zakląłem pod nosem i wyciągnąłem zza pazuchy krzesiwo. Rudy chwycił moją rękę i przecząco pokręcił głową. Westchnąłem ciężko w duchu i odruchowo chwyciłem rękojeść Sandacza. Zimny dotyk metalu ukoił moje nerwy. Ruszyliśmy przed siebie w kierunku drzwi znajdujących się po przeciwnej stronie obszernej izby. Bo wnętrze budynku stanowiło właściwie tylko jedno pomieszczenie. Walały się w nim jakieś szmaty i skorupy, pod ścianami stały otwarte i straszące połamanymi półkami zbutwiałe szafy oraz pozapadane łóżka z czarnymi od brudu kocami. Na środku, pozbawiony dwóch nóg, stał przechylony sporych rozmiarów stół. Ostrożnie przemierzyliśmy szerokość izby i stanęliśmy pod drzwiami. Nie zdążyliśmy przekroczyć progu, gdy te uchyliły się i stanął w nich młody mężczyzna.

Miał nie więcej niż dwadzieścia pięć lat, gładko zaczesane do tyłu i spięte w koński ogon długie czarne włosy oraz bladą twarz z czerwoną kreską wąskich ust. Ubrany był w szare spodnie i takiego samego koloru kubrak, przepasany finezyjnym brązowym pasem z ozdobnym sztyletem. Spojrzał na nas zaskoczony, a kiedy jego wzrok padł na Marcela – oczy zażarzyły się na czerwono. Nim zdążyliśmy w jakikolwiek sposób zareagować, szyderczo roześmiał się w głos i wybiegł głównym wejściem. Mało nie przysiadłem z wrażenia – jego prędkość była tak imponująca, że nie mogłem w nią uwierzyć. Wydawało się, że zniknął w mgnieniu oka. W uszach wciąż dźwięczał mi szyderczy śmiech.

– Ki czort. – Ocierający pot z czoła Spaneola był chyba pod takim samym wrażeniem przeżytej przed momentem incydentu, jak ja.

– Wysysacz – krótko stwierdził Marcel. – Już tu nie wróci. Idziemy do piwnicy.

– Nie będziemy go ścigać? – zapytałem, a wyraz politowania w oczach Rudego uświadomił mi, jak naiwne było to pytanie.

Ruszyliśmy do piwnicy. A potem tradycyjnie rzygałem.

 

Prawie cały następny dzień spędziłem w bibliotece Ak’dasza. Na szczęście mój mocodawca pozwalał mi czytać wybrane księgi ze swoich zasobów, a jako przełożony lokalnej Gildii Magów księgozbiór miał naprawdę spory. Mimo to z trudnością udało mi się znaleźć materiały o wysysaczach. Nie było ich dużo i większość potwierdzały słowa Marcela. Ale trafiały się też informacje, którym zwyczajnie nie uwierzyłem, bo uznałem je za wytwór rozpasanej wyobraźni. Tym bardziej, że towarzyszyły im rysunki krwiożerczych bestii, a ja miałem okazję na własne oczy przekonać się, że to nieprawda. Żadnych wystających z ust kłów, długich pazurów i skrzydeł nietoperzy u ramion. Wysysaczem mógł być – jak zauważył Rudowłosy – dosłownie każdy. Doskonale się maskowali, jak ów młodzieniaszek, którego spotkaliśmy w drzwiach do piwnicy. Gdyby nie ten czerwony błysk w oku i nienaturalna prędkość poruszania się, nigdy bym nie odgadł, że ten młody człowiek może być nieludzkim mordercą.

Po próbie zaspokojenia wiedzy, poprosiłem o spotkanie z Ak’daszem Nie liczyłem, że wyjaśni mi, dlaczego do tego zadania wyznaczył właśnie mnie (i nie pomyliłem się, bo pytanie skwitował wzruszeniem ramion i stwierdzeniem, żebym się pilnował, bo mogę zginąć – jak bym sam o tym nie wiedział!), ale miałem do niego prośbę. I żywiłem nadzieję, że mi nie odmówi, bo od tego mogło zależeć moje życie.

 

Znów włóczyliśmy się po zaułkach Naydery. Marcel węszył, a my ze Spaneolą dreptaliśmy za nim jak wierne psiaki. Widok musiał być doprawdy pocieszny, na szczęście nikt nas nie obserwował, bo mieszkańcy miasta woleli jeszcze przed zmrokiem zamknąć się w domach na cztery spusty.

– A dlaczego nie szukamy go w dzień? – Dociekał Spaneola przerywając długotrwałą ciszę.

– Bo śpi i się nie rusza. A jak się nie rusza, to się nie poci. A jak się nie poci, to nie śmierdzi. A jak nie śmierdzi, to go nie wyczuję. – Marcel znów wykazał się wielką cierpliwością.

– To ja niedługo też będę wysysaczem, bo przez te nocne eskapady całe dzionki przesypiam – zarechotał basem szlachcic.

– Nie mów tego, panie, bo możesz w złą godzinę wymówić. Wysysacze rodzą się nie tylko jako pomiot, mogą w niego zamienić każdego człowieka. Wystarczy, że całego go nie wyssą i wstrzykną w ciało trochę własnej posoki. I wtedy nie ma odwrotu, stało się. – Rudy był nadzwyczaj poważny.

– I co, kuśka się wtedy skręca? – próbował żartować Spaneola.

– I kuśka się wtedy skręca – spokojnie powtórzył pogromca.

Znów zapadła cisza. Szliśmy dalej w milczeniu. Starym szykiem: Marcel, szlachcic i na końcu ja. W pewnym momencie nasz przewodnik zatrzymał się i wskazał okazały budynek. Spaneola zaklął szpetnie, a ja dzielnie mu zawtórowałem wyrzucając z siebie jeszcze gorszą wiązankę. Rudy spojrzał na nas zdziwiony, a my uświadomiliśmy sobie, że zbyt krótko przebywa w Nayderze, by wiedzieć, kto jest właścicielem budynku, na który wskazał. My zaś znaliśmy go zbyt dobrze – dom należał do Cirila Drobgera.

Krótkie wyjaśnienie sytuacji sprawiło, że Marcel zacisnął zęby, sięgnął pod koszulę po naostrzony osikowy palik i mrucząc coś pod nosem ruszył w kierunku mieszkania burmistrza. Tym razem drzwi były zachęcająco uchylone.

Weszliśmy ostrożnie, bacznie rozglądając się na boki. W korytarzu prowadzącym do wnętrza budynku panował porządek. Podobnie jak w izbie, do której wkrótce wkroczyliśmy. Widać było umiarkowane bogactwo – na ścianach wisiały skóry dzikich zwierząt oraz broń i elementy zbroi. Podłoga także była wyściełana skórami, a szafy i pozostałe meble świadczyły o dobrym smaku właściciela. Pomieszczenie oświetlał blask umocowanych do ściany pochodni.

Rudowłosy musiał zdawać sobie sprawę, że przyjmuje zasady wysysacza, który spodziewał się nadejścia pogromcy i mógł się do tego spotkania spokojnie przygotować, szykując choćby szereg zasadzek. Nie wycofał się jednak, tylko w dłoni dzierżył osikowy palik, a jego nozdrza pracowały bez ustanku. W zasadzie mój los był w jego rękach, a właściwie w prawej dłoni trzymającej dający nadzieję kawałek drewna. Pchałem się w paszczę lwa, ale wycofać się nie mogłem. Spaneola musiał myśleć tak samo i dla dodania sobie odwagi wyciągnął z pochwy miecz. Ja uczyniłem podobnie. Marcel spojrzał na nas przelotnie, ale w jego wzroku widać było dezaprobatę – nasze żelazne klingi na pewno nie mogły zaszkodzić wysysaczowi. Miałem to dupie. Z Sandaczem w dłoni czułem się pewniej, mimo że zdawałem sobie sprawę z kruchości tego przeświadczenia.

Piwnicznych drzwi nigdzie nie było widać, ruszyliśmy więc w kierunku wiodących na piętro schodów.

Nie zdążyliśmy na nie wejść. Kiedy byliśmy u ich podstawy, z piętra uderzył wysysacz. Błyskawicznie znalazł się przy pogromcy. W to, co nastąpiło później, trudno było mi uwierzyć. Nastąpiła wymiana ciosów i bloków. Ale szczegółów nie widziałem – wszystko odbywało się w takim tempie, że nie byłem w stanie zarejestrować wszystkich ruchów. W pewnym momencie zobaczyłem tylko wylatujący w górę osikowy kołek, który wysysacz wytrącił z ręki Marcela. A w chwilę potem usłyszałem ryk triumfu – ręka Rudowłosego wbiła się pod żebra przeciwnika i weszła w ciało jak w masło. Pogromca uniósł ramię w górę, odrywając stopy wysysacza od stopni schodów. Gołym okiem widać było, jak z ciała, wciąż drgającego i nabitego na rękę Marcela, gwałtownie uchodzi życie.

Wtedy miałem okazję zobaczyć, dlaczego Boucer y Spaneola był wielkim rycerzem. Nim zdołałem wykonać jakikolwiek ruch, on zdążył wyprowadzić odwracający uwagę cios mieczem, sięgając jednocześnie po zawieszony u pasa kindżał. Miecz uderzył w wolne ramię Rudowłosego, podczas gdy srebrna klinga kindżału zmierzała wprost ku gardłu przeciwnika.

Ale Spaneola przeliczył się. Nie przewidział, że miecz odbije się niczym od metalowego słupa i pozbawi go równowagi. Tym samym wykonane ze srebra ostrze nie sięgnęło szyi przeciwnika, tylko rozorało mu pierś.

Marcel zaryczał wściekle, a oczy zapłonęły mu czerwonym blaskiem. Jednym szybkim ruchem zrzucił truchło wysysacza na ziemię i tą samą ręką uderzył na odlew. Głowa Spaneoli poleciała w bok, uderzyła o ścianę, a po chwili toczyła się po podłodze chlapiąc posoką na kosztowne skóry. Tymczasem Rudowłosy chwycił bezgłowy korpus i skierowawszy na twarz bijący z aorty strumień krwi, łapczywie łapał posokę w usta.

Stałem jak sparaliżowany. Myślę, że Spaneola, podobnie jak ja, zorientował się w sytuacji w momencie, kiedy doszło do starcia na schodach. O ile szybkość ruchów można było od biedy wytłumaczyć długim szkoleniem i zjedzonymi ziołami, to śmiertelny cios nie dał się racjonalnie wyjaśnić. Boucer y Spaneola też pewnie przygotowywał się do tego spotkania i na pewno gdzieś wyczytał, że wysysacza – oprócz osikowego kołka i srebra – może jeszcze zabić gołymi rękoma inny wysysacz. I do tego właśnie doszło w domu Cirila Drobgera. Ale to nayderowski szlachcic miał lepszy ode mnie refleks i dlatego nie żył. A ja trzymałem w ręku Sandacza i nie mogłem się ruszyć.

Marcel przerwał ucztę. Spojrzał w moim kierunku i mrugnął porozumiewawczo. Na uwalanej krwią twarzy wyglądało to co najmniej upiornie.

– I co, Nofinger, nie mówiłem, że każdy wysysacz nie okiełzna kiedyś swojego dzikiego instynktu?

– Jestem Bezpalce. – Machinalnie sprostowałem zaczepkę.

Roześmiał się rubasznie.

– Wiem, wiem, Bezpalec el Ak’dasz. Już raz mi się przedstawiłeś wystarczająco dobrze. Wolkrim Goyr, pamiętasz? Naprawdę to czytałeś?

Bezwiednie skinąłem głową.

– Proszę, proszę, uczony rzeźnik czarodzieja. – Rudowłosy gwałtownym ruchem urwał koronkowy rękaw szaty Spaneoli i przyłożył do rany na piersi. Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem. Czułem, że między nami nawiązuje się jakaś więź.

– To ścierwo było lepsze niż myślałem. – Potrząsnął głową i wskazał leżącego na schodach wysysacza. – Ale skoro wyzwał mnie na pojedynek, to ma za swoje. Chciał mi odebrać moje tereny łowieckie. Od trzystu lat nikomu się to nie udało – dodał z nieukrywaną dumą w głosie.

– Więc te wszystkie mordy to nic innego, jak wezwanie do walki o tereny łowieckie? – bardziej stwierdziłem, niż zapytałem.

– Wiem, że wolałbyś orgie, ewentualnie rytuały, ale to nie w naszym stylu. My wolimy samotność. Jeżeli zdarzy się coś takiego, jak tu, w Nayderze, oznacza tylko jedno – wysysacz chce powiększyć swoje terytorium. To musi być coś na tyle spektakularnego, żeby dotychczasowy właściciel się ujawnił. Po każdym kolejnym i następującym po sobie w krótkim czasie morderstwie znalezienie kolejnej ofiary będzie znacznie trudniejsze niż dotychczasowe bezproblemowe porwanie dzieciaka zbierającego jagody na skraju lasu. By przetrwać, rzeź trzeba przerwać. Musi więc dojść do spotkania i próby sił. Tak jak teraz. Inna sprawa, że i ja przy tej rzezi skorzystałem, zapisując kilka ofiar na konto tego, który mnie wyzwał. Musiałem się wzmocnić przed walką – dodał jakby na usprawiedliwienie.

Przez dłuższą chwilę patrzyliśmy sobie w oczy. Obaj wiedzieliśmy, co teraz nastąpi.

– Podjąłeś decyzję? – zapytał w końcu Rudowłosy.

Skinąłem głową i z krzykiem wyprowadziłem Sandacza do ciosu z dołu. Widziałem ten ironiczny wyraz twarzy Marcela, który od niechcenia wystawił rękę, by powstrzymać uderzenie. Ale ostrze Sandacza nie odbiło się od niej jak od metalowej kolumny. Przecięło nadgarstek wysysacza jak papier i nim zaskoczony Rudzielec zdążył zareagować, chlasnąłem go z boku w szyję. Łeb potoczył się po podłodze i spoczął niczym bliźniak obok głowy Boucera y Spaneoli.

Bo Marcel Rudowłosy popełnił błąd. Mój okrzyk nie był zawołaniem wojennym. To był odczyniacz czaru, którym Ak’dasz pokrył cienką warstwą żelaza klingę Sandacza. Klingę, którą wcześniej obtoczyłem w srebrze.

 

Koniec

Komentarze

Przeczytałam kilka pierwszych akapitów i nie zachwyciły mnie na tyle, by czytać dalej. We fragmentach które przeczytałam: – gubisz spójniki; – słownictwo w narracji jest, moim zdaniem, źle dobrane; raz masz kwieciste i poetyckie porównania, a raz używasz języka potocznego; zdecyduj się.

Ja z kolei, zgubiłam przecinek przed "które". Hańba mi.

Co chwilę na podłogę spadały delikatne wióry i widać było, że właściciel kozika uwielbia zabawy z ostrzem trzymanym w dłoni. – trochę to zgrzyta   Zwłaszcza jeśli w drugiej ręce dzierży kawałek drewna, który w przeszłości był pniem osiki. Oczy miał zamglone, a usta wykrzywione w grymasie, który kojarzył mi się z zoofilią. Po karku przeszedł mi nieprzyjemny dreszcz, a pośladki bezwiednie zbliżyły się do siebie. – pomieszałeś czasy, a poza tym nagle ni z gruszki, ni z pietruszki wspomniałeś o odczuciach innego bohatera   Pomieszczenie było okopcone, pod oknem majaczył nie zasłany barłóg (…) – jak piszemy nie z przymiotnikami?   Jeszcze w tym samym tygodniu zniknęły kolejne osoby, które miały nie więcej niż 17 lat. – liczebniki zapisujemy słownie   Miał nie więcej niż 25 lat (…) – j.w.   Nie było ich dużo i większość potwierdzały słowa Marcela. Ale były też informacje, którym zwyczajnie nie uwierzyłem, bo uznałem je za wytwór rozpasanej wyobraźni. – powtórzenia   Po próbie zaspokojenia wiedzy, poprosiłem o spotkanie z Ak’daszem Nie liczyłem, że wyjaśni mi, dlaczego do tego zadania wyznaczył właśnie mnie – zjadło kropkę.   Oprócz tego brakuje sporo przecinków.   Nie jest najgorzej, ale dopracuj zakończenie. Za szybko to poszło i zabrakło jakiejś ciekawszej konkluzji.   Pozdrawiam

Mastiff

Przeczytałem wszystkie trzy "Bezpalce". Tekst bardzo klimatyczny i wciągający. Niby kolejne opowiadanie pisane pod wzór wiedźmina, a jednak ma swój urok. Popracuj nad przecinkami, nie gub wyrazów i dopracuj styl, a kto wie, może będzie z ciebie kolejny Sapkowski ;)

Dobre. Czekam na następne opowiadania o Bezpalcu.

Infundybuła chronosynklastyczna

Znowu mi się spodobało, chociaż poprzedni tekst jednak bardziej. Zgadzam się z Bohdanem – od rozpoczęcia polowania na wysysacza akcja rozwija się po łebkach, skrótowo. Ale – fajne opowiadanie.

Przede wszystkim – duże dzięki za poświęcony czas i uwagi do tekstu. Antona Ego – przykro mi, że tekst się nie spodobał, ale jak mówili w Rzymie: de coloribus et gustibus non disputandum. Mnie np. nie podoba się Pilipiuk, a w księgarniach jego książek na półkach jest na metry  – co nie oznacza, że chcę się do Pilipiuka jakoś porównywać, bo nawet nie doskoczę :) – pomieszanie języków (potocznego i literackiego) było zamierzone. Bezpalec jeszcze niedawno był włóczęgą, więc trudno, by cały czas wysławiał się kwieciście. – "gubisz spójniki" – możesz rozwinąć, bo nie załapałem o co chodzi?   Bohdan – "uwielbia zabawy z ostrzem trzymanym w dłoni. – trochę to zgrzyta". Jakie zgrzyta??? To przecież głupota pierwszej wody jest – gdyby trzymał ostrze, to by się pokaleczył, a nie strugał kołeczki :( – "nie zasłany barłóg" – zawsze mówiłem, że Word odmóżdża, a teraz sam się na tę głupotę złapałem :( – "17 lat" – jest na to jakaś zasada? Mnie uczono, że liczebniki pisze się słownie do dziewięciu, potem liczbą. Oczywiście nie dotyczy to dialogu, bo tam zawsze pisze się liczebniki słownie.   Jack Felix – trochę się zdziwiłem, że wzoruję się na Sapku. Miałem okazję się z nim spotkać i porozmawiać nie tak długo po jego debiucie w pierwszym konkursie "Fantastyki" (to było chyba podczas Polconu w Gdańsku) i jakoś nie przypadł mi do gustu jako człowiek. Od tego czasu z zasady jego tekstów nie czytałem.   stefan.kawalec – niestety, w narazie nie będzie kolejnego opowiadania o Bezpalcu, bo miałem gotowe trzy i je tutaj opublikowałem. Pomysły są, ale jeszcze trzeba wygospodarować trochę czasu, by to napisać… Ale to miłe, że jest ktoś, kto uznaje, że moja pisanina jest coś warta :)   ocha – końcówka jest potraktowana nieco skrótowo, bo walka między wysysaczami i to, co się później działo, nie trwało długo. Założenie było takie, że skoro coś trwa krótko, nienaturalne będzie rozciąganie tego bardziej niż czas rzeczywisty. A tak na marginesie – wydawało mi się, że "Przestrzeń przetrwania" jest ciekawsza od "Korzeni odrodzenia" ;)   Jeszcze raz bardzo dziękuję za uwagi, naprawdę bardzo je cenię. I mam cichą nadzieję, że regulatorzy jeszcze mnie za ten tekst wypunktują ;)

wypunktuje, oczywiście :)

Brunonie, bądź cierpliwy i nie trać nadziei. Jesteś pierwszy na mojej liście. Długiej liście piętrzących się zaległości. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Mając w pamięci Korzenie odrodzenia, byłam przygotowana na tekst na podobnym poziomie, jednak Przestrzeń przetrwania nieco mnie zawiodła. Mam także wrażenie, że od pewnego momentu bardzo chciałeś skończyć opowiadanie, skutkiem czego zakończenie jest jakieś takie byle jakie, bardzo gwałtowne i jakby urwane w pół zdania. Mimo wszystko czytało się dobrze i mam nadzieję, że może znajdziesz nieco czasu i uraczysz nas jeszcze jakąś fascynującą przygodą Bezpalca.

 

Siedział w kąciku izby i kozikiem ostrzył drewniany kołeczek. Długimi pociągnięciami przesuwał ostrze ruchem od siebie. – By uniknąć powtórzenia, proponuję: Siedział w kąciku izby i ostrzył kołeczek. Długimi pociągnięciami przesuwał kozik ruchem od siebie. Czy kozikiem mógł ostrzyć kołeczek inny, niż drewniany?  

 

…że właściciel kozika uwielbia zabawy z ostrzem trzymanym w dłoni. – …że właściciel nożyka uwielbia zabawy trzymanym ostrzem. Myślę, że bawił się kozikiem, nie z kozikiem. Jasne jest, że trzymał kozik w dłoni.  

 

Po karku przeszedł mi nieprzyjemny dreszcz… –Ja napisałabym: Poczułem na karku nieprzyjemny dreszcz 

 

Patrzyłem na sięgające ramion długie, opalizujące płomiennierudym kolorem włosy… – Myślę że o włosach do ramion, nie można powiedzieć, że są długie.

Może: Patrzyłem na sięgające ramion, opalizujące płomiennie-rudym kolorem włosy

 

W końcu drzwi i tak były zapraszająco otwarte. Pomieszczenie było okopcone, pod oknem majaczył nie zasłany barłóg, oficjalnie zwany łóżkiem, na środku widać było mały stoliczek, na którym stała karafka z wodą, w kącie bieliła się kanka z misą, a pod ścianą ustawione były dwa zydle. Jeden z nich zajmował Rudzielec.

Proponuję: W końcu drzwi i tak były zapraszająco otwarte. W okopconym pomieszczeniu, pod oknem majaczył niezasłany barłóg, oficjalnie zwany łóżkiem, na środku ujrzałem mały stoliczek, na nim karafkę z wodą, w kącie bieliły się kanka i misa, pod ścianą zaś stały dwa zydle. Na jednym z nich siedział Rudzielec.

 

Kołkowy rudzielec, z racji swojej profesji, był wprawdzie szanowany, ale był to szacunek podobny do…Kołkowy rudzielec, z racji swojej profesji, był wprawdzie szanowany, ale w sposób podobny do

 

Ludzie gościńca przyzwyczajeni są do oglądania różnych obrazków z życia i śmierci, a ten wyleciał z wrzaskiem na ulicę… – Obrazek miał dość przyglądania mu się i wyleciał na ulicę?! ;-)

 

Bo Rudy wymyślił taką koncepcję, że wszystkim buty pospadały. – Gdyby Rudy miał pomysł na wymyślenie idei koncepcji, to i onucki same by się ze stóp osunęły. ;-) Wymyśleć koncepcję jest masłem maślanym.

 

Ale Drobger, stary lis, chciał coś z tego zamieszania uszczknąć też dla siebie”. – Ja napisałabym: Ale Drobger, stary lis, chciał w tym zamieszaniu uszczknąć także coś dla siebie.

 

Dalszej rozmowy nie kontynuowaliśmy…Rozmowy nie kontynuowaliśmy.

Dalsze kontynuowanie jest masłem maślanym.

 

…mężczyzna odziany w mieniące się barwami bulfiaste spodnie i równie kolorową bluzę zakończoną rękawami z koronką. – Kolorowa bluza, podobne jak barwne opowiadanie, musi być ładnie zakończona, w tym wypadku pięknymi rękawami. Rękawy były zakończeniem dekoltu bluzy, czy zdobiły ją u dołu? ;-)

Może: …mężczyzna odziany w mieniące się barwami bufiaste spodnie i równie kolorową bluzę, której rękawy zdobiła koronka.

 

Dotknął palcami prawej dłoni rondo kapelusza…Dotknął palcami prawej dłoni ronda kapelusza

 

Jako że Boucer y Spaneola przybył szybciej – Boucer przybiegł? ;-)

Raczej: Jako że Boucer y Spaneola przybył wcześniej 

 

Siedziałem lekko kołysząc się na krótszej nodze… – To przykre, że Bezpalec miał jedną nogę krótszą, pocieszające zaś to, że druga była dłuższa. ;-)  

 

…nadstawiałem ucha na to, co ma do powiedzenia Marcel Rudowłosy. – Ja napisałabym: …nadstawiałem ucha, by wiedzieć, co ma do powiedzenia Marcel Rudowłosy.

 

By przeżyć, muszą miesięcznie wyciągnąć moce z jednego człowieka. – Czy chodzi o to, że: By przeżyć, muszą przynajmniej raz w miesiącu wyciągnąć moce z jednego człowieka.

 

Wysysacze są ostrożne, nie przebywają za długo w jednym miejscu, bo wiedzą, że zbytnio osiadły tryb życia może być najlepszą drogą do zamiany z myśliwego w ofiarę. – Ja napisałabym: Wysysacze są ostrożne, bo wiedzą, że zbyt długie przebywanie w jednym miejscu, może być najlepszą drogą do przeistoczenia się z myśliwego w ofiarę.

 

Patrzyłem na Rudego i powoli dochodziła do mnie myślPatrzyłem na Rudego i powoli sobie uświadamiałem

 

Wy jej nie wyczujecie, tylko długie szkolenie pozwala wychwycić je ludzkim zmysłom.Wy jej nie wyczujecie, tylko długie szkolenie pozwala ludzkim zmysłom wychwycić .

 

W ciemnych zaułkach Naydery ta szarość była jeszcze bardziej ciemna. – Ja napisałabym: W mrocznych zaułkach Naydery ta szarość była jeszcze ciemniejsza.

 

Węszył i zmierzał w sobie tylko znanym kierunku. W końcu zatrzymał się przed krytą słomą, zapadającą się parterową ruderą. Skinął w naszym kierunku wyciągając spod koszuli spory kołeczek z osiki. – Spory kołeczek jest już kołkiem. Może: Węszył i zmierzał w sobie tylko znanym kierunku. W końcu stanął przed krytą słomą, zapadającą się parterową ruderą. Skinął na nas, wyciągając spod koszuli kołek z osiki.

 

…przypomniał patrząc spode łba Marcel… – …przypomniał Marcel, patrząc spode łba

 

Byłem w tym niezły, więc niewiele czasu minęło, zanim się z zadaniem uporałem. – Ja napisałabym: Byłem w tym niezły, więc niewiele czasu minęło, a uporałem się z zadaniem.

 

Próbowaliśmy przyzwyczaić wzrok do otaczających nas ciemności. Próbowaliśmy przyzwyczaić wzrok do panujących ciemności.

 

Zimny dotyk metalu ukoił moje nerwy.Dotyk zimnego metalu ukoił moje nerwy.

 

…pod ścianami stały albo otwarte i straszące połamanymi półkami zbutwiałe szafy, albo pozapadane łóżka z czarnymi od brudu kocami. – Czyżby niemożliwe było odróżnienie szafy od łóżka? ;-)

Może: …pod ścianami stały otwarte, straszące połamanymi półkami zbutwiałe szafy i pozapadane łóżka z czarnymi od brudu kocami.

 

Na środku, pozbawiony dwóch nóg, stał przechylony w jedną stronę sporych rozmiarów stół. – Czy jest możliwe jednoczesne pochylenie się w więcej niż jedną stronę? ;-)  

 

Ostrożnie przemierzyliśmy szerokość izby i stanęliśmy pod drzwiami. Nie zdążyliśmy wejść do środka – Przecież byli w środku. ;-)

Ja napisałabym: Ostrożnie przemierzyliśmy szerokość izby i stanęliśmy pod drzwiami. Nie zdążyliśmy przekroczyć progu

 

Ocierający pot z czoła Spaneola był chyba pod takim samym wrażeniem przeżytej przed momentem chwili jak ja. – Chwila i moment są synonimami.

Ja napisałabym: Ocierający pot z czoła Spaneola, był chyba pod takim samym wrażeniem przeżytego przed momentem incydentu, jak ja.

 

Żadnych wystających z ust kłów, skrzydeł nietoperzy u ramion i długich pazurów. – Nietoperze skrzydła u długich pazurów?! ;-)  

 

…ale miałem do niego prośbę. I miałem nadzieję, że mi nie odmówi, bo od tego mogło zależeć moje życie. – …ale miałem do niego prośbę. I żywiłem nadzieję, że nie odmówi, bo od tego mogło zależeć moje życie.

 

W korytarzu prowadzącym do wnętrza budynku panował porządek, podobnie jak w izbie, do której po jego przejściu wkroczyliśmy. – Udało im się przejść porządek, czy porządek przeszedł sam? ;-)

Może: W korytarzu prowadzącym do dalszych pomieszczeń panował porządek, podobnie jak w izbie, do której właśnie wkroczyliśmy.  

 

Widać było umiarkowany przepych – Moim zdaniem umiarkowanie jest zaprzeczeniem przepychu.

 

To, co nastąpiło później, było dla mnie czymś, w co trudno było mi uwierzyć.W to, co nastąpiło później, trudno mi było uwierzyć.

 

…wszystko odbywało się w takim tempie, że nie byłem w stanie tego zarejestrować. – …wszystko odbywało się w tempie wręcz niemożliwym do zarejestrowania/dostrzeżenia.

 

…zobaczyłem tylko wylatujący wysoko w górę osikowy kołek… – Czy kołek mógł wylecieć wysoko w dół? ;-)  

 

Nim zdążyłem wykonać jakikolwiek ruch, on zdążył wyprowadzić…Nim zdołałem wykonać jakikolwiek ruch, on zdążył wyprowadzić

 

Nie przewidział, że miecz odbije się niczym od metalowego słupa i wytrąci go z równowagi.Nie przewidział, że miecz odbije się niczym od metalowego słupa i pozbawi go równowagi.

 

Patrzyliśmy sobie przez dłuższą chwilę w oczy.Przez dłuższą chwilę patrzyliśmy sobie w oczy.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo dziękuję za uwagi, jak zwykle wypunktowałaś mnie niezwykle skutecznie :) Trochę spóźnione te podziękowania, ale urlopowałem przy założeniu, że nie mam dostępu do sieci, bo dopiero wtedy da się odpocząć. Co do tekstu – chyba zaczynam rozumieć, gdzie leży problem z zakończeniem. Pomieszałem typowe opowiadanie z szortem, który powinien się kończyć gwałtownie i niespodziewanie, a efekt – jak się okazało – nie był najlepszy. Mimo wszystko miło mi, że ktoś czeka na kolejne wypociny o Bezpalcu. Jakiś pomysł zacząłem właśnie przelewać na klawiaturę…

Opowiadanie może szału nie robi, ale jest takie solidne. Po korekcie Reg napisane już całkiem porządnie. Fajny motyw z rzucanym wyzwaniem. Misie.

Na środku, pozbawiony dwóch nóg, stał przechylony sporych rozmiarów stół.

To jakim cudem stał? I to jeszcze na środku, bez możliwości podparcia o ścianę?

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka