- Opowiadanie: Yoss - Niech żyją Wielkie Niemcy!

Niech żyją Wielkie Niemcy!

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Niech żyją Wielkie Niemcy!

Ben­dler­block, Ber­lin, 19 lipca 1944, go­dzi­na 22:43

 

– Jak na obe­rsta pa­trzę, to za­sta­na­wiam się, po co mi wła­ści­wie po­trzeb­ne aż dzie­sięć pal­ców. – Obe­rleut­nant Wer­ner von Ha­eften był pełen po­dzi­wu dla zręcz­no­ści swego prze­ło­żo­ne­go. – Nie znam ni­ko­go, kto ro­bił­by to szyb­ciej.

 

Obe­rst Claus Phil­lip Maria Schenk Graf von Stauf­fen­berg odło­żył na stół zło­żo­ne­go lu­ge­ra i ude­rze­niem w przy­cisk za­trzy­mał sto­per. Nie zer­k­nąw­szy nawet w jego kie­run­ku, chwy­cił szklan­kę trzy­dzie­sto­trzy­let­niej szkoc­kiej i bez­ce­re­mo­nial­nie wypił całą jej za­war­tość.

 

– Trzy­dzie­ści sześć se­kund – od­czy­tał wresz­cie z cza­so­mie­rza i skrzy­wił się. – By­wa­ło le­piej.

 

– O se­kun­dę. Z dzie­się­cio­ma pal­ca­mi za­miast trzech. Przed opróż­nie­niem całej bu­tel­ki whi­sky. – Von Ha­eften zda­wał się tra­cić cier­pli­wość. – Mój naj­lep­szy czas to mi­nu­ta…

 

– Jesz­cze dużo ćwi­czeń przed tobą, młody – prze­rwał mu von Stauf­fen­berg i na­tych­miast opróż­nił ko­lej­ną szklan­kę.

 

– Może już wy­star­czy tego picia? Po­wi­nien obe­rst być jutro w for­mie. Pro­szę pa­mię­tać o ran­dze za­da­nia.

 

– Pa­mię­tam do­sko­na­le, mo­żesz być tego pewny. Po­dasz mi ak­tów­kę? Jesz­cze raz prze­ćwi­czę skła­da­nie ła­dun­ku i mo­że­my udać się do kwa­ter – od­rzekł obe­rst, na­le­wa­jąc sobie znowu. – Dzię­ku­ję – dodał, gdy otrzy­mał to, o co pro­sił.

 

Ad­iu­tant prze­wró­cił ocza­mi i pod­szedł do drzwi, po dro­dze za­bie­ra­jąc z wie­sza­ka swój płaszcz.

 

– Pro­szę tylko pa­mię­tać, że sie­dem­na­ste fia­sko to już bę­dzie za dużo dla Wi­der­stand – rzu­cił sucho i otwo­rzył drzwi.

 

– Nie będę po­ka­zy­wał pal­cem, kto bał się po­cią­gnąć za spust – od­parł z prze­ką­sem obe­rst.

 

Wer­ner nie od­po­wie­dział. Wy­szedł szyb­ko z ga­bi­ne­tu, trza­ska­jąc drzwia­mi.

 

Von Stauf­fen­berg wzru­szył obo­jęt­nie ra­mio­na­mi, dopił resz­tę al­ko­ho­lu wprost z bu­tel­ki i z ocią­ga­niem przy­stą­pił do skła­da­nia ła­dun­ku wy­bu­cho­we­go. Po chwi­li prze­rwa­ło mu na­tar­czy­we pu­ka­nie.

 

– Wlazł! – krzyk­nął nieco prze­pi­tym gło­sem. Może rze­czy­wi­ście tro­chę prze­sa­dził z al­ko­ho­lem tego wie­czo­ra. – Von Ha­eften, czego pu­kasz? – spy­tał, nie pod­no­sząc wzro­ku znad bomby.

 

– Bo nie je­stem von Ha­eften – stwier­dził cicho major We­hr­mach­tu, wcho­dząc w asy­ście dwóch sze­re­go­wych uzbro­jo­nych w MP40. – Czy mam przy­jem­ność roz­ma­wiać z obe­rstem Clau­sem von Stauf­fen­ber­giem, człon­kiem Wi­der­stand, pla­nu­ją­cym do­ko­nać dnia ju­trzej­sze­go za­ma­chu na osobę Führera?

 

– Skąd­że znowu… Skąd wam to przy­szło do głowy, ma­jo­rze? – od­parł po­wo­li von Stauf­fen­berg, pró­bu­jąc wy­czy­tać co­kol­wiek z oczu go­ścia. Nie­ste­ty te skry­te były za ciem­ny­mi oku­la­ra­mi.

 

– Nawet nie pró­buj – po­wie­dział spo­koj­nie nie­zna­jo­my, gdy spo­strzegł po­wol­ny ruch ręki von Stauf­fen­ber­ga w kie­run­ku le­żą­ce­go na biur­ku lu­ge­ra. – Obe­rst pój­dzie z nami i nie bę­dzie pró­bo­wał żad­nych sztu­czek – dodał gło­sem nie zno­szą­cym sprze­ci­wu, a po­par­tym dwoma od­bez­pie­czo­ny­mi MP40 w dło­niach żoł­nie­rzy.

 

Von Stauf­fen­berg nic już nie od­po­wie­dział. Major z pa­skud­nym uśmie­chem na twa­rzy prze­ło­żył mu opa­skę na zdro­we oko i zwią­zał ręce w łok­ciach, za ple­ca­mi, po czym wy­pro­wa­dził go na ze­wnątrz. Obe­rsta po­sa­dzo­no na tyle Kübel­wa­ge­na mię­dzy dwoma Schützami, a lufy ich MP40 wbiły mu się bo­le­śnie pod żebra. Po chwi­li kie­row­ca za­pu­ścił sil­nik i w to­wa­rzy­stwie cha­rak­te­ry­stycz­ne­go po­mru­ku gaź­ni­ko­we­go bok­se­ra po­wo­li od­je­cha­li w mrok.

 

 

Unbe­kan­n­ter Platz, Ber­lin, 19 lipca 1944, go­dzi­na 23:49

 

Ręce obe­rsta zdą­ży­ły już zdrę­twieć, a znacz­na ilość wy­pi­te­go al­ko­ho­lu ude­rza­ła mu do głowy, spo­wal­nia­jąc my­śle­nie i plą­cząc język. Sy­tu­ację po­gar­sza­ła do­dat­ko­wo stu­wa­to­wa ża­rów­ka świe­cą­ca pro­sto w twarz. Pałka w rę­kach ma­jo­ra też nie po­ma­ga­ła. Von Stauf­fen­berg stra­cił już przez nią dwa zęby. Trud­no mu było oce­niać, jak długo już tu jest i gdzie to „tu” się wła­ści­wie znaj­du­je. Jazda nie była zbyt długa, ale za to wy­jąt­ko­wo nie­wy­god­na, jak to w Kübel­wa­ge­nie – mały sa­mo­cho­dzik na bazie Gar­bu­sa miał ten­den­cję do wstrzą­sa­nia wnętrz­no­ścia­mi pa­sa­że­rów na naj­mniej­szych nawet wy­bo­jach.

 

– Za­dzwoń do Go­er­de­le­ra, Becka albo Ol­brich­ta, po­twier­dzą! Nie je­stem żad­nym zdraj­cą! – Zdo­łał w końcu wy­krzy­czeć, igno­ru­jąc krew za­le­wa­ją­cą mu usta.

 

– Nie wszy­scy tak twier­dzą! – Słowa ma­jo­ra zbie­gły się z ko­lej­nym ude­rze­niem pałki, tym razem w splot sło­necz­ny. Von Stauf­fen­berg zgiął się na tyle, na ile po­zwa­la­ły krę­pu­ją­ce go więzy.

 

Przez chwi­lę od­dy­chał cięż­ko, wal­cząc z pro­mie­niu­ją­cym bólem. Wresz­cie opa­no­wał się i wy­pro­sto­wał.

 

– Kto jest wa­szym bez­po­śred­nim prze­ło­żo­nym, ma­jo­rze? – spy­tał, sa­piąc cicho.

 

Major w od­po­wie­dzi za­mach­nął się jesz­cze raz.

 

– Je­stem star­szy stop­niem, ma­jo­rze! Więc roz­ka­zu­ję, by­ście od­po­wie­dzie­li na py­ta­nie, kto jest wa­szym prze­ło­żo­nym!

 

– Ge­ne­ra­lo­berst Frie­drich Fromm! – Ko­lej­ny cios pałki spadł na kark von Stauf­fen­ber­ga. Major zda­wał się czer­pać przy­jem­ność z tor­tu­ro­wa­nia go.

 

– Fromm, tak? Więc za­dzwoń­cie i go obudź­cie!

 

Major jakby stra­cił pew­ność sie­bie. Pod­niósł słu­chaw­kę i wy­krę­cił numer do­mo­wy do­wód­cy Armii Re­zer­wo­wej. Od­cze­kał chwi­lę, a gdy tylko po dru­giej stro­nie roz­legł się za­spa­ny głos From­ma, major wy­prę­żył się na bacz­ność, po czym pod­szedł do zwią­za­ne­go.

 

– Ktoś od cie­bie mnie tu okła­da pałką i za­rzu­ca udział w spi­sku na osobę Führera! – ryk­nął do słu­chaw­ki. – Na­zwi­sko? Nie przed­sta­wił się… – Pod­niósł wzrok. – Wasze na­zwi­sko? – rzu­cił.

 

– Hans Müller… – Major już zu­peł­nie stra­cił ani­musz.

 

– Hans Müller – po­wtó­rzył von Stauf­fen­berg. Przez chwi­lę słu­chał słów From­ma, po czym ru­chem brwi na­ka­zał ma­jo­ro­wi za­bra­nie słu­chaw­ki. – Wi­dzisz, Müller, je­steś teraz w kiep­skiej sy­tu­acji. – Von Stauf­fen­berg wy­pluł ząb. – Ge­ne­ra­lo­berst Fromm twier­dzi, że twoje dzia­ła­nia prze­ciw­ko mnie są sa­mo­wo­lą. Bę­dziesz miał szczę­ście, jeśli zo­sta­niesz tylko zde­gra­do­wa­ny, choć na twoim miej­scu nie li­czył­bym na nic wię­cej niż stry­czek. Ale nie mam czasu zaj­mo­wać się takim ścier­wem jak ty, więc jeśli na­tych­miast mnie roz­wią­żesz, opa­trzysz i od­sta­wisz skąd za­bra­łeś, wsta­wię się za tobą i może skoń­czy się na wię­zie­niu. Co o tym są­dzisz? Lep­szej pro­po­zy­cji nie bę­dzie.

 

Major po­bladł strasz­li­wie. Roz­wią­zał po­spiesz­nie obe­rsta i przez na­stęp­ne pół go­dzi­ny mam­ro­tał słowa prze­pro­sin i proś­by o łaskę i wzgląd na ro­dzi­nę. Von Stauf­fen­ber­ga tro­chę to ba­wi­ło. I przy­naj­mniej miał teraz stu­pro­cen­to­wą pew­ność, że Fromm jest po jego stro­nie.

 

 

Stre­fa po­wietrz­na nad Al­len­ste­in, 20 lipca 1944, go­dzi­na 09:48

 

Von Stauf­fen­berg i von Ha­eften od rana nie ode­zwa­li się do sie­bie, nawet gdy obe­rleut­nant po­ma­gał prze­ło­żo­ne­mu za­pi­nać gu­zi­ki ko­szu­li. Ad­iu­tant był cią­gle ob­ra­żo­ny przez wy­da­rze­nia po­przed­nie­go wie­czo­ra. Obe­rsto­wi było to nawet na rękę, bo­wiem przez te same, oraz póź­niej­sze, wy­da­rze­nia bo­la­ła go głowa… I wszyst­ko inne też. Mimo przy­kła­da­nia cią­gle lodu do si­nia­ka na skro­ni, pocił się jak szczur. W sumie była to oko­licz­ność sprzy­ja­ją­ca – za­wsze to jakiś pre­tekst do uda­nia się na stro­nę by uzbro­ić ła­dun­ki.

 

 

Ben­dler­block, Ber­lin, 21 lipca 1944, go­dzi­na 00:15

 

Noc była go­rą­ca. Trzy­dzie­sto­stop­nio­wy upał i wi­szą­ca w po­wie­trzu wil­goć zwia­stu­ją­ca burzę były jed­nak ni­czym wobec wy­da­rzeń ostat­nich go­dzin. Wal­ki­ria za­koń­czy­ła się nie­po­wo­dze­niem, a jej po­my­sło­daw­com zo­sta­ło kilka nędz­nych minut życia.

 

Von Stauf­fen­berg prze­kli­nał się w my­ślach za wszyst­kie błędy po­peł­nio­ne pod­czas prze­pro­wa­dza­nia za­ma­chu. Po chwi­li zo­stał wy­wo­ła­ny. Wol­nym, jakby zre­lak­so­wa­nym kro­kiem, pod­szedł pod ścia­nę i sta­nął twa­rzą do plu­to­nu eg­ze­ku­cyj­ne­go. Nawet nie mru­gnął, gdy zgod­nym, wy­ćwi­czo­nym ru­chem, nie­ja­ko uni­so­no, pod­nie­śli ka­ra­bi­ny. Czas jakby zwol­nił. Von Ha­eften, po­wo­do­wa­ny ja­kimś im­pul­sem, ru­szył po­wo­li w kie­run­ku obe­rsta, igno­ru­jąc wszyst­ko wokół. Sta­nął twa­rzą w twarz z von Stauf­fen­ber­giem, za­sa­lu­to­wał po ame­ry­kań­sku i mru­gnął. Padł strzał. W chwi­li, gdy kula do­się­gła ple­ców obe­rleut­nan­ta, niebo roz­świe­tli­ło się na uła­mek se­kun­dy, po czym na­tych­miast za­snu­ło się cięż­ki­mi chmu­ra­mi. Pełną po­wa­gi ciszę roz­darł grom. Von Ha­eften upa­dał po­wo­li, z pewną ma­ka­brycz­ną gra­cją. Do­wód­ca plu­to­nu eg­ze­ku­cyj­ne­go po­pra­wił koł­nie­rzyk. Cze­goś ta­kie­go jesz­cze nie wi­dział. Opa­no­wał się jed­nak szyb­ko i zno­wuż pod­niósł rękę, by dać swoim pod­ko­mend­nym znak.

 

– Niech żyją Wiel­kie Niem­cy! – krzyk­nął obe­rst, a w se­kun­dę potem do­się­gły go kule. Upadł po­wo­li, a z od­da­li do­biegł śpiew pta­ków. Jeden z żoł­nie­rzy wy­ko­nu­ją­cych eg­ze­ku­cję upadł na ko­la­na i za­czął pła­kać, ale na­tych­miast przy­wo­ła­no go do po­rząd­ku.

 

Frie­drich Fromm, ob­ser­wu­ją­cy całe zaj­ście z bal­ko­nu, prze­tarł ze zdu­mie­nia oczy. Miał wra­że­nie, jakby von Ha­eften i von Stauf­fen­berg lekko mi­gnę­li tuż przed śmier­cią.

 

 

Wol­fs­schan­ze, Görlitz, 20 lipca 1944, go­dzi­na 10:02

 

Choć dzień do­pie­ro się za­czął, stabs­fel­dwe­bel Wer­ner Vogel miał go już ser­decz­nie dość. Od świtu bie­gał po całym Wol­fs­schan­ze z na­rę­cza­mi pa­pie­rów, czy­imiś tecz­ka­mi, witał przy­by­łych gości, że­gnał od­jeż­dża­ją­cych i ser­wo­wał Führe­ro­wi kawę w jego kwa­te­rze. Do tego dziw­nie się czuł. Miał słod­ka­wy po­smak w ustach, zzie­le­nia­łą twarz i lek­kie dresz­cze. Co gor­sza, nie wi­dział moż­li­wo­ści zna­le­zie­nia choć chwi­li wy­tchnie­nia. Za dwa­dzie­ścia minut miał być przy głów­nej bra­mie by po­wi­tać von Stauf­fen­ber­ga.

 

Vogel żywił pewne ani­mo­zje do osoby mło­de­go obe­rsta. Był od niego o dzie­sięć lat star­szy, ode­brał rów­nie dobre wy­kształ­ce­nie, słu­żył w tej samej jed­no­st­ce w Afry­ce i zo­stał ranny w tym samym na­lo­cie, tra­cąc słuch w lewym uchu i dwa palce pra­wej dłoni… Nawet w szpi­ta­lu le­że­li w tej samej sali. Ale to von Stauf­fen­berg był przy­stoj­nym mło­dzień­cem, pu­pil­kiem ge­ne­ra­lo­ber­stów i gra­fem. Vogel zaś po­cho­dził z bied­nej au­striac­kiej ro­dzi­ny, do armii zo­stał wcie­lo­ny po An­schlus­sie, nie miał tylu or­de­rów, a do tego był brzyd­ki i nie­śmia­ły. Dla­te­go dziś był za­le­d­wie stabs­fel­dwe­be­lem.

 

Naj­bar­dziej wście­ka­ło go jed­nak, że von Stauf­fen­berg miał być wy­ko­naw­cą za­ma­chu. I to jemu miała przy­paść wiecz­na sława. I to on miał być jed­nym z przy­wód­ców pań­stwa po śmier­ci Führera! A to prze­cież Vogel był au­to­rem planu. Za­dbał o naj­mniej­sze dro­bia­zgi – a mimo to 15 lipca za­mach się nie po­wiódł, bo po­li­ty­cy wstrzy­ma­li von Stauf­fen­ber­ga. Ale dziś bę­dzie ina­czej. Kawa, którą podał Führe­ro­wi za­wie­ra­ła ilość trut­ki na szczu­ry zdol­ną po­wa­lić sło­nia. I niech Wal­ki­ria toczy się zgod­nie z pla­nem. Ale to on bę­dzie bo­ha­te­rem!

 

 

Wol­fs­schan­ze, Görlitz, 20 lipca 1944, go­dzi­na 10:22

 

Vogel stał przy bra­mie, opie­ra­jąc się o stró­żów­kę i ner­wo­wo prze­bie­ra­jąc no­ga­mi. Ból brzu­cha bar­dzo się na­si­lił. Twarz sier­żan­ta nie była tak zie­lo­na nawet, gdy w Afry­ce dziab­nął go mo­skit, a le­karz za­czął go stra­szyć, że umrze na ma­la­rię.

 

Na szczę­ście już po chwi­li jego uszu do­biegł war­kot sil­ni­ka mer­ce­de­sa W136. Po chwi­li po­jazd za­trzy­mał się przy bra­mie. Wy­sie­dli z niego von Stauf­fen­berg i von Ha­eften. Ad­iu­tant po­zdro­wił Vo­ge­la sub­tel­nym ski­nie­niem głowy, ale obe­rst nie mógł się po­wstrzy­mać przed po­kle­pa­niem go po ple­cach, de­mon­stru­jąc jed­no­cze­śnie swoje na­ce­cho­wa­ne wyż­szo­ścią na­sta­wie­nie do Wer­ne­ra.

 

– Pro­wadź – rzu­cił nie­chęt­nie.

 

Vogel ru­szył przed sie­bie, trzy­ma­jąc się za bo­lą­cy brzuch. Pró­bo­wał iść jak naj­szyb­ciej. Ma­rzył o uda­niu się na stro­nę. Jego je­li­ta wy­da­wa­ły wiel­ce nie­po­ko­ją­ce od­gło­sy i, jak są­dził, kosz­mar­ne za­pa­chy.

 

– Coś nie­szcze­gól­nie stabs­fel­dwe­bel wy­glą­da – za­gad­nął w końcu von Ha­eften. – Może uda się na stro­nę, a my już sami znaj­dzie­my drogę do kwa­ter?

 

Vogel ski­nął głową z wdzięcz­no­ścią i na­tych­miast od­biegł. Von Stauf­fen­berg i von Ha­eften spoj­rze­li po sobie i wzru­szy­li ra­mio­na­mi.

 

 

Wol­fs­schan­ze, Görlitz, 20 lipca 1944, go­dzi­na 12:12

 

– Ge­ne­ra­lo­berst wy­ba­czy – za­czął von Stauf­fen­berg, gdy tylko ge­ne­ral­leut­nant Adolf Heu­sin­ger opu­ścił pokój, prze­ka­zaw­szy we­zwa­nie na na­ra­dę. – Ale chyba po­wi­nie­nem się tro­chę od­świe­żyć, by nie wy­paść nie­ko­rzyst­nie przed ob­li­czem Führera.

 

Ke­itel zlu­stro­wał prze­po­co­ną ko­szu­lę obe­rsta i kiw­nął głową. Do­sko­na­le ro­zu­miał jego mo­ty­wa­cję. Sam rów­nież nie czuł się kom­for­to­wo w tak wy­so­kiej tem­pe­ra­tu­rze, ale nie­ste­ty jako Ge­ne­ra­lo­berst za­wsze mu­siał być w peł­nym mun­du­rze.

 

Von Stauf­fen­berg opu­ścił Ke­itla i wraz z von Ha­efte­nem wszedł do wska­za­ne­go przez ge­ne­ra­lo­ber­sta po­ko­ju, w któ­rym mógł bez prze­szkód do­pro­wa­dzić się do po­rząd­ku.

 

Von Ha­eften za­ry­glo­wał drzwi i pod­szedł do obe­rsta. Wy­glą­dał na mocno ze­stre­so­wa­ne­go. Po­bladł znacz­nie, a jego ręce trzę­sły się, gdy wy­cią­gał z ak­tów­ki dwa ła­dun­ki wy­bu­cho­we i za­pal­ni­ki. Mimo znacz­ne­go na­pię­cia obaj zdo­ła­li jed­nak nie nie­po­ko­je­ni przez ni­ko­go uzbro­ić oba ła­dun­ki i zmie­nić ko­szu­lę von Stauf­fen­ber­ga.

 

 

Wol­fs­schan­ze, Görlitz, 20 lipca 1944, go­dzi­na 12:56

 

Von Stauf­fen­berg i von Ha­eften le­że­li na wzgó­rzu i przez lor­net­ki ob­ser­wo­wa­li teren Wol­fs­schan­ze. Choć w duchu cie­szy­li się już z po­wo­dze­nia akcji, nie chcie­li po­peł­nić tego sa­me­go błędu ko­lej­ny raz i ob­ser­wo­wa­li ba­daw­czo oko­li­ce bun­kra. Szu­ka­li ja­kich­kol­wiek sy­gna­łów, że bomby wy­bu­chły, Hi­tler na­praw­dę zgi­nął, że tym razem akcja się po­wio­dła, a oni wrócą do Ber­li­na jako bo­ha­te­ro­wie.

 

– Muszę przy­znać, że ta twoja ma­szyn­ka robi wra­że­nie – rzekł z uzna­niem von Stauf­fen­berg. – Jak to w ogóle dzia­ła i skąd, u licha, ją masz?

 

Ad­iu­tant od­su­nął lor­net­kę od oczu i spoj­rzał na le­żą­ce­go obok obe­rsta. Wes­tchnął.

 

– Sam wła­ści­wie nie wiem, jak dzia­ła. Wsu­nął mi ją do kie­sze­ni Lu­dwig Beck jakąś go­dzi­nę przed eg­ze­ku­cją. Z po­cząt­ku nawet nie wie­dzia­łem, że to mam. – Von Ha­eften wy­cią­gnął małe, pła­skie urzą­dze­nie z kil­ko­ma gu­zi­ka­mi i przyj­rzał mu się ba­daw­czo. – Była do niego do­łą­czo­na kart­ka. Nie roz­po­zna­łem cha­rak­te­ru pisma, ale na pewno nie był Becka. W każ­dym razie napis na kart­ce mówił, że mam tego użyć w od­po­wied­niej chwi­li, a potem będę miał dobę na zmia­nę biegu hi­sto­rii. Nie bar­dzo wiem, co o tym my­śleć. Ale chyba udało nam się zmie­nić ją w od­po­wied­ni spo­sób? – spy­tał z na­dzie­ją w gło­sie.

 

– Chyba tak. A co się sta­nie po tych dwu­dzie­stu czte­rech go­dzi­nach? – Von Stauf­fen­berg nie od­ry­wał lor­net­ki od oczu.

 

– We­dług tej kar­tecz­ki, wró­ci­my do­kład­nie w to samo miej­sce i czas…

 

– Czyli na naszą eg­ze­ku­cję? – spy­tał przy­tom­nie obe­rst.

 

– Jeśli do­brze ro­zu­mu­ję, śmierć Hi­tle­ra zmie­ni bieg hi­sto­rii i do roz­strze­la­nia nie doj­dzie.

 

– To miło – rzu­cił krót­ko von Stauf­fen­berg, odło­żył lor­net­kę na zie­mię i z kie­szon­ki na sercu wy­cią­gnął pier­siów­kę. Po­cią­gnął z niej so­lid­ny łyk i podał ad­iu­tan­to­wi. – Wła­śnie wy­nie­sio­no z bun­kra dwa­dzie­ścia czte­ry czar­ne worki. Jeden zo­stał przy­kry­ty Ha­ken­kreuz­fah­ne. Nasza misja po­wio­dła się – dodał.

 

Von Ha­eften oddał opróż­nio­ną pier­siów­kę i przyj­rzał się obe­rsto­wi. Z nie­wia­do­mych wzglę­dów na jego twa­rzy nie ma­lo­wa­ło się za­do­wo­le­nie. Fakt, na­mno­ży­ło się kom­pli­ka­cji i prze­szkód, mu­sie­li cof­nąć się w cza­sie dzię­ki ma­szy­nie, któ­rej dzia­ła­nia nie ro­zu­mie­li i do­sy­pać środ­ka prze­czysz­cza­ją­ce­go do kawy Vo­ge­la, żeby ten nie mógł prze­rwać uzbra­ja­nia bomb. Rze­czy­wi­ście sporo czasu spę­dzi­li od­ci­na­jąc do­kład­nie całą ko­mu­ni­ka­cję i w isto­cie trud­ne było na­kło­nie­nie ge­ne­ra­lo­ber­sta Al­fre­da Jodla, żeby na­ra­da od­by­ła się jed­nak w bun­krze a nie w szo­pie. Ale ko­niec koń­ców misja się po­wio­dła i mogli już wra­cać do Ber­li­na w glo­rii chwa­ły. Ad­iu­tant wy­cią­gnął urzą­dze­nie w stro­nę von Stauf­fen­ber­ga. Ten ski­nął głową i dwu­krot­nie wci­snął guzik opa­trzo­ny na­pi­sem „Reise”.

 

 

Ben­dler­block, Ber­lin, 21 lipca 1944, go­dzi­na 00:27

 

Von Ha­eften z prze­ra­że­niem wy­ma­lo­wa­nym na twa­rzy pa­trzył na ro­sną­cą na swo­jej pier­si plamę krwi.

 

– Ale jak to? – spy­tał cicho i upadł.

 

Von Stauf­fen­berg nic z tego nie ro­zu­miał. Prze­cież tym razem się udało – Hi­tler zgi­nął, Wal­ki­ria za­koń­czy­ła się po­wo­dze­niem. Co mogło pójść nie tak? Czyż­by Führer prze­żył wy­buch ła­dun­ku, który bez trudu ro­ze­rwał­by na strzę­py czołg?

 

Żoł­nie­rze plu­to­nu eg­ze­ku­cyj­ne­go zgod­nym ru­chem pod­nie­śli ka­ra­bi­ny i wy­ce­lo­wa­li je w obe­rsta. Ich do­wód­ca pod­niósł rękę na znak go­to­wo­ści i zaraz ją opu­ścił.

 

– Niech żyją Wiel­kie Niem­cy! – krzyk­nął von Stauf­fen­berg. Dwa po­ci­ski prze­bi­ły jego serce, trze­ci tra­fił w śle­dzio­nę. Echo jego głosu prze­ta­cza­ło się jesz­cze po placu, gdy upa­dał. Chwi­lę póź­niej sko­nał.

 

 

Ben­dler­block, Ber­lin, 21 lipca 1944, go­dzi­na 00:58

 

Choć eg­ze­ku­cja za­koń­czy­ła się pół go­dzi­ny wcze­śniej, a ciała ska­zań­ców praw­do­po­dob­nie zo­sta­ły już prze­wie­zio­ne przez SS do kre­ma­to­rium na obrze­żach mia­sta, ge­ne­ra­lo­berst Frie­drich Fromm tkwił nie­po­ru­sze­nie na bal­ko­nie. Jego twarz była blada i bez wy­ra­zu, a do czoła kle­iły się włosy, zro­szo­ne sią­pią­cym od kwa­dran­sa desz­czem. Przez jego głowę prze­pły­wał nie­po­wstrzy­ma­ny stru­mień gorz­kich myśli. Zo­stał wro­bio­ny przez von Stauf­fen­ber­ga i Ol­brich­ta w za­mach stanu. Wy­ko­rzy­sta­li go! To dzię­ki mia­no­wa­niu wi­ce­prze­wod­ni­czą­cym Armii Re­zer­wo­wej obe­rst uzy­skał do­stęp do Hi­tle­ra! Obie­ca­li mu co praw­da, że zo­sta­nie głów­no­do­wo­dzą­cym wszyst­kich wojsk, a wobec ta­kiej pro­po­zy­cji nikt nie prze­szedł­by obo­jęt­nie. Z dru­giej jed­nak stro­ny, zna­jąc po­ryw­czość Führera, kwe­stią czasu jest, zanim to From­ma po­sta­wią pod ścia­ną.

 

W uszach ge­ne­ra­lo­ber­sta cią­gle roz­brzmie­wa­ły ostat­nie słowa von Stauf­fen­ber­ga. Niech żyją Wiel­kie Niem­cy! – krzyk­nął. Fromm miał wra­że­nie, że te słowa długo jesz­cze będą roz­brzmie­wać sze­ro­kim echem. Czuł też, jakby cią­gle jesz­cze ten krzyk od­bi­jał się od bu­dyn­ków sto­ją­cych wokół placu.

 

Nagle, nie zwa­ża­jąc na wiek, ge­ne­ra­lo­berst po­mknął ko­ry­ta­rza­mi i zzia­ja­ny wy­padł na plac. Czy ten błysk mu się przy­wi­dział?

 

Don­ner­wet­ter! – za­klął i kop­nął jakiś ka­mień. Po­krę­cił się jesz­cze tro­chę po pu­stym placu i ze zwie­szo­ną głową wró­cił do swo­je­go ga­bi­ne­tu.

 

Przez chwi­lę grze­bał go­rącz­ko­wo w pa­pie­rach zna­le­zio­nych przy ska­zań­cach. W końcu zna­lazł małą kar­tecz­kę za­pi­sa­ną dziw­nie zna­jo­mym cha­rak­te­rem pisma i pod­niósł ją do świa­tła. Mi­nu­tę póź­niej za­trza­snął drzwi swo­je­go mer­ce­de­sa W138 lan­dau­let i ru­szył z pi­skiem opon.

 

 

Kre­ma­to­rium, Ber­lin, 21 lipca 1944, go­dzi­na 01:36

 

Zlo­ka­li­zo­wa­ne na obrze­żach mia­sta kre­ma­to­rium pra­co­wa­ło tej nocy, jak iro­nicz­nie stwier­dził w my­ślach ge­ne­ra­lo­berst Fromm, pełną parą. Za­trzy­mał swo­je­go mer­ce­de­sa tuż przed fron­to­wy­mi drzwia­mi i zde­cy­do­wa­nym kro­kiem wszedł do środ­ka.

 

– Gdzie jest ciało von Stauf­fen­ber­ga?! – ryk­nął od wej­ścia.

 

Stał przez chwi­lę w miej­scu, cze­ka­jąc na odzew. Wresz­cie pod­szedł do niego jakiś umo­ru­sa­ny czło­wiek, przy­po­mi­na­ją­cy nieco pa­la­cza pa­ro­wo­zu.

 

– Von Stauf­fen­berg i po­zo­sta­li prze­by­wa­ją teraz w ka­pli­cy – od­parł krót­ko. – Przez was mamy pełne ręce ro­bo­ty, więc jesz­cze chwi­lę tam po­le­żą. Jeśli chce Ge­ne­ra­lo­berst z nimi po­roz­ma­wiać, to pro­szę bar­dzo – dodał i od­szedł.

 

– Verrückter – stwier­dził pod nosem Fromm i udał się we wska­za­nym kie­run­ku.

 

Ka­pli­ca nie była im­po­nu­ją­cym po­miesz­cze­niem – miała rap­tem kilka ławek, obec­nie prze­su­nię­tych pod ścia­ny by zmie­ścić na pod­ło­dze czar­ne worki z cia­ła­mi ska­zań­ców. Beck, Ol­bricht, von Qu­irn­he­im, von Ha­eften i von Stauf­fen­berg. Pię­ciu zbrod­nia­rzy pla­nu­ją­cych za­mach na osobę Führera.

 

Fromm klęk­nął i otwo­rzył zamek czar­ne­go worka skry­wa­ją­ce­go ciało Clau­sa von Stauf­fen­ber­ga. Świa­tło księ­ży­ca wpa­da­ją­ce przez wi­traż ka­pli­cy roz­świe­tli­ło sub­tel­nie ich twa­rze. Ge­ne­ra­lo­berst wy­cią­gnął z kie­sze­ni kar­tecz­kę zna­le­zio­ną w ga­bi­ne­cie i ob­ró­cił ją w pal­cach. Przez chwi­lę go­rącz­ko­wo przy­gry­zał wargi, po czym wyjął z ka­bu­ry lu­ge­ra i strze­lił sobie w głowę.

 

 

Kre­ma­to­rium, Ber­lin, 21 lipca 1944, go­dzi­na 04:47

 

Diane Vogel wes­tchnę­ła cięż­ko na widok za­krwa­wio­nej pod­ło­gi ka­pli­cy. Naj­gor­sze w pracy sprzą­tacz­ki było to, że nie da się sprząt­nąć raz a do­brze. Co chwi­lę awa­rii ule­gał któ­ryś z pie­ców, przez co po­pio­ły nio­sły się po całym kre­ma­to­rium i osia­da­ły jako gruba war­stwa kurzu. A teraz, co gor­sza, jakiś dureń strze­lił sobie w łeb i mu­sia­ła to po­sprzą­tać, zanim przyj­dą bli­scy zmar­łych.

 

Myjąc na ko­la­nach pod­ło­gę, prze­kli­na­ła w my­ślach swój par­szy­wy los. W pew­nym mo­men­cie jej oczom uka­za­ła się świ­stek le­żą­cy pod jedną ze sto­ją­cych pod ścia­ną ławek. Się­gnę­ła po niego i skrzy­wi­ła się lekko z od­ra­zy. Kar­tecz­ka była prze­siąk­nię­ta krwią, ale słowa, spi­sa­ne do­sko­na­le jej zna­nym cha­rak­te­rem pisma Führera, były wciąż czy­tel­ne.

 

Jak prze­żyć czter­dzie­ści sześć za­ma­chów na swoje życie? Za­ra­tu­stra rze­cze – nigdy nie ist­nieć.

 

Wscho­dzą­ce słoń­ce roz­świe­tli­ło wi­traż ka­pli­cy. Diane pła­ka­ła, klę­cząc po­środ­ku wiel­kiej swa­sty­ki rzu­ca­ją­cej się cie­niem na pod­ło­dze.

Koniec

Komentarze

Witamy w konkursie.

pozdrawiam

I po co to było?

Och, a właśnie chciałam iść spać... Dobra, drukuję, poczeka do jutra :).

A ja przeczytałem! :) Filofujesz, Panie Yoss, ale jak zwykle z klasą.
Bardzo dobrze mi się czytało Twoje opowiadanie, choć niemieckie imiona i nazwiska trochę mniej... :)

Powodzenia w konkursie, Pozdrawiam.

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

Czytało mi się dobrze, bo to porządnie napisany tekst. Miałam wrażenie, jakbym  słuchała rzeczowej i fachowej relacji Bogusława Wołoszańskiego.  

 

„…odrzekł Oberst, polewając sobie znowu”. – Wolałabym: …odrzekł Oberst, nalewając sobie znowu.  

 

„…podszedł do drzwi, zabierając po drodze swój płaszcz z wieszaka”. – Tak krawiec kraje, jak wieszaka staje? ;-)  Płaszcz z pewnością nie był z wieszaka.

Ja napisałabym: …podszedł do drzwi, po drodze zabierając z wieszaka swój płaszcz.

 

„Wlazł! – krzyknął nieco przepitym głosem. Może rzeczywiście trochę przesadził z piciem tego wieczora”. – Powtórzenie. Może w drugi  zdaniu: Może rzeczywiście trochę przesadził z alkoholem tego wieczora.  

 

„…związał ręce w łokciach za plecami…” – …związał ręce w łokciach, za plecami…  

 

„Mimo znacznego napięcia obaj zdołali jednak nieniepokojeni przez nikogo…”Mimo znacznego napięcia, obaj zdołali jednak, nie niepokojeni przez nikogo…  

 

„Von Haeften z przerażeniem wymalowanym na twarzy patrzył na rosnącą na jego piersi plamę krwi”. – Ja napisałabym: Von Haeften, z przerażeniem wymalowanym na twarzy, patrzył na rosnącą na swojej piersi plamę krwi.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

     Autorze... Co bohater połozył na stole? Zlożonego Lugera? Wychodzi  na to, że złożył Georga Lugera, twórcę parabellum, do kupy i polozyl na stole. Jeżeli  tak, to można śmiało napisać, że: "Porucznik  Cichy polozył na stole Parabellum, a po chwili namyslu ulozyl obok Visa, i jeszcze starego Lugera,  po czym trzasnąl drzwiami i wsiadł do Mercedesa". No i niby wiadomo, że piszemy o pistoletach, ale tak nie do końca. A moze Parabellum to gość  o takim pseudonimie, nie mówiąc o Visie i Mercedesie? Podobnie jest z Oberstem, czyli pułkownikiem. Czemu niby dużą literą? To, że w języku niemieckim obowiązuje żelazna zasada, że wszystkie rzeczowniki piszemy dużą  litera, wcale nie znaczy, że tak samo postępujemy w języku polskim, bo wychodzą z tego tAkie kwiatki, jak w tym tekście. 

     Polozyl na stole żłożonego Lugera jest prawie tak samo dobre, jak stróżka dymu.

     Unbekannter Platz ---  Nieznany plac? Taką  nosil nazwę? No... 

     Do poprawki.

     Pozdrówko. 

"– Jak na Obersta patrzę, to zastanawiam się, po co mi właściwie potrzebne aż dziesięć palców. – Oberleutnant Werner von Haeften był pełen podziwu dla zręczności swego przełożonego. – Nie znam nikogo, kto robiłby to szybciej."

Rozumiem, że bohater nazywal sie Oberst?  To dlaczego pożniej nazywa sie von Stauffenberg?

Matko i córko...

koik80: cieszę się, że Ci się podobało i mam nadzieję, że kolejne tekty również przypadną Ci do gustu ;)

regulatorzy: dziękuję za opinię i sugestie poprawek, naniosę je bezzwłocznie ;)

RogerRedeye: od samego początku pisania tego tekstu zdawałem sobie sprawę, iż zastąpienie nazw miejsc i stopni wojskowych niemieckimi odpowiednikami jest zabiegem kontrowersyjnym. Jednak mam wrażenie, iż może się to rozwiązanie paru osobom podobać, a także, co było dla mnie wielce istotne, wprowadzać bardziej niemiecki klimat. Jeśli uważasz, że zabiegi te wyszły pokracznie, zapewne powinienem posypać teraz głowę popiołem. Więc posypuję, ale niemieckich wstawek w tekście będę się jednak trzymał. Co do Lugera - A Unbekannter Platz to taki mój mały dowcip w tekście - brzmi jak nazwa placu, ale zauważ, iż Platz oznacza też "miejsce", a o to właśnie chodziło - Oberst von Stauffenberg nie wiedział, dokąd go wywieziono i znalazł się w nieznanym miejscu (po długości podróży mógł jednak wnosić, że ciągle w Berlinie lub jego okolicach).

     Yossie, mi  nie chodzi o to, że używasz w tekście niemiwckich określeń stopni wojskowych. To akurat mi się podoba: nadajesz opowiadniu koloryt. Idzie o to, że, niestety,  sadzisz przy tym byki. Takie zdanie: "Von Stauffenberg i von Haeften od rana nie odezwali się do siebie, nawet gdy Oberleutnant pomagał przełożonemu zapinać guziki koszuli." Wychodzi na to, że zdanie opisuje zachowanie trzech bohaterów. W języku polskim nazwy  stopni wojkowuych pisze się małą literą ---  i wszystko. To jest ewidentny błąd gramatyczny. Podobnie jest z nazwami broni. Przykład. Facet nazwiskiem Kałasznikow polożył  kalasznikowa na stole. Kałasznikow polozyl na stole visa, parabellum i lugera.

     Opierając się na zasadzie pisania nazw broni, zastosowanej w tekście, Tuwim w znanym wierszu napisalby tak:  " Krzyż mieli na piersach, a Brauning w kieszeni". Ale tak nie napisal. Napisał: Krzyż mieli na piersaich, a braunng w kieszeni.  A napisał tak dlatetgo, że Niewiadomski mial w kieszeniu pisolet browning, wtedy określany jako "brauning",  a nie faceta albo facetkę o nazwisku Brauning. 

"Pogrzeb prezydenta Narutowicza"
Julian Tuwim

Krzyż mieliście na piersi, a brauning w kieszeni.
Z Bogiem byli w sojuszu, a z mordercą w pakcie,
Wy, w chichocie zastygli, bladzi, przestraszeni,
Chodźcie, głupcy, do okien - i patrzcie! i patrzcie!

Sorry za niedokladny cytat powyżej. Pierwszy wers cytowałem z pamięci.

Teraz to ze wstydu zapadam się pod ziemię. Dziękuję za uwagę i czym prędzej poprawiam tekst.

Niewatpliwie jest to jedno z fajniejszych opowiadań o Hitlerze, które przeczytałam do tej pory. Rozpoczęcie od sytuacji wymyślonej, żeby dojść do stanu mniej więcej faktycznego, moim zdaniem, wyszło bardzo ciekawie. Nie rozumiem tylko, w jaki sposób Fromm wpadł nagle na pomysł przeszukania tych dokumentów.
Pozdrawiam.

Witam kolejnego uczestnika konkursu :)

 

Od razu gratuluję Autorowi udanej próby zbudowania odpowiedniego klimatu poprzez posługiwanie się niemieckimi określeniami stopni wojskowych, miejsc etc. Znaczy to również tyle, że nie poszedłeś, Drogi Autorze, na łatwiznę i opowiadanie tylko na tym zyskało.

 

Istotnym elementem opowieści jest niewątpliwie kwestia podróży w czasie. Cieszę się, że nie zbudowałeś swojej historii bezpośrednio na tym właśnie aspekcie; że celem bohaterów od początku opowiadania nie było cofnięcie się w czasie, że dopiero pierwsza nieudana próba zamachu na Hitlera zdeterminowała konieczność powrotu do przeszłości. Nie jestem jednak do końca przekonany tym, że to za sprawą jakiejś maszynki, bliżej nieokreślonego urządzenia, von Stauffenberg i von Haeften cofnęli się w czasie. Wydaje mi się, że to mało wyszukany sposób, i można było się tutaj głębiej zastanowić nad innym "wehikułem".

 

Nie zrozumiałem chyba fragmentu traktującego o "aresztowaniu" obersta przez Hansa Mullera. Nie wyjaśniłeś, zdaje mi się, dlaczego major działał samowolnie. Bo kontrast osoby Mullera, jaki obserwujemy przed i po telefonie do Fromma, jest nad wyraz wyrazisty. Dlaczego zatem Muller wcześniej był taki pewny siebie?

Może się trochę czepiam, ale tak mnie to zastanowiło. 


Wsunął mi ją do kieszeni Ludwig Beck jakąś godzinę przed egzekucją. Z początku nawet nie wiedziałem, że to mam  

Skoro z początku nawet nie wiedział, że to ma, to skąd wiedział, że wsunął mu ją do kieszeni Beck ?

 

Muszę przyznać, że z zainteresowaniem przeczytałem Twoje opowiadanie, nie nudziłem się ani przez chwilę; nie miałbym nic przeciwko gdybyś bardziej rozbudował tę opowieść (z tego co widzę do wykorzystania zostało Ci ponad 10 tys. znaków), ważne jednak, iż udało Ci się napisać ciekawą, zwartą historię.

 

Pozdrawiam. 

Dobrze i sprawnie napisany tekst. Czytałem z zainteresowaniem, ale puenta jakoś mi umknęła - nie zrozumiałem zakończenia, może coś przeoczyłem?

NIECH ŻYJĄ WIELKIE NIEMCY — YOSS

Przeczytałem — czas na komentarz:

1. pomysł — wielce przewrotny i zaskakujący. Przydałoby się jednak słówko wyjaśnienia na temat urządzenia do podróży w czasie. Ja także nie rozumiem kwestii zatrzymania przez Muellera. Wątek z zatrutą kawą zdaje się być nieco nazbyt zawoalowany. Jaka jest relacja między Vogelem oficerem i Vogel sprzątaczką? 3.5.

2. wizja rzeczywistości — cóż, rzeczywistość niejako się nie zmienia, natomiast podoba mi się wystylizowanie świata, niemieckie stopnie, uwagi o kubelwagenie, etc. 4.0.

3. jakość wykonania — wykonanie stoi na bardzo wysokim poziomie. Jak zauważył domek — zostało koło 10.000 znaków, które w sumie warto by wykorzystać, żeby dodać opowiadaniu jeszcze więcej tłuszczyku. Niemniej przeplatanka krótkich scenek buduje napięcie i oczekiwanie. 4.0.

4. motywacja bohatera — tu mam problem — o ile z motywacją bohaterów nie ma problemu, to pojawia się pytanie o urządzenie do transportu w czasie, kto je wyprodukował, kto podarował protagonistom, w jakim celu, jak to się wiąże ze zdolnością Hitlera do przeciwdziałania zamachom. W tym zakresie jest zbyt dużo niedopowiedzeń. 2.5.

Podsumowując — ogromnym atutem opowiadania są pomysł i stylizacja świata. Niestety, pewne wątki pozostają nieco niezrozumiałe — co trochę utrudnia odbiór. Moja ocena to 14.0.

pozdrawiam

I po co to było?

Komentarz przesłany wraz z wynikami do przewodniczącego jury:

Nie rozumiem samowoli Mullera (jak się daje umlauty?!), to tak na początek.

Tekst jest dobrze napisany. Opis egzekucji (ten pierwszy) podoba mi się bardzo.

Ale – moim zdaniem – zbyt wiele tu niedopowiedzeń. Wehikuł – to jakieś tajemnicze pudełko, nie wiadomo, skąd się wziął, kto i dlaczego go skonstruował. Nie jestem pewna, czy dobrze zrozumiałam zakończenie – pozostaje dla mnie nieco niejasne.

Czyta się dobrze, oczekiwałam z niecierpliwością na kolejny fragment, który miałby mi rozjaśnić poprzedni. Zazwyczaj też tak się działo, dlatego też tekst mnie wciągnął, trochę wątków – przyznam się – pozostało nie do końca zrozumiałych.

Komentarz od jurora:

 

Tekst ma wprost niesamowity klimat, miejscami bardzo ciężki i gęsty (zwłaszcza w końcówce). Wciąga niesamowicie, aczkolwiek w kilku miejscach wracałam do czytanych wcześniej fragmentów, by się upewnić, czy dobrze wszystko rozumiem. Sam początek, czyli rozmowa von Stauffenberga z adiutantem nie wciąga – rozmowa wydaje się być napisana po to, aby jakoś zacząć tekst i moim zdaniem odstaje nieco jakościowo od reszty – natomiast już scena na Unbekannter Platz (podobnie jak pozostałe) wpisuje się w intrygujący klimat reszty tekstu.

 

Parę rzeczy jest nadal dla mnie niejasnych: nielogiczne zachowanie majora, który z ogromną pewnością siebie tłucze obersta, choć to samowolka. Dolanie środka przeczyszczającego do kawy Vogla - to byłoby możliwe, gdyby obaj panowie cofnęli się w czasie, lądując od razu w Wilczym Szańcu (i zostaliby zauważeni), a oni przyjechali tam samochodem. Trochę też za dużo tych karteczek – tę od Becka rozumiem, ale kartka Hitlera z informacją, jak przeżyć tyle zamachów, jest już nieco przekombinowana. I nie chodzi tu o sam pomysł, bo ten jest świetny – nigdy nie istnieć – ale o okoliczności, w jakich ona się pojawia (znalazła ją sprzątaczka w kaplicy). Niemniej jednak to jest tych kilka rzeczy, które trochę utrudniły mi odbiór tekstu, całość natomiast prezentuje się bardzo dobrze. Jest klimatycznie, groźnie, duży też plus za plastyczne postacie z charakterem.

Dziękuję wszystkim za komentarze ;) Chciałbym wyjaśnić kwestie, które poruszyliście:

1) Samowola Müllera (przy okazji - ja umlauty wklejam) nie była do końca samowolą. Nie wspomniałem o tym w opowiadaniu, a chyba powinienem był, że generał Fromm był wyjątkowo niezdecydowany w kwestii swojego udziału w spisku. W moim tekście nasyła Müllera na von Stauffenberga, by go sprawdzić. Gdy otrzymał telefon w środku nocy akurat umyśliło mu się jednak brać udział w spisku. To było wymyślone i chyba za słabo zaakcentowane. Gwoli ścisłości historycznej - Fromm zamaskował swój udział wydając wyrok na spiskowców.

2) Podróż w czasie i urządzenie to umożliwiające było wielkim problemem i trochę w tej kwestii poszedłem na łatwiznę. Co do tego, że nie wiadomo, skąd urządzenie jest i przez kogo zostało skonstruowane - mogę się bronić, że czytelnik wie o tym tyle, ile bohaterowie :D

3) Vogel  - sprzątaczka i Vogel - oficer. Zwykła zbieżność nazwisk. Ale też nie do końca. Werner Vogel jest postacią bardzo enigmatyczną - jedyną informacją o nim do jakiej dotarłem, jest fakt przerwania uzbrajania bomb. W swoim opowiadaniu postanowiłem dać mu nieco większą rolę, uważa się on za pomysłodawcę akcji, sam próbował dokonać zamachu. Vogel - sprzątaczka zaś jest osobą, która dowiaduje się prawdy o Führerze i nie potrafi jej przyjąć do wiadomości. Czytelnik może sobie wybrać, czy obie postaci uważa za jedną, czy za dwie - moim zdaniem obie wersje mają pewien sens, który zagubiłem pisząc w pośpiechu.

4) Zakończenie. Prawda o Führerze. Zastanawiałem się, jak to możliwe, że Hitler uszedł z życiem z tylu zamachów. I znalazłem odpowiedź w retorycznym pytaniu "Czy orwellowski Wielki Brat mógłby zginąć w zamachu?". Krótko mówiąc - Hitler jest postacią fikcyjną, odgrywaną przez aktorów, o znaczeniu jedynie propagandowym.

Mam nadzieję, że trochę wyjaśniłem. Żałuję, że nie udało mi się tego zrobić w samym opowiadaniu.

Jeszcze raz dziękuję wszystkim za przeczytanie ;)

Ten tekst dobrze pamiętam, więc z czystym sumieniem polecam do biblioteki. Tylko Yoss, dokończ proszę edycji (odstępy między akapitami) i otaguj, proszę.

Pamiętam, że teks zrobił na mnie duże wrażenie, gdy go czytałam, tyle że jak zwykle leniwie nie zostawiłam komentarza.

Dołączam się do prośby Unfalla o dokończenie edycji.

Pozdrawiam

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Niezłe, naprawdę niezłe, choć pointa o aktorach bez wyjaśnienia w komentarzach była dla mnie poza zasięgiem. Uwag krytycznych nie będę powtarzał, więc tylko klepnę gwiazdki ;)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Ciekawa koncepcja na pozbycie się Adolfa. I te wszystkie niemieckie słowa nieźle budują klimat, chociaż trochę się gubiłam w stopniach.

Też miałam trochę wątpliwości, większość wyjaśniłeś w komentarzu, ale dlaczego w ogóle przesłuchujący zadzwonił do szefa? A gdyby oberst rozkazał zamówić sobie pizzę, to też by dostał?

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka