- Opowiadanie: niepytaj - Niebo pod Berlinem

Niebo pod Berlinem

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Niebo pod Berlinem

– Przecież tylko wykonywałem rozkazy – mruknąłem jednym ruchem wlewając w gardło kolejny haust ciepłej wódki i postawiłem literatkę obok pustej butelki.

 

– Markus – uniosłem półlitrowkę i pokazałem w stronę kontuaru. – Jeszcze jedną. Za zwycięstwo.

Kelner podszedł niemal od razu, ale tacę trzymał pod pachą.

– Jorg, spasuj. Narobisz nam wszystkim kłopotów – pochylił się tak, aby nie usłyszeli go dwaj przybrudzeni esesmani przy sąsiednim stoliku. Siedzieli blisko siebie z opróżnionymi do połowy kuflami piwa i rozmawiali półgłosem. Hełmy i pistolety maszynowe nieregulaminowo przewiesili za rzemienie przez oparcia krzeseł. Markus niepotrzebnie się bał. Żołnierze mieli naszywki dywizji „Müncheberg" i teraz powinni kulić się pod ostrzałem tanków w Wilemsdorfie.

 

Znowu zagrzmiało gdzieś naprawdę blisko, aż zadrżały szyby zaklejone na krzyż papierową taśmą.

Chwyciłem przyjaciela za welurową kamizelkę i przyciągnąłem jak najbliżej siebie.

– A co, nie wierzysz w zwycięstwo Markus? – charknałem mu w twarz pytanie, aż kropelki śliny osiadły na starannie ogolonym policzku. Uwolnił się bez trudu i z niesmakiem poszedł do baru po otwartą już butelkę bez etykiety. Wolałbym dobrze zmrożony goldwasser, ale po swój zasób trunku musiałbym wrócić do kwatery w Tylnim Bunkrze. Dzisiaj nie miałem tam nic do roboty. Zerknąłem na białą tarczę Patka. Mamy 14.23, zatem punktualnie za godzinę i piętnaście minut stane się oficjalnie bezrobotnym.

Czknąłem potężnie nalewając „księżycówki" do kieliszka, aż strumień gorzałki polał się po ceracie.

Werdammte Scheiße!* – zakląłem głośno i czym prędzej sięgnąłem ustami do rosnącej kałuży. Siorbałem pośpiesznie zanim stróżka sięgnie krawędzi blatu.

Już nie tylko esesmani z sąsiedniego stolika, ale i reszta gości gospody patrzyła z niesmakiem na świniącego się mężczyznę w polowym mundurze oficera Wermachtu, pozbawionym jednak jakichkolwiek dystynkcji.

Was zur Hölle geht hier ab?!** – uniosłem się z krzesła. – Gdzie wasza niemiecka gospodarność? Mamy wojnę. Nie słyszeliście? Nic nie może się zmarnować. Alles für den Sieg! *** – roześmiałem się potępieńczo. Potoczyłem wzrokiem po zadymionej sali. Ucichły wszystkie głosy i przestrzeni gospody nie wypełniało nic poza odległym, monotonnym dudnieniem armat. Chciałem wyszarpnąć przed siebie rękę w rzymskim pozdrowieniu, ale straciłem równowagę i zatoczyłem na stolik niemal przewracając drogocenną butelkę. Większość gości uznała, że trzeba zignorować pijackie prowokacje i pochyliła się ponownie nad talerzami. Wrócił szmer cichych rozmów. Jedynie esesmani patrzyli na mnie uważnie bez słowa.

 

Usiadłem i powstrzymując kolejne czknięcie sięgnąłem po kieliszek. Piłem tym razem drobnymi łyczkami. Po przepuszczeniu przez usta ponad litra bimbru kolejna porcja smakowała jak woda. Odchyliłem się na krześle ostrożnie, aby nie stracić ponownie kontroli nad ciałem. Powiodłem wokół wzrokiem. Teraz już nawet esesmani przestali zwracać na mnie uwagę. W ich kuflach pozostała już sama piana i zbierali się do wyjścia. Za to moje wcześniejsze wrzaski przywołały z kuchennego zaplecza Frau Weinstraub. Widziałem jak szepce coś do Markusa zerkając co chwilę w moją stronę. Przyjaciel tylko kiwał głową.

Wiedziałem co teraz się stanie. Poprosi mnie, abym dyskretnie opuścił lokal. Trudno, przysiądę gdzieś na gruzach i wypiję na ulicy. Aureola mi z głowy nie spadnie. Zachichotałem na tę myśl. Aureola nie spadnie. Dobre. Bo niemieckie. Znowu zachichotałem.

 

No to napełnimy teraz jeszcze jeden kieliszek. Ostrożnie, by nie uronić ani kropli. Kto powiedział, ze wódka to diabelski wynalazek. No kto? Toż to przecież rajski napój. Pełna nirwana, żeby sięgnąć do sąsiedniego ogródka. Znieczula tak samo dobrze człowieka, demona i anioła.

Veni Sancte Spiritus**** – łyknąłem pół kieliszka na raz.

Trzeba pić do dna i to jak najszybciej. Odpaść od rzeczywistości i śnić o ogrodach Edenu. Wszystko, byle tylko nie myśleć o robocie. Co za gówno. Ciekawe czy każdy ochroniarz chleje na emeryturze zastanawiając się, czy nie warto byłoby raz, jedyny raz, pozwolić zamachowcowi wykonać zadanie. Nic specjalnego, mały grzech zaniechania. Uniesiona sekundę później kuloodporna teczka czy niedokładnie sprawdzone podwozie limuzyny. A potem cisza, spokój, przeniesienie w stan spoczynku. Pół biedy, kiedy figurant jest nieskazitelny – wtedy można zadbać o niego z czystym sumieniem. Ale któż jest bez grzechu? Niech pierwszy rzuci kamieniem. Idiotyczny chichot znów wyrwał mi się z gardła.

 

Wysuszyłem kieliszek i popatrzyłem w stronę Markusa. Idzie powoli jakby się ociągał, ale wiem że i tak wywali mnie za kapotę. Mimo wypitych razem przez te wszystkie lata dziesiątków tysięcy butelek. Przyjaciel, nie przyjaciel – trzeba wykonać zadanie zlecone przez Szefostwo. Markus jest w końcu dobrym Niemcem. Wykonuje swoją pracę dokładnie i do końca. Jak ja. No aż takim dobrym Niemcem jak Markus nie jestem, bo swoją robotę wykonałem nie tak do samego końca. Mogę się jedynie pocieszać, że einmal ist keinmal.*****

 

Ile to już było? Czterdzieści trzy zamachy przez 56 lat? Może trzeba było odpuścić sobie zaraz przy pierwszym z nich? Pamiętam świetnie ten majowy ranek w Braunau, słońce wschodzilo szybko w błękitne niebo. Uratowałem chłopaka w ostatniej chwili, kiedy wspinał się na jabłonkę w sadzie pani Rausen. Trzasnęła gałąź i o mały włos upadłby głową na oparcie ławki pod drzewem. Dosłownie centymetry i zgon na miejscu. Nic aż tak wielkiego by się nie stało, w końcu z ósemki rodzeństwa dorosła tylko połowa sióstr i braci. Ucieszyłem się jednak, jak durny dzieciak. Pierwsze poważne zadanie z nowym klientem i udało się wykonać bezbłędnie. Obyło się nawet bez siniaków.

 

Postanowiłem oszczędzić Markusowi nieprzyjemności. Wstałem sam i chwiejąc się na nogach opuściłem z flaszką gospodę. Obejrzałem się w wejściu. Przyjaciel skinął głową. Wiem, że już się nie zobaczymy. Frau Weinstraub dopiero w pięćdziesiątym szóstym dostanie zawału. No chyba, ze Markus da plamę.

Wyszedłem z półmroku i dostałem się wprost pod palące promienie. Osłoniłem oczy ręką. Piękny dzień. Niebo zasnuwają tylko ciągnące się nad miastem dymy pożarów i pył ze zdruzgotanych domów. Ale chmur nie ma. Jasne słońce nad gruzami. Jak pięć i pół roku temu w Warschau. Początek października, a pogoda prawie jak w sierpniu. Podobno gdyby nie taka piękna jesień, Polacy broniliby się znacznie dłużej. W błocie czołgi nie atakują tak skutecznie, piechota grzęźnie w glinie. Nawet bombardowania i ostrzał artylerii w deszczu mniej skuteczne. A gdyby pociągnęło się to kilka tygodni dłużej, wtedy kto wie w którą stronę Mizrael pchnąłby karierę mego podopiecznego.

Tak naprawdę wtedy w Polsce w październiku było trudniej, niż prawie rok temu w Wilczym Szańcu. Każdy głupi potrafi zamienić dokumenty, przenieść naradę z żelbetonowego bunkra do drewnianego baraku, potem mieć na oku teczkę jednookiego. Ale unieszkodliwić pół tony trotylu? Pół tony! Potem zwalili winę na tego młodego oficera, że zawahał się, nie dał znaku do odpalenia detonatora. Zawahał się. Jasne. Jeszcze teraz wyraźnie widzę w pamięci stojącą sylwetkę w skórzanym płaszczu oddalającą się odkrytym mercedesem w głąb Reichstrasse. Wtedy dopiero odpuściłem, wsiadłem na motocykl i dogoniłem samochód na kolejnej przecznicy.

 

Oczy przyzwyczaiły się do ostrego, majowego słońca. Usiadłem na zwalonej latarni. Piłem prosto z butelki nie zamykając powiek. Patrzyłem z przyjemnością na niebo nad Berlinem. Nieczęsto ostatnio miałem możliwość podziwiać je za dnia. Zwykle miałem nad głowami gwiazdy, kiedy trzaskaliśmy z Markusem plenerowego sznapsa za sznapsem. „Pod chmurką", nie bacząc na buczące gdzieś w górze cienie bombowców, bo w ciągu ostatniego miesiąca zrywałem się jak tylko mogłem z ciasnych nor pod ogrodami Kancelarii. Zaduchu słabo wentylowanych sal. Smrodu strachu i śmierci. Mogłem sobie pozwolić na nieco luzu, bo mój podopieczny był tam chroniony przed zwykłymi niebezpieczeństwami. Do dzisiaj. Na jasnej tarczy sprawdziłem, że pozostało jeszcze 20 minut.

 

W szkle nie było już prawie wcale półprzeźroczystego płynu, ale nie martwiłem się. W słońcu alkohol znieczuli mnie jeszcze szybciej. Oby nie pamiętać, że dałem dupy z ostatnim wyzwaniem. Kiedy nastąpi strzał, będę już bez świadomości płynął w pijanym widzie na drugą stronę tęczy.

 

_____________________________________

* Werdammte Scheiße! -kurwa mać!

** Was zur Hölle geht hier ab?! – Co tu się kurwa dzieje?!

*** Alles für den Sieg! – wszystko dla zwycięstwa

**** Veni Sancte Spiritus – przyjdź Duchu Święty (z katolickiej mszy świętej)

*****einmal ist keinmal – jeden raz to żaden raz

 

Koniec

Komentarze

Pierwsze użyte  przekleństwo należy tlumaczyć jako " przeklęte gówno". Wyraz "verdammt" piszemy przez  "v". chyba, że pisownia tego cudownego slóweczka się zmieniła. Zobaczymy, co będzie dalej.

@RogerRedeye- to przekleństwa tłumaczy się dosłownie?

Dwa niemieckie wyrazy, a  każdy z nich ma precyzyjnie określone znaczenie. " Verdammt" ( może juz " werdammt", chociaz to chyba niemożliwe) oznacza "potępiony, skazany, diabelny, przeklęty". Drugi wyraz jest wulgarny.Oznacza kał i pozostale równie wulgarne idpowiedniki tego wyrazu.

Tyle że przekleństwa tłumaczy się poprzez szukanie odpowiedników, tak jak wszystkie związki frazeologiczne. Ale koniec tego offtopicu, bo autora zapewne szlak trafi...

No, Lassar, chyba nie za bardzo, w tym sensie, że Autor z powodzeniem mógłby znaleźć o wiele bardziej wulgarne przekleństwo niemieckie, będące jednocześnie lepszym odpowiednikiem polskiego  " k ..... mać".  Ale rzeczywiście nie warto o to kruszyć kopii. Jednakże na pewno mógłby wyjaśnić pisownię niemieckiego przymiotnika " verdammt". Z ciekawości sprawdzę.

Nie znam na tyle dobrze kultury niemieckiej, aby dorabiać ideologię do użytych przekleństw - ale mam wrażenie że niezależnie od dosłownego tlumaczenia bohater użyłby tych słów - jeśli byłby Niemcem. Polak powiedziałby w danej sytuacji  "kurwa mać". poza tym sam nie wiem skąd się wzięło W zamiast V :) pewnikiem chwilowe zaćmienie umysłu - ale rzeczywiście wolalbym, aby tak gęste dyskusje pod moim tekstem nie miały offtopikowego chakarkteru :))))

Nie za bardzo. Jeżeli juz cytować  zwroty z innego jezykai je tłumaczyć, to nalezy podawać ich dokładne polskie odpowiedniki.  Tak myslę. Sprawdzenie polskiego odpowiednika tego przekleństwa jest proste - wystarczy zwrot kliknąc w Wikipedii. To jest odpoweidnik polskiego " jasna chilera" lub " cholera jasna" lub po prostu zwrotu " pieprzone gówno". Lagodne przekleństewko.  Na pewno nie k ..... mać. Niemiecki zna zupelnie inne odpowiedniki tego wulgaryzmu.

"Pamiętam świetnie ten majowy ranek w Braunau, słońce wschodzilo szybko w błękitne niebo. "- w?
"Wyszedłem z półmroku i dostałem się wprost pod palące promienie."- wypadało by zaznaczyć, że promienie słońca, bo moja pierwsza myśl dotyczyła ufoludów piorących z laserów do gościa:). Pół żartem, pół serio.
"W błocie czołgi nie atakują tak skutecznie, piechota grzęźnie w glinie."- może lepiej byłoby napisać "poruszają", bo co do ataku, to atakują tak jak zwykle- z działa. Pierdoła, ale troche mi zgrzyta.
"Nawet bombardowania i ostrzał artylerii w deszczu mniej skuteczne." są.
"Na jasnej tarczy sprawdziłem, że pozostało jeszcze 20 minut."- kultywując tradycję tej strony przyczepie się, że w opowiadaniu liczby pisze się zdaniami. Przynamniej większość liczb.
Trochę przecinki szwankują, ale w gruncie rzeczy nie jest źle. Co najważniejsze, tekst mnie wciągnął, zwłaszcza kiedy sobie zdałem sprawę, o kogo chodzi:). Oryginalny pomysł i dobre wykonanie. GJ.

PS: kilka komentarzy wyżej chciałem napisać szlag. Serio.

Oryginalny pomysł, spodobał mi się, ale ten tag SF to chyba mocno naciągany.

Siorbałem pośpiesznie zanim stróżka sięgnie krawędzi blatu.

Ech, sprawdź w słowniku, co znaczy “stróżka”. Możesz się zdziwić…

Babska logika rządzi!

Pomysł może i oryginalny, ale szort żywszych odczuć nie wywołał.

Wykonanie mogłoby być lepsze.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przyjrzałabym się przecinkom i literówkom. Fajny pomysł :)

 

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka