- Opowiadanie: niepytaj - Ex nihilo cz. 3

Ex nihilo cz. 3

Oceny

Ex nihilo cz. 3

Obudził mnie o szóstej rano odór smażonej wieprzowiny. Wyrwał mnie z fantasmagorii, w której kaszlę zakrwawionymi papiakami, a przez dziurki w nosie wpycha się wijący drut kolczasty. Otworzyłem oczy pod wpływem powietrza gęstego od drobinek ścinanego na tłuszczu białka i przez sekundę wolałem, aby w nozdrzach poczuć jednak metal ze snu.

 

 

Leżałem przez chwilę, łudząc się, że oddychanie przez usta zatamuje dopływ przykrego zapachu. Jest to doznanie dostępne wielu mieszkańcom PRL-owiskich bokowisk, gdzie przewody wentylacyjne pełnią wiele różnych ról – poza tymi, do których je w założeniu tworzono. W moim przypadku zawdzięczałem poranne atrakcje emerytowanej pracowniczce księgowości w zakładach Cegielskiego. Przez lata przyzwyczajona do zrywania się skoro świt, poświęcała ranki na sprzątanie, pranie, gotowanie, ewentualnie pokrzykiwania na dorastającego syna. Najbardziej odporny byłem na efekty dźwiękowe dobiegające z mieszkania na trzecim piętrze. Kiedy dobrze usnę, nie budzi mnie łomot wirnika pralki Wiatka, trzaskanie garnkami, ani awantury o bezskuteczne poszukiwanie pracy przez absolwenta technikum gastronomicznego. Chociaż przyznam: zdarzało się, że akustyka wielkiej płyty zakłócała klimat romantycznego tete-a-tete z jedną czy drugą „narzeczoną".

 

Za to do szału doprowadzały mnie opary unoszące się z kuchennej i łazienkowej kratki. Gdybyż to jeszcze była aromatyczna woń egzotycznej kuchni rodem z Bombaju lub Bejrutu. Jednak pani Rozwadowska była poznanianką do szpiku kości i serwowała swej rodzinie menu, w którym królowały pieczony boczek z zasmażaną modrą kapustą, kiełbasa z patelni w towarzystwie cebuli oraz kaszanka z gotowaną kapustą kwaszoną. Nie odrzucają mnie tego typu smaki na talerzu. Pałaszowałem z apetytem podobne delicje w tymże mieszkaniu, jeszcze kiedy zajmowała go moja babcia. Jednak zapachy obróbki termicznej składników tych potraw, w dodatku przedzierające się przez marzenia senne – mogą skutecznie zepsuć poranny nastrój nawet najpogodniej uosobionego człowieka. Nie pomagały prośby ani groźby kierowane do Rozwadowskiej w sprawie opóźnienia aktywności w kuchni przynajmniej do godzin południowych. Jedyną satysfakcję odczuwałem wyłączne w związku z rzeczoną akustyką łazienki, która niosła nocą mój koszmarny kaszel przez piętra, nie raz i nie dwa mącąc sen najbliższych sąsiadów z dołu.

 

Sięgnąłem na stolik nocny, aby pierścień z domniemanym rubinem dojrzeć w dziennym świetle. Wstrzymałem oddech i wypuściłem powietrze z płuc dopiero wychylając się przez balkon. Pierścień o mało nie wysunął mi się z dłoni, kiedy syciłem się powietrzem przepełnionym zielenią przed blokiem z lekką nutką spalin. Nie raz ratowałem się podobną metodą przed upiornymi zapachami o poranku.

 

Patrzyłem daleko przed siebie. Na szczęcie widoku z okien mieszkania nie szpeciły inne bloki. Balkon wychodzi na trasę katowicką, chroniony od niej szpalerem wysokich drzew. Jedna z moich „narzeczonych" powtarzała, że fajnie usiąść na parapecie balkonu z piwkiem i popatrzeć na przejeżdżające w dal samochody, pomyśleć. Monika? Nie, raczej Agnieszka. Tak, ona miała większą skłonność do egzaltowanych wyznań, zwłaszcza kiedy miała płodne dni. Cóż, piękny widok to tylko jeden z powodów, dla których zdecydowałem się zamieszkać po śmierci dziadków w bloku na Czecha. Nie mniej ważny, to dyskretni sąsiedzi, którzy nie komentowali częstych zmian moich sublokatorek.

Oderwałem wzrok od gałęzi topoli i lip kołyszących się na wietrze. Uniosłem kamień na wyciągniętej przed siebie ręce. W promieniach słońca robił znacznie silniejsze wrażenie, niż w świetle halogenu. Mogłem napawać się precyzją wykonania jego oprawy. Nie przywodziła na myśl jaskini Sindbada, ani awantur Jacka Sparrowa, bo wzór rzemieślnik wykuł raczej swojski, niż orientalny. Taki pierścień mógł zdobić dloń Jeremiego Wiśniowieckiego, jednym gestem wysyłającego rusińskie wioski na rzeź. Sploty roślinnego ornamentu mogły naśladować równie dobrze splecione ze sobą liście jednego krzewu, jak i powyginane delikatne gałązki eterycznego drzewa. Jedyne, co mogłem o nich powiedzieć, to że nie przypominały mi żadnego z charakterystycznych kształtów – klonu, dębu, kasztana… Zwinięte, bardziej podłużne w ekspozycji, niż szerokie, ale też na pewno nie wierzbowe.

 

Czekając na odpalenie kompa otworzyłem wszystkie okna w mieszkaniu na przestrzał i zasypałem bibułkowy filtr w archaicznym ekspresie. Już po chwili zmasowany kontratak świeżego powietrza i aromatu arabiki przesunął wieprzowe zapachy na z góry upatrzone pozycje.

 

Tak wcześnie nie miało sensu dzwonić do doktora Mikulskiego, ale mimo wszystko spróbowałem. Nagrałem się tym razem na sekretarkę komórki, prosząc o pilny kontakt i dodając, że zdarzyło się coś dziwnego. Zrezygnowałem z poszukiwań kontaktu do jubilera, skupiając się na przeglądaniu internetowych forów poświęconych dyskusjom o starej biżuterii. W serwisie „Skarby i skarbnicy" jeden z rozmówców o nicku „Lunatic_68" piał z zachwytu nad wiedzą fachową młodej antykwariuszki z poznańskiego Łazarza. Podobno specjalizowała się w ekspertyzach precjozów o nieustalonej . – jak to nazwał autor – „etiologii". Oczywiście ktoś zaraz wyśmiał użycie przez internautę-pseudoeksperta niewłaściwego terminu, ale historyjka ze śledztwem w sprawie pochodzenia kolczyków „z prawdziwymi perłami" brzmiała dość wiarygodnie. U dołu wątku znalazłem jedynie nazwę antykwariatu „Barocco" i linka do serwisu firmy. Strona www prezentowała się bardziej, niż ascetycznie. Seledynowe tło, a w centrum niewielkie zdjęcie figurki amorka na tle ściany bluszczu. Nie było zakładki kontakt. Przesunąłem stronę i znalazłem wypisane stylizowanymi na staropolskie zawijasy literami: adres, godziny otwarcia i numer telefonu stacjonarnego. „Zapraszamy do kontaktu osobistego lub telefonicznego od godziny 14.00 do 20.00". Brakowało nawet adresu e-mail. Jedyne więc co pozostało, to wrócić na forum i założyć własny profil. Dopiero wtedy wysłałem do autora prywatną wiadomość z pytaniem o nazwisko i dane kontaktowe antykwariuszki.

 

Ekspres przestał ciurkać, zatem odpaliłem w kompie „Wall" Pink Floydów i z pełnym kubkiem wróciłem na balkon. Słuchając głosu Gilmoura zastanawiałem się, co mogę jeszcze zrobić, czekając na kontakt do Mikulskiego lub otwarcie antykwariatu. Poza prowadzeniem prywatnej praktyki lekarz pracował w szpitalu klinicznym i wykładał na Akademii Medycznej. Tam jednak nie było sensu go łapać. Kiedyś sam wspominał, że jest tam stale w niedoczasie i nie porusza się bez wianuszka wielbicielek i bałwochwalców. Może więc zadzwonić do Dominikanów?

 

Dostrzegłem kątem oka, że pikuje w moim kierunku jakaś czarno-szara plama. Zdążyłem odruchowo machnąć dłonią z kubkiem i odbiłem ją w kierunku balustrady, aż gorąca kawa chlusnęła na biały tynk. Kształt rozłożył skrzydła, zamachał, odbił się, spadł na posadzkę i znów ruszył na mnie. Ptak – chyba gawron – zaatakował tym razem moją odsłonięta nogę. Za chwilę od strony drzew nadleciało kolejne ptaszysko. Zasłoniłem się ręką, ale wbiło się w nią pazurami. Całe szczęcie, że spałem w bluzie z długim rękawem. Poczułem jak szpony i dziób rozszarpują bawełnę i skórę przedramienia. Dopiero wtedy spadł kubek wyhaczony z dłoni i rozprysnął na setki czerwono-białych kawałków. Musiałem wyglądać zaiste komicznie walcząc nieudolnie z niewielkimi w sumie ptakami, ale nie było mi do śmiechu. Bosą stopą starałem się trafić pierwszego z napastników, który odskakiwał co chwilę i na powrót wbijał dziób w odsłonięty goleń. Nakręcony adrenaliną prawie nie czułem ran na nodze. Prawą ręką z uwieszonym na niej drugim zwierzęciem trzymałem jak najdalej od głowy, żeby nie mogło sięgnąć do twarzy. Mrużyłem oczy, jak by to mogło zapewnić skuteczną ochronę przed twardym dziobem. Wreszcie skoncentrowałem się na tyle, że mocnym wykopem posłałem pierwszego ptaka w drugi koniec balkonu, a groźniejszego z agresorów złapałem za skrzydłami lewą dłonią. Momentalnie wywinął się i dziobnął w nadgarstek, ale nie rozluźniłem uchwytu. Uderzyłem ptakiem w parapet balkonu, ale zwierzęca agresja nie ustępowała. Więc jeszcze raz. I ponownie. I jeszcze. Opamiętałem się dopiero, gdy w dłoni pozostał bezgłowy, zakrwawiony strzęp pierzastego mięsa. Wypuściłem go z dłoni.

Drugi ptak musiał mieć złamane oba skrzydła, ale i tak starał się doczołgać do mnie sycząc w nienawiści z otwartego dzioba. Chwyciłem z kąta kij na flagę narodową i jednym ciosem zakończyłem cierpienia.

Błędnym wzrokiem toczyłem po karminowych bryzgach na szybach i ciemnych, ciężkich kroplach skapujących z krawędzi parapetu. Na kafelkach u dołu, w centrum rozszerzającej się powoli kałuży znalazłem pierścionek. Nie wiem jak i kiedy go upuściłem.

 

Koniec

Komentarze

Tak nawiasem mówiąc na The Wall raczej Watersa słychac niż Gilmoura. Ale widocznie wsłuchiać musiałeś się w tło:) Mnie trochę rażą te potoczne określenia w całym opisie typu: "komp", "kicha", - co inego jeśli są wplecione w mysli bohatera, a co innego gdy są jedynie opisem sytuacji.

dzięki za uwagę, pod monolog wewnętrzy w sumie to  może  podpadać, ale chyba rzeczywiście bardziej powinienem uwypuklić - jeśli prezentuję jako jego myśli

i dzięki za tego walla ;)

No dobra, sytuacja się rozwija.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka