- Opowiadanie: Ajwenhoł - Lubelskie księżyce - część 1

Lubelskie księżyce - część 1

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Lubelskie księżyce - część 1

A wszystko zaczęło się, gdy Tołpi złowił księżyc w sieć.

 

Był przedświt pochmurny i gęsty od mroku. Trzciny szumiały sennie, a w szuwarach snuły się wzdychając smętnie łachuny, gdy Tołpi z miękkim pluskiem wypłynął dłubanką na ciemny nurt Bugu. Październik szedł przez świat w niemiłym wietrze, kąsał zimnem uszy i dłonie.

 

Poprzedniego wieczora zarzucił był Tołpi sieć w zatoce, koło zakola, bo tam rzeka zwalniała i zawsze łapało się sporo lipieni. Pociągnął raz i drugi – sieć była ciężka, o wiele za ciężka, musiało wodorostów nanieść i innego śmiecia. Zaparł się mocniej w łódeczce, palce grabiały od mokrego zimna. Pod wodą coś błyszczało bladym srebrem, trupio tak trochę, i chłopakowi przypomniało się, jak babuszka Sławuszka opowiadała o utopcach i wsi w Bugu zatopionej. Tołpi był chłopak chudy i strachliwy, ale tak ładnie się w tej sieci jarzyło, tak czarująco i dziwnie pięknie, że ciągnął i ciągnął – i raz, i dwa, i raz, i dwa – aż wydarł rzece oblepiony minogami i mułem księżyc.

 

Księżyc był prawie w pełni, wielki jak balia i ciężki, śmierdział rzeką i rybami. Z ran po minogach broczył srebrną krwią, która na dnie łódki, zamiast rozlewać się jak woda, zbijała się w chrzęszczące kuleczki. Blask bił od niego taki, że pod powiekami zostawały zielone i fioletowe kółka, a przy poruszeniu skrzypiał jak paznokieć skrobiący o szybę, gdy styczniowy mróz namaluje na niej paprociowe wzory. Tołpi z obrzydzeniem zdzierał z księżyca przyssane jak pijawki minogi i ciskał z powrotem do wody, księżycowa krew kapała z ich bezmyślnych, wiecznie rozwartych pysków. Na końcu zarzucił kapotę na lśniącą kulę, by zdusić trochę blask, i chwycił za wiosła. Dłubanka zanurzała się głęboko. Było zimno, bardzo zimno. Jakiś łachun na prawym brzegu zaniósł się rechotliwym, podobnym do kaszlu śmiechem. Świtało już, niepewnie i blado. Mdłe światło zamiast rozpraszać cienie tylko wyciągało je na wierzch.

 

Tołpi skrył łódkę w szuwarach. Na brzegu czekała dwukółka, którą woził ryby do ojcowej chaty. Załadował księżyc na wózek, poprawił na nim flanelową katanę. Chwilę myślał, czy nie pobiec prędko do chaty po wołka, bo choć dawno nie padało i droga była dobrze ubita, to księżyc swoje ważył. Potem jednak przyszły Tołpiemu na myśl łachuny, węszące pod jego nieobecność wokół dwukółki, wsuwające pod flanelkę kostropate łapska i unoszące z chichotem księżyc do swoich gniazd w szuwarach – raźno więc złapał dyszelek i potoczył się do wsi.

 

W chacie nie powie nic, trudno, znów mu ojciec grzbiet rózgą wypieści, że ryb nie nałapał. A księżyc da Zorce. O, a to się Zorka zdziwi!

 

Świat stawał się jaśniejszy, z szarości budziły się nie barwy jeszcze, ale już sugestie barw. Nocna oćma powoli kryła się w dziuple i pod wykroty, jesienny świt rozmywał senną ułudę. Ciemność mieszka w ziemi, więc tam powoli wracała. Tołpi spocił się i zasapał, było trochę pod górkę. Wzdłuż drogi rosły pokrzywione, sękate wierzby.

 

– Ksz, ksz! Tołpi!

 

– Czego? – Chłopak zatrzymał się na chwilę, ocierając czoło – pot kapał mu aż do oczu.

 

– Grzeczniej byś może odpowiadał, co? Starszym jest od ciebie. – Z wierzbowej dziupli wynurzyła się chuda, ciemna gęba z oczkami jak guziki, wydłużona jeszcze bardziej kozią brodą.

 

– O, nie. Nie gadam z tobą. Ja wiem, coś ty za jeden: tyś jest wierzbowym lichem. – Tołpi złapał dyszel i ruszył dalej.

 

– Licho? Licho! Żadne tam licho, jam czart szlachetnego rodu, pobiedniały jeno, to i w wierzbie siedzę. – Licho jęło gramolić się z dziupli zielonym tyłkiem do przodu, wpadło do rowu, otrzepało się parskając i migiem znalazło się przy Tołpim. – Zapaliczka mię zwą. Co tam wieziesz?

 

– Ryby – burknął Tołpi.

 

– Dziwne to ryby, co ich rzecznym smrodem nie czuć. A możeś ty księżyc złowił i do Zorki wieziesz, co? Bo dziś w nocy księżyc nie wzeszedł. Chmury były, ale czarty i przez chmury widzą.

 

– A kysz, licho! A kysz! – Chłopak splunął przez lewe ramię i trzykroć przeżegnał się z prawa na lewo, jak uczyła babuszka Sławuszka.

 

– Uch, taki synu! – Zapaliczka wzdrygnął się z obrzydzeniem, jakby go mrówki oblazły. – A ja tylko pomóc chciał! Cała wieś wie, że oczami za Zorką jak kot za mlekiem wodzisz, a ona nic, podśmiechuje z ciebie jeno, podchichuje.

 

– Pójdziesz ty! – Tołpi spróbował odpędzić czarta kopniakiem, ale ten zręcznie umknął pod ośką na tył wózka. Aż się w chłopaku zagotowało, bo Zapaliczka mówił prawdę.

 

– Pomogę ci czarami popchać, do Zorki zdążysz, a potem ryb jeszcze ojcu wędką nałapiesz i grzbietu ci nie obije. Pił nocą u Hasiura, przed południem nie wstanie.

 

– A co z tego będziesz miał? – zapytał Tołpi; wiedział dobrze, że czarty darmo nigdy nie pomagają.

 

– Ej, niewiele, siwuchy flaszeczuchnę i kankę mleka ciepłego.

 

– Mleko i siwucha? Rzygał jak kot będziesz.

 

– Czarty nie rzygają po gorzałce. – Zapaliczka smarknął z zadowoleniem i wypiął chudą, kogucią pierś. – O wiele prosić nie mogę, bo, jakem ci mówił, z diablej jestem gołoty i bez portek światem chadzam. Ale i tyś, Tołpi, niebogaty, więceśmy się dobrali. To jak będzie?

 

– Mowy nie ma, zawsze źle człowiek na brataniu się z czartem wychodzi. – Tołpi szarpnął wózkiem w jedną stronę, diabeł w drugą, i tak się mocowali, aż wywrócili dwukółkę, a księżyc potoczył się po drodze i rozbił o kamień z cichym brzękiem.

 

– Niech to janieli – zaklął brzydko Zapaliczka i znikł z trzaskiem wśród nikłego zapachu siarki. Księżyc tymczasem leżał na drodze, rozbity dokumentnie w lśniący srebrem pył i drobne odłupki, jak skorupy jajka. Kulki krwi rozbiegły się po drodze. Tołpiego aż ścięło, poczuł mokre zimno pełznące po plecach.

 

Wypchał kieszenie księżycowym pyłem, ile tylko dał radę, a resztę zawinął we flanelkę, i czym prędzej pognał do Zorki zostawiając dwukółkę na drodze.

 

Zorka była kowalową córką. Kowal córek miał pięć, a wszystkie takie, że i oddychać czym miały, i na czym siedzieć. Zorka, prawie najstarsza, była ze wszystkich najładniejsza, a gdy szła, jej białe piersi tak falowały, że Tołpiemu prawie odejmowało nogi, a pewnie i głowę. No, a Zorka wiedziała, że się Tołpiemu podoba, i niekiedy bardzo brzydko się z niego podśmiewała, że smarkaty i mleko mu pić, a ona chadza z chłopcami, co i w kielich zaglądają, i papierosy kurzą. Tak Bogiem a prawdą była Zorka od Tołpiego o jedną tylko zimę starsza, a i to niecałą, ale co począć, tak mu mówiła i już.

 

No, myślał Tołpi, biegnąc przez wieś niezgrabnie jak kaczka, bo ciążył mu w kieszeniach srebrny proch – ciekawe, czy który z tych chłopaków, co już gorzałkę pijają, dał kiedy Zorce prawdziwy pył księżycowy! Przez wieś snuł się zapach ognisk, zapach jesieni – ktoś widać nie próżnował i od świtu palił zeschłe liście.

 

Kowalową córkę spotkał, gdy szła po wodę do studni.

 

– Zorka! – zawołał Tołpi głośnym szeptem z mokrych od rosy łopuchów po płotem, gdzie schował się przed psem. Kowal miał bowiem wilczura, wielkiego i czarnego, tyle, że leniwego, bo nie szczekał,a od razu gryzł.

 

– A ty tu co? Roboty nie masz, że pod moim płotem przesiadujesz?

 

– Chodź, coś ci pokażę.

 

– Nie mam czasu, wracaj do domu, zanim cię mój ojciec obije.

 

– O – ho, ho! Dziś mi nawet kowal niestraszny. Pyłu-m ci przyniósł księżycowego. Jak srebro świeci. Pełne go mam kieszenie, i kapotę całą.

 

– Nie gadaj! – śmieje się Zorka i zarzuca warkocz na plecy, ale podchodzi pod płot.

 

– Naprawdę. Księżyc złowiłem dziś w nocy, tylko mi go diabeł potłukł i sam pył został. Ale ilem dał rady, tylem wyzbierał, i tobie-m, Zoreczko, przyniósł.

 

– E, zgłupiałeś ty chyba do reszty! Pokaż!

 

A Tołpi z szerokim uśmiechem wyciąga z kieszeni pełnie garście pyłu, sypkiego i matowego jak cement, z którego budowano dworzec we Włodawie.

 

– Uch, ty głuptaku, ty! Trociny masz we łbie, dzieciuch z ciebie jeszcze! O, chodaki przez ciebie zmoczyłam! – zamachnęła się wiadrem na Tołpiego, ale ten odskoczył i uciekł. W głowie miał zdrowy zamęt i nie wiedział, co myśleć. Kowalówna wymyślała za nim długo.

 

To były prostsze i spokojniejsze czasy, i gdy kto nie wiedział, co myśleć, szedł albo do księdza, albo do babuszki Sławuszki, a ci zaraz mówili, co myśleć należy. I tak działał świat, działał dobrze i po Bożemu, choć tych dwoje mówiło zwykle rzeczy zgoła odmienne. Toteż Tołpi od kowala pobiegł prosto do babuszki, bo miał bliżej niż do księdza.

 

Chata Sławuszki stała trochę z boku, zgarbiona i przechylona na jedną stronę, z dachem porosłym mchem i trawą, jakby powoli zagrzebywała się w ziemi. Babuszka w niebieskiej chustce w kwiaty na głowie siedziała na progu i karmiła kury.

 

– Pochwalony – zawołał Tołpi z daleka i nisko się pokłonił.

 

– Na wieki – odmruknęła mu babka. – Coś mi się, Tołpi, widzi, żeś nabroił, i to nielicho.

 

– E, nic, naprawdę nic. Tylkom dziś w nocy księżyc w sieć złowił i chciał Zorce kowalównie podarować, coby na mnie spojrzała i nie śmiała się więcej. Ale mi czart wierzbowy, Zapaliczka, księżyc stłukł, to ja Zorce chciał dać choćby pył, co się z księżyca osypał – ale zmienił się w szary piach, o taki, o. Na to mi Zorka, że ja dzieciuch, że trociny mam w głowie. Ratujcie, babuszko, bo wstyd na całą wieś, i hyr pójdzie, jaki to ja półgłówek! To był prawdziwy księżyc, najprawdziwszy – wy wierzycie, prawda, babuszko, że wierzycie?

 

A Sławuszka tylko kiwała się na progu w przód i w tył, memlając w ustach zeschłe źdźbło trawy i wbijając w Tołpiego chłodne spojrzenie. Trzymała kubek z kwaśnym mlekiem w brzydkich, spracowanych dłoniach z garbami żył, za to twarz miała jeszcze całkiem młodą i ładną, choć surową. Na usta kładła karmin, jak kobiety z miasta, a włosy wysmykujące się spod chustki były grube i ciemne, bez śladów siwizny. Zdawało się, że jej dłonie opowiadają całkiem inną historię niż twarz, i nikt nie wiedział, która jest prawdziwa. Sama Sławuszka twierdziła, że żyła niegdyś w Lublinie, gdzie była wielką pięknością i miała wielu kochanków.

 

– Sęk w tym – odparła w końcu, głos miała młody, ale ostry jak brzytwa i nieprzyjemny jak noc listopadowa – że wierzę. Rację miała Zorka, że ci naurągała. Ty, Tołpi, nawet trocin we łbie nie masz, ty w nim nie masz po prostu nic. Księżyc se, psiajucha, w sieć złapał i pomyślał, że księżyc już jego, i do dziewuchy na uciechę zaniesie! Ojciec cię nie nauczył, że księżyc z Bugu wstaje, to i może się czasem w sieci zaplątać? Ale puścić go wonczas trza, bo księżyc bab humorami w ciele rządzi, a bez tego ludzie się począć nie mogą. Gdy w nowiu – nerwy w ludziach uspokaja, a ziarnu zasianemu błogosławi, dlatego w nów siać należy. A w pełni krew w chłopach burzy, dlatego i jurniejsi wtedy, i do bitki bardziej skorzy, ale i cudów odwagi dokonać gotowi. Nów i pełnia to jest życia rytm, to są ciemnego serca świata uderzenia. Widzisz teraz, coś narobił?

 

Tołpi zląkł się słów babuszki i słabo mu się zrobiło, że przez niego ludzie poczynać się przestaną i do reszty wymrą. Wielkie łzy potoczyły mu się po brudnej twarzy.

 

– Ja nie wiedział, ja nie chciał…

 

– Nie skaml, chłop jesteś, czy baba? No, ani jedno, ani drugie, boś choć raczej nie baba, to i do chłopa ci daleko. Nie mówiłam, żeś złośliwy czy zły, jeno, żeś głupi. A nie ma takiego zła na świecie, co by się go nie dało odczynić. Sposób trzeba znaleźć. Jest w Lublinie rabin, co ongi księżyce wytapiał. To cadyk Jan Azryjel Hesper. Mieszkał na rogu Kowalskiej, przy Wielkich Schodach, między chrześcijanami, bo w zbyt ciemnych grzebał sprawach i zbyt głębokie posiadł tajemnice, wykluczono go tedy z kahału. Podobno wraz z Widzącym Horovitzem i dwoma innymi rabinami wzięli szturmem niebo, by pojmać Boga i zmusić Go do szybszego zesłania Mesjasza. Dopiero sam Archanioł Gabryjel zawrócił ich z szóstego nieba, i tak czterej rabini wrócili na ziemię. Jeden – Horovitz – został świętym; drugiego dręczyły duchy, aż pomieszało mu się w głowie, wyskoczył z okna i zabił się o bruk; trzeci zaczął pić; a Hesper się ochrzcił i zaszył w górnym mieście. Więc, Tołpi, nie ma rady: trzeba ci jechać do Lublina i znaleźć rabina Hespera, może jego głowa od mojej tęższa.

 

– Do Lublina? Ja?

 

– Nie, papież. Na mokrą brodę świętego Jana Nepomucena, Tołpi! Byłeś mądry rozbić księżyc, bądź teraz mądry go naprawić.

 

– Ale ojciec…

 

– Durnyś. Baby wnet rodzić przestaną, a ty się przejmujesz, że ci ojciec grzbiet przetrzepie? Już ja z nim pogadam, nic się nie bój, nic. A i z Zapaliczką będę ja musiała se dłużej pogawędzić, od serca i od wątroby. No, zbieraj się ty lepiej, bo pociąg z Włodawy do Lublina odjeżdża trzy kwadranse na jedenastą. Stary Chechełka dziś do miasta na targ się wybiera sprzedać skórę z wołka, jedź z nim, to zdążysz. Pieniądze na bilet ci dam.

 

– A… ale…

 

– Tołpi, chociem baba, ręki mojej poczuć nie chcesz, bo cięższą ci będzie od ojcowej. No, żywo.

 

Ano, rady nie było. Pamiętał Tołpi, a jakże, jak to z babuszką Sławuszką zadarł onegdaj Hasiurowy wnuk. Napyskował jej po pijaku, naubliżał nieprzystojnie bardzo, jak się żadnej babie nie godzi; a Sławuszka jak go nie ułapi, jak portek nie zedrze, jak po gołym tyłku nie przetrzepie jak smarka małego! Nie koniec na tym, bo młodemu Hasiurowi świński ogon podobno wyrósł. Tołpi już tego nie widział, bo i się Hasiur nikomu nie chwalił, ale jego siostra tak opowiadała, a ona na pewno dobrze wie. Nie chciał się więc Tołpi Sławuszce narażać, bo był mu świński ogon niemiły, a i powoli zaczynało do niego dochodzić, że głupio i lekkomyślnie sobie z tym księżycem począł.

 

I tak się stało, że w smętny październikowy poranek ruszył Tołpi do Lublina z paroma kopiejkami w trzosie i z rozbitym księżycem na plecach.

Koniec

Komentarze

Tekst oceniam 7/6. Czytało się świetnie, chociaż przecież całość stylizowana. Lekkie masz pióro - i złote ;P - umiesz ładnie budować napięcie. Z czystej słomiańskiej chęci dowalenia wytknę Ci kilka drobnych zgrzytów i literówek:
> Po wodą coś błyszczało bladym srebrem - pod wodą
> zarzucił na lśniącą kulę kapotę - lepsza może kolejność: na lśniącą kulę zarzucił kapotę
> zabrał się do dalszej drogi - ruszył w dalszą drogę? ‘zabrał się' zgrzyta
> oczami za Zorką jak kot za mlekiem wodzisz - chyba za myszą, bo mleko jako takie nie jest mobilne, żeby trzeba za nim wodzić oczami ;)
> księżyc potoczył się po drodze i rozbił i kamień - rozbił o kamień
> Tak Bogiem z prawdą - Bogiem a prawdą
> o jedną tylko zimę starsza, a i to niecałą - gramatycznie poprawnie, ale zgrzyta, bo człowiek się zastanawia nad podziałem zimy na dziwne kawałki
> ojciec cię obije, jak cię tak zobaczy - cię x2
> - O - hoho! - ho, ho!
> Zorce kowalównej - kowalównie (jeśli córka kowala), tak jak w nazwisku?
> coby na mnie spojrzała - co by? (jak ‘po to by', ale ‘żeby')
> ale zmienił się w szary piach, o taki, o. (...) - aż się prosi, żeby wtrącić jakiś gest Tołpiego pokazującego cement
> bo księżyc bab humorami w ciele rządzi - tak... za trzecim razem zrozumiałem, o co chodzi, czyli zgrzyta?
> - Ni skaml, chłop jesteś - o ile w postaci ‘ni pies, ni wydra' takie ‘ni' pasuje, to już w tym zdaniu gryzie się (‘ni pisnął' do zaakceptowania, ale *ni strzelaj* już ‘ni chuja')
> bo z pociąg z Włodawy - bo pociąg
> jak się żadnej babie nie godzi; a Sławuszka jak go nie ułapi, jak portek nie zedrze, jak po gołym tyłku nie przetrzepie, jak smarka małego! - dobrze, że tylko pięć jaków, a nie dwa tupolewy; ale „Nie koniec na tym, bo młodemu Hasiurowi ogon podobno jak u prosiaka wyrósł." - tu już z tymi lotniczymi elementami przesadziłeś, jeszcze stateczników i skrzydeł zabrakło (to żart, nie gniewaj się)


     Jest to ciekawy, mroczny i trochę groteskowy tekst wzorowany na polskich, ludowych bajkach i legendach. Przypomina baśnie zawarte w "Opowieściach sieroty" C. M. Valente, z tą różnicą, że część 1 "Lubelskich księżyców" czerpie z ludowych podań słowiańskich z domieszką  kultury żydowskiej   sprzed 2 wojny światowej. Czekam na kontynuację uczty jaką prawdopodobnie będzie 2 część tej bajki.

                                                                       Pozdrawiam

Świetne pisanie, moje kliamty.
Winszuję z całego serca.

Zastanawiały mnie tylko niekiedy czasowniki na końcach wypowiedzi. Musiałam na głoś je czytać, aby się przekonać, czy jednak dobrze brzmią. I chociaż źle wyglądały to brzmiały już lepiej.

Pozdrawiam.

Zaczynając czytać opowiadaniu miałem wrażenie, że to nie będzie jakieś bardzo ambitne opowiadanie (nie wiem skąd wzieła się u mnie taka myśl). Szybko jednak okazuje się, że opócz orginalnego pomysłu, oraz orginalnego stylu jest to opowiadanie napisane świetnie. Ktoś wytknął błędy, ja jednak uważam, że sposób pisania sprawił, że powieść jest jedną z lepszych. Pobija większośc świerzych tekstów na stronie. Stawiam 6/6 i jest to bardzo zasłużona ocena.
Życzę powodzenia w pisaniu kolejnych tekstów!

@Jack Rayan Wypisałem błędy, ale czy zauważyłeś moją ostateczną ocenę tekstu? Kilka drobnych potknięć nie zmienia wartości utworu (średnia 6.0, pomimo mojej siódemki).

fajne. I pewnie bym kupił.

Bardzo dobry styl, a i technika bez zarzutu. Biję przed tymi aspektami opowiadania czołem!
Niestety, treść nie trafiła do mnie, jednak generalnie nie gustuję w takich klimatach...

> potoczył się po drodze i rozbiło kamień

@Erreth
Poprawione:) Dzięki za wskazanie zgrzytów.

Cieszę się, że jak dotąd opko spotyka się z pozytywnym przyjęciem. Nie miało zawierać żadnych otchłannych treści:) Ciąg dalszy wrzucę, jak dokończę i ogarnę całość.
Pozdrawiam,
RR-Ajw.

Ale wiesz co, następnym razem nie wrzucaj tu takich tekstów.

Lepiej czytać to jako książkę :)

PS. Rozdzielenie komentarzy zamierzone. Taki dramatyzm stworzyłem.

Witaj!

Stylizacja pworst znakomita, a i narracji niczego nie brakuje. Ten tekst to techniczna perełka.
Nie lubię jednak wsiowych klimatów i wioskowych głupków i raczej nic na to nie poradzę. Masz ogromny talent i będę czekał aż znowu spożytkujesz go w satysfakcjonujący mnie sposób.

Pozdrawiam
Naviedzony

Autorze! Kasuj to w te pędy z internetu i ślij gdzieś do publikacji. Poważnie gadam.

Ten kawałek mnie urzekl:
Księżyc był prawie w pełni, wielki jak balia i ciężki, śmierdział rzeką i rybami. Z ran po minogach broczył srebrną krwią, która na dnie łódki, zamiast rozlewać się jak woda, zbijała się w chrzęszczące kuleczki. Blask bił od niego taki, że pod powiekami zostawały zielone i fioletowe kółka, a przy poruszeniu skrzypiał jak paznokieć skrobiący o szybę, gdy styczniowy mróz namaluje na niej paprociowe wzory. Tołpi z obrzydzeniem zdzierał z księżyca przyssane jak pijawki minogi i ciskał z powrotem do wody, księżycowa krew kapała z ich bezmyślnych, wiecznie rozwartych pysków. Na końcu zarzucił kapotę na lśniącą kulę, by zdusić trochę blask, i chwycił za wiosła. Dłubanka zanurzała się głęboko. Było zimno, bardzo zimno. Jakiś łachun na prawym brzegu zaniósł się rechotliwym, podobnym do kaszlu śmiechem. Świtało już, niepewnie i blado. Mdłe światło zamiast rozpraszać cienie tylko wyciągało je na wierzch.

Brawo!

Tak po cichu liczyłem kiedyś na komentarz Achiki pod którymś tekstem, (odkąd przeczytałem "Caerth" i zorientowałem się, że to ta sama Achika) i proszę! Bardzo się ucieszyłem.

Też myślałem o tym, by gdzieś wysłać to opko, ale rozrosło się do kolosalnych rozmiarów (70k znaków jak dotąd, wyjdzie koło 120k) - czyli na opowiadanie za długie, na samodzielną powieść za krótkie, wątpię też by ktoś chciał inwestować w wydawanie autora który ma na koncie raptem trzy publikacje. Ostatnio nadmiaru czasu nie mam (gdyby ktoś miał taką klepsydrę jak Hermiona w "Harrym Potterze" - kupię, pożyczę, wezmę w leasing, cokolwiek, i jeszcze rączki pocałuję) i równolegle ciągnę dwie dłuższe formy. No, zobaczymy.

Ajwenhoł, tekst świetny, ale szkoda mi go trochę. 
Następnym razem ślij do wydawnictw. Na NF zawsze zdążysz wrzucić.  

Mi też bardzo się podobało. Ładny język i sama historia także. Dałabym 6/6, gdybym mogła oceniać.
Skoro to tylko fragment, to chyba nie przeszkadza, żeby jeszcze  gdzieś podesłać. Mimo, że zapowiada się  długie, może warto spróbować.
Pozdrawiam

Gaiman pisał kiedyś o chłopaku, który znalazł gwiazdkę z nieba i też chciał ją zanieść dziewczynie. Ajwenhoł zawstydził Gaimana :) Podejrzewam, że Anna Brzezińska, której pewnie do tych klimatów byłoby blisko, też mogłaby się na chwilę nad tym tekstem zatrzymać. Ale pani Brzezińska, żeby wydać swoje "Wody głębokie jak niebo" i "Opowieści z Wilżyńskiej Doliny" to musiała aż własne wydawnictwo założyć...
To już nie fantastyka. To literatura piękna ;)

Mnie skojarzyło się z baśnią, którą czytałam w dzieciństwie: Kłopoty Kacperka Góreckiego Skrzata - Zofii Kossak. Nie wiem czemu, ale takie myśli mnie naszły czytając Twój tekst. Mam nadzieję, że będzie ciąg dalszy tej zaczarowanej historii. Zaczarowanej fabularnie i słownie. 6.
Ajwenhoł, winszuję!

Ajwenhoł, naprawdę szkoda palić takich tekstów w necie. Masz prawdziwy talent i uważam, że jak uzbierasz opowiadań na zbiór lub napiszesz całą powieść, to możesz spokojnie spróbować w wydawnictwach. Mnóstwo ludzi jest wydawanych, którzy nawet w połowie nie snują opowieści tak dobrze jak ty.
Choć powyższy tekst, to dopiero zalążek historii, to na tych kilku stronach po raz kolejny dowodzisz, że jesteś arystokratą słowa.

Pozdrawiam.

Pod tym "arystokratą słowa", jak trafnie i pięknie określił Cię Eferelin, ja podpisuję się bez zająknięcia! I wnioskuję jak wyżej :D

Nowa Fantastyka