- Opowiadanie: mkmorgoth - Och, rośliną być

Och, rośliną być

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Biblioteka:

Dreammy, AlexFagus, ocha

Oceny

Och, rośliną być

Siedemnasty maja był słoneczny i upalny. Na niebie od rana zbierały się nad Wrocławiem gromady białych cumulusów. Meteorolodzy zapowiadali w radiu po południu burze oraz intensywne opady deszczu.

Budynek Wojskowej Komendy Uzupełnień w ciągu dnia był dobrze widocznym punktem z dalszej odległości. Pomalowane na żółto i brązowo ściany nadawały mu estetycznego i miłego dla oka wyglądu. Od frontu do oszklonych metalowych drzwi wejściowych prowadziły strome, betonowe schody. W środku, na korytarzu ustawiła się długa kolejka chłopaków, oczekujących wejścia do pokoju, za masywnymi drewnianymi drzwiami z wypolerowanym na błysk mosiężnym numerem trzynaście. Przybyli tutaj na wezwanie w sprawie poboru do wojska, odbywającego się raz w roku.

Wewnątrz owego pokoju trwało przesłuchiwanie trzy osobowej komisji poborowej dwóch młodych mężczyzn, rozebranych do samych majtek, siedzących na wprost ubranej w biały fartuch sylwetki doktora Ryszarda Muchomorka, grubego z trzydniowym zarostem okalającego kwadratową szczękę majora Ireneusza Pająka oraz szczupłego porucznika Mariana Wołk-Gołąbka. Co roku mieli tu takich, którzy z różnych przyczyn nie mogli lub nie chcieli iść do wojska. Ale tym razem było zupełnie inaczej.

Major upił trochę herbaty z niebieskiego kubka i zerkając wpierw to na lekarza, to na porucznika, spytał jednego z dwóch symulantów:

– Cóż, zacznijmy zatem jeszcze raz, od początku. Imię i nazwisko.

– Romek Małolepszy.

Słysząc po raz wtóry to nazwisko na twarzach komisji pojawił się cień uśmiechu.

– Dobrze. Wiek? – zagaił major Pająk, stukając długopisem o blat biurka.

– Dwadzieścia jeden.

– Zgadza się. A teraz spytam po raz ostatni. Czy nadal twierdzicie, że jesteście… rośliną? I dlaczego?

– Tak, proszę pana. Jestem rośliną, bo czuję się nią, ale nie potrafię tego dokładnie wyjaśnić. Po prostu jestem małą, zieloną roślinką.

„Wariat! – pomyślał major. – Czubek! Ograniczony! Imbecyl!" – szukał dalej w myślach doboru odpowiednich znaczeń.

– A ty? – patrząc spod byka, spytał drugiego delikwenta siedzącego obok Romka.

– Ja też jestem rośliną! – odpowiedział poborowy Czesław Wycisk.

Sytuacja była dość trudna, jeśli nie do rozwiązania. Komisja oznaczyła ich odpowiednim wpisem: niezdolni do pełnienia służby w siłach zbrojnych. Na koniec wręczono im na „do widzenia" piękne zielone książeczki z wklejonymi i krzywo uciętymi zdjęciami i puścili ich do domu.

Ale to nie był koniec wrażeń w tym feralnym dniu. Ze wszystkimi, bez wyjątku, mieli problemy. Nawet tortury niczego by tu nie zmieniły. Przez cały dzień, każdy, kto tutaj wchodził powtarzał, że jest małą, zieloną roślinką! Więc zanim cokolwiek zawyrokowano dziesięciu darowali odbycie służby wojskowej. Resztę postanowili zatrzymać i umieścili pod kluczem w pokoju obok. Pokój ten był duży, więc mógł pomieścić czterdzieści dwie… roślinki – mówiąc żartobliwie. Nie mieli tu izolatki, bo nikt nigdy nie przypuszczał, że będą mieli kiedykolwiek do czynienia ze zbiorowym wariactwem. Pokój miał dwa okna z żelaznymi kratami, więc nadawał się i nikt im stąd nie czmychnie, aż ustalą przyczynę ich twierdzeń.

Tak było przez cały dzień. Szumnie zapowiadana burza nie pojawiła się. Groźne chmury przegonił silny wiatr i trochę pokropiło.

 

***

 

Uparte chmury nie dały za wygraną. Wróciły nad ranem by ochłodzić miasto sporą ilością deszczu. Tak się zaczął drugi dzień poboru do wojska. Z ciemnych, stalowych chmur siąpił równo i bez przerwy deszczyk.

Porucznik Wołk-Gołąbek niosąc w ręku siatkę z jabłkami, wszedł do pokoju, gdzie siedział już major Pająk i doktor Muchomorek.

– Kupiłem jakąś nową herbatę. Indyjską.

– Indyjska nie jest żadną nowością – wyraził swoją ekspertyzę Muchomorek.

– Fakt, ale takiego opakowania, nigdy wcześniej nie widziałem.

– Nie było innej, na przykład, angielskiej? – spytał major.

– Nie, tylko ta. Ale taka młoda, miła pani w spożywczym powiedziała, że dobra. Podobno wiele osób kupiło ją w ciągu tego tygodnia, jak się pojawiła, i nie było żadnych skarg, ale za to same dobre opinie.

– Dobra, to zaparzcie. Też spróbuję – rzekł major Pająk. – Tylko dla mnie z fusami i dwie czubate łyżeczki cukru.

– Dla mnie bez cukru – wtrącił się Muchomorek.

Porucznik zaparzył herbatę w trzech jednakowych niebieskich kubkach. Następnie zaniósł je i postawił na stole.

Major zapytał ponownie.

– Ile mamy dzisiaj tych poborowych, poruczniku Wołk-Gołąbek?

– Kiedy tu wchodziłem na korytarzu siedziało tylko dziesięciu czy jedenastu. Więcej nie widziałem.

Major wstał z krzesła i chwiejnym krokiem zbliżył się do okna, spoglądając w deszczową, paskudną pogodę. Stał tak przez chwilę.

– Ale pogoda, co? – zagaił, nie oglądając się za siebie.

– Tak, pod psem. Nie chce się nic robić, ani nigdzie wychodzić. A my musimy tutaj tkwić – skomentował doktor.

– No, ale to już ostatni dzień – uśmiechnął się porucznik obierając jabłko. – Czy chce ktoś kawałek?

– Nie, dziękuję. Nie lubię jabłek – odrzekł doktor. – Wolę banany.

– A pan, majorze?

– Ja tam w ogóle owoców nie jadam, ale dziękuję, że się spytaliście. Wolę hodować kwiaty. Są ładne, pachnące i kolorowe. Tak jak moje śliczne, czerwone piwonie – patrzył na kwitnące rośliny na balkonie, w podłużnych, plastykowych doniczkach. – A teraz biedne, stoją tam same, beze mnie i znęca się nad nimi ten zimny deszcz.

Major zerknął na zegarek. Dochodziła dziewiąta rano.

Naraz odwrócił się i zdecydowanym władczym tonem zwrócił się do porucznika.

– Poruczniku Wołk-Gołąbek, wybiła dziewiąta zero-zero, zaczynamy! Wpuście tu pierwszego z poborowych.

Porucznik ospałym ruchem wstał od stołu i ruszył w stronę drzwi.

– Zapraszam do środka pierwszą osobę, najlepiej wedle alfabetu – zawołał.

Fala pomruków rozeszła się wzdłuż całej kolejki. Pierwszą osobą, która pojawiła się w progu, był wysoki, metr dziewięćdziesiąt centymetrów, szczupły chłopak z twarzą w pryszczach i przetłuszczonymi długimi czarnymi włosami.

Major wskazał na parawan.

– Rozbierzcie się do majtek, poborowy. Jak pana godność?

– Zbigniew Kłak – odpowiedział poborowy, znikając za parawanem.

Po kilku minutach zza białego parawanu wyszedł poborowy tylko w majtkach. Od razu usiadł na wskazanym miejscu, na krześle. Major przez chwilę szeleścił kartkami akt poborowego doszukując się w nich cennych informacji o nim, zachowując przy tym ponurą minę. Naraz zamknął je i zlustrował nowoprzybyłego.

– Nazwisko i imię – zadał pierwsze standardowe pytanie.

– Kłak, Zbigniew. Na drugie mam Alojzy.

– Poproszę o niezbędne informacje w celu weryfikacji: wiek, miejsce i data urodzenia, imiona rodziców i adres zamieszkania.

– Mam dwadzieścia trzy lata. Urodziłem się w Henrykowie, koło Strzelina czternastego sierpnia. Mieszkam w Henrykowie, przy ulicy Śliwkowej osiem. Imiona rodziców: Stefan i Wanda.

– W porządku. Teraz powiedzcie nam, co jest przyczyną, że nie chcecie zostać żołnierzem i bronić ojczyzny? Dlaczego?

Poborowy spojrzał na twarze komisji, na których malowało się zainteresowanie.

– Szanowna komisjo! Szanowny panie majorze! Żałuję, że nie mogę być żołnierzem i przelewać swej krwi za ojczyznę, gdyż śmiem twierdzić, iż jestem biedną, małą, osamotnioną, zieloną roślinką!

Słysząc te słowa, w oczach majora pojawił się obłęd, cały poczerwieniał. Poczuł się przez chwilę nikim, ale tylko przez moment.

– Dość!!! – ryknął Pająk i walnął z furią w oczach, pięścią w stół. – Czym jesteście?!!!

Można powiedzieć, że prawie na wszystkich zrobiło to piorunujące wrażenie. Porucznik i doktor zbledli. Nic nie skomentowali. Milczeli jak dwa egipskie grobowce. Wyjątkiem był poborowy, który nawet powieką nie mrugnął. Kiedy major troszkę się uspokoił, wdychając głęboko powietrze, zadał jeszcze raz pytanie, głośnym, ale spokojniejszym tonem.

– Co żeście powiedzieli? Czym jesteście?!

– Jestem małą, zieloną roślinką.

– Czy jesteście na sto procent pewni, że małą, zieloną, skromną, osamotnioną roślinką?!

– Tak.

– A na sto dziesięć…, albo nie, na dwieście procent?!

– Tak.

Major zsiniał.

Ujął w dłoń teczkę z dokumentami poborowego i zaczął się nią gorączkowo wachlować. Tak jak wczoraj i obecnie Pająkowi wysiadły nerwy. Wyraźnie opadł z sił. Nie wiedział, co robić.

– Poruczniku – rzekł po chwili. – Zaprowadźcie tego człowieka, tego… tego wariata… Tą przyprawę, do izolatki. Zajmiemy się nim, i resztą później. I wołać mi tu następnego.

Marian Wołk-Gołąbek z wolna podniósł się z krzesła i zaprowadził kolejny wybryk psychiki ludzkiej, do pokoju obok. Wychodząc poprosił kolejnego by wszedł do pokoju.

Sytuacja kolejnych dziesięciu nie była inna, niż czterdziestu wczorajszych. Wszyscy uparcie twierdzili, iż są roślinami. Pomimo próśb i gróźb majora Ireneusza Pająka, który zrzucając na nich lawiny przekleństw, wyzwisk i innych zastępczych słów języka polskiego, niczym groźny i bezwzględny Bóg Zeus ze szczytu Olimpu, nie potrafił za nic w świecie zmienić tego, co mówili w kółko i to samo poborowi. W pewnych momentach, tych bardziej krytycznych, major nie mógł wytrzymać tego dłużej. I tak: jednego walnął mocnym prawym sierpowym w szczękę, drugiego kopnął w tyłek, a innego barana wystawił za balkon, trzymając go odwróconego do góry nogami, skierowanego centralnie na śliczny świeżo skoszony zielony trawnik, grożąc, że zrzuci. Ale i ta kolejna średniowieczna metoda nie pomogła, a że był człowiekiem głębokiej wiary i sumienie majora wzięło górę, uratował delikwenta przed przykrym upadkiem z drugiego piętra.

Kiedy porucznik wrócił z powrotem, jak odprowadził ostatniego chłopaka do pokoju tymczasowego, gdzie zostawił pozostałych rekrutów na czas obserwacji, major nie był w najlepszej formie. Siedział za biurkiem i obgryzał ołówek, a doktor Muchomorek przechadzał się po pokoju, tam i z powrotem, powtarzając te same frazy:

– Koniec świata przychodzi. Koniec świata przychodzi…, co to będzie?

Porucznik widząc zaistniałą sytuację, zaczął się intensywnie nad tym zastanawiać, bo coś trzeba z tym fantem zrobić. Zbiorowe wariactwo, na pewno nie jest apokalipsą, ale samo zjawisko było nie zwykle szczególne, a przede wszystkim to, iż wszyscy twierdzili, że są roślinami! Usiadł na krześle obok majora, podparł się jedną ręką o brodę, a drugą, knykciami palców wystukiwał jakiś rytm. Myślał. Myślał i myślał.

Półgodziny później. Doktor dalej chodził z kąta w kąt i wymawiając w kółko te same słowa – Koniec świata już blisko. Major obgryzał już dziesiąty ołówek, ostatni. W pogotowiu, przed nim znajdowało się pudełko z kilkoma długopisami. Zaś porucznik knykciami palców wystukiwał wciąż pewien rytm, ciągle intensywnie nad czymś się głowiąc.

Na zewnątrz pogoda wciąż była paskudna. Przez otwarte okno wdzierało się do środka zimne, wilgotne powietrze z zapachem deszczu, i chyba to ostudziło nieco zaistniałą sytuację.

Naraz porucznik przestał stukać. Gwałtownie podniósł się z krzesła i głośno zawołał.

– Wiem!!!

Doktor Muchomorek stanął w pół ruchu, a major Pająk z wrażenia połknął fragment ołowianego rysika.

Obydwaj zmierzyli oślim wzrokiem porucznika.

– Co… co wiecie… poruczniku Gołąbek? – zadał pytanie, krztusząc się major.

– Wiem, co zrobić w tej sytuacji.

– No to mówcie, zatem, jaki to pomysł wpadł wam do głowy.

– Zadzwońmy do zakładu psychiatrycznego oraz do genetyków.

– Do tych od czubków zgoda – stwierdził major, – ale, po co ci genetycy.

– Jeśli usilnie twierdzą, iż są roślinami, to niech specjaliści sprawdzą ich prawdziwe DNA. Wtedy okaże się czy mówią prawdę, czy też kłamią w żywe oczy. No nie?

– Fakt. Chociaż dziwny ten drugi pomysł, ale coś w nim jest – major podrapał się po głowie. – No dobra. Zgoda.

Po chwili major Pająk sięgnął po słuchawkę i wykręcił numer.

 

***

 

Na drodze utworzyły się liczne kałuże, było zimno, a dzień zbliżał się ku wieczorowi, kiedy przed budynek WKU zajechały dwie, czarne, lśniące w strugach deszczu limuzyny. Z jednej, wysiadło dwóch mężczyzn ubranych w eleganckie garnitury, a z drugiej, trzech lekarzy-psychiatrów w białych fartuchach. Porucznik wraz z majorem zaprowadzili grupę naukowców i lekarzy do pokoju, w którym przebywali poborowi.

Wewnątrz pachniało glebą i wilgocią. Wokół stojących na baczność sylwetek, wysypano sporą ilość ziemi, sięgającej wszystkim po kostki. Komisja spojrzała po sobie, następnie odwróciła się w stronę stojących za nimi dwóch wojskowych.

– Co to ma wszystko znaczyć? – spostrzegł jeden z lekarzy, chudy, wysoki w okularach. – Na co daliście im tyle nawozu? Nic nie rozumiem.

– Eeee… jakby to powiedzieć – zająkał się major.

– Najlepiej byłoby prosto, na temat i logicznie.

– No, więc tak. Sami poprosili nas wczoraj o tą ziemię. Nie wiem, na co im ona, przecież to psychole – skomentował major. – Prawda poruczniku Wołk-Gołąbek? – szturchnął stojącego obok niego Mariana, który lekko zachwiał się na nogach, gdyż na moment stracił kontakt z ziemską grawitacją.

Marian nabrał odwagi i rzekł.

– Tak. To prawda. Absolutna prawda. Zgadzam się całkowicie ze słowami pana majora. Rzeczywiście sami wczoraj grzecznie poprosili o tą ziemię i… I zgadzam się, że to wariaci.

– No, cóż – lekarz-psychiatra zdjął okulary i przeczyścił szkła bawełnianą chusteczką. Następnie nałożył je z powrotem. – Musimy teraz to sprawdzić, czy to faktycznie są chorzy psychicznie. Zatem proszę nam nie przeszkadzać. I jeśli można: chcemy zostać sami. A wy na ten czas zajmijcie się swoimi militarnymi sprawami.

I tak jedna część komisji – psychiatrzy zadawali pytania, mnóstwo pytań, ale otrzymywali jedną odpowiedź: Jestem roślinką. W tym czasie, dwóch naukowców-genetyków pobierało próbki tkanek w celu zbadania ich DNA.

Ożywiona i pełna entuzjazmu do pracy ekipa z biegiem czasu i ilością udzielonych takich samych odpowiedzi, stawała się coraz bardziej znudzona i zniecierpliwiona. Ostatnia osoba udzieliła również tę samą odpowiedź, co cała reszta poborowych.

– Czy dalej twierdzi pan, że jest małą, zieloną roślinką? – brnął dalej jeden z psychiatrów.

– Tak. Jestem małą, zieloną roślinką.

– A dlaczego? Co się stało, iż jesteście roślinką?

– Nie wiem. Jestem roślinką. Dajcie mi spokój!

– Dobrze, wystarczy chłopcze – poklepał go po ramieniu.

Po czym wszyscy wyszli z pomieszczenia. Drzwi zamknięto na klucz.

Idąc wzdłuż korytarza, major nie mógł wytrzymać z uzyskaniem cennych informacji o tym dziwnym przypadku.

– Przepraszam, panów! – przyskoczył do nich major. – Jaka jest ostateczna diagnoza?

– Dla mnie to wariaci. Trzeba ich leczyć, ale nie u nas. W zakładzie mamy za mało miejsca na ponad pięćdziesiąt przypadków! – spojrzał znad okularów w stronę naradzających się ze sobą naukowców. – Może poczekamy z dokładną diagnozą, do czasu aż panowie genetycy zrobią swoje. Prawda, panowie?!

– Tak, tak, oczywiście – powiedział jeden z nich, niski, gruby, w okularach. – Jutro zadzwonimy do was, panie majorze i powiemy, jakie są wyniki, i co z tymi… roślinami robić. Na dziś to wszystko.

 

***

 

Nazajutrz rano, deszcz wciąż padał, ale miejscami zza chmur wychodziło słońce. W całym budynku rozchodził się dźwięk telewizora, który dobiegał zza drzwi pokoju majora. W środku siedzieli za biurkiem, obok siebie, major Pająk i porucznik Wołk-Gołąbek, wytrwale śledząc poranne wiadomości, popijając przy tym gorącą herbatkę.

Nagle stojący na ciemnym, mahoniowym biurku telefon, zadzwonił.

Major ściszył pilotem fonię, pozostawiając jedynie wizję. Podniósł słuchawkę, przytykając ją sobie do ucha.

– Halo? Tu major Ireneusz Pająk, słucham?

Naraz podniósł się z krzesła, wyprostowując się jak struna, oczy zrobiły mu się wielkie jak spodki. Porucznik spojrzał na niego z ukosa, marszcząc czoło.

Major kontynuował.

– Tak… Tak… Tak… A jednak. Niewiarygodne! No i kto by to pomyślał! No, no… Dobrze, rozumiem… Dziękuję wam… Dzisiaj? W porządku… A o której… o szóstej wieczorem… Dobrze, będziemy czekać. Do widzenia.

Odłożył słuchawkę na widełki.

Przez chwilę miał mętlik w głowie, ale szybko przełamał lody i zwrócił się wprost do porucznika.

– Zrobili testy kodu DNA tych rekrutów, jest… roślinny – wydukał to w końcu z siebie.

– Jaki?!

– Roślinny! Ich komórki zaczęły zmieniać się z ludzkiego genomu, czy jakoś tam, na roślinny – major widząc zdumienie na twarzy porucznika, zaczął wyjaśniać. – No, tak jak te drzewa za oknem i… i jak moje kwiatki na balkonie.

– Ciekawe – zadumał się Marian. – To, co mamy teraz robić?

– Mamy czekać. Dziś o szóstej wieczorem, przyjadą tutaj po nich i zabiorą ich na dalsze badania. A wy poruczniku, pójdziecie teraz tam, do nich, do naszych roślinek i zobaczycie, co z nimi się dzieje. To wszystko. Odmaszerować.

Odprowadził wzrokiem oddalającego się w stronę drzwi porucznika.

Major został sam. Wcisnął jeden z przycisków na pilocie i wróciła głośna rozmowa spikera telewizyjnego ze sprawozdawcą z zagranicy.

W tym czasie porucznik zbliżał się do pokoju-izolatki. Kiedy otworzył drzwi, stanął jak wryty, a oczy wyszły mu z orbit.

W pomieszczeniu zalanym słonecznym blaskiem, wpływającym wprost przez okna, zamiast pięćdziesięciu poborowych, stały – a może inaczej, – rosły sobie małe drzewka: sosny, świerki, buki, graby, jesiony, dęby, kasztanowce, palmy, cyprysy i wiele innych gatunków z całego świata, a także kilka nieznanych na naszej planecie.

Widok ten pozbawił porucznika mowy i ruchu. Nogi przyrosły mu do posadzki i tkwił tak przez kilka minut, obejmując wzrokiem cały pokój, w którym pachniało lasem i łąką.

W końcu wrócił myślami do rzeczywistości, odwrócił się na pięcie i wolnym krokiem podążył z powrotem do gabinetu, skąd dochodził hałas włączonego na pełny regulator odbiornika.

Chwycił za klamkę i otworzył drzwi.

– Panie majorze. Wie pan, co… – nie dokończył zdania.

Gabinet, w którym jeszcze do nie dawna siedział major, był pusty. Drzwi prowadzące na balkon były szeroko otwarte. Dostrzegł tam stojącego majora. Na biurku znajdowały się dwie, niedopite filiżanki z herbatą.

Spiker w dzienniku drążył jakiś temat:

… czy pamiętacie ten incydent, miesiąc temu w Indiach, kiedy to uderzył tam niewielki meteoryt, robiąc wyrwę w ziemi o średnicy stu dwudziestu metrów. No to uwaga! W miejscu powstałego krateru wyrosła dziwna, nieznana jeszcze w świecie nauki roślina – wyglądem przypomina herbatę. I owszem w smaku również. Kilka dni temu trafiła do sklepów na całym świecie, także do naszego kraju, pod nazwą ZIELONA HERBATA INDYJSKA. Prawda? Według naukowców z Uniwersytetu w Delhi, nie wolno jej pić. Powtarzam. Nie wolno jej pić. A ci z państwa, którzy się z nią zetknęli w sposób bezpośredni, powinni się zgłosić niezwłocznie do najbliższej Stacji Epidemiologiczno-Sanitarnej. W Indiach panuje jakaś epidemia, wywołana tą tajemniczą herbatą. Kilkaset osób zamieniło się w rośliny! Wcześniej uparcie twierdzili, przez dwa dni, że są roślinami. Na razie naukowcom nie udało się ustalić dokładnie skąd ten meteoryt pochodzi. Prawdopodobnie z pasa asteroid między Marsem a Jowiszem, ale…

Porucznik Wołk-Gołąbek nie słuchał tego dalej. Przypomniał sobie, co mówili rekruci i co zastał w pokoju. Ale to, że on i major pili tę herbatę, kropelka potu pojawiła mu się na czole. Przez całe ciało przeszły dreszcze. Nie czekając ani chwili dłużej podbiegł do kredensu i sięgnął po zielone, kartonowe pudełko herbaty. Obracając je w ręku, w pewnym miejscu znalazł to, czego wcześniej nie zauważył. Przeczytał treść:

Zielona Herbata Indyjska. Nowość.

A poniżej:

Poznaj niepowtarzalny smak z zielonego meteorytu!

Nagle na plecach poczuł ciepłe, miłe promienie słoneczne. Zrobiło mu się błogo, jakby sennie. Będąc w całkowitym transie, podążył w stronę cennego źródła światła. Wyszedł na balkon, skąpany w jasnym słońcu. Stanął obok majora, który zamienił się w to, co najbardziej uwielbiał wśród roślin – czerwoną piwonię. Następnie nie zamykając oczu spojrzał prosto w słońce. Rozłożył szeroko ramiona.

Na jednym z ramion pojawił się pierwszy, mały, zielony listek jabłoni.

Zawsze uwielbiał jabłka.

 

Michał Kwaśnik

Wrocław, luty 2011 r.

 

Koniec

Komentarze

Witam!
Opowiadanko bardzo przypadło mi do gustu. Jest śmieszne, momentami groteskowe, zwłaszcza dialogi pomiędzy poborowymi a komisją WKU, czytając ubawiłem się tutaj setnie :) Pomysł na fabułę interesujący i z ciekawym humorystycznym zakończeniem. Jedynie do czego bym się czepił, to nieprawdopodobność niektórych sytuacji opisanych  w tekście (badanie DNA poborowych czy ostre potraktowanie ich przez majora) WKU samo mogłoby na siebie ściągnąć gromy władz wojskowych :) Ale może się czepiam bo sytuacje te dodają także pikanterii. Jeśli chodzi o sprawy czysto techniczne językowo to nie zauważyłem tu poważniejszych wpadek. Jak dla mnie to opowiadanie nadaje się jak najbardziej do KOSMIKOMIKI 2011.
Pozdrawiam! 

OK, do konkursu.

Przyjemne opowiadanko, ale jakoś szczególnie mnie nie rozśmieszyło.

Pozdrawiam.

Dzięki za komentarze chłopaki :) Starałem sie, ale... no cóż, bywa.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Piłam ostatnio zieloną herbatę... ale chyba nie indyjską. Zaniepokoiłam się :) Humor w opowiadaniu bardzo fajny, to jest konsekwentnie i na poważnie groteskowy. Niektóre opowiadania na Kosmikomikę są napchane żartami na siłę, ty jesteś absolutnie poważny i za to masz punkt ;) Stężenie absurdu na metr kwadratowy wokół mnie wzrosło po przeczytaniu ;)

Dzięki Dreammy za Twój komentarz, co wnioskuję, że Ci się podobało. A co do zielonej herbaty, też ją czasem piję :) Pozdrawiam

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Sympatycznie absurdalne.

Tutaj małe zamieszanie z interpunkcją:

W pomieszczeniu zalanym słonecznym blaskiem, wpływającym wprost przez okna, zamiast pięćdziesięciu poborowych, stały – a może inaczej, – rosły sobie małe drzewka:

Pozdrawiam.

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Hmmm. Czy tylko ja dostrzegam nieporadny język?

Budynek Wojskowej Komendy Uzupełnień w ciągu dnia był dobrze widocznym punktem z dalszej odległości.

Budynek słabo pasuje mi do punktu. “Punkt z dalszej odległości” w ogóle nie brzmi.

Od frontu do oszklonych metalowych drzwi wejściowych prowadziły strome, betonowe schody.

Gdzie znajdowały się drzwi wejściowe, jeśli nie z przodu budynku? Chyba że chodziło o linię frontu… Oszklone metalowe drzwi – to takie do windy, z wąskim okienkiem? Bo innych nie kojarzę.

I tak co chwila. Ale może tekst był pisany specyficznie, jak na grafomanię…

Babska logika rządzi!

Całe szczęście, że nie lubię zielonej herbaty!

 

Trzy osobowa komisja – trzyosobowa chyba razem?

Tą przyprawę, do izolatki – tę.

(i jeszcze gdzieś tam było tą zamiast tę, ale nie mogę znaleźć).

 

Chyba wcześniej nie czytałam opowiadania najgroźniejszego lożownika. No to przeczytałam.

Zabawne. :)

 

A drzwi wejściowe z tyłu budynku chyba nie są taką rzadkością. Na słowackich wsiach zdaje się większość budynków tak ma. :) Chyba, że wtedy tył budynku staje się jego przodem. Hmmm…

 

 

@ AlexFagus, ocha, Finkla – Serdecznie dziękuję za przeczytanie, za komentarz i za dodanie opka do biblioteki. To miłe zaskoczenie :)

 

@ Dreammy, dzięki za pamięć :)

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

A bo tak sobie wędrowałam kiedyś po starych tekstach i zgłaszałam te które mi się podobały :-)

Niestety, opowiadanie nie przypadło mi do gustu. Rozumiem, że miał być absurd i groteska, ale zrozumiałam, że wyłącznie polscy rekruci nagle stali się amatorami nowej herbaty, bo nie znalazłam słowa, by poza nimi, ktoś jeszcze doznał osobliwej przemiany. No, może za wyjątkiem panów z WKU.

Opowiadanie, zgodnie z wymogami konkursu, jest na swój sposób groteskowe, ale cóż, nie zdołało mnie niczym rozśmieszyć, nie znalazłam tu nic zabawnego.

Wykonanie, delikatnie mówiąc, pozostawia bardzo wiele do życzenia.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka