- Opowiadanie: lakeholmen - Skąd zło!? (MASAKRA 2010)

Skąd zło!? (MASAKRA 2010)

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Skąd zło!? (MASAKRA 2010)

 

 

 

 

– Co to jest zło? – pytam i wiodę spojrzeniem po zebranych.

Jestem wysoki, szczupły, zabójczo przystojny. I sprawiedliwy.

Taki właśnie jestem.

– Czym zło jest!? – powtarzam, wypełniając mym nadspodziewanie donośnym głosem wątłe nawy skromnego kościółka. Spoglądam znowu po mojej trzódce, po wszystkich tych prostych duszach. Znam wszystkich ich tak dobrze, tak bardzo są mi bliscy!

Są dla mnie jak rodzina.

Na przykład Marta i jej mąż, Michał. Jak zawsze, siedzą w pierwszym rzędzie.

Ona wielka, napęczniała smalcem, zupełnie jak jedna z macior, które z takim zacięciem hoduje w swym schludnym i czystym gospodarstwie. Jej twarz z roku na rok coraz bardziej przypomina świński ryj, jak gdyby zachwyt nad ukochanymi zwierzętami, krystalizował w niej i pęczniał, anektując nie tylko wnętrze, ale i jej wygląd.

On tak chudy, że mógłby się za nią schować, zginąć w cieniu jednego jej uda. Jego oblicze z każdym rokiem nędznieje i traci barwy, jakby jego właściciel rozpuszczał się powoli, umierał na raty i ciągle nie mógł spłacić ostatniej.

Ich prosię, rude i tłuste, jak rodzona matka, stoi teraz w wianku i białej sukieneczce, a stearynowe łzy spływające z białej, grubej świecy parzą mu dłoń.

Jak ona trzyma te świecę! Jak mocno, jak kurczowo! Jak gdyby wierzyła, że laska kruchej stearyny ochroni ją przed tym, co czai się tuż za rogiem.

– Cóż zło!? – pytam raz ostatni i strzelam prosięciu prosto w twarz. Nie zdąża nawet kwiknąć. Upada do przodu sztywno, jak manekin i z mokrym, miękkim odgłosem uderza w kamienną posadzkę.

Wstyd!

Wstyd, tak zniszczyć piękny świński ryj! Nikt już nie pozna, gdzie oczy były, a gdzie usta. Jucha leniwie spływa na posadzkę, dokonując przy tym cudu przemiany bukietu białych różyczek w bukiet róż czerwonych.

– Cud, moje owieczki, cud! – wołam, lecz głos grzęźnie w mej krtani.

Bo cóż to za odgłos, głośny i natarczywy? Do tego wyjątkowo niestosowny. Trwa msza święta przecież, czas skupienia, rozmowy z samym Bogiem.

Trudno w to uwierzyć, ale to świński kwik!

Któż kwiczy tak żałośnie? Czy może to maciora nasza, Marta? Piastunka świniom i ich prosiakom? Czyżby jednak zwracała czasem uwagę na cokolwiek innego niż los mieszkańców jej chlewu? Czyżby zrozumiała w końcu, że umieranie boli?

Tylko czemu teraz właśnie? Czemu w domu Bożym? Muszę to przerwać. Wszak jestem strażnikiem porządku.

Celuję prosto w drgającą szyję. Skupiam się, lecz kątem oka dostrzegam chudego Michała, jak sięga do kieszeni. Cóż on tam może chować, w zatęchłych otchłaniach brudnego garnituru? Cokolwiek to jest, nie mogę ryzykować. Mam przecież misję do wykonania.

Błyskawicznie przesuwam wyprostowaną rękę i delikatnie, acz stanowczo, naciskam spust i teraz pozostaje już tylko powstrzymać siłę odrzutu, cudownie brutalny nacisk na bark. Jakże ja silny jestem, jak niewiarygodnie, nadludzko silny!

Nigdy bym nie pomyślał, przenigdy, że ręka człowiecza za sprawą jednej kuli odłączyć się może od ciała i frunąć, frunąć jak ptak. A jednak! Pofrunęła! Ponad trzema rzędami ławek, prosto na podołek pani Podolskiej! Wybaczy mi pani, pani Podolska? To tylko ręka, wystarczy strzepnąć ją z siebie, najwyżej zostanie plama.

– Przepraszam, świniobójco. I tak nie będzie ci już potrzebna – pocieszam Michała, a potem zwracam się do pozostałych. – Skąd zło, pytam?! Skąd tyle w was zła, owieczki?

Michał trzyma się lewą ręką za miejsce, z którego jeszcze niedawno wyrastała prawa. Z oczu ciekną mu łzy, usta otworzyły się do krzyku, a jednak milczą. Wydostanie się w końcu dźwięk jakiś? Jęk chociaż albo prośba? A może boi się nasz Michał, nasz chudy świń zabójca? Czego miałby się lękać? Jest przecież w miejscu świętym! Tu włos mu z głowy nie spadnie.

– Skąd strach wasz, owce moje!? Porzućcie lęk! Podnieście głowy! Pan ma was w swej opiece! Przynajmniej wasze dusze, cóż jednak od duszy cenniejsze? Ciało to ledwie kawałek mięsa, trochę krwi, gnatów i sadła. Któż lepiej to wie, niż świniobójca? I oto patrzcie: sam osobiście daje świadectwo. Uwierzcie, bo widzicie! A może ktoś chce wsunąć palec w ranę? Może ktoś dalej wciąż nie wierzy?

Szukam wzrokiem niedowiarków. Może państwo Wiśniewscy? Trzy hektary dobrej ziemi i syn w wojsku, w piechocie. Wróci już na ojcowiznę. Cóż to będzie dla niego za szok!

– Pani Wiśniewska?

Harde spojrzenie, podbródek wysoko. Odważna pani Wiśniewska.

– Jesteś złym człowiekiem! – dociera do mych uszu – Oby cię piekło pochłonęło, morderco!

A jednak ma głos! A jednak potrafi mówić! Czemu się nigdy nie domyśliłem?

– Droga Pani Wiśniewska! Ileż to razy zaprzęgnięto panią do pługu, odkąd szanowny małżonek przepił ostatnią ruchomość gospodarstwa? Nigdy nie usłyszałem od pani słowa skargi, nie byłem świadkiem buntu. Jak gdyby rolą kobiety było zastępowanie konia! W zaprzęgu! To jest właśnie ZŁO!

Głuchy łoskot dochodzi do moich uszu, po chwili dołącza przeciągłe wycie, nie mogę się jednak dać rozproszyć, bo licho nie śpi nigdy. Nawet w cichym kościółku, w najcichszej z cichych wsi. Nie mogę się obejrzeć. To pewnie jednoręki świniobójca dołączył do prosięcia i leży z nim teraz razem w karmazynowej kałuży. Niech leży, niech ostygnie.

– Droga pani Wiśniewska, czy pani wierzy?

Przerażenie skrapla się w kącikach jej oczu, słone, drobne klejnoty.

– Czy wierzy pani, że ciało to tylko mięso, kości i tłuszcz?

– Wierzę – przełknij łzy maleńka, o właśnie tak, delikatnie – w Jezusa, Boga mego i Maryję, Matkę Bożą.

– Boga nie ma, pani Wiśniewska – wyjaśniam cierpliwie, z uśmiechem. – Zabili go, tam wisi, o! Nie żyje. Umarł, niestety. Podobnie, jak pani własny mąż, ta nędzna kreatura.

Wiśniewski patrzy na mnie zdziwiony, jakby nie rozumiał.

Nic nie rozumiesz, człowieku?

– Nie żyjesz – tłumaczę. -Sam zobacz, Wiśniewski. Po prostu, już nie żyjesz.

Śledzę tor kuli, ja, nadludzka istota. Widzę, jak pocisk sięga czoła nędznej kreatury, jak rozrywa skórę i zagłębia się, milimetr po milimetrze w twardą, białą kość. Potem wnika głębiej, a fala uderzeniowa w jednej chwili zmienia to, co Wiśniewski nosił w głowie, w krwawą miazgę, która już za chwilę będzie mogła wydostać się otworem wykruszonym przez kula w przeciwnej stronie czaszki.

I nagle dociera do mnie komizm tej sytuacji, zupełnie niezamierzony, wyłącznie spontaniczny. Bo przecież tuż za Wiśniewskim stoi Mateusz, nasz Goliat wioskowy, Żniwiarzem nieraz zwany. Rodzony syn swojej matki i jej brata, starego Janiaka. Po spotkaniu z moim pociskiem Mateusz nie ma już wprawdzie ust, za to otwór, jaki w ich miejscu uformowała kula, jest idealnie okrągły, idealnie!

Tylko gdzie podział się jego nos?

Mateusz, niebogo moja, owieczko zagubiona, gdzie ty podziałeś nos?

Rozglądam się wokół i szukam. Nie mógł polecieć daleko.

– Jest! – krzyczę. – Znalazł się, na szczęście!

Leży u stóp Małgorzatki, słodkiej siostry Mateusza.

– Małgorzatko, podaj proszę bratu jego nos!

Nie słyszy mnie, zapatrzona. Myślami błądzi gdzieś w swym własnym, dziecięcym świecie.

I oto Wiśniewski pada do tyłu, zrozumiawszy bezprzedmiotowość dalszej walki o utrzymanie równowagi. Przewraca młodego Janiaka, ten zaś pociąga za sobą jeszcze Wiktora, starego grabarza, skąd żeś tu się wziął, głupcze! Kto teraz pochowa tych wszystkich nieszczęśników?

– Domino – powiadam, zadowolony. – Oto ludzkie domino.

Tylko Małgorzatka stoi dalej, niewzruszona. A może to na mnie patrzy? Może to we mnie wlepiła wzrok, jak w wystawę cukierni?

– Małgorzatko, aniele – powiadam miodowym głosem. – Czy ja przypominam ci pączka?

Niewinne oczy. Ogromne, błękitne i nieruchome.

To straszne, tak stracić brata!

To straszne, nie móc jej pomóc!

Lecz tyle pracy mnie czeka, tak wiele jeszcze pracy!

Obracam się heroicznie na pięcie, wślizgiem dostaję się przed schody, a czerwona rzeka rozstępuje się przede mną, jakby ścigały mnie zastępy faraona. Oto moc, oto boska moc! Jednym skokiem pokonuję trzy stopnie i już stoję przy ołtarzu.

Spoglądam w dół, na przetrzebione stadko. Na moje owieczki ukochane. Zastygły w bezruchu, nawet jednego dzwonka nie słychać. Jak gdyby przeczuwały trzęsienie ziemi. Przeliczam je odruchowo, od lewej do prawej, tylko te, które nadal trzymają się na nogach.

Pięcioro ich zostało.

Wiśniewska, milcząca w zadumie, kto teraz ją będzie zaprzęgał? Pani Podolska cała we łzach. Wyrzuty sumienia, droga rozwódko? Maciora we łzach nad martwym prosięciem. I jeszcze dwoje młodych, złudna nadzieja rodzaju ludzkiego.

I Wiktor! A jednak żyje, kula musiała pójść bokiem! Wygrzebał się jakoś spod Żniwiarza, nie lada to wyczyn, zrzucić z siebie sto pięćdziesiąt kilo zupełnie bezwładnego ciała.

Czyli jednak sześć, niech i tak będzie. To piękna, okrągła liczba: szeleszczące, srebrzyste, soczyste Sześć.

– Kochani! – wołam znowu. – Najdrożsi moi! Ludzie! Cóż zło jest, zapytałem. Kto z was wie? Kto mi powie? Kto da przykład? Może pani, droga pani Podolska? Czy rozwód to zło? – wydaje się nie zauważać, że do niej mówię, choć wymieniłem ją przecież z nazwiska.

Muszę ją jakoś otrzeźwić, przywrócić jej jasność myśli.

Pocisk przelatuje tuż obok jej głowy, może nawet odrobinę za blisko. Doprawdy, z obojgiem uszu wyglądała znacznie lepiej. Ale czaszka pozostała nienaruszona i nawet krew nie tryska. Jak to dziwnie sprawy potrafią się toczyć!

– Pani Podolska! Ponawiam swe pytanie: czy rozwód to zło?

Potakuje, ledwo zauważalnie, jakby bała się, że z dziury po uchu wypłynie to, co sprawia, że cały jeszcze czas żyje. Śmiało, pani Podolska, proszę kiwnąć, bez strachu. Nie wypłynie. To nie takie łatwe.

Kiwa w końcu, posłusznie, nareszcie. Niewiele mamy już czasu.

– Tak, ma pani rację – chwalę ją, pojętną uczennicę, niestety po niewczasie. – Rozwód to zło, ogromne zło. Czy pani w ogóle starała się uratować to małżeństwo? Czy pomyślała pani o dziecku? Czy zastanowiła się pani nad krzywdą, którą wyrządziła, odbierając mu ojca? I jeszcze, bo to również ważne: czy pamięta pani, że dłużny jestem dwa złote trzydzieści groszy za kefir i bułkę, które nabyłem w jej sklepie na kredyt w wigilię Wszystkich Świętych?

Ona patrzy na mnie, jakbym kompletnie zwariował! A co w tym dziwnego, że pytam o jej starania, o jej pracę nad szczęściem? Łatwo się rozwieść, to przecież tylko formalność. Za to pracować nad miłością: to dopiero wyzwanie! To praca ciężka, niemal syzyfowa, głaz miłości bezustannie bowiem pragnie zsunąć się w dół zbocza szczęścia! Tyle, że ludzie są leniwi. Zbyt leniwi nawet żeby walczyć o miłość, o największą z łask.

Rozglądam się tryumfalnie po mojej trzódce i jednym skokiem, jednym niewiarygodnie olbrzymim skokiem, dostaję się na ołtarz i stanąwszy pewnie na prostych nogach, grzmię:

– Leniwi jesteście, ludzie! Pracować wam się nie chce, ale wygód pragniecie! Żądacie sprawiedliwości, ale nie próbujecie podjąć najmniejszego nawet starania, aby świat wokół was uczynić lepszym! Czy wiecie, ile takie staranie kosztuje? Ile wysiłku? Ile potu! Ile wyrzutów sumienia? Tak! Wyrzutów sumienia właśnie! Są ceną, którą płacimy za dar mądrości i wolnej woli. My, ludzie dojrzali, musimy wziąć na siebie ten ciężar! Ciężar odpowiedzialności za trudne decyzje, podejmowane w imieniu tych, którzy sami nie są w stanie ich podjąć.

Kolejny skok, trzy metry w przód, nad krwistą, rozlaną już szeroko rzeką. Opadam jak anioł, łopocąc skrzydłami, moje nogi silne i mocne, dłoń pewna, a oczy gorejące. Ląduję tuż nad maciorą, nad naszą Pietą wioskową, która, łkając donośnie, trzyma w ramionach swe martwe, stygnące już prosię. I myślę sobie, że jestem człowiekiem dojrzałym. I ciąży na mnie obowiązek rozwiązania kwestii, których nikt inny rozwiązać się do tej pory nie podjął.

Wyciągam rękę. Jest długa, silna i pewna. Jej długi, gruby palec lśni srebrzystym, boskim blaskiem. Nie każę mu czekać, niech bierze się do pracy.

– Dołącz do swych świń, macioro, w waszym świńskim niebie – żegnam się i naciskam spust.

Zawsze myślałem, że mózg jest biały. Co najwyżej kremowy. Tak jakoś go sobie wyobrażałem. Tymczasem mózg maciory okazuje się różowy. Wypływa na posadzkę, jakby przewrócił się puchar pełen malinowego budyniu, formując kałużę kształtu…

Świni? Czy to możliwe? Czy to może być znak?

Krew wypełnia drobne zagłębienia powierzchni budyniu, jak malinowy, słodki sok. Tylko te włosy, wszędzie pełno rudych, świńskich włosów. Kto zjadłby coś takiego?

– Kto zjadłby budyń pełen szczeciny!? – pytam na głos, lecz odpowiada mi tylko echo, do tego pytaniem na pytanie!

Powstrzymuję ciekawość, nie zgarnę budyniu na palec, poza tym, odstręcza mnie szczecina. Kto zjadłby budyń pełen szczeciny?

I wtedy słyszę szelest. Tuż za moimi plecami. Uśmiecham się do maciory, a ona do mnie wcale, bo to przecież oczami się tak naprawdę uśmiecha, a oczu maciora już nie ma.

I strzelam za siebie.

I trafiam, oczywiście.

Po krzyku sądząc, trafiam kobietę, po rumorze padającego ciała zaś i przeciągłym, niekończącym się jęku, prosto w jej kolano.

Powstaję, obracając się w miejscu, nadludzkie tornado, pustynna burza i wir wodny nad oceanem. Wszystkie sprzeczności i żywioły stopione w jednej wspaniałej, boskiej syntezie.

I kogo widzę? Panią Wiśniewską.

– Wykrwawi się pani, kochana – szepczę troskliwie. – Wykrwawi się pani na śmierć.

Łka. Cierpi. Jak ranne zwierzę. Gdy koń złamie nogę, skraca się jego cierpienie. Czemu zatem człowiek miałby cierpieć? Nie mogę na to pozwolić. Nie chodzi o łaskę. To obowiązek.

– Skrócę twe cierpienia, człowieku, ty smutny zwierzu. Nie musisz mi dziękować, to mój moralny obowiązek.

Dostrzegam Strach w jej oczach, dostrzegam Przerażenie.

– Nie lękaj się, nie zastrzelę cię – mówię łagodnie , jej oczy pełne wdzięczności. – Nie umrzesz, jak bydło. Nie umrzesz, jak byle ptak. Umrzesz, jak człowiek. Tak będzie godnie. Tak będzie sprawiedliwie. Zetnę cię, człowieku. Tak właśnie będzie godnie.

Mój wzrok, mój wzrok sokoli pada na ciemny przedsionek. Tam właśnie Żniwiarz Mateusz zostawił swój miecz srebrzysty. Wspaniały, długi miecz, do złudzenia przypominający banalną, swojską kosę.

– Czy byłby pan łaskaw podać mi miecz, Wiktorze? – Wskazuję palcem najpierw wyłożony dębową boazerią przedsionek, potem zaś panią Wiśniewską i jej wykrzywioną bólem twarz. – Ona cierpi. Musimy się pospieszyć.

Odchodzi posłusznie i wraca niedługo. Wręcza mi oręż, zdyszany. On wie, czym jest praca, Wiktor Grabarz, ostatni nas wszystkich towarzysz.

– Dziękuję ci, starcze – powiadam. – Odpocznij po pracy, jak trzeba.

Odchodzi i siada, wzdychając, ja zaś obracam się do wdowy i unoszę miecz nad głową. Muszę być precyzyjny, aby przeciąć rdzeń idealnie pomiędzy trzecim, a czwartym kręgiem. Tak będzie najlepiej. Tak będzie godnie.

Jakiż głośny to dźwięk! Jakiż przenikliwy! Ten ostry, błyszczący świst! Z trudem powstrzymuję odruch przymknięcia powiek. Chcę móc napawać się widokiem mojego dzieła, pełnią jego piękna, całym jego wspaniałym majestatem.

Jak kat.

I oto, nie do wiary, ostrze mojego miecza pęka! Przenika wprawdzie gładko pomiędzy kręgami, pokonuje w nierównej walce skórę, ścięgna, rdzeń i krtań, jednak pojedynek z twardą posadzką kościoła haniebnie przegrywa. Ułamane ostrze w najbardziej fantastyczny i bezlitosny sposób szybuje prosto w kierunku, jakże to godne, jak bardzo godne! w kierunku małej Małgorzatki, której szeroko rozwarte oczy chłoną zimne piękno tej sceny.

Odłamek bez trudu przenika miękki owoc lewego oka, rozpryskując je wokół kaskadą przejrzystych kropel, a potem utyka w oczodole, który w jednej chwili wypełnia się krwią. Szkarłatny strumień spływa ze źródła w dół doliny policzka, przebywa kataraktę białego futerka etoli i swobodnie już opada kaskadą na podłogę.

Niech to jasna cholera – tak myślę, właśnie tak.

Chciałem zobaczyć, jak głowa pani Wiśniewskiej toczy się, jak ciągnie za sobą swój krwawy ogon, moja własna kometa! Zamiast tego, zagapiłem się na krwawy oczodół małej Małgorzatki i całe widowisko ominęło mnie.

– Niech to jasna cholera! – ryczę wściekle, niczym smok, który nie zdołał pokonać Jerzego.

Pod Małgorzatką uginają się nogi. Siada. Naprawdę siada na ławce, jak gdyby zmęczyło ją stanie. Ocalałe oko patrzy na mnie z niedowierzaniem. Dobrze, że człowiek ma dwoje oczu, myślę sobie. Jeśli jednemu coś się przytrafi, dalej można patrzeć drugim. Przezorność boska nie zna granic.

Nagle strumień przełamuje tamy i w dół twarzy dziewczątka rusza wielka fala, jakby ktoś odbił szpunt z beczki czerwonego wina.

I tyle. Nic więcej, pomijając niedorzeczny odgłos szeleszczącego radośnie tiulu, kiedy przewracając się do tyłu, Małgorzatka wykonuje ostatniego w swym życiu fikołka. Skąd we mnie pewność, że zawsze bała się przewrotów do tyłu? A dziś – żadnego lęku. I to na twardą posadzkę!

Tak oto zamknięto kolejny rozdział życia. Rozdział o jakże prozaicznym tytule „Małgorzatka Janiak". Aż dziewięć lat. Dziewięć zmarnowanych lat. Żegnaj Małgorzatko, zobaczymy się po drugiej stronie. Już niedługo. Nie będziesz tęskniła. Nie zdążysz, maleńka.

Chciałbym przymknąć oczy na moment, uczcić jej pamięć choć krótką chwilą milczenia, lecz kątem oka dostrzegam ruch.

Któż znowu, kto się ważył?

To mały Podolski, skrada się ku wyjściu. Na cóż on liczy? Że orli mój wzrok go ominie? Jak mógłbym nie dostrzec te żałosnego szczura? Noworodki myszy mają w sobie więcej wdzięku, niż ta odziane w parodię garnituru ludzka larwa!

I lakierki. I muszka. I jeszcze kwiatek w butonierce. Elegancja, mili państwo! Przepych, proszę państwa. Oto przepych. A gdzie umiar? A skromność?

– Gdzie skromność!? – ciskam w przestrzeń.

Larwa zastyga, przygwożdżona piorunem mojego pytania.

– Gdzie wasza skromność!? – powtarzam, choć wiem, że wołam na puszczy. Cóż skromność jest w tych czasach? Kto jeszcze pamięta, co słowo to znaczy?

– Pani Podolska, proszę podejść do syna. On się boi. Jest przerażony. Trzeba go przytulić, wie pani, co to znaczy?

Podchodzi. Niezgrabnie, ostrożnie obejmuje dziecię ramionami, jakby niosła do domu choinkę w grudniowy wieczór. Lecz mimo wszystko piękny to widok, kobieta tuląca dziecko! Chyba pierwszy raz ich tak widzę razem. Matka i syn. Rodzina niemal święta. Po co nam ojciec, skurwysyn!

Podchodzę bliżej, ostrożnie stawiając kroki. Krążę wokół nich, szukając właściwej linii strzału Zostały mi już tylko dwa pociski, a jeden z nich będzie mi absolutnie, niezbywalnie potrzebny. Muszę zatem zgasić tych dwoje jedną, jedyną kulą.

I wreszcie znajdują się w jednej linii – me oko, mój srebrny palec i obydwie głowy Podolskich.

I rozlega się święty grzmot.

I trwa, i trwa, i trwa.

Aż wreszcie cisza zalega wśród naw, tak głośna, tak przenikliwa, że rani uszy me, aż krwawią. Tak głośna jest ta cisza!

Skończone. Naprawdę, już niemal skończone. Nareszcie, już wkrótce odpocznę.

– Grabarzu! – wołam, a on podnosi głowę. Wiecznie niedogolone, rozpaczą zryte policzki. – Powstań Grabarzu na me wezwanie!

I oto wstaje, ostatni człowiek na Ziemi.

I oto słucha, kiedy przemawiam, przełknąwszy ostatni raz w życiu ślinę.

– Jedyną naprawdę godną, naprawdę sprawiedliwą rzeczą, jaką człowiek może uczynić w swym życiu, jest temu życiu położyć kres. To jedyny szczery akt wolnej woli. Jedyny, który liczyć się będzie w piekle, gdy rozdzielać będą panów od niewolników. Nie będę niewolnikiem. Nie będę niczyim niewolnikiem!

Crescendo mej przemowy wprowadza w rezonans kryształowe kielichy daleko, na ołtarzu. Słyszę melodię ich drżenia jeszcze długie sekundy, podczas gdy głos mój wybrzmiewa w najdalszych kątach domu Bożego.

Aż pora nadchodzi wreszcie na me ostatnie słowo.

– Czyń swą powinność, grabarzu, ja zrobię zaś użytek z mej własnej wolnej woli.

I wtedy dochodzi mnie z zaświatów aksamitny głos.

– Więcej grzechów nie pamiętam.

– Słucham? – Rozglądam się wokół, ciasno tu i duszno.

Nogi i kark mam zdrętwiałe. Gdzie jestem?

– Więcej grzechów nie pamiętam, ojcze – powtarza głos. To chyba pani Podolska. Ten charakterystyczny ciężki zapach perfum, zawsze ją otacza.

– Powtórz poprzednie zdanie, córko. Nie wiem czy dobrze cię usłyszałem.

– Powiedziałam, proszę księdza, że myślałam o rozwodzie, ale to tylko były myśli. Czy to złe, ojcze? Czy to naprawdę takie złe? Tak samo złe, jak sam rozwód?

Cóż mam pani odpowiedzieć, pani Podolska?

Coś mi się przyśniło, w tę jedną krótką chwilę. Przyśniło mi się coś bardzo dziwnego.

– Co to jest zło? – pytam wreszcie i zasłuchuję się w zakłopotane milczenie po drugiej stronie świata.

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Ooo, a ciebie to już na NF się nie spodziewałem. Jak miło :)

Nie będe udawał, że tego tekstu już prywatnie nie widziałem, więc ocenię zmiany względem wersji a-r ;)  Jest zwięźlej, skrócenie o trzy strony dobrze zrobiło,  tak samo dołączenie zakończenia do reszty - tutaj taki blokowy układ chyba bardziej pasuję, a nie wyodrębnianie go nowym akapitem. Szybciej się czyta, jest bardziej wartkie, zachowując odpowiednia dozę "przeżyć wewnętrznych" księdza. Wyleciały też te jego mniej "w klimacie" odjazdy, aczkolwiek wyleciała też tyrada o brzydzeniu się własną śliną, która akurat dla mnie była kapitalna.

Reszta wszystko tak, jak mówiłem w korespondencji - czyli dobrze ;) I pasuję do Masakry, tylko przewiduje zaraz narzekania na "niefantastyczność", choć z drugiej strony, takie też już były w konkursie dobrze przyjmowane, vide pierwszy tekst Kamahla.

:) :) Dziękuję :) Też lubiłem kawałek o ślinie, ale 20 000 to twardy wymóg :) :)

Doskonalosc obrazowa metafor,przewrotnosc.wartkosc akcji i  pomysl - extra.

Bardzo dobry tekst. Świetnie napisany - czytałem z prawdziwą przyjemnością.

Jedyna co niezbyt mi się spodobało, to sama końcówka. Przez całe opowiadanie zakładałem, że to psychol zamknął ludzi w kościele. Zaproponowane przez ciebie rozwiązanie, mnie osobiście rozczarowało.

Nie zmienia to jednak faktu, że to jedna z lepszych pozycji na Masakrę.

Pozdrawiam.

Bardzo mi się podoba ten tekst. Rany, naprawdę mnie urzekł. Po pierwsze, świetny styl, miałem wrażenie, że słyszę melodię zdań (może częściowo dlatego że od początku miałem skojarzenie z taką piosenką Nicka Cave'a "Stagger Lee" gdzie podmiot liryczny urządza podobnie krwawą jatkę w barze). Po drugie, super, że spod masakry wyziera głębszy poziom, tj. portret (pod)świadomości człowieka przeżywającego religijny niepokój, najwyraźniej wewnętrznie rozdartego. Po trzecie, w nowy sposób stawiasz odwieczne pytanie.

Sposób zakończenia sam w sobie na maxa ograny, ale w kontekście fabuły chyba najlepszy z możliwych.

W sumie wyszedł tekst ambitny, który jednocześnie świetnie się czyta.Fabuła dość szczątkowa, ale styl i unoszące się w powietrzu tytułowe pytanie sprawiają, że to zupełnie nie przeszkadza. I humor mi pasuje. Mój ulubiony fragment to 2,30 za bułkę i kefir - odlot.

Gdyby szukać błędów, pewnie można by się przyczepić do paru detali, acz jakoś zupełnie nie mam ochoty tego robić :) W trybie czytania naiwnego zazgrzytało mi tylko to:

Jestem wysoki, szczupły...

Wyciągam rękę. Jest długa, silna i pewna. Jej długi, gruby palec...

On szczupły a palec ma gruby?

Mam wrażenie, że wrócę jeszcze do tego opowiadania. Chętnie zobaczyłbym je wśród nagrodzonych.

dziękuję za przeczytanie i cieszę się, że się podobało :)

Eferelin Rand: myślałem też o wersji bez tego zakończenia. Nie wiem, czy któraś jest uniwersalnie lepsza.

burnet&cooper: Przyznaję się bez bicia, że moja żona narzekała, że ma już dość Murder Ballads ;)

A ten gruby palec to chyba trochę źle opisałem, bo chciałem, żeby był bardziej oczywiste, czym jest...

ps. właśnie znalazłem literówkę, pewnie więcej ich się tam czai :) Poprawię je wkrótce w pdfie, tutaj troszkę później, bo trzeba webmastera poprosić, a to już hurtem, jak będę pewien, że znalazłem większość. W każdym razie za literówki i podobne błędy przepraszam.

Ja zrozumiałam, że długi , gruby palec służy do strzelania... Nawet momentami przebłyskiwał metalicznie. :)

OK, do konkursu.

Lakeholmen, to jest świetne!
Może motyw już znany, a zaskoczenie oczywiste, ale urzekł mnie klimat, język, humor (tak, tak, uśmiałam się lepiej niż przy tekstach z Kosmikomiki). Podobnie jak inni, też słyszałam muzykę przy czytaniu. A propos Cave'a, to wydaje mi się, że w tamtym kawałku bohater ma w sobie więcej złości, a ten tu wydaje się raczej obojętny, zdystansowany do tego, co robi.

Zakończenie - rzeczywiście, do bólu przewidywalne. Wiedziałam od początku, że bohater zaraz się obudzi. Gdybyś jednak z tego zrezygnował, to byłoby dziwne, że ludzie nie uciekają.

W każdym razie jest dobrze. Śmiało mogę dać 6. Nawet ściągnęłam sobie tego PDF-a dla potomnych:)

A, i jestem bardzo ciekawa fragmentu o ślinie. Może wrzucisz w komentarzach?

Brawo lakeholmen, drugi (obok "dzieci to lubią") znakomity tekst, który na tej stronie przeczytałem.

Dziękuję Selena Michał Strogow. Miło wiedzieć, że Wam  się podobało.  Fragment o ślinie postaram się przywrócić w wersji reżyserskiej, dam znać, jak gdzieś się pojawi ;)

Z Cavem to chyba dlatego jest tak, jak pisze Selena, że to bardziej jest zainspirowane O'Malley's Bar. Chyba nawet wpadły ze dwa szczególnie absurdalne określenia z tej piosenki ( a na pewno And I spun heroically around - to jest tak głupie, że nie mogłem się powstrzymać ;) ) Swoją drogą, nie wiem, jak Cave daje radę zapamiętać słowa piętnastominutowej piosenki...

Jeśli chodzi o sen, to nie wiem, czy na pewno można wierzyć słowom świra ;) 

Nowa Fantastyka