- Opowiadanie: PCScorpio - Gra zwana życiem

Gra zwana życiem

 

[Jest to opowiadanie, które nie załapało się w jednym z tegorocznych konkursów. Wrzucam je tutaj, bo szkoda żeby się całkiem zmarnowało, no i chciałem zdążyć dopóki mamy wciąz rok 2010 :) ]

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Gra zwana życiem

Była ciemna i burzliwa noc… nie, w zasadzie zapadł dopiero wczesny wieczór; do burzy też było daleko, choć deszcz, owszem, padał. Quentin Farell już cieszył się jednak na nadchodzącą noc.

Tego dnia pogodzili się z Marthą. Romans z młodszym chłopakiem, o który ją podejrzewał, okazał się całkowitą bzdurą, i rozmawiali z sobą znów jak za najlepszych czasów. Po kilku dniach kłótni, umówili się na kolację do „ich” restauracji. Dzieciaki odesłali do rodziców. Będą mogli sami spędzić noc w domu na kalifornijskiej plaży.

Jechał więc teraz do restauracji, całkiem szybko, z radością obserwując wieczorne światła miasta, latarnie przemykające za oknami i deszcz bębniący o przednią szybę.

„Mam cholerne szczęście”, myślał sobie. „Wygrałem los na loterii”. Ile setek ludzi nie mogło powiedzieć o sobie, że ma to, co on? Ilu przegrało grę zwaną życiem? Myślał o nich z przykrością, ale przede wszystkim myślał o Marcie, o jej ciemno-złotych włosach i cudnych błękitnych oczach… I o wszystkim, co w niej ubóstwiał, i o tym, za czym nie przepadał.

Kwadrans wcześniej skończył rozmawiać z żoną. Pożegnała się jakoś tak bardziej czule niż zwykle. Jak to mówią: kochaj tak, jakby każdy twój dzień miał być ostatnim… To dawało wspaniałe nadzieje na przyszłość. Quentin Farell z radością docisnął odrobinę pedał gazu.

W tym samym momencie zobaczył jasne światła zbliżające się z naprzeciwka. Olbrzymia ciężarówka. Skąd się wzięła? Przysiągłby, że przed sekundą jej tam nie było.

Wcisnął hamulec zbyt późno, a mokra od deszczu droga była o wiele za śliska. Zaś kierowca ciężarówki wogóle chyba nie myślał o takich detalach. Jego pojazd sunął do przodu bezlitośnie jak siła natury, ogromny ciemny kształt, światła jak ślepia jakiejś bestii.

Quentin Farell zdążył jeszcze raz pomyśleć o oczach ukochanej Marthy, prawie usłyszał jej głos. Potem, okropny huk zderzających się bardzo szybko samochodów całkowicie go ogłuszył; potem oślepił go jasny błysk, a potem zapanowała ciemność.

 

 

– A więc tak to właśnie wygląda – powiedział sobie na głos – Nie żyję.

Wyglądało dokładnie tak, jak to sobie wyobrażał. Tunel był ciemny, trochę podobny do wnętrza rury, a daleko, na końcu widać było jasne światło. Nie widział własnego ciała, nic oprócz ciemności wokół i tego światełka w oddali. Quentin czuł dziwny spokój, jak na tę sytuację. W czasie zderzenia nie zdążył poczuć ani bólu, ani strachu. Wyjątkowo szybka śmierć.

A zatem stało się. Nie żył. I co dalej? Podobno trzeba było podążać w stronę światła… ale światło samo się zbliżało. Poczuł coś na kształt radosnego podniecenia, choć przede wszystkim wciąż czuł wielki spokój.

Światło zbliżało się z dość dużą szybkością, po chwili można było rozpoznać, że w rzeczywistości pochodzi ono od ogromnego, świetlistego napisu – z tej odległości litery zlewały się w jedno, ale po kolejnej chwili dało się już je rozróżnić. W ten właśnie napis Quentin Farell mknął coraz szybciej głową naprzód.

Napis głosił: GAME OVER.

Litery rosły, ogromniały, wypełniały już całe niebo. Jeszcze sekunda i Farell runał głową w sam środek napisu, w róg świetlistego V. Światło pochłonęło go, wszystko wokół zrobiło się białe. Wtedy usłyszał głos.

Głos był damski, miły dla ucha. Przemawiał z ciepłą łagodnością:

– Nastąpiło opuszczenie przestrzeni gry. Przygotuj się do odłączenia od cyberprzestrzeni. Powtarzam: nastąpiło opuszczenie…

Słowa były dziwne, ale Farell nie zwracał na to uwagi, bo ogarniający go spokój był coraz większy, zmienił się wręcz w błogość. Tak właśnie zawsze sobie to wyobrażał. Było mu dobrze i spokojnie… teraz zapewne spotka swoich nieżyjących bliskich, a potem zobaczy Boga. Najpierw zapewne Chrystusa, Matkę Boską i kogoś tam jeszcze… to w końcu nie takie ważne. Jedyne, co w tej miłej chwili go martwiło, to że żona i dzieci będą się martwić, rozpaczać… Gdyby tak można było się z nimi zobaczyć…

Tymczasem zobaczył, że otaczająca go całkowita biel tak naprawdę jest przytłumionymi światłami. Miał wrażenie ze widział je cały czas, już wcześniej, ale nagle jakaś półprzejrzysta, ciemna zasłona została zdjęta z jego oczu. O czymś takim też słyszał… świat jako materialna przeszkoda, przeszkadzająca dojrzeć Boga… Zobaczył też, że leży w czymś ciepłym i miękkim.

Coś chłodnego dotykało go w skronie i kark, coś innego jakby wysuwało się z jego ciała: z pgrzbietu, nadgarstków, krocza… Dziwne wrażenie, ale wciąż czuł się błogo. Jakieś postacie w bieli – anioły? – pomagały mu wstać z legowiska. Słyszał przez mgłę ich ciepłe głosy, identyczne z tym który słyszał na początku.

– Objawy syndromu odłączeniowego… Powtarzam, wyraźne objawy syndromu… Pomieszczenie reimersji… powtarzam…

Stan błogości wciąż trwał i Quentin Farell spędził następne minuty jakby w półśnie. Postacie w bieli gdzieś go prowadziły, widział pogrążone w półmroku korytarze, zdawało mu się że dostrzega całe rzędy ludzi leżących w legowiskach identycznych z tym, z którego wstał. „To pewnie inni zmarli” – pomyślał…

W końcu, jakby budząc się z krótkiej drzemki, stwierdził że znalazł się w zacisznym pokoju o jasnych ścianach. Siedział w bardzo miękkim fotelu, pod ręką miał szklankę i dziwnego kształtu butelki z wodą. Wokół snuła się spokojna muzyka, syntezatorowa… „Chóry anielskie” – poprawił się w myśli. Sam nie wiedział, kiedy zauważył że w pokoju wraz z nim jest jakiś człowiek. Wysoki, bardzo przystojny, ubrany oczywiście na biało. Uśmiechnięty.

– Dzień dobry – powiedział. Jego głos, choć męski, w dziwaczny sposób przypominał damski głos który słychać było wcześniej – Zanim przejdziemy dalej, prawo nakazuje mi uprzedzić pana, że znajduje się pan pod wpływem środków uspokajających i przeciwpsychotycznych, wstrzykniętych panu w momencie wyjścia z gry. Było to konieczne dla pana bezpieczeństwa. Zgodę na to podpisał pan przed rozpoczęciem gry, ale spodziewam się że pan tego nie pamięta.

– Pan jest Świętym Piotrem? Czy jakimś aniołem? – spytał Farell, tylko pobieżnie rozumiejąc usłyszane zdania.

– Zawsze to samo… – człowiek potrząsnął głową z uśmiechem – Jeśli chodzi o imię, w zasadzie go nie posiadam, ale na użytek graczy mam nazwę kodową; Samael-6. Może mi pan mówić: Sam. Jestem jednym z aspektów Mistrza Gry.

– Mistrz… dobre i to, niech będzie – zgodził się Farell. Całkiem dobre imię dla Boga – Wiem, że właśnie zginąłem, hmm, tego… nie śmiem się kłócić z tą decyzją, ale… ale moja żona i dzieci, na pewno będą rozpaczać, jeśli mógłbym jakoś… urwał, widząc że facet nazywający siebie aspektem Mistrza wyraźnie chce coś powiedzieć.

– Zdaję sobie sprawę, że będzie to dla pana niezrozumiałe, a zapewne też szokujące… Najlepiej jednak przejdziemy od razu do rzeczy. Jak rozumiem, uważa pan że… proszę poczekać, dostęp do danych… – facet przez chwilę dotknął czoła – …uważa pan, że nazywa się Quentin Farell i żyje w roku 2010.

– Tak. A w każdym razie żyłem… – wzdrygnął się na wspomnienie huku. Błogość powoli mijała.

– Trafna uwaga. A więc, w istocie mamy rok 2126, a pan nie nazywa się Farell…

– Może jestem martwy, ale wiem, jak się nazywam – rozgniewał się jego rozmówca – Po co ta idiotyczna rozmowa? Chcę zobaczyć żonę i dzieci.

– …Nazywa się pan Quan Fun, numer ID: 101190602422. Urodził się pan w roku 2090 w Nowym Stalingradzie. Lat 36, samotny, niedopuszczony do rozmnażania ze względu na niską jakość genetyczną. Od siedmiu lat był pan aktywnym użytkownikiem naszej gry Tellus Vintage.

– Chcę zobaczyć żonę i dzieci – powtórzył uparcie, choć już mniej pewnym głosem. Szalone słowa poruszały jakieś odległe wspomnienia w jego umyśle.

– Dzieci nie zobaczy pan poza grą. Pański syn i córka nie istnieją w sensie fizycznym. Typowe moduły z częściowo niezależną sztuczną inteligencją.

– A Martha?…

– To co innego. Pańską żoną był inny gracz, prawo pozwala nawet podać panu jego personalia. Huyang Mołotow, 122letni użytkownik, numer zastrzeżony. W grze utrzymywał stosunki, jak pan chyba wie, głównie z młodymi mężczyznami.

Farell parsknął śmiechem. To musiała być jakaś próba charakteru… może zamiast do nieba trafił najpierw do czyśćca? Ale przed oczami zaczynały mu migać jakieś ponure obrazy. Spojrzał na idealną twarz rozmówcy i nagle wydała mu się sztuczna, podobna bardziej do manekina niż anioła.

– Odczyty wskazują, że derealizacja ustępuje, to świetnie. Stopniowo wróci też pamięć. Teraz należy się obawiać szoku, ale dzięki lekarstwom jakoś pan to zniesie. Widzi pan, życie na Ziemi z przełomu XX i XXI wieku, które pan pamięta, było tylko grą w cyberprzestrzeni.

– Cyber… – powtórzył z trudnością Farell.

– Wirtualnej rzeczywistości, jeśli pan woli. Ogół wciąż stosuje te tradycyjne terminy, choć powinniśmy w zasadzie mówić o w pełni imersywnej interaktywnej rzeczywistości symulowanej na poziomie neuralnym. „Cyberprzestrzeń” oznacza zaś w tym przypadku przestrzenie gry z udziałem wielu użytkowników. Pan brał udział w jednym z niezliczonych symulowanych światów systemu Tellus Vintage, czyli „normalne życie na dawnej Ziemi”, w jednym z wielu perfekcyjnie odtworzonych epok historycznych. Konkretnie świat nr 1024, przedział historyczny 20d, lata 1980-2012.

– Jeżeli natychmiast nie skończy pan z tymi bzdurami… – dłuższa chwila minęła, zanim Farell przestał atakować rozmówce i zaczął docierać do niego sens usłyszanych słów. Z jego wspomnień wypływały czasem słyszane wyrazy: „cyberprzestrzeń”, „MMORPG”, „wirtualne życie”… Wyrazy kojarzyły mu się z komputerowymi zabawami dla dzieci lub ludzi pozbawionych życia prywatnego. Ale napływały też inne wspomnienia, nierealne, niepokojące… – Chce mi pan wmówić, że byłem podłączony do jakiegoś pieprzonego Matrixa? – zakończył pytaniem.

– Matrix?… Proszę poczekać, dostęp do danych… tak jest, rozumiem. Zobacz również: Jean Baudrillard, Phillip K.Dick, Stanisław Lem, solipsyzm, gnostycyzm. Proszę wybaczyć, ale w tej samej chwili moje egzemplarze od 1 do 5 rozmawiają z innymi użytkownikami. A więc, krótko mówiąc, tak. Życie, które prowadził pan przez ostatnie siedem lat na Ziemi w dawnej epoce to tylko symulacja, interakcje z innymi graczami i modułami w sztucznym świecie. Przez cały ten czas leżał pan w jednej z naszych masowych gralni podłączony do odpowiednich systemów wspomagających i stymulujących czynności życiowe. Fałszywe wspomnienia, które pan wytworzył w sobie w trakcie tej gry, zastąpiły prawdziwe i cierpi pan teraz na tak zwany syndrom odłączeniowy i jedną z odmian po-wirtualnej dysocjacji osobowości. Na szczęście jednak po zakończeniu gry ma pan szansę wrócić do życia w realnym świecie.

– Ale… ale dlaczego ta… gra się skończyła? Dlaczego zginąłem?

– To chyba jasne? Skończyły się panu pieniądze.

Farell znów parsknął. Nie, to była jednak próba, jakaś kara w czyśćcu. Te demony dokuczały mu słownie, chciały go ukarać za jakieś grzechy… Żona też często wyrzucała mu rozrzutność… Za to, że rzucał petardami w manifestacjach przeciw prezydentowi G. W. Bushowi, będzie pewnie smoła i ogień piekielny.

W głębi serca jednak Quentin Farell… Quan Fun… zaczynał bać się, że sztucznie wyglądający człowiek mówi prawdę. Zdjął go śmiertelny strach… Czy można bać się śmiertelnie po śmierci?

– Gra w pełni imersywna kosztuje 10.96 kredytów tygodniowo. Pana konto bankowe jest wyczyszczone do zera, wyczerpał pan zasób środków po dokładnie 2686 dniach ciągłej imersji. Bardzo wielu użytkowników decyduje się na pełną imersję, chce spędzać absolutnie cały swój czas w sztucznym świecie. Pan należał do tej grupy. Proszę… – aspekt Mistrza pokazał mu ekran, który nie wiadomo skąd się pojawił. Były tam zdjęcia dokumentów podpisanych jego, Farella, charakterem pisma. Nazwisko w podpisie brzmiało „Quan Fun”.

– Oto pana podanie o pełną imersję w maksymalnym wymiarze czasowym, decyzja o nieodłączaniu nawet w razie zagrożenia zdrowia lub życia, i umowa zwalniająca nas od wszelkiej odpowiedzialności w razie takich zagrożeń – informował aspekt Sam, szczególnie podkreślając ostatnie zdanie – Pomimo to, polityka naszej firmy nakazuje nam szczególną dbałość o klienta w trakcie odłączenia, które dla wielu graczy jest nieprzyjemne, szokujące lub nawet tragiczne.

– Tragiczne… tak… – Quan Fun zakrył oczy – To jakieś szaleństwo. Wolałbym już być w niebie… Albo i piekle. Ale to…

– Jeśli o to idzie, to owszem, światy typu Tellus Afterlife są dostępne jako część wszelkich gier, najczęściej część końcowa w osobnych pakietach. Nieba, piekła, Valhalle, Pola Elizejskie, do wyboru i do koloru. Okrojone wersje są też oferowane w programach eutanatycznych, nawet tych opłacanych z funduszu socjalnego. Ale pana żadna z tych możliwości nie dotyczy – na eutanazję z socjalu jest pan o wiele za młody i zdrowy, a na kontynuację jako Afterlife ani na jakąkolwiek inną nie ma pan już kredytów, gdyż jest pan po prostu spłu-ka-ny – zakończył dobitnie aspekt Mistrza.

– Szaleństwo – oświadczył kategorycznie Quan Fun – Nie wierzę w to. Ani w jedno słowo.

– Nikt nie wierzy, że jest spłukany – Sam pokiwał współczująco głową – Po zakończeniu gry może pan spędzić jeszcze do godziny w pokoju wypoczynkowym. Gwarantuje to panu umowa, tak jak niniejszą rozmowę ze mną. Ponieważ jednak wszystko już panu wyjaśniłem, a w kolejce czeka już następny gracz, muszę pana prosić o opuszczenie pokoju reimersji…

– A proszę bardzo – Quan Fun pojął, że nie tylko nie zobaczy żony, ale że zaraz wyrzucą go z tego dziwacznego powitalnego pokoju zaświatów. Które może i rzeczywiście nie były zaświatami, bo po pierwotnym spokoju nic już nie pozostało – Proszę bardzo! Nadal nie wierzę, ale już wiem że mam w dupie i pana, i całą waszą firmę !

Aspekt wyglądał na lekko urażonego, ale uśmiech nie schodził mu z twarzy.

– I tak ma pan dużo szczęścia. Nasza firma zawsze stosuje realistyczne zakończenie gry, w formie „śmierci” – losowo wybranej, zawsze logicznie dopasowanej do przeżywanego scenariusza. Wiele tańszych rozgrywek oferowanych przez konkurencję nie stosuje takich środków bezpieczeństwa. Proszę sobie wyobrazić, że w swoim „zwykłym życiu”, w środku odpoczynku, a może nawet rozkoszy, nagle i bez ostrzeżenia budzi się pan w kapsule… Nie mówiąc o zapewnionych przez nas zabezpieczeniach w postaci leków, odpoczynku i pokoju reimersji takiego jak ten…

Quan Fun nie chciał już niczego sobie wyobrażać. Wstał wściekły i ruszył do drzwi, aby nimi trzasnąć. Lek uspokajający osłabił go, więc klapnął na tyłek. A drzwi i tak były rozsuwane.

 

 

Umundurowani na szaro strażnicy odprowadzili Quan Funa do jego kabiny, to znaczy mieszkania w gigantycznym bloku, podobnym do ula. Przydzielono mu je z puli socjalnej jako świeżo odłączonej ofierze szoku po-wirtualnego.

Kabina była nad wyraz malutka. Spało się na wąskiej pryczy pod sufitem. Miniaturowa lodówka była pusta, do jedzenia były tylko okropnie twarde suchary i jakaś kleista, podobna w smaku do mokrego papieru breja dostarczana grubą rurą, niby z wodociagu. Woda też była, z wyglądu czysta, ale smakowała jak bardzo brudna.

Z rozrywek był wielki telewizor w ścianie, oraz również umieszczony w ścianie tajemniczy wylot rury zakryty klapką z napisem „ElectrOnan”, którego przeznaczenia nie umiał pojąć. Telewizor był trójwymiarowy i generalnie zachwycający technicznie, ale nadawał głównie reklamy i muzykę tak dziwaczną, że nie dało się jej w ogóle znieść, oraz wiadomości, z których Fun nic a nic nie rozumiał. Była mowa o potyczkach mutantów z zewnątrz z armią, zatruciach wody które uśmierciły pół populacji Starego Chicago, albo o kolejnej katastrofie która uniemożliwiła misję terraformingową na Beta Pictoris B.

Quan Fun chciał wrócić do bycia Quentinem Farellem. Kulił się pod szorstkim kocem na pryczy i modlił się, aby to wszystko okazało się tylko koszmarnym snem. Potem zasypiał i śnił o domu nad oceanem, o zabawie z dzieciakami, o twarzy swojej żony, jej głosie i złotych włosach. Specjalny czujnik przy łóżku budził go wtedy piskiem, informując o ‘szkodliwym poziomie fal delta’. Złościło go to, więc zepsuł go widelcem.

Na trzeci dzień tego smutnego żywota odwiedził go typ w mundurze podobnym do zielonych dżinsów, który przedstawił się jako Kenshiro Klopotowicz, koordynator resocjalizacji po-wirtualnej – to znaczy, pracownik służb socjalnych którego zadaniem było pomaganie świeżym ofiarom gier wirtualnych w powtórnej adaptacji do rzeczywistego świata. Był żywym człowiekiem, o wiele mniej przystojnym od aspektu Mistrza Gry. Grzecznie odmówił sucharów i innych wiktuałów, którym Fun go poczęstował (chrupki witaminowe podobne do karmy dla kota, pasta rybna i coś na kształt sałatki z trawy, wszystko przyniesione przez innego pracownika socjalnego); usiadł i od razu przeszedł do rzeczy.

– Te leki powinien pan zażywać przy każdej naszej rozmowie – oznajmił, wręczając mu cała torbę pudełeczek – Leki na amnezję, preparat wspomagający pamięć, środki przeciwpsychotyczne i przeciwparanoiczne na wypadek, gdyby bał się pan, że usiłujemy wmówić w pana jakiś fałszywy obraz świata…

– Sam się nad tym zastanawiałem – przyznał Quan Fun. Leki nie wprowadzały go w taki błogostan jak tamte, tuż po odłączeniu od gry; zażywał je jednak przed każdym spotkaniem, a koordynator resocjalizacji godzinami opowiadał mu – przypominał, jak to określał – prawdziwy obraz świata w roku 2126.

– …a więc, jak pan widział, na zewnątrz megasfery nie da się wyjść. Nawet jeśli ma się pozwolenie, to nie ma w zasadzie po co. Po roku 2087 praktycznie nie ma osiedli ludzkich poza megasferami. Dwie wojny światowe i zatrucie środowiska skutecznie utrudniły nam przeżycie na zewnątrz, nie licząc oczywiście mutantów. Ci ciągle próbują dostać się do środka lub przedziurawić powłokę którejś megasfery, żeby zemścić się na nas. Kradną transporty żywności, zabijają podróżnych. Wieczne z nimi utrapienie.

Owszem, Quan Fun widział już megasferę. Przedtem miał nadzieję, że jest po prostu noc. Ogromna półkula mieściła w sobie całe gigantyczne miasto, było to trochę jakby mieszkać w budynku położonym wewnątrz innego, dość dziwne wrażenie. Większość fragmentów powłoki na samej górze była półprzejrzysta i często dało się dojrzeć niebo. Było szaro-bure.

– Cała Ziemia tak wygląda?

– Zasadniczo tak. Kilka tysięcy megasfer, a poza nimi – tu radioaktywne pustynie, tam ruiny i śmietniska, a ogólnie brud, smród i mutanty. W pańskiej grze mieszkał pan w Kalifornii, czy tak? No cóż, Kalifornia nie istnieje od trzęsienia ziemi w 2017…

– A inna planeta?… – pytał z resztkami nadziei Fun.

– Nie w pana warunkach. Planeta zwana obecnie Avalon została odkryta w układzie Epsilon Eridani już w 2024. Pierwsze ekspedycje w latach 2065-77. Terraformowanie rozpoczęte w 2094. Podróż przy optymalnych warunkach tunelowania trwa około 2 lat. Do roku 2110 dopuszczeni do przeprowadzki byli tylko obywatele poniżej 26 roku życia, w pełni zdrowia i płodni. Obecnie nadal tylko tacy są preferowani, z pana warunkami raczej się pan nie załapie. Że nie wspomnę o warunkach finansowych…

– Dwa lata… – mruknął – A nie można po prostu wsiąść w statek kosmiczny i polecieć nie na ten Avalon, ale byle gdzie, przed siebie?… Eksploratorzy chyba też są potrzebni?

– Owszem, ale młodzi i zdrowi. Tunele czasoprzestrzenne są wciąż badane, w przypadku pecha można znaleźć się milion lat świetlnych dalej albo w środku jakiejś gwiazdy… podróż taka nie jest ani bezpieczna, ani łatwa. Ani tania.

Co jak co, ale o pieniądzach koordynator mówił bardzo często. Dobrze było wiedzieć, że chociaż niektóre rzeczy niewiele się zmieniły. Quan Fun spytał, jak mógłby zarobić trochę kredytów, ale nie spotkał się z przychylnością:

– Takie pytanie by mnie ucieszyło, gdybym nie był resocjalizatorem po-wirtualnym. Tak jak z każdym innym uzależnieniem, pan szuka kredytów po to, żeby podłączyć się z powrotem do gry. Na to nie możemy pozwolić. Za jakiś czas przyjdzie tu resocjalizator, który pomoże panu w szukaniu pracy, ale na razie ja pomagam panu odszukać z powrotem poczucie rzeczywistości.

– Ale czyż nie należy pracować? Zarabiać na siebie i rodzinę, i robić coś z sensem? – pytał Quan Fun.

– Są to idee z gruntu słuszne, ale trochę nie z tej epoki… Większość ludzi nie nadaje się do pracy. Niedożywienie albo nadwaga, defekty genetyczne, choroby i niedorozwój umysłowy… A ofiary po-wirtualne? Cienie człowieka po odżywianiu kroplówką, atrofia mięśni pomimo tych wszystkich elektromasaży. Prawie każdą pracę lepiej wykonają maszyny lub transgeniczni. Mimo to, warto pracować – zaznaczał zawsze – bo dzięki temu zarabia się pieniądze i można pozwolić sobie na coś poza opieką socjalną.

– Tak, socjalne żarcie – pokiwał głową Fun, próbując ugryźć suchara.

– Może pan się uważać za szczęściarza, że żyje pan w czasach tak rozbudowanej opieki socjalnej – odpowiadał z naciskiem koordynator – Dosłownie miliony bezrobotnych, więcej: nie nadających się do żadnej pracy, dostają od państwa za darmo: kabinę, powietrze, wodę i podstawowe produkty żywnościowe, a nawet telewizję, oraz usługi zdrowotne takie jak moja praca. Wygrał pan los na loterii. Proszę sobie tylko wyobrazić, że żyje pan – naprawdę pan żyje w dawniejszych czasach. Och, wiem co pan chce powiedzieć – machnął ręką – Że wie pan wszystko o życiu w przeszłości. Nic bardziej błędnego. Od 14 lat pracuję z ofiarami gier. Dzisiejszy ranek przegadałem z jednym „misjonarzem średniowiecznym”, a wczoraj inny klient przekonywał mnie, że najlepiej nam było w okresie wielkich niepokojów 2012-23, bo wtedy, cytuję, „w życiu było więcej sensu, była walka o przetrwanie, było miejsce na idee”. Gry wirtualne prezentują przeszłość wyidealizowaną, mityczną… Znam setki scenariuszy z różnych firm, to mój zawód. Różne epoki, różne wersje historii, mniej lub bardziej bzdurne przygody, ale zawsze fałsz, eskapizm, ucieczka.

– A co w tym złego? – buntował się Quan Fun – Skoro doprowadziliście świat do takiego stanu, co w tym dziwnego, że wszyscy chcą wracać do lepszych czasów?

My doprowadziliśmy? A nie pokolenia przed nami? – pytał surowo resocjalizator – A co do pana pytania, mogą „wracać” gdzie chcą, ale potem muszą wrócić tutaj i zwalczyć po-wirtualną dysocjację, bo inaczej czeka ich tylko szpital psychiatryczny. Siedzą tam obecnie miliony ofiar gier, takie jak pan. Zresztą, nie ma w tym nic nowego – wracał znowu do zwykłego, protekcjonalnego tonu – Ludzie, którzy nie chcą zaakceptować zastanego świata, chowają się w innym, może lepszym, ale nieprawdziwym. Chowają głowę w iluzję i zabawę. Zawsze tak było, odkąd pierwsze dziecko jaskiniowca zaczęło bawić się patykiem.

– Bzdury jakieś. Ten świat jest lepszy – stwierdził stanowczo Quan Fun, czując się znów Quentinem Farellem – W każdym razie był. To było życie takie, jakim być powinno, a nie ta okaleczona parodia tutaj.

– Człowiek dojrzały, panie Fun, potrafi zaakceptować świat i samego siebie, i nie mówi że jakiekolwiek inne życie jest „takie jakie powinno”. Ludzie którzy zarabiają na życie, powinni za te pieniądze żyć, a nie przepuszczać je na głupie gry. Proszę nie sądzić, że tego nie rozumiem. Ale wcale nie pochwalam – Klopotowicz zasępił się – Nieroby socjalne, nieprzystosowani społecznie, wszelkie niedojdy, na własną prośbę zapadają w obłęd… a potem my, ciężko pracujący obywatele, musimy się z takimi użerać jak z małymi dziećmi… ech, przepraszam – westchnął boleśnie, wyjął jedną z pigułek, które przyniósł dla Quana i sam połknął – Wie pan, ciężkie jest to życie.

I tak było istotnie.

 

 

Po około dwóch miesiącach bezskutecznych prób przystosowania się do życia w nowej rzeczywistości, Quan Fun został na własną prośbę przeniesiony do IX Dystrykcyjnego Ośrodka dla Psychicznie Chorych na poziomie 2A. W odróżnieniu od dużej liczby pacjentów nie został tam przeniesiony przymusowo; obsługa go lubiła, bo nie musiała nadużywać przy nim elektrycznych pałek i trankwilizatorów.

Mieszkało mu się dość komfortowo, bo oddział dla ofiar gier wirtualnych zajmował największą powierzchnię. Pokoje były większe i czystsze niż jego kabina, i nawet żywność trochę lepsza. Na oddziale razem z nim przebywał jeden Napoleon, trzech Cezarów, pięciu Hitlerów, dziewięciu Hugh Hefnerów (ktokolwiek by to nie był), dwadzieścia dwie Paris Hilton, szesnastu Michaelów Jacksonów i dziesiątki nazwisk których nie rozpoznawał z ‘prawdziwego życia’. Prawdziwe nazwiska mieli na plakietkach i lekarze kazali ich używać, ale nie umiał ich spamiętać. A graczy, którzy nie byli w swoich ‘życiach’ nikim sławnym, musiały tu być tysiące…

Miał z początku nadzieję, że w tym miejscu – jak wielokrotnie wspominał koordynator Klopotowicz – poczuje się „jak u siebie w domu”, wśród innych graczy, ludzi którzy żyli w jego świecie. Prędko zdał sobie jednak sprawę, że takich samych światów jak jego była cała masa… Przecież jeśli konkretny świat systemu Tellus Vintage – świat „normalnego życia” w którymś z okresów historycznych – miał być realistyczny, musiał w nim być tylko jeden Hugh Hefner, i tylko jeden Quentin Farell. Obywateli „swojego” świata musiałby szukać chyba tylko na forum sieci komputerowej ośrodka, do której mieli dostęp pacjenci za bardzo dobre sprawowanie.

A oprócz graczy Vintage, były tu przecież hordy graczy z bardziej popularnych systemów, którzy odtwarzali role superherosów, wojowników, złych czarodziei, postaci świata StarWars, Marvela, MiddleEarth, Abodii… Zamiast wśród swoich, częściej czuł się jak wśród prawdziwych wariatów.

– Farell, hmm… nie kojarzę – opowiadał jeden z nielicznych graczy, który wydawał się rozpoznawać „jego” świat – Więc mieszkał pan w Kalifornii? Hmm… a czy był pan tam, gdy zastrzelono prezydenta Kerry’ego w 2005?

– Nie przypominam sobie – wzdychał zrezygnowany Quan Fun. Siedział w towarzystwie kilku najmniej szalonych ofiar gier, pił wodę o brudnym smaku i było mu już wszystko jedno.

– Mówię wam, ten odjazd jest najbardziej niesamowity ze wszystkich jakie miałem – opowiadał po raz setny jeden z Jimów Morrisonów – Jednak mimo wszystko wolałbym się już obudzić, mieliśmy nagrywać drugą część Waiting for the Sun… Chłopaki mnie zabiją chyba…

– Nie wolno się załamywać – podtrzymywał go na duchu gracz, który żył w epoce pierwszych chrześcijan – Cały ten chory świat to zły sen, ułuda przygotowana dla nas przez Szatana. Należy się modlić i mieć ufność w Panu.

– A ja osobiście – zagadywał jak co dzień łucznik z rasy elfów, który zdaniem lekarzy był najbliższy wyleczenia – myślę, że ci lekarze mówią prawdę, ale na poziomie metaforycznym. Tak, żebyśmy zrozumieli. To znaczy, my wszyscy żyliśmy w wielu równoległych wszechświatach, ale ten tutaj wszechświat jest wszechświatem ultymatywnym, nadrzędnym, i zawiera je wszystkie w sobie, co by oznaczało, że musi być jednocześnie nieskończony i zamknięty… Co wy na to?

– Wszyscyście zwariowali – odpowiadał urażonym tonem szósty Hitler, który niedawno doszedł – Scheisse! Ja muszę wracać do Waszyngtonu! Inwazja na Meksyk za pasem!

– Jeśli cały świat zwariował – podsumował poważnym tonem Joker, wróg Człowieka-Nietoperza – jedyną rozsądną reakcją jest zwariować razem z nim. Każda inna reakcja byłaby wariactwem.

I to rzeczywiście brzmiało rozsądnie.

 

 

Powziął tę decyzję już dawno, ale odpowiednia pora na jej realizację przyszła dopiero dziś. Skorzystał z zamieszania wywołanego przez jednego z Supermanów. Facet zapowiedział z krzykiem że wyrwie się z tej iluzji, którą próbował go zniewolić Brainiac. Pobił dwóch strażników i wyfrunął przez okno. Roboty sprzątające z takim trudem zdrapywały go z betonu, że dwa się popsuły. W całym zamieszaniu Quan Fun, nr ID 101190602422, zdołał wymknąć się na plac za szpitalem.

Nie wspominał o decyzji żadnemu z lekarzy, a skanery fal nie umiały jej na szczęście wykryć, inaczej na pewno napakowaliby go antydepresantami, od których albo było się ospałym albo, jakby powiedziała jego ukochana Martha, dostawało głupawki. A tak, stał tu, wolny (już prawie) i szczęśliwy, wdychając powietrze tego zimowego wieczoru. Wysoko nad jego głową, lśniły mroźnie gwiazdy i kwaśny śnieg padał na powierzchnię megasfery.

Zdziwiło go trochę, że przy elektrycznym płocie nie było straży. Czy nikt nie próbował uciekać, ani nie wpadał na ten sam pomysł co on? A może patrzono na to przez palce, jako wygodny sposób zmniejszania przeludnienia w szpitalach? Nieważne. Quan Fun – Quentin Farell – odważnym krokiem skierował się do płotu. Płot był wysoki conajmniej na 4 metry, szczyt wyznaczały szeregi świateł i zwoje drutu kolczastego. Można by pomyśleć, że przez ponad sto lat wynaleziono coś lepszego od drutu. Pasiaste tablice i napisy ostrzegały przed śmiertelnie wysokim napięciem, drukowane trupie czaszki uśmiechały się zachęcająco.

Jeżeli logiczną reakcją na fakt zwariowania świata było zwariować wraz z nim, to żadna reakcja nie mogła być nielogiczna. Wszystko, co wymyśliłby Farell, było równie dobre. Był szaleńcem, a więc ekspertem. Rozejrzał się dobrze – miejsca było dość, będzie można porządnie się rozpędzić i wskoczyć na płot. Być może ukryty gdzieś wysoko strażnik ustrzeli go – to chyba równie dobra alternatywa.

Logiczne było, że jeśli śmierć przeniosła go z prawdziwego życia w ten absurdalny koszmar, to może okaże się równie dobrą ucieczką z niego. Może teraz również „grał” w inną wirtualną grę, znacznie bardziej ponurą, i po śmierci obudzi się w świecie jakiejś jeszcze dalszej przyszłości, być może bardziej znośnej? Może czekała go wędrówka przez kolejne koszmarne światy i któraś kolejna śmierć wreszcie zakończy się szczęśliwie?

Może, tym razem wreszcie, niebo lub piekło? Może kolejne wcielenie? A może obudzi się z koszmarnego snu u boku swojej żony? To byłoby najmilsze. A co ważniejsze, równie szalone jak inne ewentualności, i równie dobre.

– Martho, kochana – powiedział cicho w stronę zasłoniętego nieba – Wracam do ciebie.

Rozpędził się i pobiegł. Bólu prawie nie poczuł, no może trochę… Potem oślepił go bardzo jasny błysk, a potem zapanowała ciemność.

 

 

[Mirek PCScorpio Henning]

 

 

Koniec

Komentarze

Nie przeczytałem jeszcze tekstu, ale mam małe pytanko. Kiedyś, w starych, bardzo starych numerach chyba Świata Gier Komputerowych, był koleś podpisujący sie nickiem PCScorpio. Nawet jakiś taki smieszny komiks techniką collage'u zrobił z tyłu okładki. Gość wygrał w nim udział w grze komputerowej, a na końcu Duke Nukem go rozwalił. To Ty?:P

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Pomysł ciekawy, ale stanowczo nadużywasz wielokropków i za wiele razy powtarzasz to samo. Opowiadanie należałoby skrócić o połowę, wyrzucając zapętlające się tłumaczenia i usuwając 95% wielokropków. No i zakończenie jest mocno przewidywalne. Dałabym w okolicach 3+/4-

@Fasoletti

Jestem szczerze wzruszony... Tak, to byłem ja, choć w tych dawnych pięknych czasach miałem więcej wspólnego z Secret Service'm :) a z SGK tylko ten jeden raz.

Tylko sprostowanie: nie do końca prawdą jest że Duke "mnie" zabił, ponieważ potem powstała część druga, która już się niestety nie ukazała.

O, to miło poznać :P Kurna, jakby tak dobrze poszukał, to nawet chyba jeszcze u mnie gdzieś leżała gazeta z tym komiksem :P A nie, kurna, juz nie leży... W czasie remontu wszystko poszło :( No, ale widze, że się nie spodziewałes, że ktoś cię skojarzy, co? :P

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Dobre opowiadanie. Pomysł wprawdzie nie nowy, ale przedstawiony w ciekawy sposób. Trochę szwankuje stylistycznie, ale ogólnie nie jest źle. Tylko te nieszczęsne wielokropki (ostanio plaga) - poza dialogami wszystkie do wyrzucenia, bo niczemu nie służą.

Podobało mi się.
Pozdrawiam.

Nooo, bardzo przyjemne opowiadanie. Temat wałkowany na 100 sposobów a jednak podszedłeś do tego ciekawie.

Zakończenie tchnie mikrobanałem ale zdecydowanie na plus

Dam 5/6

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

Hmm, chyba odgrzebałem kotleta :)

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

A, dziękuję za odgrzebanie, mam nadzieję że smaczny :)

Temat, faktycznie, nie pierwszej świeżości, ale jakieś nowe pierwiastki wprowadzasz. Spodobało mi się.

Tylko jak oni wypowiadają te wszystkie liczby w dialogach?

Babska logika rządzi!

Pomysł chyba niezły, ale opowiadanie jakoś mnie nie porwało. Pewnie dlatego, że zupełnie nie znam się na grach, w dodatku wykonanie pozostawia bardzo wiele do życzenia.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Wpadło mi w oko kilka literówek i przyjrzałabym się przecinkom, ale podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka