- Opowiadanie: Vladimyr van Velden - Prawdziwa sztuka.

Prawdziwa sztuka.

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Prawdziwa sztuka.

Nie pytajcie mnie, jak ją poznałem, bo za cholerę nie mogę sobie przypomnieć. Wszystko przez to, że byłem wówczas solidnie wstawiony. Tak jak nigdy nie piję w pracy, tak wówczas zasiedziałem się z pewnymi Irlandczykami, bo to akurat irlandzki wieczór był w naszym lokalu. No i zanim się obejrzałem, już miałem nieźle w czubie. Szef zobaczył mnie i mówi, co ty, Fred, spójrz na siebie, idź już do domu, niech cię goście tak nie widzą. Jakby to gości obchodziło, że napity jestem. Oni sami ledwo co od baru dają radę się odkleić, no ale co tam będę z szefem dyskutował, mówię, dobra szefie, już spadam, co nie. Ale jeszcze chwilę zamarudziłem i wtedy przyszła ona.

 

Tak jakby przez mgłę ją pamiętam, tylko wiem, że miała takie bardzo czerwone kozaki. I jeden z Irlandczyków powiedział: „Ale sztuka", no i nie mogłem przecież odpuścić takiej sztuki, żeby sobie ją te Irysy przygadali, co to, to nie. Jak to tam dalej było, to mnie nie pytajcie, dość, że następnego dnia budzę się w swoim własnym łóżku a ona śpi koło mnie. Kurde, myślę sobie, zaraz się obudzi a ja pojęcia nie mam, jak tam jej właściwie na chrzcie dali.

 

No i jak tak myślałem, to ona budzi się i mówi:

 

– Witaj Fred.

 

Gębę żem rozdziawił, co by coś błyskotliwego odpowiedzieć, ale że to kac i w ogóle to jakoś mi nie wyszło. A ona no to, z uśmiechem:

 

– Możesz mnie nazywać Koos.

 

– Tak facetów tu wołają – zaśmiałem się, alem już z akcentu zmiarkował, że to cudzoziemka jaka najpewniej i że na imię jej najpewniej Ksenofylda, czy coś, i one sobie tak często zmieniają na lokalne te imiona, co by było user-friendly. Tak robią wszystkie dziwki z de Wallen i już się w sumie przyzwyczaiłem.

 

– Ale tak jest ładnie – ona mi na to.

 

Niech ci będzie, że ładnie, dziunia, myślę sobie. Znałem ja jednego Koosa kiedyś, co u nas przy elektryczności robił. Z gęby mu śmierdziało a i jak coś zrobił, to następnego dnia korki w całej knajpie wywalało. Kiedyś tak wywaliło, jak przyjechał zespół death metalowy z Finlandii; chłopaki sobie pyski na biało pomalowali a tu po pierwszym kawałku jak nie walnie, iskry nie pójdą i w całej knajpie ciemność. Szef na mnie z ryjem, co ty robisz, Fred, jakby to moja wina była. A ja do niego, co ty do mnie, po Koosa dzwoń, wczoraj coś w tych kablach grzebał. Przez tego Koosa kapela death metalowa z Finlandii musiałaby grać koncert akustyczny, ale że za chińskiego boga nie chcieli się zgodzić, to zwinęli kable i koncertu nie było. Więc imię Koos nie kojarzy mi się najlepiej, jakby się mnie ktoś pytał.

 

Ale jak jej się podoba, to niech będzie.

 

– Kawy chcesz, Koos? – zapytałem grzecznie.

 

– Może za chwilę – ona mi na to.

 

Już jej chciałem powiedzieć, że za chwilę to ja się muszę zbierać znów do roboty, bo to niedziela a w niedzielę moja knajpa pracuje w najlepsze, ale tak się jakoś okręciła i jak mnie nie obejmie tymi swoimi białymi rączętami, jak nie zacznie całować i nogami przebierać, to aż mi się ciepło od razu zrobiło, wiadomo gdzie. Potem była ta kawa a potem znowu całowanie, no i z tego wszystkiego znowu żem się spóźnił do roboty a szef na mnie pomstował.

 

Chociaż już nie jestem pierwszej młodości, to laski na mnie lecą, a to dlatego, że gram na gitarze w takim tam zespole, Riversite się nazywa. Nasza wokalistka trochę się załamała po drugiej skrobance no i ciężko ją ostatnio do roboty zagonić, ale był taki czas, że byliśmy bardzo popularni. Nasza wytwórnia płytowa to nas nawet kiedyś do Ameryki na promocję wysłała a Kelly – wokalistka właśnie – odebrała tam jakąś nagrodę dla pięknej kobiety w rocku, czy coś. Z tej piękności to jej się tylko nagroda została teraz, ale te parę lat temu to byliśmy wszyscy dumni i bladzi w tej Ameryce. No i jak tam byłem, dziewczyny się do mnie łasiły jak myszy do sera, i żadna nigdy „nie" mi nie powiedziała. Trochę duże były te laski tam, ale ja nigdy wybredny nie byłem, w końcu na bal z nimi nie szedłem, tylko do łóżka.

 

Od tej pory trochę wyłysiałem, ale trzymam fason i noszę się jak gwiazda. Spodnie ze skóry, buty New Rocki, drogie jak diabli, no i siatkowy podkoszulek, a jak. Laski to lubią i dlatego nigdy z nimi problemu mnie ma.

 

I nie będzie problemu z tą małą – tak wtedy myślałem.

 

Powiedziała mi, ni z gruszki ni z pietruszki, że mieszka w Rotterdamie i tak średnio ją to urządza, bo to miasto roboli, a ona marzy o mieście artystów i Amsterdam jest jej zajebiście po drodze. Jakby ktoś mnie pytał o zdanie, to sam jestem robolem, ale noszę się jak artysta i nawet ciuchy mogę odliczyć sobie od podstawy opodatkowania, jako wydatek konieczny.

 

Jako, że zajebista była, jak zaszła piętro niżej, powiedziałem od razu, tak z czystego serca:

 

– Dziewczyno, gdybyś potrzebowała zahaczyć się w Amsterdamie, służę cichym kątem.

 

Powiedziałem to zaraz pięć minut po tym, jak skończyła z robotą piętro niżej, i tak sobie myślę z perspektywy czasu, że trochę mnie poniesło.

 

Prawie od razu podłapała temat, coś tam bąknęła a potem wzięła mój numer. Pomyślałem sobie, że się pewnie zakochała i sceny wkrótce robić zacznie. A ze scenami radzę sobie, jak nikt.

 

Jak laska do mnie dzwoni ze sceną, bo właśnie odkryła, że oprócz niej pukam jeszcze jedną cycatą Niemkę, to mówię po prostu, spokojnie jak na wojnie, że to pomyłka była i że sam mam to sobie za złe. Panna się tego nie spodziewa i zupełnie traci rezon. Ostatecznie użala się i nad sobą, i nad Niemką, że niby obie padły moją ofiarą. Panna i Niemka zostają przyjaciółkami na resztę życia, czyli do pierwszej kłótni, a ja zapoznaję Brazylijkę. Także cycatą, co by w kategorii jednej pozostać. I tak to się kręci.

 

Nie, z kobietami problemów nie mam.

 

Ta mała też wyglądała nieszkodliwie i dlatego tak mnie podeszła.

 

Zaraz następnego dnia wysłała mi esemesa, ale nie odpisałem, bo ja z tych nieodpisujących jestem. Kolejnego dnia zadzwoniła. Wiedziałem, że tak będzie, jak się nie odpisze, to zaraz dzwonią, co by dopytać się, czy wszystko w porządku. I ta to samo:

 

– Chciałam sprawdzić, czy u ciebie wszystko w porządku.

 

– Jasne, że w porządku, dzięki.

 

– Bo wczoraj nic nie odpisałeś.

 

– A, racja, zajęty byłem. Próbę z zespołem mieliśmy.

 

Próby z zespołem to my nie mieliśmy już od ponad roku, po tym, jak się Kelly z nowym basistą przespała i w ciążę zaszła. Po zastanowieniu, całkiem głębokim jak na nią, uznała, że zespół to jej najcenniejsze baby i poszła na skrobankę. Po tej skrobance zupełnie się rozkleiła, tak się ponoć z babami czasem robi. Z basistą też się pokłóciła, że ją niby wykorzystał i teraz nie mamy ani basisty, ani wokalistki, więc sobie próby mogę robić sam z drummerem, ale nam się nie chce.

 

Ta dziunia jednak nie mogła wiedzieć tego wszystkiego, więc szedłem w zaparte.

 

– Och, próbę – zamlaskała podekscytowana. Wiedziałem, że tak będzie, więc tylko chrząknąłem z godnością.

 

– A czy jutro masz trochę czasu? – dopytała.

 

Mam, co mam nie mieć, w tygodniu siedzę całe dnie w domu w gaciach dresowych, zielonych takich, co już nawet nie wiem, skąd je mam, ani kiedy ostatnio były prane. Zamruczałem coś jednak do słuchawki, żeby sobie pomyślała, że sprawdzam w agendzie.

 

– Wygląda na to, że jutro jestem wolny cały dzień.

 

– Och, to może pokazałbyś mi miasto – wyświergotała.

 

Nie wiem, co tu oglądać, wszędzie pełno turystów się pałęta, ale dobra, mówię jej, licząc na dobry seks.

 

No i przyjechała następnego dnia wypacykowana i wystrojona, jak do kościoła w niedzielę. Miałem tylko nadzieję, że nie zaciągnie mnie do żadnej knajpy i nie będę za nią musiał płacić, bo u mnie kiepsko za kasą tak poza sezonem. Niby jestem artysta muzyk, ale z tym muzykowaniem to różnie, więc szef z mojej knajpy pozwala mi robić przy dźwięku na wieczorkach tanecznych, albo jak zespół bez własnego dźwiękowca przyjedzie. Już po miesiącu tego robienia w dźwięku wstawiłem sobie w cv, żem sound engineer, chociaż taki ze mnie inżynier jak z listonosza hydraulik. Ale papier wszystko przyjmie, jak to się mówi.

 

Jak zespół ma dźwiękowca, to stoję za barem a jak trzeba kible posprzątać, to też nigdy szefowi nie odmówię. I tak mnie już trzyma szósty rok a ja mówię wszystkim, żem engineer. Tyle tylko, że szef nie płaci mi jak inżynierowi i z tego same problemy. A główny problem jest taki, że „poza sezonem" to, niewiadomo kiedy, zrobił się u mnie cały rok.

 

No ale dziunia do knajpy nie chciała, więc tylko pokazałem jej coś tam w mieście no i de Wallen jej pokazałem, jako że tę dzielnicę znam najlepiej i, że tak się wyrażę, dogłębnie. Myślałem, że się może zrazi, jak na porządną dziunię przystało, ale nie, nic ją dziewczyny na de Wallen nie ruszyły. No i poszliśmy do mnie.

 

Potem było miło, a następnie ona zapytała, kiedy się może wprowadzić. Trochę mnie zaszokowała tym tempem swoim, więc usiłowałem ją mitygować, ale ona mówi mi na to:

 

– Bo jak mam rozmowę kwalifikacyjną w Amsterdamie, muszę godzinę w tych okropnych pociągach siedzieć.

 

Tym dała mi faktycznie do myślenia, bo ja holenderskich pociągów nie znoszę. Odkąd dostałem starego opla od siostry, ani razu jednego w pociągu nie siedziałem. Opel stary, ale jary i jeszcze jeździ, chociaż bez przeglądu.

 

Rozumiem ból z pociągami, więc jej rzekłem:

 

– Mnie wszystko jedno, jak chcesz, to się choćby jutro wprowadzaj.

 

– A pomożesz mi z przewożeniem bambetli? – ona na to.

 

Chrząknąłem z godnością i sięgnąłem po agendę, że niby sprawdzam. To była agenda sprzed trzech lat, ale w okładce, więc nie mogła tego widzieć. Nic tam nie ma oprócz numeru takiej jednej Lilian, co to kiedyś zasnęła w naszej knajpie i musiałem ją wywalać o piątej nad ranem. A że napruta była jak złoto, to wpisała mi numer do agendy i dorysowała serduszko. Od tej pory jej w kanjpie nie widziałem, pewnie się wstydziła pokazać. Zadumałem się tak na chwilkę nad tą Lilian, ale dziunia patrzy na mnie tymi swoimi zielonymi oczętami, więc ponownie odchrząknąłem i rzekłem:

 

– W przyszły czwartek mam czas.

 

– Świetnie! Jesteśmy umówieni na przyszły czwartek.

 

Tym sposobem zyskałem tydzień na oswojenie się z myślą, że dziunia o imieniu faceta wprowadzi się do mnie na czas bliżej nieokreślony.

 

Do środy pucowałem chatę, to znaczy pozmywałem gary, co od miesiąca zalegały wokół zlewu i wyrzuciłem śmieci, bo myszy uwiły sobie w nich gniazdo. Potem zapał mnie opuścił, więc tylko oblekłem dziuni kołdrę w poszwę z geparda, żeby było rockowo. Kołdrę myszy wygryzły tu i ówdzie, ale w tej poszwie nieźle się prezentowała.

 

W czwartek, jak było umówione, pojechałem po dziunie. Adres przysłała mi esemesem i trochę się zdziwiłem, jakżem tam podjechał, bo chata była wypaśna i w przyzwoitej dzielnicy Rotterdamu. Też żem kiedyś mieszkał w Rotterdamie, ale w Dzielnicy Południowej. Ani na chwilę nie dało się o tym zapomnieć, bom był jedynym białym na parafii i ta moja morda tak się bardzo w oczy rzucała, czy to w sklepie, czy na ulicy. A dziunia mieszkała dobrze, a było jej źle. Te kobiety.

 

Wszedłem w te nieskromne progi i od razy mi się w oczy rzuciło, że tam poczta jakaś w korytarzu leży. Jako że ja dobrze wychowany, cudzych listów nie depczę; schyliłem się, podniosłem i czytam, że na kopercie nazwisko niejakiego Patricka. Spojrzałem pytająco w oczy dziuni. Ta tylko zamrugała i rzecze:

 

– To do byłego lokatora.

 

Często się tam lokatorzy zmieniają, przyszło mi wtedy do głowy. Ale tak sobie wytłumaczyłem, że pewnie za drogo, albo z kanałów śmierdzi. Cóż, zdarza się.

 

Dziunia miała jedną walizkę i cztery pudła. Te pudła ciężkie dość były, więc się zadyszałem, jak wściekły i ledwo się to to zmieściło w moim oplu po siostrze. Dziunia wzięła walizkę i pociągnęła ją do auta, że niby też coś robi. Miałem pomóc w przeprowadzce a nie odwalać za nią całą przeprowadzkę, więc się trochę nachmurzyłem. Szybko poprawiła mi humor mówiąc, że się dołoży do czynszu. No ja myślę, psiakrew!

 

Kiedy dojechaliśmy do Amsterdamu, dziunia wysiadła i z niewinną miną, wskazując na pudła, zapytała:

 

– Możemy to od razu wnieść do piwnicy?

 

– A co, nie będziesz tego wypakowywać? – zdziwiłem się uprzejmie.

 

– Nie, wszystko, czego potrzebuję, mam tutaj – kiwnęła głowa w stronę tej walizki.

 

No, kurde, to się zdziwiłem, po raz kolejny tego dnia. Pierwsza to laska, która wszystko zmieści w jednej walizce. Ale dla mnie to i lepiej, łatwiej ją będzie wywalić, jakby co.

 

Poustawiałem pudła elegancko na stosik i jużem chciał na gorę lecieć i w moje dresy wskakiwać, kiedy panna pyta z niewinną minką:

 

– A masz może zapasowy klucz do piwnicy?

 

– A po co? – ja na to z podejrzeniem. Wiadomo, w piwnicy zestaw do pędzenia bimbru i inne prywatne drobiazgi, a prywata, rzecz święta.

 

– A bo od czasu do czasu muszę do tych pudeł zaglądać, mam tam wyłącznie dokumenty mam.

 

Znam ci ja takie, co dokument mają a potem człowiek własnej piwnicy poznać nie może, bo sobie tam urządziły bar mleczny i świetlicę. Zagaiłem więc podejrzliwe, co to niby za dokumenty.

 

– Bo ja miałam problem z załatwieniem pozwolenia na pobyt – rozkleiła się dziunia – jak mi je w końcu przyznali, to nie chcą przedłużać, co i rusz jakieś dokumenty muszę im podsyłać. Bo ja z Mińska jestem – dodała widząc moje pytające spojrzenie.

 

Z Mińska, czy nie z Mińska, wszystko jedno, nie wiem, czy to jakaś Birma czy inny Pakistan, ale racja, ci z daleka to muszą u nas mieć pozwolenia na wszystko. Wzruszyłem tylko ramionami na taki statement, niech jej będzie ten drugi klucz. Dałem, wzięła i poszła do siebie. A potem kwiczała z zachwytu przez kwadrans nad tą pościelą w geparda.

 

Już tego samego dnia się okazało, że mam z tą moją nową lokatorką drobny problem. Miałem bowiem wówczas kota, com go Nibett wołał. Nibett się wziął stąd, że kiedyś dawno temu graliśmy z Riversite koncert w Amsterdamie i Kelly, co to była zawsze zaangażowana politycznie, zaczęła na koniec wykrzykiwać do mikrofonu: „Wolność dla Nibettu!" Nie wiedziałem, co to ten Nibett, ale żem akurat małego kota od sąsiadki dostał, postanowiłem tak go nazwać. Potem dopiero Kelly mi wyjaśniła, że to nie Nibett, ale Tybet miał być i że to jakiś mały kraj taki, co mu parę-naście lat temu tę wolność zabrali. Nie wiem, kto i dlaczego, ale w sumie to wszystko jedno, kotu zostało w każdym razie Nibett. Głupio tak kotu imię zmieniać, bo się czegoś tam nie dosłyszało, co nie.

 

Nibetta w domu nie było, jak Koos przytargała swoje graty, bo on tak lubił zaginąć w akcji na dobę. Ale siedzimy sobie później w salonie i dziunia coś tam gada a ja nie słucham, bo patrzę w telewizor cały szczęśliwy, że wreszcie można było dresy wciągnąć na tyłek i odpocząć. Nagle coś jakby ruszyło się za oknem, w ogródku. Patrzę, a to Nibett z wywczasów wrócił. Otworzyłem drzwi i wpuściłem sierściucha jak zwykle. On wpadł, tylko spojrzał na dziewczynę i jak się nie zjeży, jak nie prychnie, jak nie zacznie się drzeć wściekniętym głosem. Rzuciłem okiem na dziunię i oczom uwierzyć nie mogłem: ona też się jakby zjeżyła. Taki jakiś dziwny fryz jej się zrobił, wyglądała jak po nagłym ataku trwałej ondulacji. Do tego spode łba na biednego Nibetta spozierała, tylko czekałem, aż zacznie warczeć. Nibett od razu z powrotem do ogródka czmychnął jak niepyszny a ja pomyślałem, że chyba się te dwie istoty boże nie polubiły.

 

Jakby czytając w moich myślach, Koos rzekła:

 

– Nie lubię kotów. Zawsze mnie atakują.

 

No ludzie złoci, co to za atak, równie niebezpieczny jak atak chomika, pomyślałem. Ale głośno powiedziałem tylko:

 

-Yhy.

 

Dziwna trochę ta dziunia wtedy mi się wydała; pierwsza dziewczyna na świecie chyba, co kotów nie lubi. Nie musi lubić, byleby się przyzwyczaiła, przeszło mi wtedy przez mózgownicę, ale już nic nie powiedziałem, bom w reklamy w telewizji się zapatrzył.

 

Kilka dni później kocur wrócił na żarcie a Koos akurat siedziała w swoim pokoju. Zwierzak wsadził łeb przez drzwi, zaniuchał wokół i zadowolony ruszył prosto do miski, co stała pod kuchenką gazową. Nibett nie był wybredny, jeśli o żarcie chodzi; wcinał wszystko łącznie z makaronem. Wtedy też mu akurat jakieś smakołyki z obiadu zostawiłem. Teraz też zasuwał w najlepsze, aż tu nagle z kuchenki gazowej spadła taka wielgachna żeliwna patelnia, co ją do kurczaka używam. Rąbnęła biednego Nibetta i przetrąciła mu łeb. Nibett do końca się nie pomiarkował, co się dzieje i z takim zdziwionym wyrazem pyska mu się zdechło.

 

Mnie aż w oczach pociemniało z żalu. Nibett ze mną był z dwie dekady chyba, trzy razy się razem przeprowadziliśmy, nawet kiedyś na koncert Riversite do Groningen ze mną pojechał. A teraz leżał jak ten kretyn pod moją kuchenką, z patelnią na karku. Już bym się prawie popłakał, ale do pokoju zajrzała dziunia, bo ją hałas przywabił. Zobaczyła nieszczęsnego Nibetta i znieruchomiała. Nie powiedziała, że jej przykro ani nic, tylko tak jakby nosem pociągnęła. Pomyślałem, że jednak jej się trochę szkoda go zrobiło, bo to piękny zwierzak był: jasnorudy i z wielką kitą.

 

Następnie żem wziął zewłok i zakopał w ogródku. A jak już go przysypywałem ziemią, to mi przyszło do głowy, że to bardzo zły znak był, ta patelnia na kocie.

 

Jakoś tak wkrótce po tym, jak się mojemu kotu odeszło do krainy wiecznych łowów na myszy, zacząłem się kiepsko czuć. Zaczęło się niewinnie, bo najpierw tak mnie jakoś plecy pobolewały, jak w sobotę na wieczorku tanecznym dźwięk robiłem. Nawet żem sobie usiadł za stołem, czego zazwyczaj nie czynię, i walnąłem sobie jedno bacardi w ramach akcji przeciwbólowej.

 

Następnego dnia z łóżka się zwlec nie mogłem i dobrze, że dziunia się w pobliżu kręciła, to mi śniadanie zrobiła i do łóżka podała. Ale byłem wtedy zadowolony, żem wziął ją na lokatorkę!

 

W niedzielę nie poszedłem do pracy, na co szef się nie oburzył, bo ja tam jestem na własnej działalności, więc jak choruję, to mój problem a on do tego ani centa nie dokłada. Obiecałem mu tylko solennie, że cały tydzień nie będę się z łóżka ruszał i w następną sobotę będę stał za barem, bo koncert miała jakaś tam znana kapela ze Szwecji czy innej Norwegii i szefu wywróżył z fusów wzmożony ruch.

 

Planowałem wypocząć przez tydzień, ale już w poniedziałek w plecach zaczęło mnie tak strzykać, że zawezwałem lekarza domowego na wizytę i ten mnie gruntownie obejrzał. Gruntownie jak na jego możliwości, bo zazwyczaj jak do niego przychodzę, ledwo uściśnie mi łapę, nie słucha w ogóle, co mam do powiedzenia, a na koniec każe brać paracetamol i unikać stresów. Tak mnie to wnerwia, że unikam tych wizyt u niego, ale tym razem był jakby poważniejszy; obejrzał moje plecy i jakiś taki poważny na pysku się zrobił, przepisał coś innego niż paracetamol, powiedział, że z tym ostrożnie, bo to na morfinie środek pędzony i skierował mnie do szpitala na serię badań.

 

Na dźwięk słowa „morfina" od razu mi się wesoło na duchu zrobiło, bo z morfiną to my się całym bandem przyjaźniliśmy za czasów naszej świetności, tylko tylko, że nie koniecznie na receptę toto wtedy było. Kelly się strasznie oburzała na nas, ale nikt jej nie słuchał, bo sama potrafiła butelkę wina o poranku zrobić, więc jej łajania nie wydawały się zbyt wiarygodne.

 

Dziunia mi skoczyła do apteki po moje nowe przyjaciółki – pigułki a ja zapadłem w niespokojny sen.

 

I przyśniło mi się takie oto dziwadło.

 

Stałem na moście pięknym jakimś, co mi się trochę kojarzył z tym mostem na Utrechtstraat, a naprzeciw mnie stało takie dziwne dziewczę. Dziwne, bo takie jakieś wygięte, lewą rękę miała tak jakby przez szyję przełożoną i nieludzko wyciągniętą i od jej dłoni odchodziły takie niby-sznurki, co tę rękę z prawej strony ciała przytrzymywały. Prawego ramienia w ogóle nie było widać, najwidoczniej trzymała je z tyłu. Nieboga ta chciała mi zapewne coś powiedzieć, ale żem ni słowa z tego nie łapał. Dlatego też, z pewnym wahaniem, podszedłem bliżej i wtedy żem załapał, czemu jej nie rozumiem: jej usta, i oczy też, były zaszyte równiutkim ściegiem. I chociaż obrzydzenie mnie wzięło na ten sadyzm widoczny, tom się nadziwić nie mógł, że to szycie takie staranne.

 

Dziewczę bełkotało coś i przysuwało się bliżej z lekkim chybotaniem. Wtedy też zobaczyłem, że spod jej sukienki wyziera nie normalna skóra, ale żywa rana; wszystkie mięśnie i ścięgna były widoczne i aż mnie skręciło na ten widok. Jak żem już myślał, że to straszna maszkara jakaś, to jej się poły sukienki całkiem rozchyliły i aż mną zatrzęsło, bo cała skóra z jej brzucha elegancko była usunięta. I żem zobaczył ją jakby wewnętrznie – wszystkie flaki jak je tam bozia stworzyła. Coś mi się w tych flakach nie zgadzało, ale nie mogłem się pomiarkować, co, bo moje doświadczenie z anatomią nieco inne regiony kobiece obejmowało, a o flakach to się w szkole na biologii uczyłem, że są. I tak jeszcze niezbyt gorliwie się uczyłem, lekcje powtarzałem jadąc na rowerze do szkoły i nie sprzyjało to pogłębianiu wiedzy, że tak się oględnie wyrażę.

 

I kiedy tak stałem na tym moście i dumałem nad tym niezbyt pięknym obrazkiem, istota wykonała jakby konwulsyjny skok i w tym jednym susie wpadła na mnie. Upadłem na plecy, przygnieciony przez jej flaki i nią samą, dokładnie w tej kolejności. I usłyszałem jej szept wyduszony, dwa słowa tylko:

 

– Prawdziwa sztuka…

 

Nie wiedziałem, co to znaczy i nie w głowie mi było się dopytywać. Zacząłem się drzeć i tak mnie mój własny wrzask obudził.

 

Po tym śnie cały się trząsłem jak osika, dawno nic tak mnie nie zszokowało.

 

Kiedyś w naszej knajpie zorganizowano koncert punkowy. Naszło się tego dziadostwa w irokezach różnokolorowych i oczywiście, dla równowagi, paru łysych z lokalnego fanklubu Ajaxu. Ci z Ajaxu charakteryzują się tym, że generalnie nie lubią żadnej subkultury, ale punków to wybitnie, albo przynajmniej tej nocy punków wybitnie nie lubili. No i jeden z irokezów ściął się z jednym z Ajaxów i jak tego pierwszego wynosili do ambulansu, to tak jakby coś różowego mu z czaszki wypływało. Musiałem po tym dziabnąć solidnego kielicha a i tak wizja jego punkowego łba prześladowała mnie przez miesiąc. Potem się delikwentowi zmarło w szpitalu i nasz szacowny lokal zamknięto na okres śledztwa, czyli na dwa miesiące. Najbardziej mnie wnerwiło, że byłem bezrobotny, ale chłopaka oczywiście też szkoda było. I obudziwszy się z tego paskudnego snu siedziałem na łóżku w moich dresowych gaciach i tak rozmyślałem o tym chłopaku, a konkretnie o jego rozbitym czerepie. Jeśli to wtedy było obrzydliwe, to jak nazwać sen, w którym przysypują cię flaki a zaraz po nich, korpus?

 

Choć to tylko sen był, to bardzo taki prawdziwy; wciąż mi się wydawało, że słyszę szept tego umarlaka, bo żywa to ta laska pewnie nie była.

 

Z tego wszystkiego w plecach znów zaczęło boleć i całe szczęście, że przyszła dziunia z moją morfiną, bo już nie dawałem rady. Zaraz też wziąłem zalecaną dawkę i ponownie zapadłem w sen.

 

W kolejnych dniach zadzwonił kilkakrotnie mój lekarz domowy z radosną informacją, że oto zostałem przyjęty do Centrum Medycznego w Amsterdamie na zestaw skanów, jakieś rezonanse i tomografie. Zaczął się dla mnie okres wycierania tyłkiem wszystkich możliwych poczekalni u tak zwanych lekarzy specjalistów. Po każdym badaniu nic nie mi nie chcieli powiedzieć, tylko niezmiennie informowali, że wyniki zostaną przesłanie do jego wielmożności lekarza pierwszego kontaktu. Bardzo to było irytujące, bo zasadniczo uważałem mojego domowego za mazgaja i nieuka, nie było jednak innego wyjścia, tylko czekać.

 

W końcu doczekałem się i pewnego pięknego dnia na wyświetlaczu mojej przedpotopowej komórki zobaczyłem numer przychodni.

 

– Panie Burgerkring, łączę z doktorem Braakboer.

 

– Burgkring…! Nazywam się Burgkring…! – odwarczałem. Inteligentna inaczej asystentka medyczna od kilku lat nie była w stanie nauczyć się poprawnego zapisu mojego nazwiska. Pewnie literowania nie było w programie jej szkółki korespondencyjnej.

 

Zignorowawszy mnie zupełnie Panna Jakaśtam przełączyła do jego wielmożności.

 

– Witam – zahuczał ten do słuchawki ponurym tonem. Westchnął, a następnie chrząknął.

 

– Panie Burgkring, przejdę od razu do rzeczy. Wyniki są mocno niepokojące.

 

Tu zrobił przerwę, pewnie, żeby mi dać spokojnie zejść na zawał.

 

– Zacznę może od pytania: czy miał pan w dzieciństwie jakiś wypadek? Albo poważną operację?

 

– Ma pan na myśli coś w stylu wyrostka?

 

– Nie… coś poważniejszego. Jak operacje nerek, kręgosłupa…

 

– Nic mi na ten temat nie wiadomo.

 

– Hm.

 

Cóż za głębia.

 

– Widzi pan… Pan ma poważne anomalie w budowie kręgosłupa. A pana nerki… są odwrócone.

 

– Jak to odwrócone? Do góry nogami?

 

– Nie, jakby przekręcone o sto osiemdziesiąt stopni.

 

Coś mi się tam kołatało w głowie z tymi stopniami, ale jakoś trudno mi było to wyobrazić sobie w odniesieniu do nerek.

 

– Dodatkowo jedna nerka jest… Mniejsza. Jakby mechanicznie zmniejszona. Nożem, czy czymś takim. Stąd moje pytanie o operację.

 

A to ci dopiero! Mam ćwiartkę nerki i nic o tym nie wiem!

 

– Panie Burgkring, powiem szczerze. Nie mieliśmy to u AMC takiego przypadku. Natychmiast też skonsultowałem się z kolegami w rotterdamskim Centrum Erasmusa. I, wie pan, w ciągu pięciu minut miałem e-mail zwrotny…

 

Nic nie odpowiedziałem, szczerze zadziwiony, że jakikolwiek konował był w stanie zrobić coś w pięć minut.

 

– W Erasmusie zarejestrowano przypadek bardzo podobny do pańskiego. Pewnien młody mężczyzna dość nieoczekiwanie zaczął cierpieć z powodu bólów kończyn. W wyniku rezonansu okazało się, że jego kończyny, hm, skracają się. Badanie powtórzono dwukrotnie, to drugie potwierdziło degenerację, ale nie zdołano postawić żadnej diagnozy, bo pacjent, hm, jakby to powiedzieć… Pacjent po prostu zniknął.

 

Doktorek tak mi już namieszał, że rozumiałem co trzecie słowo, dlatego dla pewności dopytałem:

 

– Zniknął po tej generacji?

 

– Eee… De-generacji, tak konkretnie. Ale to raczej nie był związek przyczynowo – skutkowy…

 

– Rotterdam to paskudne miasto, wie pan doktorze. Przypadkiem tam ostatnio byłem, może te generacje są jakieś zaraźliwe.

 

Lekarzyna westchnął. Ta, wzdychanie wychodzi im najlepiej.

 

– Dostałem akta tego pacjenta…– zaczął ponownie, jakby mnie tam czyjeś akta interesowały.

 

– Panie doktorze – wszedłem mu nieelegancko w słowo – jakie są pomysły co do odpowiedniej dla mnie kuracji?

 

– Na razie nie udało mi się postawić diagnozy – żachnął się tamten – ale głowimy się nad tym z kolegami z Rotterdamu… Będę pana informował na bieżąco.

 

Po tych słowach konował pożegnał się i rozłączył, a ja postanowiłem zażyć coś przeciwbólowego, bo znów zaczęło mnie strzykać. I to tak solidnie.

 

Każdego dnia zamiast lepiej, czułem się gorzej. Po morfinie zasypiałem łatwo, ale co z tego, jak sny miałem paskudne i oślizgłe. Ta martwa panna już mnie nie nawiedziła, za to śniło mi się, że jestem torturowany, męczony i związywany. Żadne tam sado – macho, jak w pornolach pokazują, takie jakieś majaki bez treści mnie prześladowały.

 

Pewnej nocy żem się zbudził tak nagle, z rwącym bólem w dole pleców. Pomyślałem, że jak pójdę za potrzebą, to może my ulży, zwlekłem się zatem z wyra i poszedłem w kierunku korytarza. Te moje apartamenty to są takie, że żeby dojść do kibla, trzeba przejść przez kuchnię. Ja ci tam wchodzę i co widzę…? Na blacie kuchennym koło zlewu siedzi dziunia, goła jak święty turecki. Włos rozwichrzony, jeszcze gorzej niż wtedy, jak się na Nibetta zjeżyła, wzrok dziki. Niby na mnie patrzy, ale tak, jakby nie poznawała. Obie ręce przy ustach trzyma i mlaska a przez palce płynie jej krew. Zupełnie, jakby surowe mięso wpierniczała! „Chyba cię dziunia trochę poniesło" chciałem jej powiedzieć, ale jak mnie w boku nie zarwie w tym momencie, aż się za ten bok złapałem. I czuję pod palcami coś mokrego. Żem spojrzał, a tu cała ręka we krwi…! Wrzasnąłem i ciemność mnie ogarnęła.

 

Kiedy się obudziłem, leżałem w swoim łóżku. Pościel czysta, elegancka, żadnej plamki i krwi nie wspominając. Ledwo żem się przekręcił na łóżku, a tu drzwi się otwierają i wchodzi dziunia. Aż mną wzdrygnęło, bo mi ten obrazek z kuchni przed oczami stanął, ale nic z tego: dziunia była elegancka i uczesana, bez surowego mięsa w zębach.

 

– Dzień dobry – zagaiła i się szczerzy.

 

– Co się stało w nocy? – zagaiłem, patrząc na te jej białe zębiska dość nieufnie.

 

– Ty mi powiedz – odparła oburzona – Robiłam tłumaczenie do późna, potem nie mogłam zasnąć i właśnie wstawiałam wodę na herbatę, kiedy wszedłeś i zacząłeś się drzeć. Po czym zemdlałeś…! Serce mi prawie stanęło ze strachu. Zawlekłam cię z powrotem do łóżka, bo co miałam zrobić…

 

– Niby nic… – mrugnąłem, ale coś jakby mi się tu nie zgadzało. Od kiedy to dziunia zajmuje się tłumaczeniami? A może i się zajmuje, kto ją tam wie. Ale ten nocny obrazek… Na sen mi to nie wyglądało, co to, to nie. Chyba już mam majaki od tej morfiny.

 

– Muszę jechać do miasta, mam rozmowę o pracę. – dodała dziunia po chwili milczenia. Nic nie odpowiedziałem, więc postała jak ten słup, po czym wyszła. A ja przez chwilę główkowałem.

 

Żyłem sobie tu spokojnie razem z Nibettem zanim ta cała Koos się wprowadziła. O moim lekarzu słyszałem, jak przychodnia wysyłała kartki świąteczne. Nawet jak mną grypa trzęsła, to do niego nie szedłem. Teraz Nibetta już ze mną nie było a konował nagle znalazł się w top ten moich rozmówców telefonicznych.

 

Jak to mówią marynarze? Baba na okręcie równa się nieszczęście.

 

Czy coś w tym stylu.

 

Targany niejasnym przeczuciem chwyciłem się telefonu, jako tej deski ratunku i ponownie zadzwoniłem do przychodni. Odebrała asystentka, ta od siedmiu boleści.

 

– Mówi Burg-kring. Mogę z moim domowym? – wyartykułowałem wyraźnie. W słuchawce zapikało i po chwili usłyszałem znajomy głos.

 

– Witam ponownie, panie Burgkring.

 

– Doktorze – zacząłem bez wstępów – coś pan tam wspominał, że ma pan akta tego delikwenta z Rotterdamu, co go zdegenerowało. Może mi pan powiedzieć, jak on się zwał?

 

– Nie mogę podawać takich informacji – zdecydowanie odparł tamten.

 

– To może chociaż, gdzie mieszkał?

 

– No, nie wiem – zajęczał doktorek. Oczami mojej ostatnio nadwyrężonej wyobraźni już żem widział, jak dopisuje zero na fakturze do mojej firmy ubezpieczeniowej. Na wszelki wypadek milczałem wyczekująco. W końcu usłyszałem: – To była dzielnica Delfshaven, ulica Watergeusstraat. Nie wiem, do czego to panu potrzebne, ale…

 

– Powiedz no pan – przerwałem – czy ten nieszczęśnik miał na imię Patrick?

 

Teraz on zamilkł.

 

– Skąd… skąd pan wie? – zająknął się po chwili.

 

– Dzięki, doktorze – zamruczałem i rozłączyłem się, bo w mojej przechodzonej mózgownicy właśnie błysnęła lampka olśnienia.

 

Ta panna, która rzekomo szukała pracy w Amsterdamie i dlatego zalogowała się w mojej skromnej hacjendzie na „jakiś czas", mieszkała uprzednio w Rotterdamie na Watergeusstraat. A korespondencja, którą widziałem w mieszkaniu, była właśnie do jakiegoś Patricka. Może i swoje wypiłem w moim rockandrollowym życiu, ale logicznie myśleć to ja jeszcze potrafię. Przynajmniej od czasu do czasu.

 

Ta cała Koos to, ni mniej ni więcej, tylko jakaś psychopatka, polująca na naiwne ofiary i znęcająca się nad nimi. Tylko po co jej to?

 

Tak sobie kombinując zwiesiłem nogi z łóżka i powoli zaczął żem się stawiać do pionu. Ciężko mi szło i strzyknęło parę razy tu i tam, ale ostatecznie zwlekł żem się z wyrka i poszedł w kierunku piwnicy. Odpowiedzi na zapytanie, jakiego gatunku czubkiem jest dziunia należało zapewne szukać w jej pudłach.

 

Jako, że nie mogłem dźwigać, żem wyszarpał pierwsze pudło od spodu, aż reszta dupnęła z głuchym hukiem o podłogę. Tak było solidnie oklejone, żem o pomoc poprosił piłkę do metalu, co się tam od poniemieckich czasów pętała. Naciąłem tu i tam i otworzyłem.

 

Moim oczom ukazało się zdjęcie całkiem ładnej panny w kiecce. Jej lico było jakby znajome, ale za cholerę nie mogłem sobie w pierwszej chwili przypomnieć, gdzie żem to ją widział. „Pewnie w pracy" – pomyślałem sobie wtedy.

 

Za zdjęciem był cały plik różnych szkiców i rysunków i te właśnie mnie zaaferowały. Bo ta panna bardzo się na nich zmieniała. Najpierw była piękna, uśmiechnięta. Na kolejnych kilku arkuszach tej makulatury – jakby zmęczona. Potem było już tylko gorzej – wychudzona, wory pod oczami, na reklamę kremu to ona by się raczej nie załapała. Ale gdzieś tak po dziesiątym rysunku aż mną wstrząsnęło: panna miała na nim zaszyte usta i oczy! Taka jakby konwulsja mną tąpnęła i aż mnie odrzuciło w tył, bom ją wtedy poznał. To była ta nieszczęśnica z mojego snu! Tego, co żem po nim tak mordę darł. I już wiedziałem, co zobaczę na kolejnych rysunkach: jej brzuch otwarty i jej flaki. I tak też było, tylko, żem się pomiarkował, co było nie tak z flakami. To grube jelito, co na dole siedzi tak zwyczajowo, było na górze, a cienkie pod nim. Jakiś sadysta trochę ją poprzestawiał.

 

Jak puzzle jakieś cholerne.

 

Przy ostatnim rysunku, przy którym trochę mnie zemdliło, była adnotacja: projekt zakończony. Praga 1996.

 

Toż to ładne parę lat temu! Toż to chyba nie robota dziuni, bo ona teraz na 20 lat góra wygląda, w dziewięćdziesiątym szóstym musiała być dzieckiem… Może to jakaś powalona rodzinka? Rodzinka psychopatów, taka Adams family?

 

Zabrałem się za kolejne pudło. Tym razem pierwsze z góry, niech stracę. Mój krzyż zaskrzypiał żałośnie, ale dał radę.

 

Pierwsze, na co tam się natknąłem, to były te listy, com je prawie zdeptał na Watergeusstraat w Rotterdamie. Wszystkie na nazwisko Patricka van Gesteijl. Zgadywałem, że był to znajomek z akt mojego doktorzyny. Reszta tak, jak doktorzyna powiedział: plik rysunków, a na nich coraz krótsze nogi, jakby ktoś mu te giry normalnie podrzynał i na nowo sklejał. Na ostatnim szkicu straszna pokraka z niego była i podpis: projekt zakończony. Rotterdam 2005.

 

Oprócz szkiców był w pudle gruby zeszyt. Przekartkowałem go i na to wychodziło, że to dziennik tego Particka. Nigdy nie znałem faceta, co by dziennik pisał, to taka dziewczyńska sprawa, jakby mnie ktoś o zdanie pytał. Ale grupa moich znajomych to ochlajusy straszne, więc nie jest to próba, że tak się inteligencko wyrażę, reprezentacyjna. Może i faceci pamiętniki piszą. Ten pisał w każdym razie.

 

Przekartkowałem ten pamiętnik i co – nieco przeczytałem. W pewnym momencie aż mi się na płacz z żałości zebrało, bo facet taki był zakochany w tej wrednej dziuni, a ona jakieś dziwaczne eksperymenta z nim odczyniała. Pisał tak:

 

„Nie mieszkam już sam. Pierwszy raz od tylu lat nie budzę się sam. Dotychczas nie uświadamiałem sobie, jak bardzo samotność boli… To coś, do czego się przyzwyczajasz, bo nie masz wyjścia. Tak, jak przyzwyczajasz się do drzazgi w dłoni, jeśli nie możesz się jej pozbyć. Jeśli jednak nagle drzazga wypada, doceniasz, jakie to przyjemne uczucie funkcjonować bez tego upierdliwego bólu. I ja teraz żyję bez bólu. Bez bólu bycia samotnym".

 

Biedny facet, nie wiedział, co go czeka. Westchnąłem i przekartkowałem dalej.

 

„Coraz gorzej się czuję. Nogi bolą mnie tak bardzo, że nie mogę chodzić ani spać. Mój lekarz nie potrafi tego zdiagnozować, zostałem skierowany do EMC. Na szczęcie Koos jest ze mną cały czas, kochająca i cierpliwa".

 

Aż mną zatrzęsło ze złości wielkiej. Taka ci ona kochająca, jak pospolita pirania. Bo cierpliwa to ona faktycznie jest. Wykańcza delikwenta z cierpliwością godną mnicha tybetańskiego!

 

„Mam coraz straszniejsze sny. Prześladują mnie w nich wizje zdeformowanych istot. W ostatnim z nich rozmawiałem z młodą dziewczyną o otwartym brzuchu i zmasakrowanych wnętrznościach. Właściwie to „rozmawiałem" to za dużo powiedziane; Ona powiedziała tylko coś w stylu: Musisz pozwolić na prawdziwą sztukę. Próbowałem uzyskać od niej coś więcej; bezskutecznie. Było to o tyle niezwykłe, że sen ten był wyraźny i oczywisty. Jak rzeczywistość. Nigdy wcześniej nie śniłem w ten sposób."

 

Taak, brzmi znajomo.

 

Kolejne notatki tego biednego Patricka były niewyraźne, takie bazgroły bardziej w moim stylu. Ostatnie słowa brzmiały „nie wiem, co jest jawą, a co snem." No stary, mruknąłem pod nosem, też bym nie wiedział.

 

Przypomniałem sobie wizję upapranej krwią dziuni na blacie kuchennym i zrobiło mi się słabo na myśl, co też ona mogła wówczas trzymać w tych swoich zakrwawionych rączętach.

 

Z tego całego śledztwa tylko żem się zdenerwował i w krzyżu sromotnie zaczęło mnie łupać. Już – już żem chciał do łóżka wracać, kiedy moją uwagę przyciągnął plik papierzysk wepchniętych między jedno z pudeł a ścianę. Tak był tam sprytnie wsadzony, proszę ja ciebie, że w ogóle go na początku żem nie zauważył. Trzecie od dołu pudło było ustawione trochę pod kątem a papiery włożone za nie, tak że w ogóle od strony drzwi nie były widoczne. Ale jako, żem pierwsze pudło wyciągnął, cała ta przesprytna konstrukcja trochę się naruszyła.

 

Wziąłem tę makulaturę do łapy i po chwili już wszystkiego mi się odechciało. Bo były to rysunki… a na rysunkach ja.

 

Najpierw normalny a potem jakby z takimi czerwonymi punktami na krzyżu i w pasie. I jakieś bazgroły, zupełnie dla mnie nieczytelne. Potem ten mój kręgosłup trochę skrzywiony był, na kolejnym rysunku jeszcze bardziej.

 

Te punkty w pasie to faktycznie mogły być nerki, przeszło mi przez łeb, ale już mi się nawet nie chciało w to wnikać. I jakżem tak się lampił w te szkice to nagle mnie olśniło: dziunia nie rysowała, ona projektowała. Ona była artystką.Ja – jej przyszłym dziełem sztuki. Przed tym właśnie ostrzegała mnie mara na moście. Przed prawdziwą sztuką.

 

Pojęcia nie miałem, jaki mechanizm stał za tym całym bajzlem zarządzanym przez pannę zwącą siebie samą Koos, ale w tamtej chwili naprawdę mi to wisiało.

 

Szkice mojej skromnej osoby wypadły mi z ręki. Z jękiem potępieńca odwróciłem się i wyszedłem z piwnicy, czując swój zmasakrowany przez tego potwora krzyż.

 

Dotarłem do wyrka i ciężko na nim klapnąłem. Nagle poczułem się bardzo zmęczony i senny, i mało brakowało, a odpłynąłbym w słodki niebyt.

 

Ale nie! Nie mogłem dopuścić, by potwór wrócił, jak gdyby nigdy nic, do mojego domu i ponownie zajął się obróbką ze skrawaniem, której systematycznie poddawał mnie do chwili obecnej!

 

W zespole zawsze uchodziłem za złotą rączkę. Kelly z gracją słonia upuściła mikrofon – ja musiałem go naprawić. Ktoś po pijaku wylał browar na klawisze – też lądowały u mnie. Na wszystko miałem opracowane rozwiązanie technologiczne, że tak się nieskromnie wyrażę.

 

W główkowaniu nie jestem zbyt dobry, więc zamiast główkować, wyciągnął żem stary zamek z mieszkania Kelly, co mi się zresztkował, jak ona się przeprowadziła do wiochy pod Amsterdamem, w ramach walki z depresją tudzież początkami alkoholizmu, jak zwał tak zwał. W każdym razie, jak się wyprowadzała, to musiała wykręcić zamki super antywłamaniowe, jej autorski pomysł, i wstawić oryginalne. A te antywłamaniowe przypadły mi w spadku.

 

Nie myśląc wiele, żem wziął w prawicę śrubokręt, w lewicę zamek i poszedł żem do drzwi. Zamieniłem zamki, całe dwie minuty kręcenia mi to zajęło. Splunął żem jeszcze solidnie przez lewe ramię przed wejściem do domu, żeby cały ceremoniał był tak jakby kompletny. Potem z powrotem do łóżka, gdzie zapadłem w głęboki sen.

 

Dziunia zadzwoniła, jak przypuszczałem, po kilku godzinach.

 

– Fred – zaskrzeczała do telefonu tym swoim słodkim głosikiem – chyba zamek się zaciął, nie mogę otworzyć!

 

– I nie otworzysz – odpowiedziałem. Jasna komunikacja podstawą sukcesu, czy jak to tam brzmi.

 

– Co? Jak to?

 

– Właśnie się wyprowadziłaś, Koos, czy jak ci tam.

 

Ku mojemu zdziwieniu nie wybuchła złością. Po chwili usłyszałem jej głos, zimny jak woda w przeręblu:

 

– Mam tam swoje rzeczy…

 

– Mówi się trudno – odparłem. I chociaż ni chu-chu nie chciałem nic więcej mówić – to tak jakby samo się odpowiedziało: – zrobisz sobie nowe.

 

Usłyszałem syk i połączenie zostało przerwane.

 

Siedzę teraz w stołowym i piszę te słowa. Dziunia więcej nie zadzwoniła a ja nawet nosa z mieszkania nie odważyłem się wychylnąć. Do piwnicy też nie zaglądam, bo już dosyć mam mar sennych i flaków na wierzchu. Jak się trochę lepiej poczuję, (jeśli w ogóle), to spalę to dziadostwo w cholerę. Nie wiem, co za strzyga z tej dziuni była i wcale nie chcę wiedzieć. Najważniejsze, że sobie poszła.

 

Od piętnastu minut coś drapie w drzwi. Kiedyś tak Nibett drapał, jak chciał wejść do domu, ale Nibetta już nie ma, więc to nie on. Może kot sąsiadów. Albo pies. Nie wiem w sumie, jakiego zwierzaka mają sąsiedzi, ale chyba nie chomika, skoro aż tak drapie.

 

Czy oni w ogóle mają zwierzaka?

 

Drapie i drapie.

Koniec

Komentarze

Dziwne to opowiadanie. Dziwne ze względu na nietypowy styl narracji. Sam nie wiem, czy ten cwaniacko-prymitywny styl jest zabiegiem celowym (jesli tak, to przyznaję, że konsekwentnie się go trzymałeś), czy też tak po prostu piszesz (wtedy proponowałbym raczej założenie bloga niż pisanie opowiadań).
Niezależnie, które z powyższych jest trafne, uważam, że stylem tym zarżnąłeś całkiem dobry pomysł. Lektura tego opowiadania była dla mnie męcząca, a narracja początkowo wydała mi się strasznie chaotyczna (te zdania rzeki, pojawiające się na początku - masakryczne). Zmierzam do tego, że konieczność brnięcia przez cwaniackie komentarze narratora, zabiła cały klimat nieźle zapowiadającego się horroru. Inny sposób narracji i mógłby wyjść bardzo dobry tekst.

Pomysł dobry, końcówka super, ale wykonanie, moim zdaniem, zupełnie nietrafione.
Pozdrawiam.

Hmmm, muszę się zgodzić z przedmówcą. Owe cwaniactwo także nie bardzo przypadło mi do gustu. Wydaje mi się jednak, że było celowe. Może dzięki temu tekst miał mieć swój urok, ale uroku w tym nie ma żadnego. Mimo wszystko, opowiadanie jest dobrze napisane. Ciekawym innych Twoich tekstów.

Bardzo dobry, oryginalny w zamyśle i doskonale wykonany tekst .  Dzięki stylizacji języka świetnie poradziłeś sobienie tylko z pierwszoosobową narracją, co wcale nie jest łatwe, ale udało ci się też nadać „Prawdziwej sztuce" charakter klasycznego, dramatycznego horroru i jego własnej parodii. Karkołomne zadanie! Dygresje narratora na tematy osobiste i „przeróżne"  fajnie uzupełniają  fabułę  i sprawiają, że bohater „nabiera ciała" - jest trójwymiarowy jak się należy, a nie naszkicowany paroma kreskami. Ma życiorys, przeszłość i charakter. Dobre, niespieszne  ale i nie  marudne tempo akcji. No i świetna grafika ilustrująca treść. Twojego autorstwa? Jeśli tak to moje podwójne gratulacje.  „Wolność dla Nibettu" chyba włączę do własnego słownika - bomba! I kilka innych haseł również.  Wyrazy uznania za całokształt Vladimyrze van Velden. Myślę, że coś jeszcze na NF wrzucisz? Masz we mnie czytelnika. Pzdr.

Edit. W nowym poście, bo nie ma innej możliwości. Miało być" "Dzięki stylizacji języka świetnie poradziłeś sobie nie tylko z pierwszoosobową narracją, co wcale nie jest łatwe(...)"

Do Eferelin & mniam: dziekuje Wam za te konstruktywna krytyke. Powiem szczerze - tekst powstal w dwoch wersjach. Pierwsza byla napisana jezykiem "na poziomie". Po czym zastonowilem sie, jakby te historie opowiedzial ktos, kogo znalem dawno temu... I calkowicie ja przepisalem.
Zabawne, bo przy entym czytaniu mialem wrazenie, ze zupelnie ktos inny to pisal, nie ja :) Ale potraktowalem to w kategoriach doswiadczenia. Musze przyznac, ze czesciowo podzielam Wasze opinie.
Do w baskerville: szczerze sie wlasnie do monitora czytajac Twoj komentarz. Bardzo dziekuje! Z pewnoscia cos jeszcze opublikuje.
Pozdrawiam wszystkich, V.

Zajrzałam zachęcona rysunkiem i nie żałuje - naprawdę dobre opowiadanie. Trafiło się co prawda parę usterek technicznych (np. " mam tam wyłącznie dokumenty mam" - któreś "mam" jest do wywalenia) i "cwaniakowanie" bohatera jest troszkę męczące na dłuższą metę - pod koniec odczuwałam przesyt "mądrości", ale pomysł, fabuła, tempo, niektóre dygresje - bardzo dobre. Tylko biednego kota mi było szkoda :((( nie mógł uciec gdzieś przed tą patelnią? *chlipchlip*
Gdybym mogła stawiać oceny to 5 spokojnie :)
pozdrawiam ;)

Taak, nie wiadomo, ile razy się to czyta, zawsze jakieś usterki się zachowają (niestety, nie mam kogo poprosić o drugie czytanie). Sam znalazłem jeszcze jedną.
Nibetta też mi było szkoda, ale to się po prostu MUSIAŁO stać.
Nic to, może poszedł do nieba dla kotów.
Dziękuję za komentarz i pozdrawiam.
Vv

a - jeszcze jeden szczegół, na ilustracji dziewczyna ma przegiętą prawą rękę a według opisu w tekście lewą - test na spostrzegawczość? ;)

Raczej niedopatrzenie. Sądzę, że w czasie podrasowywania sukienki w PS, przerzuciłem rysunek horyzontalnie o jeden raz za dużo :)

Dostałam możliwość wystawiania ocen, więc wracam. Po namyśle, jako że opowiadanie to wyraźnie utkwiło mi w pamięci, daję 6.

Nie no, Bellatrix, Ty mnie po prostu psujesz i rozpieszczasz :)

witaj

chciałbyś wziąć udział w projekcie: antologia NF? Jesli tak prośba o maila. Link to tematu znajdziesz w hyde park.

Normalnie szkoda, że to nie ten tekst na masakre poszedł. Świetny, ciesze się, że trafiłem tu przypadkiem :)
Cwaniactwo bohatera dodało duszy opowiadaniu.

First - fucktycznie, nie przekraczam limitu znaków, jednak to w moim wypadku jedyna droga, żeby historia trzymała się kupy. Taka opowiastka w odcinkach, słyszano o takiej formie? Nie dyskryminujmy opowiastek w odcinkach. Tymczasowo zajmuję się nieco naglejszymi sprawami, niż spamowanie głównej na nf, więc nie będziesz zmuszany przesuwać kursorem w dół w poszukiwaniu czegoś sensownego. Cholernie męcząca praca, przesuwanie kursorem w dół.  

I chwila wyjaśnienia - zakładając tu konto autor spodziewał się, że opowiadania wpływają nieco częściej - okazuje się, że rzadko kiedy coś tu wpada i stąd ilościowy dysonans, nie z chęci zawładnięcia wirtualnym światem.

Mi tam narracja Twojego bohatera się podobała, choć, sądząc po pozostałych opowiadaniach, masz po prostu taki nonszalancki styl.  Dobrze to czy nie, nie mnie oceniać. Ode mnie piąteczka, bo zwyczajnie nie mam się do czego przyczepić. Szóstkę daję tym autorom którzy sprawiają, że ogarnia mnie wściekła zazdrość o talenta.

Nowa Fantastyka