- Opowiadanie: Ajwenhoł - człowiek, który był pleśnią

człowiek, który był pleśnią

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

RogerRedeye

Oceny

człowiek, który był pleśnią

 

„Grzybnia nie jest ani rośliną, ani zwierzęciem. Nie potrafi czerpać siły ze słońca, bo jej natura obca jest słońcu. Nie ciągnie jej do ciepłego i żywego, bo jej natura nie jest ani ciepła, ani żywa. Grzybnia żyje dzięki temu, że wysysa resztki soków z tego, co umiera, co się rozkłada i wsiąka w ziemię. Grzybnia jest życiem śmierci, życiem rozkładu, życiem tego, co umarło."

 

Olga Tokarczuk, „Prawiek i inne czasy"

 

 

 

 

Każdego ranka rodzę się z pleśni. I choć do wieczora chodzę na dwóch nogach i noszę ludzką twarz, to przecież jestem pleśnią i serce mam spleśniałe.

 

Od świtu do zmierzchu czuję ciepło słońca, oglądam ludzi, drzewa, wieżowce, wdycham oleistą woń ulicy, słyszę szum miasta, smakuję usta najcudowniejszej kobiety na świecie. Mamlam zimnego peta, w ustach mam wilgotno od śliny, każdy oddech smakuje smoliście, wdech-wydech, wdech-wydech. Oddycham równo z miastem, niedopałek jest moim respiratorem, pępowiną łączącą mnie ze światem ludzi. Ona – Ona! – nie lubi wtedy mojego smaku. Próbowałem rzucić, ale wtedy ciężko mi być człowiekiem, ciężko nosić twarz… Wieczorem zawsze jestem zmęczony, więc grzybię się. Nie widzę, nie słyszę, nie smakuję i nie oddycham, ale ciągle czuję, tyle, że inaczej… Woła mnie wilgoć, woła mnie cień. Jest taki zakamarek pod kamieniem w parku, tam mieszkam, tam się pleśnię, tam się lęgnę, trofię, śluźnię, sporzę i komórczę.

 

Żyję tu razem z Piórkiem i Pająkiem. Piórko zstąpiło na ziemię z nieba, jest szarobiałe i twierdzi, że jest okrywowym piórem anioła. Nie żyje. Pająk zaś jest samcem i chełpi się, że przeżył już trzy kopulacje i żadnej samicy nie udało się go pożreć. Dawniej wiele polował, ale teraz, zimą, dużo śpi albo ciągle gdzieś znika. Skarży się na bóle fantomowe trzeciego lewego odnóża, które odgryzła mu jego ostatnia samica. Nie jest już najmłodszy i gdy znika, zaszywa się pod naskórkiem rzeczywistości. Chowa się w czyjeś sny i czeka na wiosnę. To właśnie dzieje się zimą ze wszystkimi wolnymi pająkami, które przeżywają.

 

-Wszyscy ci, którzy chowają się w ludzkich domach – mawia często Pająk – wszyscy ci kątnicy i nasosznicy, to tchórze, niewolnicy, bydło. Nie są godni miana pająka. Wolny pająk buduje kokon z osnowy czasu i śni śmierć.

 

Bo Pająk jest mordercą.

 

***

 

Będąc człowiekiem, poznałem ją. Kobietę. Kobietę!

 

Jest ciepła. Ma wilgotne usta. Czego można bardziej potrzebować do życia niż ciepła i wilgoci?

 

Oczy ma jak woda. Raz zielonkawe, raz błękitne. Niekiedy szare. Albo stalowe. Woda w parkowym stawie tak samo zmienia barwy. Kiedy spogląda na mnie jednym okiem, drugie zawsze ucieka gdzieś w bok. W ciemne włosy wplata liście. Uśmiecha się czasem. Uśmiech jest jak słońce – daje życie w dziwny sposób. Nie potrzebuje zarodników.

 

Ma na imię Ewa. Kocham ją.

 

Z początku bałem się, że jest człowiekiem. Ale pewnego dnia zobaczyłem, jak stanęła w promieniach zachodzącego listopadowego słońca, podniosła do góry ręce jak orantka i rozpłynęła się w kałużę. Jej rysy roztopiły się, barwy rozmyły i uciekły w wodę, jakby ktoś uczynił złą plamę akwarelą.

 

Ewa nie jest człowiekiem. Jest kałużą. Poi ptaki i odbija niebo.

 

Jak dotąd umarła tylko raz. Zima przyszła wcześnie, w październiku mróz ścisnął ziemię i Ewa zamarzła. Włóczyłem się po parku i wyłem jak wilk. Całowałem jej lód, ale była martwa. W tydzień później przyszła odwilż i Ewa wróciła. Kochamy się ze wszystkich sił. Nie mamy wiele czasu.

 

Ludzie żyją beznadziejnie długo. Co oni robią z tym czasem?

 

***

 

Zima powróciła, mróz zdusił świat. Całą noc było zimno, bardzo zimno. Wzeszło już słońce, więc wyciągam do niego grzybnię, człowieczę się nerwowo i gnam do Ewy. Oszroniona trawa pęka pod stopami. Ewa. Ewa. Ewa!

 

Nie żyjesz. Twoje ciało leży w zakątku przy moście, zimne, sztywne i szklane. Nie. Nie. Nie. Upadam na kolana, odgarniam z ciebie liście, niektóre zdążyły już zamarznąć, łamią się w moich palcach jak opłatki. Nie, Ewa, nie, błagam, nie możesz, nie możesz tego zrobić… Całuję cię, rozgrzewam zziębniętymi dłońmi, łzami (… takie są gorące! takie gorące!…) i miejscami na twym mlecznobiałym ciele taje kropla żywej wody, ale wnet zamarza. Umarłaś, umarłaś!

 

***

 

Znowu snułem się jak cień. Było mi czarno. Coś w środku (w sercu? w grzybni? gdzie indziej?) paliło mnie tak bardzo, aż wywracało na drugą stronę – a niechby spaliło, niechby na proch spaliło!… Gryzłem ziemię, modliłem się u twojego ciała, całowałem lód. Piórko i Pająk martwili się o mnie, nie pleśniłem się całymi nocami i nie wracałem pod kamień, warowałem jak pies u twojego grobu. Mijały dni, szare dni, puste dni.

 

I wtedy przyszedł Graj. Przyszedł spowity w muzykę, grał na trawce, jakby to było lato. Wstrząsał rogatą głową, parskał jak koń, rozhasany i rozpasany. Tańczyły wokół niego duchy komarów, lekkie i eteryczne. Byle podmuch wiatru mógłby je rozwiać na strzępy. A i muzyka jego była komarzo monotonna i trzymała się najwyższych oktaw, dis – f – fis, dis – f – fis, kreeew – ssiii – iiij, kreew – ssiii – iiij. Graj jest bowiem bogiem komarów. Owadzie dusze z miłością przysiadały na jego nagim, czerwonym torsie i ssały krew, a on grał, grał i grał. Prowadził do nieba maruderów, którzy zabawili zbyt długo w jakiejś piwnicy czy na strychu i zapomnieli zemrzeć jesienią. Obtańczyli mnie trzykroć wokoło, zaliczyłem przy tym kilkanaście widmowych ukłuć. Graj mrugnął do mnie szelmowsko, stukając racicami wbiegł po krzywych, pokruszonych schodach na szczyt niewielkiego wzniesienia i wraz z duchami znikł w dziupli spróchniałej lipy.

 

***

 

– Dokąd odchodzi Graj? – zapytałem Pająka.

 

– Do krainy śmierci. Do trupów. Donikąd.

 

– Ale przecież znika i pojawia się ponownie. Zawsze taki sam.

 

– Znikąd przychodzi i donikąd idzie. Twoja samica też umarła, a wróciła. I teraz wróci. A mówiła ci chociaż, co tam widziała?

 

– Nie.

 

– Bo nic nie widziała. Nic. Tam nic nie ma. Jest czas życia, a potem śpisz. Śnisz może. Bóg ludzi też umarł, a wrócił.

 

– A jak jest z bogiem pająków?

 

– Pający nie mają boga. Śmiercią żyjemy, zgubą jesteśmy. Wszystko wiemy. Na co nam bóg?

 

Chwila ciszy.

 

– Chcę, aby Ewa nie umierała – mówię. – Albo raczej, abyśmy razem żyli i razem marli. Nie jest dobrze być samemu. Pójdę za nią. Nawet do Nikąd.

 

Pająk tylko wzruszył wszystkimi odnóżami.

 

– Tam nie ma nic.

 

– A ja nie żyję już długo, i powiadam, wyrocznia Pana!, lepiej było żyć – odezwało się nagle Piórko. – Latałem z aniołami, kąpałem się w świetle słońca, Bóg ludzi wyciągał do mnie ręce jak dziecko.

 

– Akurat. Nie z anielskiej, a z gołębiej dupy się urwałeś – Pająk.

 

– Każdy gołąb więcej wie o niebie niż wszystkie pająki świata razem – Piórko.

 

– Głupieś. Mrzyj dalej.

 

***

 

Przystępuję do ciebie, lipo, do której Graj powiódł dusze komarów. Niech Pająk mówi, co chce. Ja muszę odnaleźć Ewę, a ty, o lipo, jesteś bramą, jesteś kluczem.

 

Lipo, usłysz mnie. Lipo, wysłuchaj mnie.

 

Lipo spróchniała – zmiłuj się nade mną.

 

Lipo omszała – zmiłuj się nade mną.

 

Lipo zmurszała – zmiłuj się nade mną.

 

Lipo twarzą Graja na świat wyzierająca – zmiłuj się nade mną.

 

Lipo szumiąca – zmiłuj się nade mną.

 

Lipo ciszy i pokoju pełna – zmiłuj się nade mną.

 

Lipo mrówkami oblazła – zmiłuj się nade mną.

 

Lipo, której serce miecz korników przeniknął – zmiłuj się nade mną.

 

Lipo hubami porosła – zmiłuj się nade mną.

 

Do kory spękanej – przytul mnie, lipo.

 

Dziuplą nabrzmiałą – ogarnij mnie, lipo.

 

Sokami łyka – obmyj mnie, lipo.

 

Lipo cicha i pokornego serca, uczyń serce moje według serca twego.

 

A potem pleśnię się. Pleśnić się to jak zapatrzeć się w mandalę, gdzie wszystkie drogi wiodą w głąb. To jak zapadać w sen, bo zmysły robią się ciemne i rozmywają się na brzegach, stajesz się ciężki, ciężki, zapadasz się w sobie i w siebie. Głębiej, głębiej. Jesteś punktem, osobliwością, czarną dziurą, a świat zawija się wokoło i owija cię szczelnie jak wielobarwny całun. Ręce ciężkie, nogi ciężkie, głowa ciężka – ale nie ma już rąk, nie ma nóg, nie ma głowy. Jest tylko plecha.

 

Jestem pleśnią.

 

***

 

A więc dalej! Lipa przyjęła mnie w siebie, nie ma więc chwili do stracenia. Wgryzam się pod naskórek zimy, drążę korytarze w dół i w dół, staję się kretem świata. Ziemia jest zmarznięta, przemrożona na kość, ale to nic, bo gdzieś za tą zmarzliną czeka na mnie Ewa. Czeka na pewno, bo w przeciwieństwie do Pająka, nie wierzę w Nic.

 

Ziemia jest twarda, nieruchoma i martwa. Ogrzewa mnie miłość, serce mojej plechy tętni ogniem – nie zamarznę. Korzenie lipy są grube, sztywne, twarde… Zstępuję coraz niżej, zsuwam się po jednym z korzeni, i nagle czuję jego drgnienie. Lipa mruczy coś przez sen i przewraca się na drugi bok. Zatem to nie śmierć, lecz sen! Pająk mnie okłamał, to nie grób, a jedynie piwnica. Ciepło miłości, mała i fałszywa wiosna, podrażniło i na chwilę zbudziło drzewo. Śpij, śpij, do wiosny daleka jeszcze droga…

 

Różne stworzenia podziemne opatuliły się tu same w siebie, otorbiły się i okryły kokonami zimowych marzeń, a im dalej od zmarzliny powierzchni, tym jest ich więcej. Zwinięte w kłębki nagie lub futrzaste kształty o ciałach segmentowanych lub krecio walcowatych przeszły w czas snu i czekają na wiosnę. A kiedyś nadejdzie święto Wielkiej Nocy i Mesjasz schodząc do piekieł pobudzi je jedno po drugim, wypuści na wolność mieszkających w ciemnościach. Ubogim niósł będzie dobrą nowinę, więźniom głosił wolność, i wszystkie dzieci ziemi zesnuwstaną. Nie w tym roku, to w przyszłym.

 

Schodzę głębiej. Zstępuję między pająki, w najciemniejsze zakamarki piwnicy u korzeni lipy, gdzie drzemią kosmate ciemności. Obrosły mchem przez wiele zim i zaczęły już gnić, a pająki nawarstwiły się przez lata. Mrok przenika woń stęchlizny. Cisza. Prędko opuścić to siedlisko kudłatych cieni i zbutwiałych pająków! Nie chcę mieć z nimi nic wspólnego.

 

Nagły stuk zaburza harmonię ciszy. Cienie gęstnieją nieprzyjaźnie wokół mnie. Z głuchym chrzęstem miliony, miliony pajęczych trucheł unoszą się, nieokreślony kształt rodzi się wśród ciemności rozświetlonej jedynie nikłym blaskiem miłości, którą przywiodłem ze sobą. Pajęcze kłębowisko drży, formuje się i deformuje, odsłaniając raz po raz głębsze pokłady, gdzie ośmionogie dzieci śmierci rozpuściły się już od własnych jadów. Chrobot, stukot i zewsząd głośne buczenie – jakby ktoś dmuchał w pustą butelkę. Całe pająctwo wstaje/wstają, ropno-jadowa wydzielina rozlewa się w ciemności, śmlask, śmlask, już idzie/idą, już sunie/suną prosto na mnie… Uciec, uciec stąd!

 

Mknę przed siebie, pająctwo pełznie/pełzną, mlaszcze/mlaszczą… Mrok stawia opór, plecha grzęźnie, więc jeszcze silniej prę do przodu – im silniej, tym gęstsza ćma przede mną, poruszam się coraz wolniej. Pająctwo nie spieszy/nie spieszą się. Pojedyncze suche, chitynowe trupy osypują się ze szczytu kłębowiska i padają obok mnie. Buczenie narasta. Płomień serca drga w grzybni jak oszalały, jeszcze chwila, a zgaśnie, potężna, czarna grawitacja wysysa ze mnie ciepło i miłość, ich blask spiralnie opada w rozlaną gardziel pająctwa. Bo to właśnie światło miłości zdradziło mnie w tym mroku – a więc wyrzec się jej? Zgasić w sobie to światło i liczyć, że w ciemności to pajęstestwo mnie nie znajdzie?

 

Ale Ewa…

 

Strrraaach!

 

Ale Ewa…

 

Strrraaach!

 

 

 

 

…Ewa!!!

 

Ruszam na pająctwo, naprzód! Ogień roznieca się żywiej, rośnie i wypala wielonożny twór, przyżega rany. Ropa bulgocze, syczy. Zeschłe ciałka skwierczą od płomieni. Piszczy/piszczą. Niech piszczy! Niech piszczą!!! Ciemność rozjaśnia się i rozstępuje. Schodzę w głąb podziemnego świata.

 

Za mną tylko popioły.

 

***

 

Głębiej niż pająki jest jezioro, ciche i czarne. Nie ma brzegów. Nie ma dna. Tylko samotna łódka przecina gęstą jak krew wodę, bez szmeru, bez szelestu; i cicho jest, i głucho, i martwo. Czy może być martwiej?

 

Trwam w łodzi na dziobie w ludzkiej postaci. Byłem tu zawsze. Jestem zawsze. Będę zawsze. Zanurzam dłoń w ciemnej toni – woda jest ciepła, ciągliwa, pachnie ciszą i bezruchem. Wieki mijają, nim udaje się wyciągnąć ją z powrotem, tysiąclecia upłyną, nim śluz jeziora zastygnie mi na palcach. A tymczasem tylko płynąć, płynąć przez to jezioro nieżywe. Nad moją głową nie ma nawet nieba.

 

W oddali, na horyzoncie, widać wyłaniające się kształty, niczym grzyby, polipy albo ruiny tak pradawne, że nawet Mesjasz poczuje się młody i zadrży, gdy będzie tędy zstępował do piekieł. Zigguraty-niezigguraty, minarety-nieminarety, dziwne pająkowate, wykręcone na lewą stronę twory, wymykające się nawet geometrii Łobaczewskiego. Nieżywe, zrodzone z zapachu soli ptaki wiją gniazda na ich szczytach, młodnieją i wchodzą w rozbite skorupki jaj, które zasklepiają się, by zostać zniesione przez pierzaste gady, a gady potwornieją, pokracznieją, zrzucają łuski i kryją grzbiety śluzem, płażą się i płaszczą, aż stają się rybami i wracają w odmęty. Nie ma ich. Nie było. Zapominam powoli. Były inne zwierzęta, ale zapomniałem. A może mi się śniło i wcale tych innych zwierząt nie było. Może i ptaki, i ryby śniły mi się, ale jakie ptaki, jakie ryby, czym są ryby? Już zapomniałem, a pamiętałem, jeszcze chwilę temu pamiętałem… Śniło mi się, mi się, mi się…

 

śniło mi się -

 

Odwracam głowę. Na rufie stoi mój Przewoźnik. Chudy, długi i bezbarwny, podobny do komara; mała, okrągła głowa kołysze się na cienkiej szyi. Na nosie okulary, w ustach pet. To ja. Sam się wiozę.

 

– Dokąd? – pytam.

 

– Do Nikąd – odpowiadam.

 

Do Nikąd jest jeszcze daleko. Znikły ruiny jamochłonów, których nigdy nie było. W podróży dobrze jest rozmawiać. Jak to dobrze, że jestem podwójny i mogę rozmawiać sam ze sobą, inaczej musiałbym mówić do siebie.

 

– A my?

 

– Nie ma nas. Śniliśmy się.

 

– Co się nie śni?

 

– Wszystko śni się.

 

Jest dobrze i bezpiecznie. Być w pustce, być pustką, nie być w pustce, nie być w-cale ani w niczym innym.

 

– Pustka też?

 

– Pustka jest niczym. A nic jest tym, co nawet nie jest. Tylko nic jest i jest pewne, poza niczym nie ma nic pewnego. Pustka nie śni się, bo musiałaby być.

 

– A Ewa? A miłość?

 

– Nie ma. Śniły się.

 

Kiwam powoli głową, patrzę w swoje oblicze, nieruchome, trupie. Już wiem, wszystko wiem, w tym momencie oświeciło mnie, prześwieciło na wylot, wszystko staje się czyste i przejrzyste. Mętna woda chlupie monotonnie.

 

-Ty skurwysynu – szepczę do siebie, bo teraz już wiem, że pustka jest kłamstwem. Chciałem się oszukać, ale mi się nie udało. Wiózłbym sam siebie donikąd, donikąd, przez całą wieczność.

 

Wyskakuję przez burtę. Ciemne wody zamykają się nad moją głową miękko, aksamitnie. Zanurzam się w niej całą swoją istotą, byle głębiej – na lewą stronę zapomnienia.

 

W zielonym mroku oceanu tkwią blade ciała, skulone niczym embriony. Im głębiej się zanurzam, tym jest ich więcej – aż w końcu trudno jest przecisnąć się przez plątaninę istot, ssących nawzajem swoje kciuki, palce u stóp i prącia. Gdy przepływam, ręce wyciągają się w moją stronę, płody czepiają się mnie rozpaczliwie, wielkie oczy wpatrują się we mnie… Ale w tych oczach nie ma życia, tylko bezdenna, wsysająca otchłań. Są to bowiem twory zapomniane, odrzucone, które nie doczekały się narodzin, ani nawet poronienia. Zawieszone w nieistnieniu larwy te nie czekają już na nic, bo dawno temu ewolucja je odrzuciła, zanegowała ich istnienie. Tu, w otchłaniach nieżycia, trwają, kopulują i mnożą się wyuzdanie, neotenicznie, dając potomstwo coraz bardziej nieprzystosowane do niczego. Nogi, ręce, głowy, rogi i dzioby plączą się ze sobą, mieszają i przenikają – gdzie rodzi się jedna larwa, a zamiera druga? I kogo obchodzą larwy, w dodatku larwy, których nie ma? Chyba tylko Mesjasza, który tędy przejdzie w drodze do piekieł na Wielkanoc.

 

Nie ma jak dalej płynąć – miliony rąk, nóg, odnóży wyciąga się w moją stronę. Usta, gęby i odbyty otwierają się w głuchym okrzyku -

 

być

 

być

 

byćbyćbyćbyćchoćprzezchwilębyć

 

– Ale was przecież nie ma – mówię. – A tego, czego nie ma, naprawdę nie ma. Jesteście jeszcze jednym kłamstwem, jak pustka.

 

Woda w moich ustach, woda w moich płucach, woda w moim sercu. Jestem wodą. Ciemno.

 

***

 

Tam, na samym dole, korzenie cienkie jak włosy tańczą i szepczą. Ich blada, miękka poświata ociepla ciemność, cienie uchodzą przerażone. Serce ziemi bije blisko, czuję, jak czarna, smolista krew świata przelewa się przez przedsionki i komory, zastawki zamykają się z łomotem – ŁUP, DUB! ŁUP, DUB! Tętnice rzeczywistości dudnią głucho, gdy przesuwa się w nich fala tętna.

 

Wędruję długim tunelem, żebrowane ściany pulsują spazmatycznie. Jest ciepło, coraz cieplej… Czy to możliwe, że tam, na górze, panuje zima, a ziemia jest twarda, skamieniała i jałowa?… Zmarzlina zdaje się być snem we śnie. Tu, na dole, wszystko jest cudownie prawdziwe i miękkie, ciepła wilgoć wisi w powietrzu.

 

Otwieram oczy – są pokryte śluzem snu, kształty rozmyte, niewyraźne, mleczne światło wlewa mi się pod powieki. Na wpół klęczę, na wpół leżę w strumieniu słodkiego mleka. Prostuję się powoli, mleko ścieka ze mnie, staję się prostszy, coraz prostszy, w kilka chwil pokonuję sześć milionów lat dziejów ludzkości. Szukam przy sobie peta – ale nie ma go, nie ma kieszeni, nie ma mojego spłowiałego płaszcza, musiałem zgubić je w oceanie kłamstwa. Jestem nagi, zgarbiony i szkaradny. W chwili, gdy to do mnie dociera, zaczynam widzieć wyraźnie. Włosy korzeni tańczą wokół mnie, pomiędzy nimi fruwają zwiewne, przejrzyste kształty – to dusze komarów. Wystarczy sięgnąć, wystarczy dotknąć, a rozmażą się w dłoniach w szare smugi.

 

I wtedy dobiega mnie muzyka, dzika, szalona i czysta. Korzenie wiją się i skręcają, tunel kurczy i rozkurcza, skurcz-rozkurcz, skurcz-rozkurcz, wszystko tańczy – jakże i ja mam nie tańczyć? Już widzę muzykę – jej srebrno-zielone, marmurkowe żyłkowanie przenika powietrze. Biec, biec w jej stronę!

 

Ale kogo widzę przed sobą? To Graj! Wybijając takt racicami rozchlapuje wkoło mleko, gra jak szalony – już nie na trawce, ale na fletni, zgina się wpół i prostuje, tańczy dziwnie jakoś wężowato – jakby pulsował wraz z tunelem. Lgną doń korzenie, lgną komarze duchy, chcę przylgnąć i ja. Lecz Graj i jego szalona muzyka już wiodą nas w głąb tunelu, melodia porywa mnie, unosi nad ziemię, a ja lecę spiralnie w głąb i w głąb. Muzyka mnie ciągnie, a skurcze tunelu popychają. I oto jesteśmy już u kresu tunelu, w cieśni, gdzie mleko tryska z tajemniczych gruczołów ziemi.

 

Jestem w najgłębszej z głębi, w macicy świata. Jej wnętrze wypełnia i rozświetla muzyka Graja, który biega i tańczy wszędzie, wszędzie, po omszałych ścianach i po sklepieniu. Macica świata jest ogromna, srebrzyste światło i zielony cień przenikają się tu nawzajem i giną w odmętach ciemnego jeziora, które wypełnia całe dno komory. Fosforyzująco jaskrawe ważki polatują nad jego wodami, szepczą przybrzeżne trzciny, szmaragdowa mgłą snuje się wokół mych stóp, seledynowe nenufary śpiewają psalmy – ale na czyją cześć?… Chciałoby się usiąść w cieniu jednej z płaczących wierzb porastających brzegi i ściany, zanurzyć stopy w czarnej wodzie. Wilgoć skrapla się na gałązkach i raz po raz krople spadają w toń jeziora, nierówno, arytmicznie – jakby na złość muzyce Graja. Wierzby kołyszą się w bezwietrznym i sennym powietrzu, wołają mnie i wabią: śpij, śnij, śpij, śnij…

 

I wtedy dostrzegam cię! Leżysz naga w przybrzeżnej wodzie, w twoich dłoniach bukiet białych jak sama zima lilii, twoje usta rozchylone, oczy wpółprzymknięte, wilgotne włosy unoszą się wkoło twej głowy jak brunatne węże. To nad tobą płaczą wierzby! Ewa! Ewa! Krzyczę, biegnę, miękki mech pod stopami, mój głos głuchy i matowy w wilgotnym zaduchu macicy. Dopadam cię, całuję twoje zimne dłonie… I słyszę, jak Graj szepcze do ucha mnie i wierzbom:

 

-Nie płaczcie, bo nie umarła, tylko śpi…

 

Kręgi rozchodzą się po wodzie, muzyka cichnie, wierzby zamierają w bezruchu. I oto z toni czarnej jak onyks, z pradawnego mroku u korzeni świata, z głębin macicy wynurza się Ona – pani podziemnego świata – Persefona… Nenufary oblepiają jej oliwkowe, lśniące ciało, strumyki wody spływają po niej z pluskiem, czarne włosy lepią się do twarzy, szyi, ramion i piersi. W dłoniach niczym berło trzyma kwiat narcyza. Nie mogę patrzeć w Jej oblicze, na Jej uśmiech-nieuśmiech. Padam na kolana i drżąc wpatruję się w zmąconą wodę.

 

Persefona milczy.

 

Cisza zalega w macicy. Wiem, że mam mówić – ale co mówić, co mówić Bóstwu w chwili objawienia?

 

– O Persefono – mój głos zgrzytliwy, chropawy, brzydki, brzydki, chrrrp, chrrrp, chrrrp… – O Persefono, błagam, zwróć mi Ewę…

 

Persefona milczy.

 

– O Persefono, długą przebyłem drogę, choć Pająk mnie wyśmiewał – chrrp, chrrp, chrrp – Poszedłem w ciemność, w noc, w nieznane i nie wiedziałem nawet, czy tam, gdzie idę, coś jest. Przeszedłem przez strach, przez pustkę i przez kłamstwo. Poszedłem po nią, po Ewę. Błagam, Persefono, pozwól nam odejść razem…

 

Persefona milczy.

 

– O Persefono, proszę, nie wrócę sam, boję się… Nie poszedłem dla siebie, ale dla nas obojga… Tylko miłość do Ewy pozwoliła mi dojść tak daleko. Pragnę być razem z nią. Pragnę, by była moją żoną.

 

Persefona drgnęła – kręgi na wodzie.

 

– Kocham ją, kocham, kocham, kocham…

 

Płaczę – chrrrp – płaczę – chrrp, chrrrp…

 

I tako rzecze Persefona:

 

– [………………………………………………………………………………………………]

 

[………………………………………………………………………………………………..]

 

[………………………………………………………………………………………………..]

 

[……………………………………………………………]

 

***

 

I wyszliśmy. Cała ziemia wypychała nas ze swego wnętrza, macicą świata wstrząsały gwałtowne skurcze. Szliśmy oboje ku światłu, serce przy sercu, dusza przy duszy. Nie oglądaliśmy się – nie było po co, nie było na co.

 

Urodziła nas lipa. Było to w styczniu, w samym środku zimy. Wykrot pomiędzy jej korzeniami nabrzmiał na brzegach i wylał się z niego miodowy płyn, pochodzący zapewne jeszcze z macicy świata; w mgnieniu oka zaroiło się wokół niego od duchów pszczół. Drzewo zadrżało od najgłębszych korzeni po najcieńsze gałązki, ziemia jęknęła cicho – ale nikt tego nie usłyszał, bo ludzie pochłonięci byli własnym szumem. Na chwilę między korzeniami lipy stała się wiosna.

 

Weszliśmy we wiosnę nadzy i bezbronni, szybko zrobiło nam się zimno. Przytuliłaś mnie do siebie – byłaś ciepła, ciepła, prawie gorąca… Nasze oddechy zmieniały się w kłęby pary, usta szukały ust, ciała pragnęły się nawzajem. Moje dłonie błądziły po twoich włosach, plecach, piersiach i udach, a ty mocno złapałaś moje ramiona. Twoje oczy były czyste jak tafle lodu. Powiał zimny wiatr, niosąc ze sobą ostrą woń mrozu. Śnieg zaczął pieścić nasze pokryte gęsią skórką ciała. Przylgnąłem do ciebie mocniej, mocniej, zanurzyłem dłonie w twoich włosach. Były ciemne jak kora lipy, tu i tam ze srebrnymi pasemkami, pachnące mchem, styczniowy wiatr rozczesywał je i szarpał leciutko. Oczy zamknięte – świat zmienił się w dotyk, w oddech szybki i rwany, w zapach zimy, twoich włosów i potu, w smak twoich ust. W zimno i gorąco jednocześnie. Twoje uda wokół moich bioder – Ewa, Ewa, E…wa… – poczułem twoją wilgoć – stawałaś się kałużą, ja pleśniłem się, być jednością, być świętością, roztapiałaś sięi rozpływałaś, twoja woda obmywała zewsząd moją grzybnię, a ja chłonąłem cię w siebie iprzenikałem na wskroś. Nasze serca połączyły się. Serce kałuży i serce pleśni od zawsze powinny być jednym. Razem stworzyliśmy lato, lato na samym dnie zimy.

 

Lipa daje ciepło z samej głębi ziemi. Utrzymuję jej ciepło w swej plesze i Ewa nie zamarza. Gdy przyjdzie Mesjasz i nadejdą ciepłe, długie dni, chce znów odbijać niebo i poić ptaki. Ja obrastam jej brzegi i czerpię z jej wilgoci. Oboje wiemy, że kałuże i pleśnie nie żyją długo. Kochamy się ze wszystkich sił. Nie mamy wiele czasu.

 

 

Wielki Post 2010

 

 

(Opowiadanie z tegorocznej edycji konkursu "Horyzonty Wyobraźni"organizowanego przez Qfant i weryfikatorium.pl)

 

Koniec

Komentarze

Jezus. Co ty paliłeś przed pisaniem?
A tak na serio- to podobało mi się. 
"arozmażą się w dłoniach w szare smugi."- można poprawić literówkę.

Faktycznie blisko horyzontu wyobraźni ulokowałeś tę klasyczną opowieść.
Dobrą opowieść.

Uwielbiam Twój styl. Czyta się tak przyjemnie i wciąga do ostatniego słowa. Świetne.
Pozdrawiam.

Yeah. Od dawna nie było lepszego.

Baaardzo dobre. Takie, rany, aż nie mogę znaleźć słowa na określenie tego, ale jest pozytywne :)
Postać Pająka, cudna.

No cóż... Chcę numer do twojego dilera.

A na poważnie, to warsztatowo jest, jak zwykle zresztą, świetnie. Fabularnie, jak zwykle zresztą, dziwnie.

Ciekawie początkowo pokazany obcy punkt widzenia, jednak w trakcie czytania, tony tych fantasmagorii zaczynają po prostu męczyć, zwłaszcza w połączeniu z bezdenną głębią filozoficznych przemyśleń. Ten tekst na pewno ma coś w sobie, jednak nie przypadł mi do gustu.

Przyznam szczerze, że pomimo niemal mistrzowskiej biegłości, z jaką posługujesz się językiem, to nie doczytałbym żadnego tak napisanego tekstu (a tyczy się to właściwie wszystkich Twoich opowiadań) po przekroczeniu pewnego limitu objętości - przy "Wierszczach" już pod koniec wymiękałem (choć byłem pod ogromnym wrażeniem umiejętności pisarskich). Zmierzam do tego, że dłuższa forma (nie mówiąc o książce) napisana takim stylem byłaby praktycznie nie do strawienia. Dlatego też z wielką niecierpliwością czekam na jakiś twój tekst, gdzie ogrom barwnych opisów i wizji przekujesz na treść - akcję, fabułę.

Nie mam pojęcia jak ocenić powyższy tekst.
Pozdrawiam.

@E.R.
No to doczekasz się. Ale za dwa miesiące jakieś.

Poza tym, opowiadanie, które wrzuciłem poprzednio na tę stronę - http://www.fantastyka.pl/4,2395.html - chyba mniej ciężkostrawne jest. Wszystkie moje teksty ze strony NF to opowiadania konkursowe - a przy limicie objętościowym, często rygorystycznym - zwykle 5 stron A4 - trzeba postawić albo na ciekawą historię, albo bohaterów, albo stworzyć specyficzny świat przedstawiony i na tym gruncie najlepiej się czuję.
Poza tym, nie czarujmy się, pisanie to dla mnie po prostu jeszcze jedna próba podreperowania studenckiego budżetu (i jedyna, która naprawdę jest autentycznie satysfakcjonująca). Swego czasu pisałem kilometrowe opowieści fantasy, bez powodzenia, więc przestałem. Mam nadzieję, że taka postawa nie sprowadzi żadnych gromów na moją głowę:)

Dobre. Bardzo dobre. To jest tekst, który się smakuje i kontempluje. Mnie on jednocześnie  - dołuje. Że tak nie potrafię...:/ Ode mnie 6! Pzdr

 

A ty to niby ... weterynarzem będziesz??

Na str. NF przeczytałem kilkadziesiąt tekstów. Kilka dobrych. Wydaje mi się, że parę osób ma tu nawet coś takiego jak talent. Ty? Na pewno.

 Jak czytam Twoje, to często... Często-czsem obezwładnia mnie zdziwienie... i zazdrość: czemu ja tego nie napisałem - to takie oczywiste, takie niby-moje, ale nie moje -bo Ty to napisałeś. Ja tylko o tym myślałem, albo o tym śniłem. Ale nie napisałem. Dlaczego? Cholera...

( Ten ciągły brak czsu. Pośpiech. Sam nie wiem, co jeszcze. Bo czasami- sobota, niedziela- niby trochę czasu jest. A jednak nie. Sam nie wiem).

 Ten tekst. Do połowy -wręcz porywający. Potem- może odrobinę gorszy (?)  Ale rozumiem: musiałeś akurat TO napisać ( treść). Napisałeś. Tyle. Mały problem: trafiasz odrobinę obok „targetu" NF. Nie szkodzi. Będą Cię drukować. Kupię każdą Twoją książkę.
Słowo.

Jurek.

A, kliknę tę szóstkę. Za to, żeśwa się wzięli za bary z mitem i zwyciężyli. Zazdroszczę Ci takiego tekstu.

Będąc weterynarzem można "Jaka to melodia" prowadzić, można czasem też coś napisać. Nawet na nudnym dyżurze nocnym:)

 

Myślę, że sam jeszcze tego nie wiesz ( ja też żadnej pewności mieć nie mogę ), ale - moim zdaniem - weterynarzem to nie będziesz. Będziesz pisać.

 Lekarz, weterynarz... Bułhakow, Czechow ... Kuba Sienkiewicz...

 Bo jeśli człowiek artystą jest - sam rozumiesz.

heh... czytam teraz mało, a "człowieka ..." przerobiłem dziś drugi raz. Daję sześć, choćby ze względu na siłę przyciągania tekstu. 

Bardzo mi się podobało. Świetne!

W drodze zasłużonego wyjątku podbijam Ci pozycję.

Wiesz co myślę, i wiesz co Ci dałam. Musisz to wiedzieć, bo ja nie jestem w stanie znaleźć odpowiednich słów.

Dziękuję za pozytywne komentarze, choć przyznam się, że się nie spodziewałem.
Jak wiele osób z tego forum, ja też wysłałem tekst "do oceny" znanym pisarzom, których sam lubię i to był właśnie ten tekst. Chociaż najbardziej konstruktywny był komentarz Pilipiuka, który zjeździł opowiadanie w prawo, w lewo i od środka:)
Więc czekam na ocenę wyrównawczą:) Miło byłoby jednak, gdyby była to ocena z komentarzem (prawda, Mortycjan?).
PS. Pytanie będzie pewnie rzucone w próżnię, ale może ktoś wie, jak nawiązać kontakt z Witem Szostakiem? Nie ma żadnej własnej strony ani bloga jak Jakub Ćwiek, w dodatku pisze pod pseudonimem i nie bywa często na konwentach (może po to, by mu skrzynki mailowej wypocinami nie zaśmiecać?:p).

Że Pilipiuk zjeździł, żadna niespodzianka...
I nie sugeruj się za bardzo opiniami większych i mniejszych sław. To też są ludzie, ze swoimi gustami, poglądami itd.

Nie sugerowałem.
Ale kontakt z Szostakiem to bym nawiązał...

Szukam wszędzie dobrych opowiadań z gatunku fantasy. Czytam gazety o tym profilu, przglądam strony internetowe i często czytam bezpłciowe historie jakich wiele. Ta JEST inna, bez dwóch zdań i za to ją doceniam, po za tym lubie opowiadania utrzymane w takim trochę delirycznym klimacie, gdzie nie wszystko jest do zrozumienia.

Znajdź Wita na facebooku ;) Jest, mam go w znajomych.

Dzięki, Volthar - jako człowiek zupełnie atechnologiczny, nigdy bym na to nie wpadł. Może się odezwie; Dukaj się odezwał:p

nic dodać, nic ująć - genialne !

Aaaa, przyszedłem sobie raz jeszcze przeczytać :)

Cieszę się z odkrycia (dla siebie) Pańskiego opowiadania.
Pozdrawiam.

Panowie to byli przed wojną:p Ale miło mi, że się podobało.

Bardzo ciekawy język. Ale że nie lubię przepoetyzowania (a barierka od prze– nisko wisi), treść do mnie nie dotarła. Fragmenty jeszcze niektóre mi się spodobały (Pająk, który kopulował aż trzy razy i nadal żyje, wspaniały), ale nie chcą złożyć się w rozsądną całość.

Dlaczego Piórko używa rodzaju męskiego?

No i odstępy między akapitami mógłbyś polikwidować…

Babska logika rządzi!

Osobliwe, to chyba mało powiedziane. I, niestety, mocno nużące. Przebrnęłam, ale w zasadzie bez satysfakcji.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziwne opowiadanie ładnie napisane.

Przynoszę radość :)

Nie znałem tego tekstu, przeczytałem, bo niepiórkowy, ponownie wrócę. Pierwsze wrażenia – wspaniały język i kapitalny pomysł narracyjny. Rzadko spotykana językowa maestria. Można nawet powiedzieć, że trudno teraz znaleźć kogokolwiek, kto tak pisałby. A opowiadanie objętościowo obszerne.

Do zobaczenia, jednakowoż tekst bez wątpienia biblioteczny, chociaż w dniu publikacji biblioteka jeszcze nie istniała.

Pozdrówka.

Nowa Fantastyka