Płomień świecy drgał niepokojony przeciągami zamkowych podziemi. Pohukiwanie płomykówki odbiło się echem po dawnej pracowni królewskiego alchemika. Kurz, niczym całun, pokrywał stoły z pożółkłymi rękopisami, szklanymi menzurkami i zlewkami. Vera odłożyła łaciński przekład Tablicy Szmaragdowej i pochyliła się nad rozsypującą się księgą. Przy równo zapisanym tekście widniały jej dopiski, dodawane przez lata badań. Odgarnęła kruczoczarne włosy, mimowolnie zerkając w podsufitowe okienko w nadziei, że księżyca nie skrywają już chmury. Kobieta westchnęła rozczarowana, pochylając się nad naczyniem. W przeciągu siedmiu dni rtęć zmieszana z kilkoma składnikami przechodziła przemiany. Z czarnej substancji zmieniła się w białą, po czym w żółtą, wciąż pozostając ni to cieczą, ni metalem.
– Hermafrodyta – wyszeptała Vera jedno z jej określeń.
Czerwonawa barwa wskazywała, że nadchodzi czas. Vera potrzebowała jedynie srebrnego blasku i ognia.
– Jest! – krzyknęła, kiedy na naczynie padł snop światła. – Quinta essentia.
Szybkim ruchem podpaliła substancję. Płomienie rozszalały się, by po chwili same zgasnąć.
– Salamandra.
Teraz materia hipnotyzowała zmienną barwą.
– Kameleon.
Nadszedł czas na ostateczny sprawdzian, pomyślała, upuszczając drogocenną kroplę na uprzednio przygotowaną na talerzyku rtęć. Vera z niedowierzaniem przyglądała się natychmiastowej przemianie rtęci w złoto, udowadniającej, że traktaty myliły się co do długości trwania procesu transmutacji.
– Bazyliszek. – Vera z trudem powstrzymywała wzruszenie, choć drżenie rąk zdradzało ją, kiedy przelewała substancję do flakonika.
Ojcze, ziściłam twe marzenie o kamieniu filozoficznym. Popełniłeś jednak jeden błąd. Nauka musi iść w parze z magią, która czerpie z żywiołów natury i niewidzialnego świata. Dłoń Very powędrowała do złotego łańcuszka. Bracie, dla ciebie jest już za późno, choroba cię zabrała. Ale może dzięki kamieniowi uda się uratować innych i położyć kres zarazie.
Wtem czarny kot wskoczył na stół. Bursztynowe ślepia wpatrywały się intensywnie w oczy kobiety.
– Idą tu? – Vera odwróciła się w stronę jednego z korytarzy.
Tak, teraz słyszała szybkie kroki, wzburzone głosy. Czuła smród palącej się smoły – jej przyszłości. Miała nadzieję, że mieszkańcy miasteczka się opamiętają. Jednak strach i nienawiść do tego co inne i nieznane wygrał w nich, rzucając na dno człowieczeństwa miłosierdzie.
– Dokonaliście wyboru – szepnęła, powstrzymując łzy goryczy i rozczarowania. Ze smutkiem spojrzała na kotkę. – Żegnaj, przyjaciółko.
Rozeszły się ich drogi. Kotka pobiegła z powrotem do prawego korytarza. Vera, trzymając w dłoni cenny flakonik, schowała notatki i popędziła do lewego tunelu, wiodącego poza mury zamku, na klify.
Kiedy wyszła z tunelu przywitał ją ciepły, letni wiatr. Przeczesał włosy i otulił ciało, jakby próbując dodać otuchy. Vera spojrzała za siebie, sprawdzając czy pościg odnalazł już tajne przejście. Z pobliskiego lasu wyłaniały się światła pochodni drugiej grupy ścigających. Była w pułapce. Schowała kamień do sakiewki i stanęła na krawędzi klifu. Morskie fale uderzały gniewnie w skały, mieszając słoną woń z rześkim powietrzem nocy. Pohukiwania sowy dodawały jej odwagi. Vera ostatni raz spojrzała za siebie.
– Straciliście swoją szansę na życie.
Zamknęła oczy, rozpostarła ręce i skoczyła.
Po chwili do płomykówki odlatującej w noc dołączył kruk z sakiewką zawieszoną na szyi.