- Opowiadanie: kozajunior - Tarcza zegara

Tarcza zegara

Dawno mnie tutaj nie było, oj, dawno!

Dawno też nie pisałem. Zobaczmy, co z tego wynikło. Coś prostego, oby nie naiwnego.

Niestety miałem bardzo mało czasu na stworzenie tego tekstu, a jeszcze mniej mam na korektę (można powiedzieć, że czas na korektę bliski jest, właściwie, zeru). Nie będzie mnie od jutra, ale po powrocie postaram się poprawić wszystkie byki (o ile, oczywiście, to będzie możliwe...!) i odpowiedzieć na komentarze.

Wykorzystałem obraz “1920 – the price of glory”.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Tarcza zegara

 

– Przyszły, poszły i zostawiły! Idźcie do diabła!

Zirytowana babcia Frania pogroziła powietrzu zaciśniętą aż do zbielenia kłykciów pięścią. I zapłakała nad polem, z którego jesienny deszcz zdążył zmyć krew, ale pozostawił po sobie wojenny rynsztunek. Ten nie chciał wsiąknąć w glebę, choć i tak tutejsza ziemia szybko się go pozbyła pracą ludzkich rąk. Ileż żelaza by zardzewiało, ileż ubrań pogniło, gdyby nie rozebrać maszyn i nie wziąć porzuconych mundurów do każdego gospodarstwa!

Marysia tylko uczepiła się babcinej spódnicy, wpatrując się w zgliszcza tanków, armat i karabinów powbijanych w ziemię. Te ostatnie, z założonymi hełmami, robiły za prowizoryczne oznaczenia grobów. W tych trudnych czasach nie warto było liczyć na bogatszy pochówek. Adaś, stojący obok, przyglądał się pobojowisku, po czym pokiwał głową, jakby przyznając rację staruszce. Milczał.

Później, nocą, gdy babcia spała, szedł powoli, próbując nie nacisnąć na skrzypiące deski w podłodze. Wiedział, których należało unikać. Największy problem był z drzwiami, ale i z tym sobie poradził, niemal bezdźwięcznie zdejmując zasuwę i wślizgując się przez szparę do sieni niczym cień. Stąd już wiodła prosta droga na dwór.

Burek nawet nie szczeknął – merdając ogonem, zaczął pałętać się Adasiowi pod nogami, świadom ich kolejnej misji. Teraz dokąd? zdawały się pytać jego oczy. Adaś pogłaskał go po grzbiecie i skierował się do szopy, w której mieścił się warsztat. Zapakował potrzebne przedmioty do worka. Ruszył w stronę pola.

– Idę z tobą.

Adaś zesztywniał. Głos dobiegał z cienia pod domem. Nie pytał, nie prosił, po prostu wyrażał fakt. Powtórzył się, ale tym razem materializując się w świetle księżyca w dziecięcą buzię, ręce i nogi. A skoro Burek nie wszczął alarmu warczeniem, głos mógł należeć tylko do jednej osoby.

– Maryśka! – syknął Adaś. – Co ty tu robisz, do jasnej ciasnej?

– Nie mów tak przy mnie! Wiesz, co babcia o tym myśli.

– Nie obchodzi mnie to. Wiesz, że teraz to ja jestem głową rodziny.

Chłopak założył tobołek na ramię, cicho gwizdnął na psa i ruszył. Siostra popędziła tuż za nim.

– Idziesz go odwiedzić, tak?

Niemą odpowiedź dał kierunek, który Adaś obrał. Zapalił lampkę i oświetlił drogę. Nie dyskutował już z dziewczynką, chociaż zachodził w głowę, jak udało się jej bezszelestnie przemknąć pod czujnymi okiem i uchem babci i jego. W duchu skarcił Burka. Chyba będą mieli sobie coś do wyjaśnienia, a rozmowa będzie opierała się na pustej misce przy budzie.

Nie zdążył obmyślić odpowiedniejszej kary, bo kiedy weszli na rozległą połać, nagle nocny krajobraz pól – szeleszcząca i wilgotna trawa, wiatr targający kłosami zbóż, zające skradające się w gęstwinach – zmroczniał. Z ciemności wychynęły nieprzystające kształty. Zdawałoby się ogromne głazy, lecz Adaś wiedział: jeszcze dwa dni temu pluły ogniem i miażdżyły pod sobą kości.

Pozbijane naprędce krzyże, zaznaczone dodatkowo białą farbą, znaleźli dość szybko.

– Szkoda, że mama nie może leżeć obok niego, tylko w Warszawie – rzuciła smutno Marysia.

Mama umarła przy porodzie Marysi. W pamięci Adasia zostały po niej tylko nieliczne ślady: uśmiech, zapach ciasta drożdżowego i róż, które tak skrzętnie pielęgnowała w ogródku.

Krzyże faktycznie składały się jedynie ze strzelb wciśniętych lufą do ziemi i żółwiowych hełmów założonych na nich. Kościotrupia straż – tak widział je Adaś, klękając przed prowizorycznymi nagrobkami. Nie po to jednak, by się modlić: rozwiązał supeł tobołka i rozłożył na płachcie rzeczy. Oświetlił je tylko na sekundę, ale Marysia, kucająca obok, podpierając się na grzbiecie Burka, zdążyła zauważyć.

– Hej, co to jest? – zawołała. – Widziałam to u jednego z żołnierzy. Skąd ty to…

– Cicho bądź!

– I po co ci ten nóż!

Gdy ona wciąż coś mówiła, on skupił się na pracy. Musiał połączyć jeszcze kilka kabelków i urządzenie było gotowe. Nie wyglądało olśniewające. Ot, kilka drucików i parę płytek opakowanych w metal. Niemniej kiedy nacisnął przełącznik, zawirował świat.

***

Adaś widział wojnę, choć babcia wciąż miała go za naiwnego trzynastolatka. Obrazy w głowie przesuwały się, niewyraźne, widoczne z zagajnika. Dostatecznie dobre, by zrozumieć, że wygrywa nie najsilniejszy, ale ten, co ma szczęście. Wojną rządziło prawdopodobieństwo. Nie mogło być inaczej, odkąd zaczęto używać czasomierzy.

Scena wyrwana niczym z kuglarskiej sztuczki lub niemego filmu: rosyjski żołnierz, zaciekle walczący o życie, prawie nie zdołał obronić się przed polskim bagnetem, jednak gdy ostrze znalazło się tuż-tuż, przepadł; pojawił się z powrotem, ale w innym miejscu, przebijając Polakowi szyję. Cała bitwa wyglądała podobnie: walczący pojawiali się i znikali, ci sami lub inni, tanki strzelały i deptały, po czym rozpływały się w powietrzu, by ukazać się znikąd kilkadziesiąt metrów dalej z kolejną salwą; nikt nie ginął, chociaż wszyscy ginęli. Bitwa trwała tak kilka długich dni, aż wreszcie ktoś zyskiwał przewagę – kilka lepszych posunięć i szala przechylała się w jedną bądź drugą stronę.

Adaś oszacował w pamięci, obserwując żołnierzy: pięć sekund, tyle maksymalnie trwało, zanim któryś z walczących wracał na pole bitwy (o ile wcześniej nie pojawił się i nie zniknął w ciągu tego czasu). Wynik pasował do ustaleń konwencji londyńskiej, podpisanej na tle Wieży Zegarowej. Pięć sekund, nie na dłużej żołnierz mógł przenieść się w przeszłość podczas bitwy. Okres wybrany drogą głosowania. Adaś wątpił, żeby ci na górze kiedykolwiek widzieli krew z bliska.

On widział. Rozchlapała mu się pod butem, kiedy wdepnął w czerwoną kałużę, spacerując po pobojowisku. Musiała należeć do mężczyzny z tanka, bezwładnie zwisającego kilkadziesiąt centymetrów nad ziemią, jakby ludzka marionetka. Adaś powstrzymał odruch wymiotny, który nie dawał mu spokoju przez cały szalony spacer, gdy lawirował między ścielącymi się trupami. Był wieczór, a on chciał dostać się do maszyny – wspiął się po stopniach, wyminął martwego bolszewika i wskoczył do kabiny. Prawie na coś nadepnął w ciemności. Poświecił sobie na buty i prawie krzyknął ze zdumienia.

Czasomierz!

– Jak ty się tutaj…

Po każdej bitwie, nawet jeśli zostawiano martwych, żeby posprzątać ich później, skrupulatnie zbierano czasomierze – niczym łupy wojenne. Mimo wszystko takie cacka nie powinny wpadać w niepowołane ręce.

Adaś wyskoczył z tanka i, ukucnąwszy, przyjrzał się urządzeniu. Przesiedział jako dziecko w warsztacie wiele godzin. Tata często przekazywał mu wiedzę, którą zdobył, pracując niegdyś na delegacji dla niemieckich firm wojskowych, zanim szerząca się propaganda antypolska zmusiła go do powrotu do ojczyzny, więc chłopak znał się na rzeczy. Zanim nastała wojna, miał iść do szkoły w Warszawie. Miał do tego smykałkę, chyba błysk geniuszu, dlatego nie dziwiło, że wystarczyło kilka godzin, gdy babcia nie patrzyła, by pokazać, że pięć sekund to doprawdy okres bardzo arbitralny.

***

Najpierw, gdy się pojawił, panował chaos, a potem nic się nie zmieniło. Wokół Adasia wirowały szable i całowały bagnety, powietrze roznosiło obce krzyki i płacz, a tanki odgrywały swój koncert, wystrzeliwując pociski i tupiąc żelaznymi stopami. On sam nie był przygotowany na pojawienie się w tym miejscu z takim impetem (żołnierze przez długie godziny musieli ćwiczyć „skakanie po czasie”, jak czasem nazywało się tę strategię walki), dlatego prawie nadział się na czyjeś ostrze. W ostatniej chwili przeskoczył.

Trochę trwało, nim przyzwyczaił się do sytuacji, ale wreszcie nauczył się używać czasomierza tak, że unikał kul i innych niebezpieczeństw w ułamkach sekund. Jego koszulka była cała pokrwawiona – krwią setek żołnierzy, o których otarł się i na których wpadł, podróżując w czasie.

Szukał wzrokiem znajomego błysku w oku, zakręconego wąsa i charakterystycznej tyczkowatej sylwetki. Jednak wśród setek twarzy trudno było dostrzec tę jedną, nawet jeśli założył, że tata zginął w tym miejscu o tej porze (plus-minus kilkanaście minut). Próbował więc dalej, przeskakując o sekundy do przodu i do tyłu, licząc, że wreszcie trafi do odpowiedniej przeszłości.

I trafił. Stanęli wręcz twarzą w twarz, przerażeni, choć na twarzy starszego z nich pojawiło się zaskoczenie. Mimo to szybko zareagował, łapiąc chłopaka za ramię i przeskakując, kiedy dwóch Rosjan zmaterializowało się tuż obok.

– Co ty tu, do cholery, robisz, synek!?

Cały czas skakali. Zmieniały się wokół twarze, choć nie ich wojenna mimika.

– Przyszedłem cię uratować – jęknął Adaś.

– Ale jak!?

– No tak.

Świat zawirował na dłużej.

***

– Przyszły, poszły i zostawiły! Idźcie do diabła!

Adaś uderzył głową o coś twardego. Nim zdążył rozmasować obolałe miejsce, poczuł kolejne uderzenie i wzrok przesłoniło mu coś ciemnego. Siedział na trawie i mroczki skakały mu przed oczami.

– Matko Boska i wszyscy święci, Józef! Wyszedł z grobu! Koniec świata! Proboszcza!

Babcia – skojarzył. To babcia krzyczała. Ale czemu jej nie widział?

– I jeszcze mój wnuk w bolszewickim hełmie! Na grobie ojca! Zdejmuj to diabelstwo z łba i to prędko, bo cię spiorę jak nigdy własne dzieci!

Hełm. Tak, to on mu przeszkadzał. Choć, w obecnej sytuacji, kiedy babcia stała się piątym jeźdźcem apokalipsy, być może lepiej by było ochraniać czoło.

Jednak zdjął go i ujrzał, gdzie się znajduje: przy prowizorycznym grobie taty. Zobaczył też swoją babcię, siostrę i – tatę. Obejmowali się w trójkę, popłakując. Ojciec spojrzał w jego stronę, uśmiechnął się, po czym wyciągnął zachęcająco rękę. Adaś, ociężale, podniósł się, dołączając do wianuszka. Najmocniej ściskał go tata.

Potem, kiedy siedzieli we dwójkę przed domem, a Burek poruszał nosem w pustej misce, tata pytał, jak Adaś mógł być tak głupi, żeby cofać się w czasie w sam środek bitwy. Równie dobrze, mówił dalej, powinien był strzelić sobie w głowę albo skoczyć do czasu, w którym się jeszcze nie narodził.

– Najzabawniejsze – powiedział na koniec – że babcia do tej pory nie wie, co się stało. Marysia powiązała fakty, ale moja mama jest już chyba na to za stara. Myśli teraz o tobie jako synu diabła. Jeśli tak, ona musiałaby być najczystszą postacią zła!

Zaśmiali się do czerwieni zmierzającego ku wieczorowi nieba. Wchodząc do domu na kolację, Adaś pomyślał, że zachodzące słońce przypomina tarczę zegara. Bez wskazówek, pokazujących, gdzie jest przeszłość, teraźniejszość i nadchodzące lata.

Koniec

Komentarze

O dobre! 

Pomysłowe i znakomicie napisane. Pojawiały się skojarzenia z "Na skraju jutra", ale na szczęście delikatne.

Nasuwają się pewne "ale" (skoki w czasie zresztą zawsze generują mnóstwo "alów") – dla mnie największym alem była łatwość zhakowania czasomierza. Bo skoro to możliwe, to nikt nie trzymał by się przepisowych pięciu sekund. Konwencje konwencjami, ale gdy w grę wchodzi tak wysoka stawka, hak życie, śmierć, zwycięstwo… 

Aha jeszcze plus za zakończenie. Obawiałem się ponuractwa, a tu proszę :-) 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Veni, vidi, legi.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Całkiem niezły pomysł wykorzystania przeskoków w czasie. Choć motyw nie jest zbyt oryginalny, w opowiadaniu został przedstawiony w sposób naprawdę zajmujący.

Udany powrót, Kozajuniorze. ;)

 

wy­gry­wa nie naj­sil­niej­szy, ale ten, co ma szczę­śnie. –> Literówka.

 

(żoł­nie­rze mu­sie­li ćwi­czyć „ska­ka­nie po cza­sie”, jak cza­sem na­zy­wa­ło się… –> Czy to celowe powtórzenie?

 

Tro­chę za­ję­ło mu przy­zwy­cza­je­nie się do sy­tu­acji… –> Raczej: Tro­chę trwało, nim przy­zwy­cza­ił się do sy­tu­acji

 

wresz­cie na­uczył się cofać się i prze­bie­gać… –> Nie brzmi to najlepiej.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Melduję, że przeczytałam.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Bardzo fajne, pomysłowe opowiadanie. I wreszcie szczęśliwe zakończenie po tych naszych ponuractwachsmiley

O, mam jak Monique.

Fajnie, że Adasiowi się udało. Bo już się bałam, że ojciec zginie właśnie przez skoki i zawirowania czasowe, chroniąc syna…

Masz trochę literówek.

Babska logika rządzi!

Ciekawy pomysł i dobre wykonanie. 

Jedna uwaga – rozumiem, że chciałeś uniknąć powtórzenia, ale w jednym ze zdań strzelba nijak nie pasuje do opisu sytuacji. A wystarczało dać nazwę typu broni – mauser, mosin i byłoby dobrze. 

Pozdrówka.

Przyjemnie się czytało – to jeden z tych tekstów, które nie muszą mieć super-oryginalnego pomysłu, bo wygrywają ciekawym zestawieniem znanych elementów. U mnie jest zdecydowanie na plus :)

ninedin.home.blog

Pomysł może i nie nowy, ale ujęty w ciekawy sposób. Podobało mi się w szczególności zakończenie, zwłaszcza, że wyjątkowo dobrze się kończy, jak ktoś zdążył już wyżej zauważyć. :)

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Kozajunior zapomniał był zamieścić fragment reprezentatywny… Wielka szkoda.

Pozdrowienia, Lisowczyku.

Hej! 

Jestem po przerwie (niesamowitej!) i dziękuję Wam za przeczytanie opowiadania! Jutro postaram się uwzględnić proponowane zmiany (dziś nie kontaktuję – spałem tylko jedną godzinę…). Co do fragmentu, faktycznie, szkoda, bo tekst trochę zaginie. Ale bardzo spieszyłem się ze wszystkim i niestety – diabeł się ucieszył!

Pozdrówka?

Mee!

Jutro będzie po konkursie…

Babska logika rządzi!

…mówi się “ups”? :-)

Mee!

I pisze się dalej… ;-)

Babska logika rządzi!

Teraz dokąd? zdawały się pytać jego oczy.

Półpauza po pytajniku.

 

wślizgując się przez szparę do sieni niczym cień. Stąd już wiodła prosta droga na dwór.

Burek nawet nie szczeknął – merdając ogonem, zaczął pałętać się Adasiowi pod nogami, świadom ich kolejnej misji. Teraz dokąd? zdawały się pytać jego oczy. Adaś pogłaskał go po grzbiecie i skierował się do szopy, w której mieścił się warsztat.

Powtórzenie.

 

Nie wyglądało olśniewające. Ot, kilka drucików i parę płytek opakowanych w metal. Niemniej kiedy nacisnął przełącznik, zawirował świat.

***

Adaś widział wojnę, choć babcia wciąż miała go za naiwnego trzynastolatka.

Wstaw entery pomiędzy gwiazdkami.

 

Dostatecznie dobre, by zrozumieć, że wygrywa nie najsilniejszy, ale ten, co ma szczęśnie.

To literówka czy celowo użyty archaizm?

 

Wynik pasował to ustaleń konwencji londyńskiej, podpisanej na tle Wieży Zegarowej.

Literówka. “do”.

 

pięć sekund, tyle najdłużej trwało, zanim któryś z walczących wracał na pole bitwy (o ile wcześniej nie pojawił się i nie zniknął w ciągu tego czasu). Wynik pasował to ustaleń konwencji londyńskiej, podpisanej na tle Wieży Zegarowej. Pięć sekund, nie na dłużej żołnierz mógł przenieść się w przeszłość podczas bitwy.

Powtórzenie.

 

Adaś wyskoczył z tanka i[+,] ukucnąwszy, przyjrzał się urządzeniu.

Przecinek.

 

Miał do tego smykałkę, chyba błysk geniuszu, dlatego nie dziwiło, że wystarczyło kilka godzin, gdy babcia nie patrzyła, by pokazać, że pięć sekund to doprawdy okres bardzo arbitralny.

***

Najpierw, gdy się pojawił, panował chaos, a potem nic się nie zmieniło.

Entery pomiędzy gwiazdkami.

 

żołnierze musieli ćwiczyć „skakanie po czasie”, jak czasem nazywało się tę strategię walki, długie godziny

Trochę nie pasuje mi tutaj szyk. Lepiej wg mnie wygląda np.: “żołnierze musieli ćwiczyć przez długie godziny „skakanie po czasie”, jak czasem nazywało się tę strategię walki”

 

 

Świat zawirował na dłużej.

***

– Przyszły, poszły i zostawiły! Idźcie do diabła!

Entery pomiędzy gwiazdkami.

 

Jednak zdjął go i ujrzał, gdzie się znajduje: przy prowizorycznym grobie taty. Zobaczył też swoją babcię, siostrę i – tatę. Obejmowali się w trójkę, popłakując. Ojciec spojrzał w jego stronę, uśmiechnął się i wyciągnął zachęcająco rękę. Adaś, ociężale, podniósł się i dołączył do wianuszka. Najmocniej ściskał go tata.

Powtórzenie.

 

Nie licząc kilku potknięć, czytało się całkiem OK. Spodobał mi się pomysł z cofaniem w czasie o niedługi okres jako usprawnieniem walki, podobny motyw występuje w Elder Scrolls Online. Ostatni akapit bardzo ładnie podsumowuje tekst.

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Dziękuję za przeczytanie, Wickedzie!

Wybaczcie, że to tak długo trwało. To, co uznałem za potrzebne, poprawiłem. A nuż widelec jeszcze ktoś tu zajrzy :-)

Mee!

Pomysł ciekawy, czytało się fajnie, natomiast zawiodło takie “zwykłe” zakończenie. Nie jest złe, ale jednak tematyka czasu pozwala na więcej. ciekawym zaskoczeniem był moment, w którym sceneria z raczej “początku XX wieku” wskakuje albo w przyszłość albo w historię alternatywną – przyznam, że solidnie to zaskoczyło :-) Dobry tytuł – niby prosty, a jednak pasujący do tekstu i zarazem zwracający na niego uwagę.

Myślałeś może, żeby wątek bitew i czasomierzy warto chyba rozwinąć w trochę dłuższym opowiadaniu?

Prawdopodobnie zakończenie pozwala, ale wena, czas i limit nie pozwoliły :-)

Szczerze mówiąc, nie zastanawiałem się nad tym, ponieważ nie jestem pewny, czy aby na pewno bym sobie z tym poradził. Tym bardziej, że wymagałoby to ode mnie researchu, na co potrzeba trochę czasu…

Ale być może w najbliższym czasie skończę jedno dłuższe opowiadanie, dlatego gdybyście znali jakiegoś biologa/genetyka/lekarza z NF, to dajcie mi na niego namiary :-P

Mee!

Pomysł skoków w czasie jest ciekawy i fajnie w tym szorciaku wykorzystany. Mam tylko zastrzeżenie co do umownego ograniczenia czasu skoku – jak Thargone. Że wszyscy na tej wojnie tacy uczciwi i nikt nie pokusił się na oszustwo? I druga rzecz, nieco większa – jak ktokolwiek mógł jednak uzyskać przewagę lub faktycznie zginąć (jak ojciec Adasia), skoro wszyscy mieli czasomierze do cofania się w czasie? Takie tam marudzenie, wiem. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Wyobrażałem sobie, że ktoś mógłby po prostu nie zdążyć “kliknąć”. Taki trochę dobór naturalny?

Mee!

Czyli liczyło się z jednej strony gapiostwo i słaby refleks, a z drugiej takie podejście wroga, żeby wykorzystać te słabości? W zasadzie ma sens. Blokada zwolniona, moja wyobraźnia zaczyna teraz galopować ;)

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Interesujący koncept na tekst. Niby z lekka naiwne (no bo jak dzieciak zdołał naprawić tak skomplikowaną maszynę), trochę jadące na ogranych schematach, ale na koniec mi sie uśmiechnęło. Bo wbrew pozorom lubię dobre zakończenia.

Sam koncept czasomierzy ciekawa, nakreślona tyle, ile potrzeba.

Podsumowując: ładny i fajny, choć może z lekka naiwny, koncert fajerwerków. Mi jednak przypadł do gustu :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Tak, coś takiego. Matematycy pewnie mnie zaszlachtują, ale mnie się podoba pojęcie “gra prawdopodobieństw”, chociaż nie wiem, czy ma jakiś matematyczny sens :-) pamiętam jedno wystąpienie jakiegoś “młodego naukowca” (no dobra, był młodszy ode mnie chyba albo moim rówieśnikiem), który stworzył gierkę/program – planszę, na której kropki pojawiały się i znikały, co chyba w pewnym sensie miało obrazować właśnie dobór naturalny. Miałem ten obraz przed oczami, pisząc tekst.

NoWhereManie, świadom jestem tych naiwności. Niemniej zadowolony jestem z tego opka, bo pisałem go z dużą przyjemnością, chociaż pod koniec sprawił mi nieco kłopotów. Swoją drogą, czy Twój nick nawiązuje w jakiś sposób do angielskiego tytułu “Nigdziebądź” Gaimana?

Mee!

Panie Muszkieter, miło Pana znów widzieć. Nawet jeśli oznacz to konieczność skrzyżowania szpad.

Opowiadanie jest fajne – lekkie, błyskotliwe i zupełnie niegłupie. Niestety jednak nie kupuję go zupełnie, więc będę się czepiał srogo i pewnie zupełnie bezsensownie. No, ale cóż – taka robota.

Przede wszystkim nie chce mi się wierzyć, żeby ludzkość, dysponująca miniaturowymi wehikułami czasu, toczyła tego typu wojny. A raczej: ustawki. Twojej koncepcji konwencja głosi, że żołnierz na polu walki może przemieszczać się tylko o pięć sekund w te i nazad, okey. Ale co poza polem walki? I kto w ogóle zakładałby, że którakolwiek strona będzie grać uczciwie, zwłaszcza, że czasem, jak pokazałeś, dzięki temu ustrojstwu można manipulować dowolnie.

Wystarczy więc, że ta czy inna armia będzie miała jakiegoś swojego skoczka, który przed bitwą hopsknie do przodu o ten tydzień powiedzmy i sprawdzi wynik potyczki, a potem wróci i zamelduje: “Panie Generale, pańska taktyka zawiodła – rozjebali nas jak gnój po polu.” No i wtedy generał zwołuje sztab, opracowują nową taktykę i znów wysyłają skoczka. Powiedzmy, że za drugim razem wyjdzie, że się udało, super. Ale w tym czasie skoczek wrogiej armii wraca do swojego generała i melduje: “Dupa, wodzu!” I wtedy generał tej drugiej armii zwołuje sztab, przesuwa atak o kilka dni, by opracować nowy plan…

I tak bez przerwy. A nawet jeśli w końcu dojdzie do walki, to co za problem zostawić takiego skoczka w odwodzie, żeby – w razie klęski – cofnął się w czasie i znów ostrzegł swoich, że coś nie bardzo to wszystko poszło. Albo nawet wrócił z gotową rozpiską, co gdzie i jak się podziało, żeby wódz mógł się przygotować. Się przygotuje, zmieni losy bitwy, to znowu druga strona zacznie kombinować. I tak do usranej śmierci.

Nie mówiąc już o tym, że mając taki wehikuł, można by z góry przewidzieć przebieg całej wojny, a zatem zapobiegać jej albo jednym szybkim ruchem zakończyć (co z kolei czasomierze wroga udaremniałyby raz za razem).

Swoją drogą, można by się też cofnąć w czasie do momentu podpisania Paktu Londyńskiego i… nie podpisywać go, choćby dla spokoju własnego sumienia.^^

Generalnie chodzi o to, że już jeden wehikuł czasu – wedle mojego rozumowania – mógłby doprowadzić, a nawet z całą pewnością doprowadziłby, do niekończących się paradoksów czasowych. A co dopiero by było, gdyby takowych wehikułów było od groma i trochę. Walka w takich warunkach – choć faktycznie wygląda malowniczo – nie miałby najmniejszego sensu. Zresztą co tam walka; jak na mój gust egzystencja w świecie, w którym praktycznie każdy mógłby kontrolować czas, byłaby zwyczajnie niemożliwa. I to nie tylko dlatego, że nawet, gdybyśmy byli wyłącznie biernymi ofiarami/świadkami takiej gmeraniny, mózgi, niezdolne ogarnąć tylu sprzecznych informacji i bodźców na raz, i tak by nam pewnie spektakularnie powybuchały.

Mówiąc wprost, opowiadanie oparte jest na koncepcie bardzo ciekawym, ale tak bardzo odrealnionym, że nie jestem w stanie zawiesić niewiary.

Inna rzecz, która już na samym początku rzuciła mi się pewna rzecz:

I zapłakała nad polem, z którego jesienny deszcz zdążył zmyć krew, ale pozostawił po sobie wojenny rynsztunek. Ten nie chciał wsiąknąć w glebę, choć i tak tutejsza ziemia szybko się go pozbyła pracą ludzkich rąk.

Czyli, że ten rynsztunek jest na tym polu, czy nie? Bo z jednej strony piszesz, że deszcz zdążył już zmyć krew, ale żelastwo zostało, a z drugiej, że ludzie i tak już wszystko rozgrabili (a potem, że), pokopali groby i w ogóle. Czy może pierwszy z nieskończonej liczby paradoksów czasowych, o których pisałem wyżej?^^

Ogólnie opowiadanie naprawdę ciekawe, sympatyczne, chwilami na swój sposób nawet zabawne, zupełnie pomysłowe i zmuszające do refleksji, a przy tym napisane dobrze. I choć z punktu widzenia logiki zupełnie się nie broni, to jest, moim zdaniem, jednak na plus.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Hej, Panie Cieniu, w mojej okolicy wietrznie, choć na burzę się nie zapowiada :-)

Bardzo Ci dziękuję za tak długaśną opinię. Myślę, że wszyscy zdajemy sobie sprawę z istnienia paradoksów, o których napisałeś. Ja sam po prostu namalowałem urywek świata – bez tła. Ale to już chyba mój taki klops, że to budowanie świata kompletnie mi nie idzie. Jestem chyba po prostu zbyt niecierpliwy ;-)

 

War!

Mee!

Zgadzam się z Cieniem. Według mnie koncept czasomierzy nie zdaje egzaminu, właśnie z powodów przez Cienia wymienionych. Przeczytałam komentarze i już myślałam, że musiałam czegoś nie zrozumieć, skoro Twoja koncepcja mnie nie przekonała, jednak Cień uświadomił mi, że jednak jest inaczej. Rozumiem, że to urywek świata, jednak – bez wglądu w szersze tło – bierzemy co mamy, i to co mamy, niestety jest według mnie bardzo grubymi nićmi szyte.

Mimo to – czyta się dobrze.

Dziękuję :-)

Mee!

A nuż widelec jeszcze ktoś tu zajrzy :-)

Zajrzałam i bardzo podobało mi się co ujrzałam. 

Och, dziękuję. Jak widać, ja zaglądam tu coraz rzadziej, a tu takie niespodzianki! Dziękuję!

Mee!

Nowa Fantastyka