- Opowiadanie: joseheim - Miedź brzęcząca

Miedź brzęcząca

Mam chwilkę wolnego, to postanowiłam wykorzystać Dzień Dziecka i wrzucić tekst (a co ;).

Ukazał się w grudniowym Smokopolitanie, ale dość już odczekałam, więc pora na jego debiut tutaj.

To jedno z moich ulubionych moich opowiadań (a zdecydowanej większości nie lubię, nie wiem, czy też tak macie?), a przy tym jedno z najstarszych (napisane w 2010 roku). W każdym razie życzę miłej lektury ;)

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Miedź brzęcząca

Mężczyzna stał przy oknie. Choć zapadał już zmierzch, na wschodnim niebie widać było krwawą łunę. Linię horyzontu co rusz rozświetlały wybuchy. Przytłumiony odgłos wystrzałów dało się słyszeć nawet w rezydencji Rieslingów, położonej na przeciwległym krańcu miasta.

Po długich miesiącach stawiania przez Rike rozpaczliwego oporu wojna dotarła aż tutaj. Front zatrzymał się na bastionach stolicy.

Mężczyzna zaciskał usta w wąską kreskę. Wodził niespokojnym wzrokiem tam i z powrotem wzdłuż płonącego widnokręgu.

– Ekscelencjo? – Z zadumy wyrwał go głos lokaja. – Czy życzy pan sobie jeszcze herbaty?

Hrabia uśmiechnął się krzywo. Żadna wojna nie potrafiłaby zburzyć spokoju starego sługi. Przeżył ich już trzy.

– Tak, Alfredzie. Przygotuj świeżą herbatę i nakrycia. Dla dwóch osób. Podaj też ciasteczka cynamonowe.

Lokaj skłonił się i wyszedł. Gdy statecznym krokiem siedemdziesięciolatka pokonywał wyłożony miękkim dywanem korytarz, przed oczami mignął mu czarno-biały kształt. Oswojona sroka przysiadła na parapecie okna i zaskrzeczała głośno.

Po chwili pod nogi staruszka wpadł siedmioletni chłopiec, omal go nie przewracając.

– Paniczu Deinhard! – zawołał lokaj. – Niechże panicz uważa na schodach. Zresztą powinien panicz już od dawna leżeć w łóżku.

Chłopiec uśmiechnął się promiennie.

– Niebo się błyszczy – zauważył, wdrapując się na parapet. Sroka przysiadła mu na ramieniu. Była wyraźnie niespokojna, co chwila wydawała z siebie krótkie skrzeki i biła powietrze skrzydłami. – I brzmi. Czy będzie buzia?

– O tak, paniczu – westchnął Alfred, zerkając na krwawiący horyzont. – Prawdziwa nawałnica.

– Nie lubię buź – oświadczył chłopiec, zeskakując z powrotem na karmazynowy dywan. – Możesz zrobić tak, żeby jej nie było? Obiecuję, że wtedy pójdę spać!

– Bardzo bym chciał, paniczu, ale obawiam się, że tej burzy nie da się uniknąć.

Chłopiec obejrzał się przez ramię. Nie sprawiał wrażenia przestraszonego, raczej niezadowolonego z faktu, że coś idzie nie po jego myśli.

– Tatuś będzie potrafił – orzekł. – Tatuś potrafi wszystko. Zatrzyma buzię, jeśli go poproszę.

Pobiegł w głąb korytarza. Alfred spoglądał za nim przez chwilę.

Zerwał się wiatr, który szarpnął okiennicami. Lokaj zadrżał, rozcierając chude ramiona.

To nie był zwyczajny wieczór. Stary sługa powiedziałby, gdyby tylko ktoś go zapytał o zdanie, że w powietrzu wisi coś więcej, niż tylko wojna.

 

~*~

 

– A więc podjąłeś decyzję.

Głos dobiegł z cienia w kącie pokoju. Wydawałoby się, że nikogo tam nie ma, jednak po chwili z mroku wyłoniła się sylwetka młodego, ciemnowłosego mężczyzny w garniturze.

– Ekscelencjo. – Nieznajomy wykonał głęboki ukłon, choć jego twarzy nie opuszczał ironiczny uśmieszek.

Lord Riesling wskazał przybyszowi miejsce po drugiej stronie stołu. Sam siedział w przypominającym tron fotelu na lwich łapach. Herbata parowała już w filiżankach z cienkiej jak papier porcelany. Ogień kominka oraz łuna frontu stanowiły jedyne oświetlenie pokoju.

Mężczyzna rozsiadł się wygodnie, upił łyk gorącego napoju.

– Ładny domek – ocenił, wodząc dookoła wzrokiem. – Dzieła sztuki, jedwabie, atłasy, kryształy, hebany, mahonie, dęby. Wygląda na to, że masz wszystko, Ekscelencjo. No, prawie wszystko. Dobre zdrowie. Rosnący jak na drożdżach syn. Władza. Gdyby nie to – tu przybysz niedbale wskazał widok za oknem – trudno byłoby mi cię zdobyć. Bóg, ha, ha, świadkiem, że próbowałem nie raz i nie dwa.

– Zabrałeś mi żonę – odpowiedział martwym głosem Lord Riesling.

– Za to dałem ci dziecko – odparował ciemnowłosy.

– …ale nawet jeżeli dotąd było trudno, wreszcie ci się udało.

– Udało się – powtórzył mężczyzna. Nieprzyjemny uśmiech na jego twarzy rozszerzył się drapieżnie. – Wreszcie.

Jego Ekscelencja milczał. Obserwował, jak nieznajomy wyjmuje ze skórzanej teczki dwa arkusze papieru.

– Domyślasz się chyba, jakie są zasady. Podpisz tu i tu, a marszałek Cassano zdąży z odsieczą. Bitwa będzie straszna, o tak, ale wreszcie generał Krig podkuli ogon i poda tyły. Sytuacja odwróci się o sto osiemdziesiąt stopni. Odeprzecie przeciwnika do granicy, i dalej. Wojenna zawierucha ominie twój dom i twoją rodzinę. Ach, nie masz czym podpisać? Proszę. – Przybysz z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął czarne pióro ze złoconą skuwką.

Lord Riesling wziął jeden egzemplarz umowy i przeczytał go uważnie, a potem jeszcze raz. Spojrzał swemu niecodziennemu gościowi głęboko w oczy, ale zobaczył w nich tylko ciemność.

– Mojemu synowi nic się nie stanie – zastrzegł dla pewności. – Niezależnie od tego, jak rozwinie się sytuacja. Ta wojna go nie dotknie.

– Twojemu synowi nic się nie stanie – przytaknął bez entuzjazmu ciemnowłosy. Szybko jednak rozchmurzył się. Będą inne wojny.

Jego Ekscelencja sięgnął po pióro i złożył zamaszysty podpis na obu egzemplarzach umowy.

Ogień w kominku zapłonął żywiej, gwałtowny podmuch wiatru wpadł przez otwarte okna do gabinetu. Drzwi rozwarły się na oścież pchane jego siłą.

Przybysz obejrzał się przez ramię, marszcząc brwi, po chwili jednak potrząsnął głową, jakby odganiając natrętną, przykrą myśl.

– Dokonało się – rzekł, odwróciwszy się na powrót do Lorda Rieslinga.

Stanęli obaj przy oknie, w zadumie obserwując horyzont. I tylko jeden z nich spostrzegł, jak z korytarza do pokoju wpadł ledwo uchwytny kształt. Czarno-biały ptak bezszelestnie podfrunął do stołu, chwycił wieczne pióro, połyskujące w blasku ognia, i zniknął za drzwiami. W progu stanął mały chłopiec, rzucił uważne spojrzenie na stojące przy oknie postacie, a potem i on przepadł. Gruby dywan stłumił jego kroki.

Ciemnowłosy uśmiechnął się do własnych myśli.

– Czy czujesz ulgę? – zapytał, stając tuż za plecami Jego Ekscelencji. – Cieszysz się z tego, co zrobiłeś? Uważasz, że podjąłeś właściwą decyzję? Czy teraz zaznasz spokoju?

– Nigdy nie zaznam spokoju – odrzekł Lord Riesling. Więcej wyrzec nie zdołał, gdyż obcy chwycił jego głowę w dłonie i przekręcił gwałtownie. Pękające kręgi wydały obrzydliwe chrupnięcie, które niemal utonęło w kanonadzie wystrzałów.

– Zaiste – potwierdził ciemnowłosy.

Ciało upadło na dywan ze stłumionym łoskotem.

– Umowa obejmowała zwycięstwo Rike w wojnie, nie twoje długie i szczęśliwe życie – dodał jeszcze prawie przepraszającym tonem. – A ja bardzo nie lubię czekać.

Podszedł do stołu, schował do teczki jeden podpisany przez Jego Ekscelencję arkusz papieru, drugi wrzucił do kominka. Rozejrzał się jeszcze, by sprawdzić, czy o niczym nie zapomniał. Ruszył do kąta, z którego uprzednio się wyłonił, i zniknął.

W oddali bitwa właśnie osiągnęła apogeum, stając się najbardziej krwawą batalią całej wojny. Tamtej nocy Piekło zebrało naprawdę obfite żniwo.

 

~*~

 

– Deinhard, Deinhard! – krzyczała markiza Henrietta. Nie doczekała się jednak odzewu. – Chłopak na pewno jest w ogrodzie – powiedziała zrezygnowana.

Tereny zielone wokół rezydencji rozciągały się na stu hektarach. Jeśli Deinhard nie chciał zostać znaleziony, nie było siły, która potrafiłaby go sprowadzić z powrotem do domu.

– Alfredzie, zrób coś…

Stary sługa tylko uśmiechnął się dobrotliwie.

– Pan wybaczy, panie Jeger – powiedziała markiza, odwracając się do nowego guwernera swojego siostrzeńca. – To dobry, ale niepokorny chłopak. Zawsze chodzi własnymi drogami. Wie, że o trzeciej powinien wrócić na zajęcia…

Młodzieniec w czarnym garniturze skłonił się lekko.

– Nic nie szkodzi, proszę pani – zapewnił. – Jeśli trzeba poczekać, aż panicz wróci, to poczekam.

Lokaj skrzywił się. Ulizany dandys nie przypadł mu do gustu. Tutaj, w rezydencji, wszyscy żyli niemal jak rodzina. Choć budynek był wielki, do jego obsługi zatrudniono minimalną możliwą liczbę osób – stary Lord Riesling nie lubił tłoku. Nowy guwerner pasował do otoczenia jak wianek do galowego munduru.

Ale cóż poradzić? Jego Ekscelencja nie żył już od czterech lat i decyzje podejmowała markiza Henrietta, jedyna żyjąca krewna ostatniego męskiego potomka rodu Rieslingów.

 

Tymczasem Deinhard, ukryty za bukszpanowym żywopłotem, przyglądał się, jak synowie ogrodnika znęcają się nad rudym kociakiem.

Było ich trzech, a każdy dzierżył w dłoni zaostrzony patyk. Za każdym razem, gdy kotek próbował znaleźć lukę między otaczającymi go prześladowcami, natykał się na bolesne dźgnięcie. Miauczał rozpaczliwie, utykał na jedną łapkę i krwawił. Synów ogrodnika niezmiernie to śmieszyło. Wrzeszczeli, pozorowali ataki na oszalałe ze strachu zwierzę, kłuli je coraz mocniej, najwyraźniej zdecydowani, by nie pozwolić ofierze przeżyć. Nie byłby to pierwszy taki kot w ich karierze.

Deinhard obserwował wszystko zza krzaków, dumając nad pewnym zjawiskiem, które miało miejsce tylko w jego głowie.

Idź, mówił bezcielesny głos, którego chłopiec nigdy wcześniej nie słyszał. Idź, zabaw się. Poczuj krew. Rozpal w sobie płomień. Zobacz, jak dobrze jest mieć władzę nad czyimś życiem!

Sroka siedząca na ramieniu chłopca zaskrzeczała. Synowie ogrodnika nie zwrócili na nią uwagi. W lesie dookoła kryło się mnóstwo ptaków.

– Wiem, Engill – szepnął Deinhard. – Rozumiem.

Prawdę mówiąc, chciało mu się trochę śmiać. Głos, który słyszał, mówił rzeczy głupie i pompatyczne, w dodatku wygłaszał je protekcjonalnym tonem. A jedenastolatkowie nie lubią, gdy ktoś im mówi, co robić. Poza tym nie widział powodu, dla którego dręczenie kociąt miałoby mu sprawiać przyjemność.

– Hej, wy! – krzyknął, przedzierając się przez dziurę w żywopłocie. – Zjeżdżać mi stąd! Ale już!

Synowie ogrodnika – dwanaście, dziewięć i siedem lat – obejrzeli się zdezorientowani. Kierując się chłopięcą logiką, odwrócili się jak jeden mąż, wystawiając zaostrzone kijki w stronę intruza. Dopiero po kilku sekundach rozpoznali w nim młodego panicza. Ranny kotek, korzystając z okazji, uciekł w krzaki.

– Zjeżdżać! – powtórzył Deinhard, zakładając ręce na piersi. Nieświadomie naśladował gest, który podpatrzył niegdyś u ojca. Nawet cały w liściach, z zadrapaniami na rękach i poobijanymi kolanami, wzbudzał respekt. Szacunek budziło też ptaszysko, które wiecznie siedziało mu na ramieniu. Wszyscy w rezydencji, poza Alfredem, bali się sroki Deinharda, a inne dzieci nigdy nie przepadały za młodym paniczem.

Synowie ogrodnika spojrzeli po sobie, bez słowa rzucili na ziemię patyki i odeszli, niby to nonszalancko, a jednak co rusz oglądając się za siebie. Jakby w strachu, że coś za nimi podąży.

Deinhard został na placu boju sam. Nawet do głowy mu nie przyszło, że dużo ryzykował, stając w pojedynkę przeciwko kilku napastnikom. Nie umiał się bać. Nie nauczono go przegrywać.

– I co, to już? – Chłopiec wzruszył ramionami. – Mam nadzieję, że kotkowi nic się nie stało. – Sprawdź to – polecił.

Niechętnie, bo niechętnie, ale sroka zerwała się z jego ramienia i pofrunęła w głąb ogrodu.

Głos nie pojawił się więcej.

 

~*~

 

Nowy guwerner siedział na szerokim, marmurowym parapecie. Patrzył w stronę zachodzącego słońca, wspominając, jak nie tak dawno temu oglądał z okien tej samej rezydencji zupełnie inną czerwoną łunę. Uśmiechał się, na poły zirytowany, na poły usatysfakcjonowany.

Nagle tuż za nim ktoś się odezwał.

– Chyba śnisz, jeśli sądzisz, że pozwolę ci tu zostać w tej postaci.

To nie mogła być kwestia wypowiedziana przez kogoś z krwi i kości.

– Och? – Mężczyzna w czarnym garniturze skrzywił się. Nie spojrzał za siebie. – Widzę, że zostałem daleko w tyle. Zjawiłem się późno, ale mam nadzieję, że nie za późno. Zdążę jeszcze młodego Deinharda tak wiele nauczyć…

Odpowiedziała mu cisza.

– Masz inne zdanie, jak wnoszę z twojej reakcji. Rozumiem. Dobrze wiesz, że jesteś tu już dość długo, by go sobą skazić. By zabić w nim to, co najważniejsze. Chcesz sprawić, by dla niczego nie miał uczuć, by się nie przywiązywał. Chcesz mu zabrać serce, duszę. I to w podlejszy sposób niż ja. Jeśli już tego nie zrobiłeś.

Cisza była jakby głośniejsza niż przedtem.

– Jak wolisz. Wszystko jedno. Mam wiele postaci.

 

~*~

 

Nowy guwerner – ku rozpaczy markizy – zniknął następnego dnia, tłumacząc się rodzinnymi zobowiązaniami. Niełatwo było znaleźć kogoś odpowiedniego, kto nie dość, że wykazałby się wiedzą i umiejętnościami, to jeszcze potrafiłby znieść trudny charakter Deinharda.

Guwerner zniknął, pojawił się za to kot. Wielki, bury i pręgowany. Przybył nie wiadomo skąd i nie wiadomo jakim sposobem wkradł się w łaski kucharza. Zanim sprawujący pieczę nad poczynaniami służby w całym domu Alfred spostrzegł, kocur niejako wpisał się w życie codzienne rezydencji.

Okazał się przyjaznym pieszczochem, zawsze łasym na kawałek kiełbasy oraz garść czułości. Sceptyczny w stosunku do niego pozostał jedynie stary lokaj, który przy każdej okazji starał się kocura kopnąć. Nowy zwierzak nie zaprzyjaźnił się również z oswojoną sroką Deinharda. Ale to przecież normalna kolej rzeczy, że koty polują na ptaki, a ptaki nie znoszą kotów.

Równowaga utrzymywała się długo. Żadna ze stron nie atakowała, żadna nie musiała się bronić. Ale dla niektórych upływ czasu, nawet mierzony w latach, nie jest niczym więcej jak mgnieniem oka. I warto jest poczekać na odpowiedni moment.

Tak minęło pięć kolejnych lat.

 

~*~

 

„ZAMIESZKI W HUVUDSTADZIE” – wielki napis zdobił pierwszą stronę „Dziennika Rikejskiego”.

 

Dwie osoby zginęły, a blisko czterdzieści zostało rannych podczas zamieszek, które miały miejsce wczorajszego popołudnia w stolicy Jordu, Huvudstadzie. W trakcie wiecu politycznego pokojowa przemowa kandydata na posła Svaga Feinera została przerwana przez agresywnych członków Unii Społecznej. Kanclerz Mentira Aggro w zawoalowany sposób nawoływała Jordeńczyków do rebelii i zbrojnego powstania przeciwko Rike. Czy Parlament pozostanie obojętny? Czytaj dalej – str. 3, 4 i 5.

 

Większą część pierwszej strony zajmowało zdjęcie kanclerz Aggro, zrobione w trakcie wygłaszania płomiennej mowy: rozwiany włos, uniesiona pięść, zacięty wyraz twarzy.

– Czego też ten szmatławiec nie wymyśli – wymruczała markiza Henrietta, plując dookoła okruszkami bajgla.

– Nie tylko tu o tym piszą – zauważył Deinhard, przeglądając pierwsze strony pozostałych gazet codziennych. – Wszędzie Aggro i Aggro. Może zrobić się… nieprzyjemnie.

W rezydencji Rieslingów śniadanie było zwyczajową porą przeglądu prasy. Tosty, dżem, sok pomarańczowy, herbata i dzienniki. Atmosferę uprzyjemniał śpiew kanarka, dochodzący z wiszącej w rogu pokoju klatki.

– Ludzie obawiają się wojny – wtrącił Alfred, uzupełniając filiżankę Deinharda. – Cukru, paniczu?

– Nie słodzę, Alfredzie – przypomniał chłopak, jak tysiące razy poprzednio. Rzucił czekającemu pod stołem kotu kawałek bekonu. Siedząca na jego ramieniu sroka poruszyła się lekko. Spała, z łebkiem schowanym pod skrzydłem. Towarzyszyła Deinhardowi zawsze, gdy tylko bury kocur pojawiał się w pobliżu.

– W panicza wieku trzeba jeść dużo cukru. Ciągle panicz rośnie – odparował Alfred, również po raz tysięczny.

Batalia o cukier trwała, odkąd Deinhard skończył dziesiąty rok życia. Lokajowi trudno było pogodzić się z faktem, że wkrótce młody panicz przestanie wreszcie rosnąć, a zacznie się starzeć.

– Przecież pakt pokojowy podpisany dziewięć lat temu wciąż obowiązuje, prawda? – Ciotka Henrietta sprawiała wrażenie lekko zaniepokojonej. Nie była zbyt rozgarnięta. Kiedy gazety pisały o czymś złym, automatycznie przyjmowała to za bzdurę. Gdy jednak Deinhard coś mówił, to przeważnie miał rację. Choć był tylko szesnastolatkiem, czasem sprawiał wrażenie starca. Efekt potęgowała sroka, wiecznie uczepiona jego ramienia.

Od lat ta sama sroka.

– Pakty są po to, żeby je łamać – oznajmił spokojnie chłopak. – Historia uczy, że ludzie częściej toczą ze sobą konflikty niż się godzą.

Po tym stwierdzeniu zapadła cisza. Przerwała ją znów Henrietta.

– A jeśli… jeśli znowu miałaby się zacząć wojna? – spytała nieśmiało.

Jord nigdy nie wybaczył Rike klęski, którą poniósł. Ugiął kark i podpisał traktat pokojowy, ale nie przestał zerkać spode łba. Wśród Jordeńczyków wciąż było wielu, którzy uważali, że dwukrotnie mniejsze powierzchniowo i ludnościowo Rike powinno stać się częścią ich państwa. Jedną z takich osób była kanclerz Mentria Aggro. Przywódcy obu krajów wiedzieli już w momencie podpisywania paktu, że to tylko rozwiązanie tymczasowe.

– W dodatku krążą plotki, że generał Leger Krig powraca – odezwał się nagle Alfred. Zajęty był zgarnianiem z talerzy okruszków dla kanarka.

Henrietta nie skomentowała, Deinhard zaś skupił się na jednym z artykułów, traktującym o produktach spożywczych, których zapas dobrze jest zgromadzić w gospodarstwie podczas wojny.

– To jakaś paranoja – przerwał w końcu dłużącą się ciszę. Bury kocur wskoczył mu na kolana, więc chłopak odchylił się na krześle i zaczął go odruchowo głaskać. – Nie wolno nam dopuścić do wojny. Tylko że Parlament ewidentnie ma swoje zdanie na ten temat. I nikt nie pozwoli mi dojść do głosu…

– Za rok, chłopcze – pocieszyła go ciotka. – Za rok Parlament pozwoli ci zająć miejsce twego ojca.

– Nie mamy aż tyle czasu – odrzekł Deinhard.

Więcej powiedzieć nie zdążył, gdyż bury kocur, najwyraźniej tylko pozorując chęć pieszczot, odbił się nagle od jego kolan i skoczył na siedzącą na ramieniu chłopaka srokę. Ta ledwo uciekła z dzikim skrzekiem, gubiąc kilka piór. Kot na tym nie poprzestał, goniąc ptaka po całym pomieszczeniu. Deinhard i Henrietta poderwali się z miejsc, herbata z przewróconych filiżanek zalała poranną prasę.

– Tego już za wiele! – wykrzyknęła markiza, opuszczając w pośpiechu pokój śniadaniowy. Alfred podążył za nią, aby wezwać pokojówkę, a ostatni wyszedł Deinhard, spokojnym, statecznym krokiem. Ucieszył się, że będzie miał chociaż chwilę tylko dla siebie – bo to właśnie oznaczała potyczka pomiędzy kotem a sroką.

 

~*~

 

Słońce powoli zaczynało chylić się ku horyzontowi, jednak Deinhard wciąż miał do przeczytania jeszcze trzydzieści stron Strategii stosowanej, zanim będzie mu wolno udać się na przejażdżkę ulubionym wałachem o wdzięcznym imieniu Hestur. Nie było to bynajmniej przykazanie żadnego nauczyciela czy ciotki, tylko samego Deinharda. Nikt nie potrafił go zmusić do większego posłuszeństwa niż on sam.

Tego dnia chłopakowi wyjątkowo trudno było się skupić. A to rozpraszały go dźwięki dochodzące zza otwartego okna, a to ktoś, kto przechodził akurat korytarzem, a to wreszcie kot, który bawił się, grzechocząc jakimś przedmiotem po parkiecie. Atakował raz lewą, raz prawą łapką, odskakiwał, przyskakiwał, chował się za meblami, by zza nich wypadać i znów umykać. Czynił przy tym mnóstwo hałasu.

Wreszcie Deinhard nie wytrzymał, podniósł się zza biurka i wyszedł na środek pokoju, by zabrać kocurowi to, czym ten tak uparcie się bawił przez ostatnie pół godziny.

Zwierzak jakby tylko na to czekał. Przysiadł w typowo kociej, posążkowej pozycji, i patrzył. Przy owiniętych ogonem przednich łapkach leżało czarne wieczne pióro.

Deinhard przyklęknął obok i bez wahania wziął je do ręki. Obejrzał uważnie, zdjął złoconą skuwkę, zamknął.

To ciekawe, pomyślał.

Pamiętał dobrze. Engill ukradł pióro dziewięć lat temu z gabinetu ojca, w noc jego śmierci. Gdzieś je musiał schować.

– To nie przypadek, że znalazło się właśnie teraz – rzekł z pozoru do samego siebie. – Prawda?

Spojrzał uważnie na kota.

– Nie potrafisz mówić? Czy może nie chcesz?

– Potrafię – odparło zwierzę bez cienia zażenowania. Uśmiechnęło się w charakterystyczny, koci sposób. – Ha, widzę, że jesteś bardziej skażony, niż mi się wydawało.

– Skażony?

– O tak. Przez niego. Nie przyzwyczajaj się tylko. Potem znowu będę siedzieć cicho.

Deinhard Riesling wstał i popatrzył na kocura z góry.

– Powinieneś być czarny jak noc na dnie Piekła.

– No. A ten, tamten, powinien być białym, niewinnym gołąbkiem. Tymczasem jest rozwrzeszczaną, wredną sroką.

– Co mu zrobiłeś? Żeby móc mi to przekazać? – Chłopak przełożył wieczne pióro między palcami, w tę i z powrotem. Podszedł do biurka, opadł na wyściełane krzesło. Zgodnie z dawno przyjętą zasadą, nie dziwił się niczemu.

Kot wskoczył na blat i zajął się metodycznym wylizywaniem przedniej łapki.

– Zatrzasnąłem go w klatce dla kanarka – odparł po chwili.

– A kanarek?

– Zjadłem.

Chłopiec wpatrywał się w kota bez słowa. Zwierzę odwróciło się ostentacyjnie i zaczęło lizać grzbiet.

– Co mam zrobić z tym piórem? – zapytał wreszcie Deinhard, bo cisza przedłużała się nieznośnie.

– Co tylko zechcesz. – Szorstki języczek przesuwał się raz po raz od karku aż po nasadę ogona. – Twoja decyzja. Ale cokolwiek nim napiszesz, stanie się. Pod warunkiem, że sprawi komuś ból i cierpienie. Sprowadzi nieszczęście. Będzie niszczące.

Chłopak zastanawiał się przez chwilę. Sięgnął do szuflady biurka, wyjął gruby brulion. Wieczne pióro zaskrzypiało na czerpanym papierze. Atrament, mimo że nieużywany od lat, był świeży.

Kot pośliznął się i spadł z blatu.

Zwierzę zaśmiało się wesoło.

– Nie, nie, to tak nie zadziała. Nie na mnie. Nie na niego. Tylko na tych, którzy podlegają ludzkim prawom. Nie możesz obrócić mojej broni przeciwko mnie. Poza tym wcale tego nie chcesz. Musisz naprawdę pragnąć kogoś skrzywdzić, by odnieść skutek.

– Warto było spróbować. – Chłopak wzruszył ramionami. – I co teraz? Jak będę robił brzydkie rzeczy, trafię do brzydkiego miejsca, tak?

– Niewątpliwie. – Nadeszła pora na toaletę miejsca pod ogonem. – Mamusia nie miała okazji cię przestrzec, więc ja to zrobię: musisz być odpowiedzialny za swoje czyny.

– Czemu mi to mówisz? – Deinhard zmarszczył brwi. – I nie kpij z moich rodziców.

Kot przestał się myć i wlepił w chłopaka spojrzenie bursztynowych oczu.

– Bez urazy, ja tylko wykonuję swoją pracę. Twoja matka zgodziła się oddać wszystko, bylebyś się urodził. Więc zabrałem jej wszystko. Twój ojciec z kolei oddał duszę za zapewnienie ci spokoju i dobrobytu. Sam powinieneś wiedzieć najlepiej, co począć z ich ofiarami. A ja nie zamierzam wygrywać nieuczciwie. Tak, masz w ręku potęgę. Tak, jej niewłaściwe użycie zaprowadzi cię prosto pod wrota z napisem „Lasciate ogni speranza, voi ch'entrate”. Ale do niczego cię nie będę namawiać ani zmuszać. Wolna wola, pamiętasz? Oho, nadchodzi…

Chłopak uniósł wysoko brwi.

– Naprawdę? Naprawdę taki napis widnieje nad bramą Piekła?

– Nie, ale specjalnie dla ciebie każę go wykuć, jeśli sprawi ci to różnicę – rzucił kot i przygotował się do skoku.

Drzwi gabinetu otworzyły się z impetem, a oba ich skrzydła uderzyły o ściany, aż odleciało trochę tynku. W progu pojawiło się coś, co przypominało trąbę powietrzną. Złudzenie trwało jednak tylko moment. Po chwili na ramieniu Deinharda Rieslinga wylądował czarno-biały ptak.

Chłopak stał przy oknie, spoglądając na oddalającego się beztrosko z wysoko uniesionym ogonem kota, któremu najwyraźniej skok z trzeciego piętra nie uczynił najmniejszej nawet krzywdy.

 

~*~

 

Brulion leżał na samym wierzchu.

Deinhard sam przed sobą przyznał, że „Kot pośliznął się i spadł z blatu” nie jest szczególnie udanym zdaniem. Poza tym rzeczywiście chłopak wcale nie życzył zwierzęciu źle.

A gdyby tak…?

Nie, nie może być, żeby dał się podejść jak pierwszy lepszy szczeniak. Nieopisana władza w postaci chłodnego kawałka metalu. Pięć minut po otrzymaniu szatańskiego akcesorium biedny głupiec wpada w pułapkę własnej chciwości.

Deinhard Riesling uśmiechnął się do swoich chaotycznych myśli. Dziwne, zwykle był chłodny i zdystansowany. Skąd to nagłe poruszenie?

Usiadł przy biurku. Przesunął brulion do jego lewej krawędzi tak, żeby leżał idealnie wzdłuż niej. Siedział przez chwilę sztywno, bębniąc palcami jednej ręki w blat, na drugiej opierając podbródek.

Schował brulion do szuflady.

Wyjął go z powrotem.

Wyciągnął z kieszeni wieczne pióro.

Bury kot powiedział, że można nim zdziałać wszystko, jeśli tylko komuś to zaszkodzi.

Ale czasem, kiedy coś szkodzi jednej osobie, dla innej jest pożyteczne, prawda? Albo dla wielu, wielu innych.

Mentira Aggro zostaje zastrzelona przez

– Nie – powiedział chłopak głośno, gwałtownie skreślając to, co właśnie napisał. – Nie może paść ofiarą zamachu, bo stanie się męczennicą. Nie.

Mentira Aggro dostaje zawału serca podczas spotkania z

– Nie, tak też nie… Bez świadków, bez ludzi, bez natychmiastowego rozgłosu. Ale przecież nie mogę ukryć jej ciała, bo zaczną się spekulacje na temat ewentualnego porwania albo terrorystów z Rike.

Mentira Aggro dostaje zawału serca podczas samotnej kolacji we własnym domu, umiera w kałuży rzygowin i moczu

Deinhard zawiesił pióro tuż nad kartką. Nie postawił kropki na końcu zdania.

Długą chwilę siedział w bezruchu, niezdecydowany. Tak, ta wersja, choć ohydna, całkiem mu się podobała, jednak…

Nie chciał nikogo skrzywdzić, nie tak naprawdę. Nie chciał nikogo zabić.

Chciał tylko móc żyć jak dotychczas, mając święty spokój.

Chciał, by nie doszło do wojny z Jordem.

Poprzednią wojnę zakończył jego ojciec. Deinhard w jakiś sposób wiedział o tym, nie zapomniał niczego. Choć był wtedy zaledwie małym chłopcem, coś nie pozwalało mu zapomnieć. Pamiętał wysokiego, mrocznego mężczyznę, który od czasu do czasu odwiedzał starego Lorda Rieslinga. Dziecku bardzo łatwo jest się ukryć przed dorosłymi, którzy widzą tylko to, co chcą zobaczyć.

Deinhard nie zamierzał dopuścić, by sukces ojca został zaprzepaszczony. Może i został skażony wpływem Engilla, cokolwiek to miało oznaczać, ale jeśli kiedykolwiek darzył kogokolwiek miłością i szacunkiem, to tą osobą był Hensel Riesling, jego ojciec. No i może Alfred, ale to nie miało w tej chwili znaczenia.

Nie zapowiadało się, aby tego dnia miał doczytać zaplanowaną część materiału ze strategii. Schował pióro, wstał i opuścił pokój. Liczył, że spacer na świeżym powietrzu pozwoli mu uporządkować myśli.

Na biurku pozostał otwarty brulion z niedokończonym, nie do końca jeszcze przemyślanym wyrokiem śmierci.

 

~*~

 

Stary dzwon, stojący w cieniu wielkiej lipy nieopodal stróżówki, bił na alarm.

Deinhard do tej pory tylko raz słyszał jego dźwięk – wtedy, gdy wojska Jordu podeszły pod stolicę. Wszystkich ogarnął wówczas blady strach; strach, który towarzyszył im przez wiele tygodni aż do nieprawdopodobnej interwencji marszałka Cassano.

Ale to zdarzyło się wiele lat temu. Teraz ścienny zegar, oświetlony dziwnym, czerwonym blaskiem, pokazywał kilka minut po trzeciej.

Chłopak otrząsnął się ze snu i podszedł do okna, z którego rozciągał się widok na część ogrodu i zabudowań gospodarczych. Potężna stodoła, dwie szopy na narzędzia i powozy. Oraz stajnie. Wszystkie budynki stały w ogniu.

Stajnie… Konie!

Deinhard, tylko w piżamie, czym prędzej wybiegł z sypialni. Znikąd u jego boku pojawił się czarno-biały kształt.

Akcja gaśnicza już trwała. Niemal wszyscy mieszkańcy rezydencji pomagali, podając sobie wiadra, obsługując dostępny sprzęt, wynosząc z budynków to, co jeszcze dało się uratować. Deinhard bez wahania rzucił się w kierunku stajni. Konie były dla niego najważniejsze. Rzeczy można kupić, budynki można odbudować, ale zwierząt ożywić się nie da.

Część z nich, rozhisteryzowana i usiłująca rzucić się do ucieczki, została już odprowadzona na bezpieczną odległość, jednak rozpaczliwe kwiki tych wciąż uwięzionych w boksach dało się słyszeć na zewnątrz, nawet poprzez trzaski pękających desek i huk płomieni.

Chłopak, nie zważając na palące płuca powietrze, wbiegł do stajni, ścigany pełnym dezaprobaty skrzekiem sroki. Z zapachem spalenizny mieszał się swąd zwęglonego mięsa. Z jednego z boksów dochodził dziki kwik, pełen bólu i rozpaczy. Konie, kiedy cierpią, krzyczą prawie jak ludzie.

Deinhard otworzył dwa boksy. Wybiegające z nich klacze omal go nie stratowały. Potem podbiegł do trzeciego, ledwo zmuszając się, by podejść bliżej. To był boks jego ulubieńca, Hestura. Płacz rannego konia świdrował uszy. Zwierzę zostało przygniecione jedną z belek, które podtrzymywały poddasze.

– Chodź! – krzyknął Deinhard. – Podnieś się! – Chwycił gorącą belkę, jednak ta ani drgnęła. Pot zalewał mu oczy, piżama i włosy zaczynały się tlić, koń nie przestawał kwiczeć.

Wtem rozpalone powietrze przeciął czarno-biały kształt, niosąc ze sobą niespodziewany podmuch chłodu. Sroka usiadła na płonącej belce, a Deinhard spróbował jeszcze raz; tym razem drewniany bal wydał mu się lekki jak piórko.

Chłopak chwycił leżącego konia za szyję i pociągnął w górę. Hestur zarżał z bólem, uniósł się na przednich nogach, opadł ponownie.

– No dalej! – syknął Deinhard. Zakrztusił się dymem. Czuł, że albo zaraz zabraknie mu powietrza, albo pokona go temperatura. – Rusz się! – Pociągnął, znów bezskutecznie. Zniecierpliwiony ptak przeskoczył z belki na grzbiet konia. Ten poderwał się natychmiast, krzycząc z jeszcze większym przerażeniem niż dotychczas. Jedną nogę miał niemal całkowicie bezwładną, na pozostałych jednak jako tako się trzymał. Krok po kroku pozwolił wyprowadzić się na powietrze.

Ktoś, Deinhard nie widział kto, odebrał od niego uzdę konia i odprowadził zwierzę w mrok. Dookoła rozmawiali i biegali ludzie. Trzask i huk pożaru wypełniały noc, ale zdawały się być coraz cichsze i jakby odleglejsze. Chłopak opadł na kolana, wyczerpany.

Gdzieś niedaleko słychać było okrzyki „Och! Ach! To straszne! Co robić, co robić? Tragedia! Zaraz zemdleję!”. Deinhard rozejrzał się – ciotka Henrietta stała kilka metrów od niego, opierała się na ramieniu służącego, wachlowała chusteczką i była tak samo bezużyteczna jak zawsze.

– Jak… to się… stało? – wysapał chłopak, dysząc ciężko. Opierał dłonie na ziemi i raz po raz potrząsał głową, starając się odgonić mroczki sprzed oczu.

– Nie wiemy, paniczu – usłyszał tonącą we wrzawie odpowiedź. Głos dochodził jakby z daleka.

Tymczasem spomiędzy osmalonych krzaków tawuły wyszedł kot i usiadł tuż przed Deinhardem. W nocy wydawał się czarny. Sroka zaskrzeczała głośno i zerwała się do lotu.

Chłopak nagle poczuł się lepiej. Łatwiej mu było oddychać, opadło z niego zmęczenie, umysł rozjaśnił się.

– Zaprószenie ognia – powiedział, wpatrując się w bursztynowe ślepia kocura. – Podpalenie… Kogo brakuje?

– Co takiego? – zdziwił się ktoś. Służba zgromadziła się dookoła, szepcząc między sobą i spoglądając niepewnie na swojego pana.

– Pytam, kto nie przyszedł. Kto nie pomagał gasić. Kogo znajomego nie widzicie obok siebie? – Deinhard wstał, uważnie rozglądając się po otaczających go twarzach. Zrozumienie i niedowierzanie widniejące na jednej z nich dopowiedziało mu resztę.

– Georg, Jan, Berthold. Gdzie oni są, panie Aardig? Gdzie są pana synowie?

Ogrodnik cofnął się o krok, przerażony.

– Ja… ja… paniczu… ja nie… nie rozumiem… oni nigdy… ja…

– Nigdy – prychnął Deinhard, zamyślając się głęboko. – Oni zawsze, a nie nigdy. Odkąd pamiętam. Odejdź. Wszyscy odejdźcie. Wracajcie do łóżek. Tu już nie ma na co czekać.

Ale to nie był koniec.

– Jeszcze kogoś tu nie ma – zauważyła chłodno ciotka Henrietta, przestając udawać, że omdlewa. – Alfreda.

Deinhard jeszcze raz spojrzał w oczy kota.

Ujrzał w nich prawdę.

 

~*~

 

– Biżuteria markizy. Większość srebrnej zastawy. Trzy złote puchary wysadzane klejnotami. Kolekcja monet mojego ojca. Sporo gotówki. To najważniejsze rzeczy, które ukradziono – wyliczał Deinhard Riesling. Był blady jak prześcieradło. Zaciskał dłonie na oparciu stojącego przed nim fotela, jak gdyby ten miał mu uciec. – Zabrano także jedno życie.

Zgromadzona dookoła służba stała ze zwieszonymi głowami; niektórzy byli równie bladzi, co ich pan, a niektórzy wręcz przeciwnie – czerwoni jak buraki. Ogrodnik płakał cicho, kryjąc twarz w dłoniach. Nie on jeden zresztą. Deinhard czuł, że i jemu do oczu napływają łzy. Zdziwiło go to, bo przecież nie płakał nawet na pogrzebie ojca.

Pożar stanowił dywersję. Kiedy wszyscy wybiegli z rezydencji, by ratować z płomieni, co się da, trójka sprawców dostała się do domu, ukradła dość cennych przedmiotów, by do końca życia nie musieć się martwić o byt, a potem przepadła jak kamień w wodę. Przy kuchennych drzwiach natknęli się jednak na starego lokaja, który zagrodził im drogę. Jeden z synów ogrodnika miał przy sobie pistolet.

Kiedy Deinhard ujrzał ciało Alfreda, rozciągnięte na podłodze, z szeroko rozrzuconymi ramionami i szklistym spojrzeniem utkwionym w suficie, poczuł, że w nim też coś umarło. Ostatnia osoba na tym świecie, do której żywił jakiekolwiek uczucia, zniknęła. Nie pozostało nic.

To była zaplanowana, sprawnie przeprowadzona akcja. Zupełnie jakby ktoś podpowiedział synom ogrodnika, co mają zrobić, bo Deinhard nigdy nie podejrzewałby trzech okrutnych, ale tępych osiłków o zorganizowanie tak dopracowanego przedsięwzięcia. Ktokolwiek za tym stał, nie przewidział tylko starego lokaja…

A może właśnie przewidział?

– Zabezpieczyliśmy ślady, ekscelencjo – oznajmił komisarz Gottwald, wchodząc do gabinetu. Nie współczuł Rieslingom i to, co działo się na terenie ich rezydencji, było mu obojętne, ale z jakiegoś powodu nie potrafił się zdobyć na okazanie lekceważenia chłopaczkowi, który uzurpował sobie prawo do lordowania. Ów chłopaczek był na to zbyt niepokojący. – Rozesłaliśmy już rysopisy i listy gończe oraz listę skradzionych dóbr. Jeżeli gdzieś się pokażą, zostaną rozpoznani. Jeśli spróbują cokolwiek spieniężyć, dostaniemy ich.

– Dziękuję, komisarzu – odrzekł ponuro Deinhard, bo do powiedzenia nie zostało nic innego. Czuł się pusty w środku.

Mógł tylko czekać.

 

~*~

 

Minął tydzień. Jedynym, co przez ten czas zakłóciło spokój panujący w rezydencji Rieslingów, było samobójstwo ogrodnika. Znalazła go jedna z pokojówek, kiedy Aardig trzeci dzień z rzędu nie pojawił się w kuchni na posiłek. Powiesił się we własnej chacie.

Zbiegów nie udało się schwytać. Policja pozostawała bezsilna, a w każdym razie powtarzała, że robi, co w jej mocy. Brak efektów powoli zaczynał doprowadzać Deinharda do szału.

– Już od dawna są w Jordzie – zaopiniowała autorytatywnie ciotka Henrietta. Kiedy piła herbatę, dystyngowanie odchylała od filiżanki mały palec. – Na pewno. Nie znajdą ich i za tysiąc lat. Jakby mieli ich złapać, już by to zrobili. Moja biżuteria przepadła!

Szesnastolatek zmierzył markizę zmęczonym wzrokiem. Zachowywała się tak, jakby nawet nie zauważyła, iż miejsce Alfreda zajął nowo najęty, starszawy jegomość.

– Masz rację – oznajmił nagle. – Ale to nie oznacza, że się z tym pogodzę. – Wstał gwałtownie od stolika śniadaniowego, kierując się do drzwi.

– Paniczu! – Lokaj zastąpił mu drogę i podał maleńki, prawie niezapisany kartonik.

– Cercare Lete, prywatny detektyw – przeczytał Deinahrd. – Detektyw… no tak, tak. Dobrze. Znakomicie. Brawo.

Sługa ukłonił się i zszedł paniczowi z drogi. Starał się jak mógł, by zaskarbić sobie przychylność nowego pracodawcy.

Jednak minęły kolejne dwa tygodnie, policja robiła, co mogła, Cercare Lete robił to, czego nie mogła, i dalej nic się nie wydarzyło.

 

~*~

 

– Dodatkowe boksy, dogodne, szerokie przejście, drugi poziom poddasza na paszę… – zachwalał stajenny. Aż promieniał szczęściem.

Deinhard oglądał nową stajnię; budynek był już niemal ukończony. Tylko co z tego?

– Dwa konie martwe, cztery poparzone, mój ulubieniec okaleczony. Wielokrotne złamanie tylnej lewej nogi. Nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze pójdzie gdzieś szybciej niż stępem – odrzekł i dodał podniesionym głosem: – A podpalacze, złodzieje i mordercy nadal na wolności!

By dłużej nie dręczyć swą obecnością zmarkotniałego stajennego, czym prędzej zakończył wizytację i wrócił do domu.

Ciągle był podenerwowany. Nie mógł znaleźć sobie miejsca. Dokonano zbrodni, a policja nie potrafiła nic zrobić. Sprawcy najpewniej zbiegli za granicę, za którą nastroje stawały się coraz gorętsze. Wojna nadchodziła wielkimi krokami. Zaczynało brakować czasu.

Deinhardowi coraz częściej przychodziły do głowy słowa, które zwykł powtarzać jego ojciec: „Jeśli chcesz coś zrobić dobrze, zrób to sam”.

Kiedy odchodził w stronę rezydencji, obserwowali go wylegujący się na skraju żwirowanej ścieżki bury kot oraz siedzący na gałęzi pobliskiego dębu czarno-biały ptak. Od jakiegoś czasu trzymali się od Deinharda z daleka.

Czekali.

 

~*~

 

Wciąż nie wyrwał tej kartki z brulionu.

Odwrócił stronę. Nadszedł czas na dopisanie czegoś jeszcze. Tym razem z kropką na końcu.

Wykorzystał moment, w którym sroka odleciała w głąb ogrodu – zwykle raz na jakiś czas ruszała na polowanie, czy co tam robią sroki. Deinhard podejrzewał, że gdyby spróbował zrobić to, co zamierzał w obecności ptaka, ten nie pozwoliłby mu na to.

Zastanowił się. Nie chciał być jakoś szczególnie okrutny, przynajmniej nie od razu. Chciał tylko przekonać się, czy to działa.

Minęła dłuższa chwila, którą spędził z piórem zawieszonym o cal nad kartką, nim przyznał sam przed sobą, że owszem, chciałby być okrutny.

Georg Aardig zostaje znaleziony przez detektywa Lete w przydrożnym rowie, z nogą złamaną w kilku miejscach

Nie mógł się powstrzymać. Oko za oko, ząb za ząb. Najpierw Hestur. A jeśli to odniesie zamierzony skutek, przyjdzie i czas na pomszczenie Alfreda. Deinhard wiedział zresztą, że to nie Georg zastrzelił lokaja. Wyczytał imię zabójcy w bursztynowych oczach kota.

Pióro wciąż wisiało tuż nad kartką. Dopisałby chętnie coś o bólu i strachu, ale uznał, że liczy się intencja, nie słowa, których użyje. A jeżeli tak, to najstarszy syn ogrodnika naprawdę będzie cierpiał.

Deinhard przypieczętował zdanie kropką.

 

~*~

 

Przez pogrążoną w mroku rezydencję przebiegł ostry dźwięk.

Trr! Trr!

Deinhard otworzył oczy.

Trr! Trr!

Telefon w holu.

Chłopak nasłuchiwał szybkich kroków nowego lokaja, przytłumionych odgłosów rozmowy, wreszcie głuchego stuku odkładanej na widełki słuchawki.

Przez chwilę panowała cisza, a potem dało się słyszeć szuranie na schodach i w korytarzu, coraz bliżej sypialni Deinharda.

Chłopak uśmiechnął się w ciemności, choć nie aż tak szeroko jak siedzący na zewnętrznym parapecie bury, pręgowany kocur. Oba uśmiechy były chłodne i pozbawione wszelkiej wesołości.

 

~*~

 

Kolejne zdanie było nieco bardziej skomplikowane.

Jan Aardig, zaskoczony przez patrol policji przy próbie spieniężenia perłowego naszyjnika, zostaje postrzelony w czasie ucieczki

Postrzelony w genitalia, dodał w myślach Deinhard. Przyłapał kiedyś Jana na próbie zgwałcenia jednej z pokojówek. Syn ogrodnika oczywiście twierdził, że ona sama chciała, a potem zaczęła się wyrywać i sprawa jakoś rozeszła się po kościach. Ale Deinhard pamiętał. Bawiła go myśl, że choć popełnia rzecz niewybaczalną – z czego doskonale zdawał sobie sprawę – to jednak w jakiś pokrętny sposób działa na rzecz sprawiedliwości.

Wpatrywał się przez chwilę w to, co napisał, ale decyzja o postawieniu kropki na końcu przyszła mu o wiele szybciej niż poprzednim razem.

 

~*~

 

– Jak cudownie! Wspaniale! Genialnie! – wykrzykiwała markiza Henrietta, wpatrując się w przyniesioną przez policjantów paczkę kosztowności. – Tak, tak! To moja biżuteria! Ach, moje ukochane perły! Wiecie, mam je po ciotce, a ona dostała je od matki, która odziedziczyła je po babce! Jedyne takie czarne perły w tej części kontynentu!

– Niestety, to wszystko, co na razie udało nam się odnaleźć – tłumaczył się komisarz Gottwald. Niespokojnie miął w dłoniach czapkę, świdrowany wzrokiem przez Deinharda. Czuł się niepewnie, dziwnie, jakby był przesłuchiwany. Głowę by dał, że przez ostatnie kilka tygodni dziedzic Rieslingów zmienił się. Jego spojrzenie wydawało się palić.

– Nie szkodzi – odparł Deinhard, przetaczając w palcach w tę i z powrotem czarne wieczne pióro. – Mam przeczucie, że wkrótce uda się zakończyć tę sprawę.

– Chciałbym – powiedział komisarz. – Zamieszki i niepokoje na ulicach wymagają każdej sekundy naszej uwagi. Z całym szacunkiem, ale kiedy wybuchnie wojna, i tak będziemy musieli zawiesić wszystkie postępowania…

– Wojna? – wpadł mu w słowo Deinhard i zaśmiał się. – Nie będzie żadnej wojny, komisarzu. Ma pan na to moje słowo. Może pan odejść.

Komisarz Gottwald opuścił rezydencję roztrzęsiony. Z jakiegoś powodu uwierzył młodemu Rieslingowi bez zastrzeżeń. Jeśli on nie zechce wojny, to ta się nie rozpocznie.

Nie będzie miała odwagi.

 

~*~

 

Najmłodszy z synów ogrodnika był też najbardziej okrutnym i podstępnym z nich wszystkich. Deinhard zawsze to jego nie znosił najbardziej.

Berthold Aardig – napisał – zostaje osaczony w Takmork podczas próby przekroczenia granicy.

Zdanie, choć suche i krótkie, mieściło w sobie ogromny ładunek emocji. Miało drugie dno, pełne ponurych wizji lęku, bólu, panicznej ucieczki, okaleczenia, wreszcie powolnego umierania w męczarniach od rany zadanej w brzuch. Deinhard czuł, że nie musi tego wszystkiego pisać, by się spełniło. Choć nawet to nie wydawało mu się wystarczającą karą za zabicie Alfreda, nic lepszego nie zdołał wymyślić.

Atrament zakończonego kropką zdania wysychał jeszcze, kiedy chłopak sięgnął po leżący na brzegu biurka „Dziennik Rikejski”.

„DONIESIENIA DOTYCZĄCE TAJEMNYCH ZBROJEŃ JORDU POTWIERDZONE. DZISIAJ? JUTRO? WOJNA WISI W POWIETRZU” – przeczytał po raz wtóry.

– Ani dzisiaj, ani jutro – mruknął.

Spojrzał na drugą kartkę brulionu, na której widniały trzy zdania ze specjalną dedykacją dla synów ogrodnika. I wrócił do kartki pierwszej.

Mentira Aggro dostaje zawału serca podczas samotnej kolacji we własnym domu, umiera w kałuży rzygowin i moczu

Przekrzywił głowę na lewe ramię, niezadowolony z efektu. Uznał, że nie o to tu chodzi, pióro przecież może znacznie więcej niż tylko okaleczać czy zabijać. Nie, nie pióro – on.

Wstał od biurka i podszedł do okna. Zapatrzył się w krajobraz, na który niegdyś spoglądał jego ojciec.

Śmierć Mentiry Aggro sprawiłaby, że kanclerz stałaby się symbolem, jej imię widniałoby na sztandarach, podrywałoby ludzi do walki. Deinhard musiałby potem wysadzić fabryki broni i elektrownie w Jordzie, mordować kolejnych polityków i rzesze niewinnych osób. Nie, nie tędy droga. Zabijanie bez sensu jest, cóż… bez sensu.

Nie musiał się spieszyć. Wiedział, że bury kocur go jeszcze teraz nie porwie. W końcu dzięki niemu wygrał zakład. Bo Deinhard rozumiał, czemu sroka i kot przestali mu towarzyszyć. Dali mu swobodę, aby sam podjął decyzję. I podjął ją.

Miał zatem czas, który należało właściwie wykorzystać.

Co może zatem zrobić zamiast zabijania? Odpowiedź przyszła bardzo szybko – ośmieszyć. Albo zdyskredytować. Wystarczy wykazać, że kanclerz Aggro w wojnie z Rike ma jakiś interes, a wtedy Deinhard wygra grę, o której nikt poza nim nawet nie wie.

Jordeński wywiad znajduje dowody na to, że Mentira Aggro osiąga olbrzymie zyski dzięki handlowi bronią z sąsiadującym państwem Shtet.

Interwencja w domu kanclerz Aggro skutkuje nakryciem jej w sypialni w niedwuznacznej sytuacji z jej własną asystentką.

Deinhard odłożył pióro. Na razie wystarczy. Nie miał pewności, czy pióro potrafi oddziaływać aż na taką skalę, ale kot powiedział, że spełni każdą wizję, byleby była dla kogoś niszcząca.

Ta będzie.

Za kilka dni, gdy z gazet dowie się wszystkiego, czego trzeba, uderzy znowu. Wyeliminuje wszystkich jordeńskich podżegaczy, przedstawi Rike światu w jak najlepszym świetle. A za parę lat, przy odrobinie szczęścia, działając niespiesznie i z rozmysłem, sprawi, że Jord tak uzależni się ekonomicznie i politycznie od Rike, by nigdy więcej nie stanowić już zagrożenia.

W końcu byle głupek potrafiłby zabijać na odległość, tylko wypisując kolejne nazwiska ofiar. Ale do rządzenia potrzeba czegoś więcej – czasu i planu.

Deinhard dysponował obiema tymi rzeczami.

 

~*~

 

Młody mężczyzna siedział na parapecie okna w gabinecie i szkicował. Po raz pierwszy od długiego czasu czuł się naprawdę dobrze.

– Dlaczego? – zapytała sroka. To były pierwsze słowa, które wypowiedziała na głos, odkąd pojawiła się u boku Deinharda, kiedy miał pięć lat.

Zapytany wzruszył ramionami.

– Bo tak – odrzekł. – Nie zadawaj głupich pytań, wiesz przecież. Dla zemsty. Dla ojczyzny. Poza tym on ma moich rodziców. A ja zawsze chciałem poznać matkę.

– To przez niego nie masz rodziców – zauważyła sroka, mimo gorzkiej porażki zachowując kamienny spokój. – On również doprowadził do śmierci Alfreda.

– Wiem – odpowiedział Dinhard. Delikatnie roztarł palcem ołówek. – Ale on, w przeciwieństwie do ciebie, od początku dawał mi wybór. Przy tobie zawsze czułem sugestię, nacisk, przymus, aby czynić dobrze. Czy też raczej: aby czynić to, co ty uważasz za słuszne… a, wybacz, masz chyba dość skrzywione poczucie moralności. Teraz chcę zrobić coś sam. Bez podszeptów z niczyjej strony.

Spojrzał sroce prosto w oczy, ale sroki już tam nie było. W powietrzu tuż przed nim unosiło się coś nieokreślonego, tak wielkiego, że wypełniało całe pomieszczenie, zdawało się napierać na ściany i sufit, które trzeszczały pod nie do końca rzeczywistym naciskiem.

– Nie, nie sądzę, żeby czekała mnie za to nagroda, Engill – odpowiedział spokojnie na niezadane pytanie. Przez lata nauczył się rozumieć, co istota miała mu do powiedzenia. – Wiem, co tam jest. Przez cały ten czas naznaczyłeś mnie sobą dość, bym potrafił widzieć rzeczy takimi, jakie są. Więc wiem, ale nie żałuję.

Deinhard nie odezwał się więcej, a olbrzymi cień zniknął, by nigdy więcej doń nie powrócić.

 

~*~

 

Mężczyzna w garniturze zapalił papierosa. Zaciągnął się głęboko dymem. Wręcz ociekał satysfakcją.

Sroka zeskoczyła z barierki balkonu, w locie przemieniając się w świetlistą, zwiewną, wysoką na niemal dwa i pół metra postać.

– To oszustwo – powiedziała. Wciąż była spokojna i tylko Bóg jeden mógł wiedzieć, jakie emocje się w niej kotłowały.

– Och? – Mężczyzna w garniturze wydmuchnął w niebo kółko z dymu. – To ty pierwszy zacząłeś oszukiwać, kiedy przywiązałeś się do chłopaka na całe życie.

– Jestem tylko stróżem.

– Tak, tak, jasne. I zupełnym przypadkiem nasiąknął tobą, bo przecież żaden śmiertelnik nie zniesie obecności takich jak my, nie popadając w obłęd, prawda? – Mężczyzna uśmiechnął się drwiąco. – Mam pewną teorię na ten temat. Sądzę, że skoro masz o zwierzętach mniemanie o niebo wyższe niż o ludziach, coś z tego na niego przeszło. I ponieważ objawiłeś się dopiero, kiedy miał pięć lat, zdążył pokochać ojca dość, by żadna, nawet nadprzyrodzona siła, nie mogła tego zniweczyć. Piękne, nieprawdaż? Miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący, wasze słowa! Nie sądzisz, że to piękny cytat?

Skrzydlaty nie odpowiedział. W jego dłoni pojawił się zarys płonącego słusznym gniewem miecza. Trwało to jednak ledwie mgnienie oka, a po chwili postać znów skurczyła się do rozmiarów sroki i odleciała hen, w siną dal.

Mężczyzna w garniturze strzepnął popiół, który natychmiast został uniesiony przez podmuch wiatru. Rzucił niedopałek na posadzkę balkonu i przydepnął go. Przeciągnął się, poprawił kołnierzyk koszuli, upewnił się, że nowe, błyszczące wieczne pióro tkwi w wewnętrznej kieszeni marynarki. Wszystko było tak, jak powinno.

Obrócił się w miejscu i zniknął. Jego praca tutaj dobiegła końca. Młody Deinhard Riesling wprawdzie nie dopuścił do kolejnej wojny pomiędzy Rike a Jordem, lecz niewielka to była cena w zamian za jego potężną duszę, która jeszcze wiele nieszczęść mogła sprowadzić na ten świat.

Bo zawsze gdzieś toczy się jakaś wojna.

Koniec

Komentarze

Tragedia. W sensie klasycznym, przemiany kogoś dobrego i niewinnego w drania pierwszej wody, bo kompozycyjnie jest całkiem zgrabnie. Nastrojowy tekst – czuć fin de siecle, mimo zmyślonych nazw. Polemizowałabym z zawartą w nim filozofią, ale skoro wypowiadasz ją ustami diabła, przypuszczam, że sama myślisz inaczej, więc czepię się tylko tego, że anioł stróż Deiharda jest taki natarczywy – a może jemu tylko tak się wydaje? Język i styl dałoby się podszlifować, i co do koni – przykro mi, ale o ile wiem, przy złamaniu nogi zwierzaka się dobija, bo szanse wyleczenia są mizerne. No, i lepiej nie mierzyć niczego w opowiadaniu metrami (łokciami czy innymi tam), a porównać z czymś innym (dotykał głową powały, górował nad innymi itp.).

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

No, i lepiej nie mierzyć niczego w opowiadaniu metrami (łokciami czy innymi tam)

W świecie findesieclowym – można jak najbardziej, aczkolwiek ten konkretny tekst jest – na oko, bo nie zdążę już dziś przeczytać szczegółowo – osadzony na tyle w generic fantasylandzie, że może istotnie niekoniecznie. Ale łokcie to z kolei za staroświeckie na ten świat.

http://altronapoleone.home.blog

Dlaczego nie podoba mi się podawanie dokładnych wymiarów różnych rzeczy (i odliczanie czasu) zilustruję anegdotką:

Na sali sądowej oskarżyciel pyta świadka – W jakiej odległości od miejsca wypadku świadek się znajdował?

– Osiem arszynów i piętnaście werszków (było to w czasach jaśnie nam panującego cara).

– Jakim sposobem świadek może to wiedzieć tak dokładnie?

– Wiedziałem, że jakiś idiota mnie o to spyta, więc sobie zmierzyłem.

 

Zaznaczam, że podobnie działają na mnie programy o gotowaniu, w których facet twierdzi, że wsypuje 235 gramów mąki, 3 gramy cukru i 0,06 grama esencji waniliowej i nie odmierza tego nawet łyżką, tylko wsypuje ze słoika. Robot jakiś?

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Ach, ja wczoraj po nocy źle zrozumiałam, a wzięło się to z tego, że część czytelników uważa, że w ogóle system metryczny w czymkolwiek, co nie dzieje się współcześnie, nie pasuje… I zrozumiałam “metry nie, łokcie tak” :D Na trzeźwo, a raczej wyspanie zgadzam się z Tobą całkowicie.

http://altronapoleone.home.blog

Też się zgadzam odnośnie miar…

 

A jeśli chodzi o tekst – ​wyjątkowo klimatyczny, magiczny i wciągający. Przemiana bohatera, jak dla mnie, ma znaczenie symboliczne, pokazuje pewne smutne, ale że nie tak rzadko prawdziwe mechanizmy rządzące ludźmi i światem.

Bardzo ładnie napisane, obrazowo, nic mi nie zgrzytało. Mimo długości przeczytałam z przyjemnością. Klikam :)

Zacznę od kilku drobiazgów, bo trafiły się (też) na początku, a później już fabuła mnie wciągnęła i nie zwracałem za bardzo uwagi.

Mężczyzna zaciskał usta w wąską kreskę. Wodził niespokojnym wzrokiem tam i z powrotem wzdłuż płonącego widnokręgu.

– Ekscelencjo? – Z zadumy wyrwał go głos lokaja. – Czy życzy pan sobie jeszcze herbaty?

Mężczyzna uśmiechnął się krzywo. Żadna wojna nie potrafiłaby zburzyć spokoju starego sługi. Przeżył ich już trzy.

Dwa kolejne zdania od tego samego słowa i ust.

– Paniczu Deinhard! – zawołał lokaj. – Niechże panicz uważa na schodach. Zresztą powinien panicz już od dawna leżeć w łóżku.

Chłopiec uśmiechnął się promiennie.

– Niebo się błyszczy – zauważył, wdrapując się na parapet. Sroka przysiadła mu na ramieniu. Była wyraźnie niespokojna, co chwila wydawała z siebie krótkie skrzeki i biła powietrze skrzydłami. – I brzmi. Czy będzie buzia?

– O tak, paniczu – westchnął Alfred, zerkając na krwawiący horyzont. – Prawdziwa nawałnica.

– Nie lubię buź – oświadczył chłopiec, zeskakując z powrotem na karmazynowy dywan. – Możesz zrobić tak, żeby jej nie było? Obiecuję, że wtedy pójdę spać!

– Bardzo bym chciał, paniczu, ale obawiam się, że tej burzy nie da się uniknąć.

Chłopiec obejrzał się przez ramię. Nie sprawiał wrażenia przestraszonego, raczej niezadowolonego z faktu, że coś idzie nie po jego myśli.

– Tatuś będzie potrafił – orzekł.

Osobiście nie lubię “przeciągania” dialogów czynnościami gębowymi. Zwłaszcza, gdy następują często po sobie.

 

Temat diabła przewijał się już w Twoich opowiadaniach, więc liczyłem na jakieś urozmaicenie przybysza. ;)

Cisza była jakby głośniejsza niż przedtem.

Coś mi się nie wydaje, przeinaczenia nie zawsze są dobre.

 

Jednak to nie są poważne rzeczy. Bo samo opowiadania zaś, bardzo mi się podobało. Prosty, ale dobrze przestawiony świat, wszystko ma swoje miejsce. Bohaterowie charakterystyczni, wyraziści, nawet drugoplanowi, jak trójka synów ogrodnika. Swoją drogą, dobra wstawka ze scenką męczenia koteczka…

To, co najbardziej przykuło moją uwagę, to sroka i bury kot. Dlatego przejdę od razu do finału. Sztampowy i zbyt standardowo cięty ten pomysł ze świetlistą postacią i do tego gorejącym mieczem. Spore rozczarowanie. Liczyłem, że ostatnia dyskusja rozegra się właśnie między sroką i kotem, tak charakterystyczne były to postacie. Bardzo drobiazgowo i realistycznie je zrealizowałaś, aż szkoda. Finał do zmiany (kiedyś).

Zapamiętałem ciekawe zdanie.

Nie będzie miała odwagi.

Fajny kontekst, nie spotkałem się z takim.

Może wolałbym odejście Alfreda z większym przytupem, mógł zabrać ze sobą jednego ze złodziei? Ale to już takie gdybanie, niewiele wnoszące.

Podsumowując, hrabiowska historia z diabłem i wojną w tle, płynnie i wartko zrealizowana. Usatysfakcjonowany jestem lekturą.

 

Dzięki wszystkim za wizyty!

 

Tarnino, moim celem było pokazanie anioła jako niefajnego, natarczywego właśnie gościa.

Styl i język zawsze można doszlifować, ze świecą szukać tekstów idealnych ;)

Co do konia – masz rację, niemniej moim zamysłem było to, że ulubieniec Deinharda nie ma biegać po wypadku w wyścigach, tylko dożyć starości gdzieś na jakimś pastwisku. No ale zrozumiałe, że czytelnik nie siedzi w mojej głowie.

No i w sumie zgadzam się też co do tego, że lepiej jest obrazowo oddać rozmiar czegoś niż podawać metry/łokcie. Ale tu już kombinować nie będę (z braku czasu, nie chęci).

 

drakaino, mam nadzieję, że w wolnej chwili przeczytasz opowiadanie i dasz znać, co o nim sądzisz.

 

katiu, bardzo się cieszę, że Ci się podobało i że uważasz, że tekst jest klimatyczny i dobrze napisany. Jak napisałam w przedmowie, to jeden z moich ulubionych tekstów, więc tym bardziej się cieszę, jeśli i innym się podoba ;) No i dzięki za klika.

 

Darconie, Tobie też dziękuję za kilk. Te nieszczęsne powtórzenia postaram się anihilować w wolnej chwili. Aż wstyd mi za tego przybysza. A nad czynnościami gębowymi w dialogach się zastanowię, muszę to sobie przeczytać jako całość.

Ale głośną ciszę zostawię, chyba że ktoś jeszcze zwróci na nią uwagę (sam, nie dlatego, że Ty ją wymieniłeś. Taki uparciuch ze mnie ;p).

Nad finałem się zastanowię, jeśli aż tak bardzo Cię zabolał. I tak często wpadam w sztampę, więc jeśli mogę jej uniknąć…

Niemniej cieszę się, że at the end of the day jesteś usatysfakcjonowany lekturą. Zwłaszcza że moje dotychczasowe teksty raczej Cię do siebie chyba nie przekonywały. Dzięki za głos do nominacji ;)

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Interesująco pokazana walka o duszę panicza. Anioł też fajny, bo nie stereotypowy. Coś jest z tym brakiem miłości… No i wychodzi ładny paradoks, że to diabłu zależało na gorących uczuciach człowieka.

Faktycznie, ładnie rozbudowałaś bohaterów. Synowie ogrodnika bardzo dobrze wyszli. Widać Twoją miłość do kotów.

Akcja rozkręca się wolno, ale potrafi wciągnąć.

Napisane dobrze, ale to wiadomo.

Spoglądał w stronę zachodzącego słońca, wspominając, jak nie tak dawno temu oglądał z okien tej samej rezydencji zupełnie inną czerwoną łunę.

A to brzydko wygląda.

Babska logika rządzi!

Finkla, właśnie to chciałam osiągnąć, pokazać anioła i diabła w odrobinę odwrotnych, przewrotnych rolach ;)

Spoglądanie zmienię.

Dzięki za wizytę, cieszę się, że dało radę wciągnąć i że postacie wyszły niezłe.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

“Notatnik śmierci” wersja renesansowa :) Jeśli nie widziałaś tego anime – polecam :) Tylko zaklinam, nie oglądaj amerykańskiej wersji filmowej!

A teraz do rzeczy. Tekst całkiem niezły, fajnie się go czytało, tylko czegoś zabrakło. A tym czymś było ciekawsze spojrzenie na walkę o duszę chłopaka. Dystyngowany, mogący “wszystko” diabeł kontra ledwo widoczny i raczej wkurzający niż pomagający anioł – raczej nic, co by mi zapadło w pamięć. O wiele lepiej wypada tutaj Deinhard, jako żywo kojarzy mi się z Lightem (bohaterem Notatnika). Inteligentny, o sporym poczuciu sprawiedliwości i także powoli staczającym się w mrok. Na szczęście nie tak narcystyczny (chyba) ;)

Cała otoczka językowa mi nie przeszkadzała, a świat przedstawiony wyszedł nawet-nawet. Ogółem te części na plus.

Podsumowując: trochę miałem deja vu, ale cały koncert fajerwerków na plus za historię, bohatera i tło. Kliczek się należy.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Bardzo dobre opowiadanie. Myślę, że nie powinnaś mieć wyrzutów sumienia, że to Twój ulubiony tekst. Motyw diabła dosyć utarty, ale podany w nowy i bardzo ciekawy sposób. A mówią, że wszystko już było! Oczywiście żal, że główny bohater upada tak nisko i kończy niewiele lepiej niż rodzicie, niczym utracona niewinność. Tekst ciekawie pokazuje przeobrażenie i jak wpływa na na ludzi otoczenie i osoby (lub stwory ;)). 

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

NoWhereMan, oczywiście znam Death Note’a, niemniej to nie on był dla mnie inspiracją do napisania tego opowiadania. Jeśli Deinhard kojarzy Ci się z Lightem to mimo wszystko słabo, Light to był niezły psychol ; p

Dobrze, że historia mimo wszystko wypadła dobrze, jeśli choć trochę dobrze się bawiłeś przy lekturze, to wszystko jest na swoim miejscu. Dzięki za klik!

 

Morgiano, cieszę się, że uważasz opowiadanie za dobre. Może nie do końca moje ulubione, ale jedno z trzech najbardziej ulubionych na pewno, mam do niego potężny sentyment ;) Myślę, że Deinhard sobie poradził z ciężarem, który przyjął na swoje barki. Dzięki za głos do Biblioteki!

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Nie zauważyłam szczególnej przemiany Deinharda, a już z pewnością nie powiedziałabym, że chłopiec stał się złym człowiekiem. Jak na dziecko, które nie poznało mamy, a w wieku pięciu lat straciło ojca, moim zdaniem radził sobie całkiem nieźle i nie przypuszczam, że działo się tak za sprawą sroki czy burego kota.

Uważam, że w scenie dręczenie rudego kotka przez synów ogrodnika, Deinhard zachował się nie jak ktoś dobry, a raczej jak ktoś normalny; ewidentnie źli byli dręczyciele.

Kiedy po kilku latach synowie ogrodnika dopuścili się przestępstwa, z zabójstwem włącznie, nie winiłabym bohatera za to, że pałał rządzą zemsty. A skoro zawiodła i policja, i legalne sposoby złapania sprawców, chłopak skorzystał z danych mu możliwości by wyegzekwować sprawiedliwość. Przy okazji, w obliczu narastającego międzynarodowego konfliktu, postanowił zapobiec wojnie.

Myślę, że gdyby podobną szansę dał mu nie kot-diabeł, a sroka-anioł, Deinhard na pewno by z niej skorzystał, ale czy przez to stałby się lepszy…?

Opowiadanie jest napisane wyjątkowo porządnie, co sprawiło, że lektura tej zajmującej historii była wielką i satysfakcjonującą przyjemnością, tym bardziej, że riesling jest moim ulubionym winem, wiec opowiadanie, którego bohaterami są Deinhard Riesling oraz Hensel Riesling, nie mogło nie przypaść mi do gustu.

Zastanawiam się, Joseheim, co Cię natchnęło do tak osobliwego wykorzystania nazw trunków?

 

De­in­hard sta­nął na nogi, uważ­nie roz­glą­da­jąc się… –> Czy możliwe, aby Deinhard stanął inaczej, nie na nogi?

 

nie­któ­rzy byli rów­nie bla­dzi, co ich pan… –> …nie­któ­rzy byli rów­nie bla­dzi, jak ich pan

 

Tusz za­koń­czo­ne­go krop­ką zda­nia wy­sy­chał jesz­cze… –> O ile się nie mylę, w piórze był atrament, nie tusz.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

– Czego też ten szmatławiec nie wymyśli – wymruczała markiza Henrietta, plując dookoła okruszkami bajgla. Nie miała zbyt wysokiego mniemania o „Dzienniku Rikejskim”.

Nietrudno się tego domyślić z wypowiedzi markizy.

 

A to rozpraszały go dźwięki dochodzące zza otwartego okna, a to ktoś, kto przechodził akurat korytarzem, a to wreszcie kot, który bawił się, grzechocząc jakimś przedmiotem po parkiecie.

Dziwne zdanie. W wersji bez “kto” i “który” wygląda IMO schludniej, bo jest mniej kombinowania i wszystkie składowe zdania są wtedy podobne morfologicznie.

 

Jednak minęły kolejne dwa tygodnie, policja robiła, co mogła, Cercare Lete robił to, czego nie mogła, i dalej nic się nie wydarzyło.

Rewelacyjne zdanie!

 

 

Diabeł i wieś w opowiadaniu Joseheim? Nie może być! Cieszę się, że wzięłaś sobie do serca moje nieśmiałe uwagi, aby zmieniać scenerię od czasu do czasu, wszak zamiast wieśniaków mamy tutaj arystokratów. Cieszę się z małych rzeczy, naprawdę. :p

Nie będę ukrywać, że mi się nie podobało. Nie dlatego, że źle napisane, bo napisane bardzo dobrze. Nie podobało mi się, bo mam wrażenie, że taką opowiastkę widziałem już w mniej lub bardziej zmienionej wersji niezliczoną liczbę razy.

Nie podobało mi się, bo ten Twój diabeł jest piekielnie ;) określony. Pokazując tę postać, nawet nie silisz się na jakąkolwiek szarość. Diabeł może zrobić co chce i nic go nie limituje. Ściąga sobie dusze do piekła, niezależnie od kosztu, bo tak. Na cwaną próbę Deinharda, który chciał zrobić mu krzywdę, reaguje oświadczeniem, że jest nietykalny. Krótko mówiąc, diabeł jest przezajebisty i zły tylko dlatego, że jest diabłem. Nudzi mnie to przeokropnie.

Nie podobało mi się, bo Twój anioł wygląda, jakby był pomiędzy postaciami tylko z przyzwoitości, jako niby przeciwwaga dla diabła. W istocie cały ten anioł nic nie może, mało tego odzywa się raptem w końcówce, że no w sumie, to mógłbyś się trochę ogarnąć, Deinhard, z tą czarną magią. Dzieciak mu każe spadać, a on spada. No ręce mi opadły. To po co on tam był cały ten czas? Jak na dekorację, strasznie dużo znaków zajmował. Postać sroki podobała mi się, kota mniej, bo bardziej wyświechtana, niemniej ten zwierzyniec miał swój urok. I wtedy dotarłem do finału z mrocznym panem w garniaku (co nie było aż takim policzkiem, wszak zdążył się już pojawić i zrobić kiepskie wrażenie wcześniej) i z monumentalną personą objuczoną płonącym mieczem. Klisza kliszę pogania.

Nie podobał mi się główny bohater. Zajebistość diabła udzieliła się i jemu – jest szalenie inteligentny na swój wiek, mrukliwy, ma celne riposty, ma się za lepszego od innych. I tak dalej. Taka kreacja postaci też trąca myszką. Do tego zamazuje kompletnie obraz przemiany, jaka chyba miała tu zajść – z dobrej osoby w złą. Pominę już fakt, że określanie postaci jako “dobre” lub “złe”, jest dobre w bajkach czy innych Bibliach, a mnie szlag trafia, gdy autor stawia na taką zero-jedynkowość. Moim zdaniem Deinhard nigdy nie był dobry – zaczynał od poziomu co najwyżej neutralnego. Uratowanie kota przed głupimi dziećmi, to nie przejaw dobra, lecz normalności właśnie.

Podobały mi się natomiast postaci poboczne – tak Albert jak i markiza wypadli pełnokrwiście i byli wartościowymi elementami scenografii. Aż chciałoby się rzec, że szkoda, że pełnili w sumie tak niewielką rolę.

 

PS. I trochę śmiechłem, że stolica Jordu nazywa się “stolica”. To było zamierzone?

Dobrze napisane, ale w sumie czyta się bez emocji. Mnie tam obojętne było, czy Deinhard przejdzie na jasną, czy na ciemną stronę mocy, czy w ogóle co zrobi. Całe tło opowiadania, polityka, jakieś wojny – bezbarwne.

 

“Nawet do głowy mu nie przyszło, że dużo ryzykował, stając w pojedynkę przeciwko kilku oponentom”> “oponent” – nie pasuje do określenia kilku smarkaczy, no chyba żeby prowadzili jakąś dyskusję, a oni nawet nie wydali głosu z paszczy.

 

“Zwierzę zaśmiało się wesoło” – jak się śmieje kot? I to jeszcze wesoło?

Jeszcze gdzieś tam nazwałaś kruka ścierwojadem, co było mocno obraźliwe wobec kruka. Kruki są wszystko jedzące, padlinę oczywiście też, ale ścierwojadami nazywa się raczej ptaki żywiące się wyłącznie padliną.

Ładne, podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Przepraszam za nieobecność. Dziękuję wszystkim za wizytę i lekturę!

 

Regulatorzy, cieszę się, że opowiadanie Ci się podobało i że motywacje/zachowanie bohaterów nie zgrzytały, tylko wydały się w miarę wiarygodne.

Co do imion i nazwisk bohaterów… cóż, pewnego pięknego wieczoru siedziałam sobie w bardzo miłym towarzystwie popijając wino i stwierdziłam, że Deinhard Riesling brzmi tak epicko, że po prostu muszę kiedyś nazwać jakąś postać w ten sposób ;) No a kiedy przyszło do nadawania imienia ojcu bohatera, nie mogłam nie zachować konsekwencji.

Dzięki Tobie poznałam różnicę między tuszem a atramentem, dziękuję ;D

 

MrBrightside, niestety to nie tak, że wzięłam do serca Twoje uwagi, by zmienić scenerię, bo to bardzo stare opowiadanie, w sumie to było moje pierwsze z “diabłem i wsią” ever ;)

Nie pozostaje mi nic innego jak przełknąć z godnością, że Ci się nie podobało ;) Przyjmuję na klatę wszystkie zarzuty o to, że “to już było”, że diabeł typowy itp. Dodam tylko, że wcale nie zamierzałam pokazywać przemiany Deinharda z dobrego w złego. Zgadzam się w 100% (z Tobą i Reg), że np. ta scena z kotkiem nie miałam pokazać, jaki to młody panicz jest dobry, tylko miała pokazać, że synowie ogrodnika nie są dobrzy.

Dobrze chociaż, że postacie poboczne i zwierzyniec miały swój urok ;)

A co do nazw – tak, absolutnie. Zdecydowana większość zastosowanych nazw to po prostu słowa w różnych językach określające konkretne cechy/zjawiska które miały się z danymi rzeczami kojarzyć ; p

 

Agroeling, przynajmniej fajnie, że dobrze napisane, nawet jeśli treściowo nie przypadło Ci do gustu.

No popatrz, nie miałam pojęcia, że słownikowo “oponent” dotyczy przede wszystkim dyskusji. Stosuje się to tak często w innych przypadkach, że zawsze wydawało mi się, że to zwyczajnie synonim do przeciwnika.

Ścierwojada poprawię, ale śmiejącego się kota zmieniać nie będę. W końcu to nie był zwykły kot ;)

 

Anet, cieszę się bardzo, dzięki ;)

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

No tak, inspiracja rzeczywiście godna opowiadania. ;D

 

Dzięki Tobie poznałam różnicę między tuszem a atramentem, dziękuję ;D

Tuszę, Joseheim, że nigdy nie próbowałaś malować rzęs inkaustem… ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

W ogóle niewiele razy próbowałam, więc kompletnie się na tym nie znam, ale uwaga zaiste słuszna ;D

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Opowiadanie ma świetnie zbudowany klimat, więc czytałem z dużym zainteresowaniem, czekając, jaki będzie koniec. Ten niestety trochę mnie rozczarował. Po pierwsze, szybko upewniłem się, że Deinhard ulegnie wysłannikowi piekieł, stąd jego ostateczna decyzja nie wzbudziła ani zaskoczenia, ani większych emocji. Poza tym, jak ktoś już wspomniał, ostatnia rozmowa dwóch duchów lepsza byłaby w ich zwierzęcych wcieleniach (które skądinąd uważam za świetny chwyt i bardzo mi się podobały), a nie tak klasycznie – diabeł w wersji noir, anioł z mieczem.

 

Reasumując – duża przyjemność z lektury z lekkim niedosytem na końcu.

Światowiderze, wielkie dzięki za wizytę i komentarz. Rozumiem, czemu końcówka pozostawiła niedosyt (może w przyszłości coś tu pogrzebię…), niemniej cieszę się, że jest klimat i że jednak przeczytałeś z zainteresowaniem.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Ja również miałem ostre skojarzenie z Death Note :-)

 

To, co mi się w opowiadaniu spodobało, to przedstawienie anioła stróża jako dość nachalnego bytu. Chce dobrze, ale nie potrafi dotrzeć do chłopca, a dobrymi intencjami wiadomo co jest wybrukowane. Z kolei diabeł jest diabłem, klasycznym, choć ślicznie skoconym: podsuwa okazję, nakłania poprzez danie kuszącej możliwości, wręcz wykorzystując odwołanie się do wyższych wartości. I ta niejednoznaczność najbardziej stanowi o sile tekstu: Czy makiawielizm, w który osuwa się chłopiec, rzeczywiście można usprawiedliwić celem? Czy zemsta z bezsilności, tak przecież ludzka, faktycznie jest najlepszym rozwiązaniem? I czy faktycznie pozwala “przepracować” ból straty kogoś bliskiego? Czy klasyczny dylemat dobra ogółu nad dobrem jednostki można tak jednoznacznie rozwiązać, w zależności od nabytego w dzieciństwie wzorca? Czy nie jest to arogancja pewnego rodzaju, uznawać lub przyjmować prawo do decydowania o życiu innych bez pamiętania o serwilistycznym charakterze takiej władzy? Uzurpowanie sobie – z wykształcenia, urodzenia lub choćby poczucia własnej wartości – prawa do przewodzenia bez jawnego wotum zaufania ze strony prowadzonych? I z drugiej strony – dająca pokój efektywność czy wiecznie ryzykowne poszanowanie reguł? Frommowska ucieczka od wolności czy ideały samorządnej wspólnoty?

 

Bardzo wiarygodnie poprowadzona postać młodego chłopca, który znajduje własne odpowiedzi na dręczące go troski lub wątpliwości i która nadal zostawia cień wątpliwości: czy mimo swoistego sojuszu z diabłem protagonista jest zły? Czy postąpiłby inaczej, gdyby dostał taką możliwość od swego anioła stróża? 

 

Polizałaś tym opowiadaniem Dużych Zagadnień, nie tracąc jednak perspektywy i paradygmatu konkretnej historii, konsekwentnie doprowadzonej do końca. Mi się.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Psycho, przepraszam, że odpisuję dopiero teraz.

Słowo daję – Twój komentarz jest o wiele mądrzejszy od mojego opowiadania! ;) Cieszy mnie niezmiernie, że znalazłeś w nim aż tyle zalet i znaczeń, nawet nie wiedziałam, że niektóre tam są ; p (Nigdy w życiu nie użyłam słowa serwilistyczny!) Aczkolwiek, skoro o tym mowa, zawsze ciekawiło mnie zagadnienie tego, jak ludzie posiadający wysoką pozycję (czy to z urodzenia/z racji bogactwa czy innego powodu) patrzą na ludzie tej pozycji nie posiadających… Pewnie mam marne wyobrażenie na ten temat, ale zagadnienie uważam za wielce interesujące.

W każdym razie bardzo się cieszę, że tekst przypadł Ci do gustu. Dzięki, że znalazłeś chwilę, by tu zajrzeć i obszernie skomentować, a także dzięki za głos w miesięcznym wątku ;)

 

Z całkiem innej beczki – Psycho, co się stało z opowiadaniem, które w zamierzchłych czasach przysłałeś na Kawkę? Pytam, bo było świetne. Mam nadzieje, że gdzieś się przydało, a nie że kurzy się na dysku?

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Kawkowe – czeka na przeróbkę od dwóch lat; życie mnie dopadło, ale ma obiecane przychylne oko o ile przysiądę do tekstu. Z pisaniem jak z winem, czas mu służy ;-) Nie zgubi się.

 

Pamiętasz sformułowania typu “czlowiek nawykły do wydawania rozkazów/poleceń”? Do tego ludzi się wychowuje i/lub szkoli, ale kluczem jest doświadczenie. Niezależnie od wieku. Niektórzy bardzo naturalnie wskakuję w rolę przywódców, inni wiecznie się z nią ścierają. Spojrzenia ‘w dół’, z tego co obserwuję, zależą od baaardzo wielu czynników ale było jakiś czas temu takie świetne ćwiczenie, które wykazało, że wielcy przywódcy historyczni byli socjopatami. Ba, ta socjopatia jest niezbędna, aby mogli być wielcy, by mogli traktować ludzi, miasta, narody jak pionki na szachownicy.

Więc obawiam się, że często patrzą na tych władzy pozbawionych bez emocji, zależnie od swojego własnego poziomu naturalnej lub nabytej socjopatii. Nie zawsze tak jest, ale właśnie – często.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Psycho, jeśli chodzi o Kawkowe, to i ja chętnie bym je sobie odświeżyła, jeśli będziesz chciał jak już do niego wrócisz ;)

 

Co do ludzi wychowanych w pewien sposób właśnie czytam książkę (typowe young adult, więc to żadna poważna lektura), gdzie właśnie jeden z bohaterów to taki typowy młody bogaty chłopak i w sumie to też jest fajnie pokazane, jak np. traktuje kwestię pieniędzy, których ma jak lodu, jak się zwraca do innych ludzi w sumie jak mu ciąży to, że często zachowuje się niegrzecznie, mimo że nie rozumie, co takiego źle powiedział. Nawet w takim aspekcie to ciekawe zagadnienie.

A socjopatia to już w ogóle mega interesujący temat. Muszę kiedyś przeczytać jakąś porządną książkę psychologiczną…

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Bardzo porządne wykonanie klasycznego jednak pomysłu. Bo o tym, że dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane pisało już wielu, od Goethego po Mario Puzo. Motywów faustowskich jest tu zresztą sporo: zakład o duszę między Dobrem i Złem, skręcenie karku, jako sposób przyspieszenia poboru zapłaty, nawet ten element prawdziwej emocji, jako czegoś co stanowi pokusę i co podpisuje wyrok.

Zabrakło mi właśnie oryginalności, a to głównie dlatego, że tę oryginalność zamarkowałaś, ale jakby zabrakło Ci konsekwencji. Bo ciekawa jest ta postać czarno-białej sroki, jej nieoczywistość (przynajmniej do momentu przemienienia) i refleksje o jej wpływie na osobowość bohatera (łącznie z odwołaniem do tytułowego cytatu – tu poruszasz coś mocnego, ale nie rozwijasz pomysłu). Drugiej stronie już brakuje podobnej dwuznaczności – zarówno jeśli chodzi o wcielenia (ludzkie i zwierzęce) jak i motywacje jest dość sztampowa. W ogóle kusiłoby, skoro tworzysz własny świat, oderwać się od schematu chrześcijańskiego i poszukać innych analogii dla diabła czy piekła.

Językowo bardzo ładnie i płynnie. Spodobało mi się, podobnie jak Darconowi:

Nie będzie miała odwagi.

Ale fajnie też wypadło:

Nie, ale specjalnie dla ciebie każę go wykuć, jeśli sprawi ci to różnicę

Bardzo sugestywny opis pożaru w stajni.

Kompozycyjnie czepiałbym się rozbudowanego prologu, lepiej by chyba wypadł w postaci pojedynczego rozdziału – drugiej sceny obserwowanej oczyma Deinharda. Troszkę zamieszania tworzy scena, w której bohater pierwszy raz słyszy głos kusiciela, a na jego ramieniu siedzi sroka. W pozostałych scenach do kontaktu z którymś ze zwierząt jest jednak konieczna jego bezpośrednia obecność. Zwróciłem też uwagę na postać prywatnego detektywa, wprowadzonego do opowieści i chwilę później porzuconego bez większego pożytku (choć doceniam jego personalia, to chyba krewny mojego Olvido ;).

Nadrabiam komentarz. 

Tekst czytałam jakiś czas temu, ale wiecznie coś nie pozwalało mi wrócić z komentarzem. Dzięki temu jednak opowiadanie przeszło test pamięci śpiewająco. Nie muszę zaglądać do tekstu, żeby pamiętać i klimat, i nieziemską parkę, i postać Deinharda. 

Przyznaję, że najpierw się martwiłam o anioła, ale z czasem zaczęłam coraz mniej go lubić, a sympatię zyskiwał diabelski kot. Podobało mi się w nim, że nie przymuszał, ale dawał wybór, stawiał na wolną wolę. 

Chłopaka wykreowałaś świetnie. Jest tak perfekcyjnie zimny, ale przecież nie całkiem bezduszny i zdecydowanie nie zły. 

Jak się zastanowić, to upływ czasu ma jeszcze jedną zaletę – zapomina się o ewentualnych drobiazgach, które w trakcie lektury gdzieś tam mogły wpaść w oko i zakłuć ;) Pozostaje wyłącznie wrażenie ciekawej, wciągającej opowieści. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Zacznę dyskusję od nawiązania nie do tekstu, a do komentarzy pod nim, o miarach i wagach traktujących. Ale nie będę się rozpisywał w tej materii zanadto, bynajmniej. Powiem tylko tyle, że próby odzierania wszechwiedzącego narratora z wszechwiedzy są w mojej opinii zwyczajnie nietrafione i nielogiczne; podobnie zresztą jak porównywanie takiego narratora do kucharzy w telewizji czy ruskich chłopów pańszczyźnianych.

Co nie zmienia oczywiście faktu, że porównania i przyrównania wypadają – zazwyczaj, bo nie zawsze – po prostu lepiej, bardziej obrazowo, tu jest racja.

 

Opowiadanie postrzegam przede wszystkim jako swoisty hołd, ale też i próbę – zupełnie, moim zdaniem, udaną – wejścia w dialog z Death Note, którą to mangę (albo, jak w moim wypadku, anime), jak Cię znam, chapnęłaś niczym młody pelikan.

Sam koncept, mimo kilku kosmetycznych różnic, jest niezwykle podobny, a i bohater, ewidentnie obdarzony geniuszem, a do tego postawiony praktycznie pod tą samą ścianą, co Yagami, również budzi mocne skojarzenia (szczególnie, że jego kompas moralny wskazuje ten sam kierunek, co kompas Kiry), ale nabrałem czegoś, co mogę nazwać pewnością, iż faktycznie mam do czynienia z tekstem, nazwijmy to, inspirowanym Death Note, chyba dopiero po przeczytaniu tego fragmentu:

W końcu byle głupek potrafiłby zabijać na odległość, tylko wypisując kolejne nazwiska ofiar. Ale do rządzenia potrzeba czegoś więcej – czasu i planu.

Generalnie jest to bodaj najfajniejszy – i to na kilka różnych sposobów – kawałek całego opowiadania. Właśnie jako nawiązanie do mangi, ale też – i to chyba przede wszystkim – jako pokazanie jej języka, a zarazem pójście dalej i to nie o jeden, a o dwa, może nawet trzy kroki. Widzę tu bowiem logiczne, sensowne i bardzo ciekawe rozwinięcie pomysłu w coś nowego i naprawdę fajnego, z mega potencjałem.

(Natomiast jeśli to Twój własny, nieskażony japońszczyzną koncept, to tym bardziej gratulowanie)

Poza tym jest to po prostu ładny fragment.

 

Gdybym miał określić tekst jednym słowem, powiedziałbym: “dojrzały”. Trochę ciężki i może zbyt poważny, fakt, ale przy tym przemyślany, z nieźle wyważonymi akcentami (choć nie wszystkimi) i dobrze skrojonymi bohaterami, a do tego napisany naprawdę porządnie. Albo nawet nie tak: może i nie nazwałbym tego opowiadania prawdziwą ucztą dla oczu i duszy; nie odczułem tego uderzenia zazdrości spod egidy: “Kurwości, ja też chcę tak pisać!” (tylko nie sprzedaj mnie staremu, że Ci tu przeklinam ;), ale też i daleki od tego wrażenia nie byłem. Szczególnie, że niektóre fragmenty jednak zrobiły robotę.

 

Dobra, doczepię się jeszcze tego nieszczęsnego Stróża, którego chyba już Ci tam wytykano (szybko znudziło mnie czytanie komentarzy, więc głowy nie dam), a który jest zdecydowanie najwyraźniejszym dysonansem w całym tekście, i lecę dalej.

Generalnie z tym Stróżem problem wcale nie polega na tym, że gość, jest ciulatym aniołem. Bo nie jest. A w każdym razie ja tego nie widzę. O jego zamiarach wadach, postępowaniu, etc, wiem tak naprawdę tylko tyle, ile ten czy ów wprost powiedział. Z tekstu to natomiast zupełnie nie wynika. A mówiła pani od polskiego: show, not tell. Oj mówiła.

Mówiąc wprost, dla mnie Engill był po prostu absolutnie, całkowicie, zupełnie nijaki. I gdyby nie diabeł, którego trzymał swoją obecnością w impasie, byłby w tym wszystkim też i doskonale zbędny.

Naprawdę nie odczułem, żeby w jakikolwiek sposób oddziaływał na swojego podopiecznego, o tym przymuszaniu go do czynienia dobra (jakiejś wersji dobra) nawet nie wspominając. Jak dla mnie, gość tam po prostu był i tyle.

No i nie połapałem się też w końcowej wymianie zdań między Złym a Być-Może-Dobrym. Nie wiem, co ma przywiązywanie się anioła do człowieka wspólnego z miłością względem zwierząt i miłością do ojca, szczególnie w kontekście anielskiej porażki i miedzianych cytatów. Próbuję to sobie w poskładać w coś sensownego – mając na uwadze wzmiankę o tym, jakoby anioł chciał chłopaka wyprać z emocji, pozbawić go serca i duszy (ale dlaczego?) – jednak nie potrafię.

Brakło mi też wyjaśnień, np. uzasadnienia, dlaczego anioł się chłopcu objawił (jako ptok), albo, generalnie, czemu Deinhard w ogóle wzbudził zainteresowanie sił nadprzyrodzonych? To, że jego starzy wdali się w konszachty (swoją drogą to zdanie o matce i oddawaniu wszystkiego było genialne), nie wydaje mi się dostatecznym umotywowaniem całego zamieszania. Prędzej potencjał chłopaka, ale czy rzeczywiście tylko o to chodzi? W przypadku diabła może i owszem, ale nie odniosłem wrażenia, żeby akurat to determinowało postępowanie anioła.

 

A, no i jeszcze nie podobał mi się Deinhard w pierwszej scenie. Głównie dlatego, że zachowywał się – na oko, bo nie jestem specem od szkrabów, a jedynie przyszywanym wujkiem na kilka półetatów – jakby miał trzy, może cztery lata (no, góra pięć), a nie, jakby był siedmiolatkiem. Był po prostu zbyt… dziecinny. Zwłaszcza jak na… samego siebie. Osobiście nie widzę żadnego podobieństwa między tym naiwnym, wręcz głupiutkim dzieckiem, a Deinhardem jedenasto, czy szesnastoletnim.

 

Peace!

 

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Wybaczcie zwłokę w odpowiedzi.

@Cobold – Biorę wszystko na klatę. Pisząc nie zastanawiam się zbytnio, czy jestem oryginalna czy nie, po prostu staram się przedstawić pomysł, który mam w głowie, najlepiej jak potrafię. Niemniej rozumiem, że często ten brak oryginalności właśnie działa przeciwko mnie.

Dobrze, że mimo wszystko znalazłeś w tekście szereg pozytywów. Mam nadzieję, że czas spędzony na lekturze mimo wszystko nie był zmarnowany.

Co do personaliów detektywa – nie tylko jego miano kryje w sobie coś, kiedyś miałam wielką słabość do podobnej zabawy nazwami ; p

 

@Śniąca – Bardzo mi miło. Fajnie, że przyjęłaś opowiadanie jako klimatyczne i ogólnie dobre. Fajnie też, że postać Deinharda wydaje Ci się dobrze skrojona. Pozostaje tylko cieszyć się, że nie miałaś czasu od razu napisać komentarza ; p

 

@Cień Burzy – Nie, nie, nie, to zdecydowanie nie miał być hołd dla Death Note’a ; p Anime znam, owszem, ale nie starałam się nim w żaden sposób sugerować, jeśli coś z niego przeszło, to przypadkiem, mimowolnie i podświadomie. Rozumiem jednak, że trudno uniknąć porównań bo, cóż, pomysł jest praktycznie taki sam. Mimo wszystko nie sądziłam, że Deinhard będzie aż tak podobny do Lighta.

Naprawdę uważasz tekst za zbyt poważny i ciężki? No popatrz, nie wiedziałam, że umiem takie pisać ; p

Biorę na klatę bylejakość Engilla. Starałam się, by był choć troszkę niestandardowy jak na anioła, no ale rozumiem, że nijakość go zabiła. Nie dziwię się, że kot-diabeł wzbudza więcej sympatii (nie tylko dlatego, ze jest kotem, rzecz jasna).

Nie będę wyjaśniać co miałam w głowie przy końcowej rozmowie anioła i diabła, bo nie o to chodzi. Co zaś do kwestii tego, dlaczego zwierzaki przyczepiły się akurat do Deinharda to przyznam, że nie widziałam tu powodu do tłumaczenia, czemu akurat on. W ogóle nie przepadam za wyjaśnianiem podobnych rzeczy w fantastyce. W sensie że bardziej mnie interesuje zwykle jak bohater sobie poradzi z sytuacją w której się znalazł niż to, jak do tej sytuacji doszło. 9Ale to tylko moje zdanie, oczywiście ;)

No pewnie masz rację co do dziecinnego zachowana D. w początkowej scenie. Pisałam to dawno temu, zanim poznałam lepiej jakiekolwiek dziecko w stosownym wieku ; p Szczęście, że nikt inny nie zwrócił na to uwagi… (Ale jeśli bym kiedyś poprawiała to opowiadanie, to poprawię i to – przesunę trochę zdarzenia tak, by Deinhard był tu młodszy).

Dzięki za obszerny, jak zawsze, komentarz ;)

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Podobało mi się – to chyba najlepszy z Twoich tekstów, które czytałem. Tekst – nie dość, że czytał się przyjemnie jak zawsze – to jeszcze wciągnął. Miał także to coś, czego brak kilkukrotnie Ci zarzucałem: pewną oryginalność, elementy nie tyle nowe, co zestawione w świeży sposób. 

Miałem skojarzenia z anime, choć oglądałem tylko (!) “Ruchomy zamek Hauru”. Jak widzę po komentarzach – skojarzenia słuszne. Czasem człowiek się podświadomie zainspiruje, więc to nie zarzut :)

Spodobały mi się wyrazisty główny bohater, fabuła, klimat. Ale kupiłaś mnie przede wszystkim tym, że opowiadanie jest konkretniej osadzone w realiach. Pisałem już chyba o tym pod “Panną” – tam ta konkretność była (bo działo się współcześnie), w przeciwieństwie do kilku poprzednich opowiadań Twojego autorstwa, które czytałem. Uważam, że baśniowa nieokreśloność nie jest na dłuższą metę dobra. 

No i w końcu wydaje mi się, że tutaj jest też coś bardziej od Ciebie, jakbyś włożyła w ten tekst trochę serca. 

Mam nadzieję, że Twoja powieść ma co najmniej tyle charakteru, co powyższe opowiadanie :)

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Fajna niestereotypowość anioła i diabła, szczególnie odwrócenie zwyczajowego stosunku do emocji.

Interesujący pomysł z pisaniem życzeń.

Postacie też dobrze stworzyłaś, nawet te poboczne, jak dzieciaki ogrodnika.

Na fabułę też nie narzekam, chociaż z początku leniwie się to wszystko toczy.

Pewnie już zauważyłaś, że byłam na TAK. ;-)

Babska logika rządzi!

Kolejny raz przepraszam za opóźnienie z odpowiedzią…

 

@Fun – przyznam, że jestem megazaskoczona tym, że opowiadanie przypadło Ci do gustu. Oczywiście bardzo mi z tego powodu miło, dzięki za TAK-a ;) Najwyraźniej kiedyś pisałam lepiej, zważywszy że generalnie moje starsze teksty często cieszą się lepszymi opiniami niż nowsze, ech. Albo może faktycznie na samym początku opowiadania traktowałam bardziej osobiście i, jak napisałeś, wkładałam w nie więcej siebie? Co do powieści to możesz mieć pewność, że nigdy w życiu nie dałam czemuś tyle z siebie, co tej powieści (nie licząc oczywiście dziecka ;p).

Jakby co wzięłam sobie do serca kwestię “osadzania w realiach” i mam ją z tyłu głowy.

 

@Finkla – dzięki ;) Cieszę się, że tyle elementów zagrało i całość okazała się nie tylko jadalna, ale chyba nawet całkiem smaczna. Faktycznie kiedyś, jak zaczynałam, chyba pisałam opowiadania lepiej, muszę się głęboko zastanowić dlaczego…

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Komentarz piórkowy spóźniony o miesiąc. Ech, a miałem mieć takie spokojne wakacje :)

Jak już zapewne wiesz, byłem na NIE. Warsztatowo nie mam tekstowi nic do zarzucenia – zdania ładnie płyną, czytało mi się dobrze.

Jednak główna oś tekstu – konfrontacja dobra i zła o dusze bohatera – wyszła dosyć standardowo. Nawet bardzo. Anioł-sroka jeszcze się wybija i może pociągnięty mocniej zawojowałby wiele z mych myśli, ale niestety jego kolega z drugiej strony barykady to już typ, jakich wiele. Aż prosi się, by rozbudować jego motyw o coś ciekawszego. Tym bardziej, że otaczający świat wyszedł Ci interesujący.

Tak więc – nie tym razem.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Biorę wszystkie zarzuty na klatę ;) I tak dobrze, że szereg elementów przypadł Ci do gustu. Jeśli tylko nie męczyłeś się przy lekturze, jestem zadowolona.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Nowa Fantastyka