Mężczyzna stał przy oknie. Choć zapadał już zmierzch, na wschodnim niebie widać było krwawą łunę. Linię horyzontu co rusz rozświetlały wybuchy. Przytłumiony odgłos wystrzałów dało się słyszeć nawet w rezydencji Rieslingów, położonej na przeciwległym krańcu miasta.
Po długich miesiącach stawiania przez Rike rozpaczliwego oporu wojna dotarła aż tutaj. Front zatrzymał się na bastionach stolicy.
Mężczyzna zaciskał usta w wąską kreskę. Wodził niespokojnym wzrokiem tam i z powrotem wzdłuż płonącego widnokręgu.
– Ekscelencjo? – Z zadumy wyrwał go głos lokaja. – Czy życzy pan sobie jeszcze herbaty?
Hrabia uśmiechnął się krzywo. Żadna wojna nie potrafiłaby zburzyć spokoju starego sługi. Przeżył ich już trzy.
– Tak, Alfredzie. Przygotuj świeżą herbatę i nakrycia. Dla dwóch osób. Podaj też ciasteczka cynamonowe.
Lokaj skłonił się i wyszedł. Gdy statecznym krokiem siedemdziesięciolatka pokonywał wyłożony miękkim dywanem korytarz, przed oczami mignął mu czarno-biały kształt. Oswojona sroka przysiadła na parapecie okna i zaskrzeczała głośno.
Po chwili pod nogi staruszka wpadł siedmioletni chłopiec, omal go nie przewracając.
– Paniczu Deinhard! – zawołał lokaj. – Niechże panicz uważa na schodach. Zresztą powinien panicz już od dawna leżeć w łóżku.
Chłopiec uśmiechnął się promiennie.
– Niebo się błyszczy – zauważył, wdrapując się na parapet. Sroka przysiadła mu na ramieniu. Była wyraźnie niespokojna, co chwila wydawała z siebie krótkie skrzeki i biła powietrze skrzydłami. – I brzmi. Czy będzie buzia?
– O tak, paniczu – westchnął Alfred, zerkając na krwawiący horyzont. – Prawdziwa nawałnica.
– Nie lubię buź – oświadczył chłopiec, zeskakując z powrotem na karmazynowy dywan. – Możesz zrobić tak, żeby jej nie było? Obiecuję, że wtedy pójdę spać!
– Bardzo bym chciał, paniczu, ale obawiam się, że tej burzy nie da się uniknąć.
Chłopiec obejrzał się przez ramię. Nie sprawiał wrażenia przestraszonego, raczej niezadowolonego z faktu, że coś idzie nie po jego myśli.
– Tatuś będzie potrafił – orzekł. – Tatuś potrafi wszystko. Zatrzyma buzię, jeśli go poproszę.
Pobiegł w głąb korytarza. Alfred spoglądał za nim przez chwilę.
Zerwał się wiatr, który szarpnął okiennicami. Lokaj zadrżał, rozcierając chude ramiona.
To nie był zwyczajny wieczór. Stary sługa powiedziałby, gdyby tylko ktoś go zapytał o zdanie, że w powietrzu wisi coś więcej, niż tylko wojna.
~*~
– A więc podjąłeś decyzję.
Głos dobiegł z cienia w kącie pokoju. Wydawałoby się, że nikogo tam nie ma, jednak po chwili z mroku wyłoniła się sylwetka młodego, ciemnowłosego mężczyzny w garniturze.
– Ekscelencjo. – Nieznajomy wykonał głęboki ukłon, choć jego twarzy nie opuszczał ironiczny uśmieszek.
Lord Riesling wskazał przybyszowi miejsce po drugiej stronie stołu. Sam siedział w przypominającym tron fotelu na lwich łapach. Herbata parowała już w filiżankach z cienkiej jak papier porcelany. Ogień kominka oraz łuna frontu stanowiły jedyne oświetlenie pokoju.
Mężczyzna rozsiadł się wygodnie, upił łyk gorącego napoju.
– Ładny domek – ocenił, wodząc dookoła wzrokiem. – Dzieła sztuki, jedwabie, atłasy, kryształy, hebany, mahonie, dęby. Wygląda na to, że masz wszystko, Ekscelencjo. No, prawie wszystko. Dobre zdrowie. Rosnący jak na drożdżach syn. Władza. Gdyby nie to – tu przybysz niedbale wskazał widok za oknem – trudno byłoby mi cię zdobyć. Bóg, ha, ha, świadkiem, że próbowałem nie raz i nie dwa.
– Zabrałeś mi żonę – odpowiedział martwym głosem Lord Riesling.
– Za to dałem ci dziecko – odparował ciemnowłosy.
– …ale nawet jeżeli dotąd było trudno, wreszcie ci się udało.
– Udało się – powtórzył mężczyzna. Nieprzyjemny uśmiech na jego twarzy rozszerzył się drapieżnie. – Wreszcie.
Jego Ekscelencja milczał. Obserwował, jak nieznajomy wyjmuje ze skórzanej teczki dwa arkusze papieru.
– Domyślasz się chyba, jakie są zasady. Podpisz tu i tu, a marszałek Cassano zdąży z odsieczą. Bitwa będzie straszna, o tak, ale wreszcie generał Krig podkuli ogon i poda tyły. Sytuacja odwróci się o sto osiemdziesiąt stopni. Odeprzecie przeciwnika do granicy, i dalej. Wojenna zawierucha ominie twój dom i twoją rodzinę. Ach, nie masz czym podpisać? Proszę. – Przybysz z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął czarne pióro ze złoconą skuwką.
Lord Riesling wziął jeden egzemplarz umowy i przeczytał go uważnie, a potem jeszcze raz. Spojrzał swemu niecodziennemu gościowi głęboko w oczy, ale zobaczył w nich tylko ciemność.
– Mojemu synowi nic się nie stanie – zastrzegł dla pewności. – Niezależnie od tego, jak rozwinie się sytuacja. Ta wojna go nie dotknie.
– Twojemu synowi nic się nie stanie – przytaknął bez entuzjazmu ciemnowłosy. Szybko jednak rozchmurzył się. Będą inne wojny.
Jego Ekscelencja sięgnął po pióro i złożył zamaszysty podpis na obu egzemplarzach umowy.
Ogień w kominku zapłonął żywiej, gwałtowny podmuch wiatru wpadł przez otwarte okna do gabinetu. Drzwi rozwarły się na oścież pchane jego siłą.
Przybysz obejrzał się przez ramię, marszcząc brwi, po chwili jednak potrząsnął głową, jakby odganiając natrętną, przykrą myśl.
– Dokonało się – rzekł, odwróciwszy się na powrót do Lorda Rieslinga.
Stanęli obaj przy oknie, w zadumie obserwując horyzont. I tylko jeden z nich spostrzegł, jak z korytarza do pokoju wpadł ledwo uchwytny kształt. Czarno-biały ptak bezszelestnie podfrunął do stołu, chwycił wieczne pióro, połyskujące w blasku ognia, i zniknął za drzwiami. W progu stanął mały chłopiec, rzucił uważne spojrzenie na stojące przy oknie postacie, a potem i on przepadł. Gruby dywan stłumił jego kroki.
Ciemnowłosy uśmiechnął się do własnych myśli.
– Czy czujesz ulgę? – zapytał, stając tuż za plecami Jego Ekscelencji. – Cieszysz się z tego, co zrobiłeś? Uważasz, że podjąłeś właściwą decyzję? Czy teraz zaznasz spokoju?
– Nigdy nie zaznam spokoju – odrzekł Lord Riesling. Więcej wyrzec nie zdołał, gdyż obcy chwycił jego głowę w dłonie i przekręcił gwałtownie. Pękające kręgi wydały obrzydliwe chrupnięcie, które niemal utonęło w kanonadzie wystrzałów.
– Zaiste – potwierdził ciemnowłosy.
Ciało upadło na dywan ze stłumionym łoskotem.
– Umowa obejmowała zwycięstwo Rike w wojnie, nie twoje długie i szczęśliwe życie – dodał jeszcze prawie przepraszającym tonem. – A ja bardzo nie lubię czekać.
Podszedł do stołu, schował do teczki jeden podpisany przez Jego Ekscelencję arkusz papieru, drugi wrzucił do kominka. Rozejrzał się jeszcze, by sprawdzić, czy o niczym nie zapomniał. Ruszył do kąta, z którego uprzednio się wyłonił, i zniknął.
W oddali bitwa właśnie osiągnęła apogeum, stając się najbardziej krwawą batalią całej wojny. Tamtej nocy Piekło zebrało naprawdę obfite żniwo.
~*~
– Deinhard, Deinhard! – krzyczała markiza Henrietta. Nie doczekała się jednak odzewu. – Chłopak na pewno jest w ogrodzie – powiedziała zrezygnowana.
Tereny zielone wokół rezydencji rozciągały się na stu hektarach. Jeśli Deinhard nie chciał zostać znaleziony, nie było siły, która potrafiłaby go sprowadzić z powrotem do domu.
– Alfredzie, zrób coś…
Stary sługa tylko uśmiechnął się dobrotliwie.
– Pan wybaczy, panie Jeger – powiedziała markiza, odwracając się do nowego guwernera swojego siostrzeńca. – To dobry, ale niepokorny chłopak. Zawsze chodzi własnymi drogami. Wie, że o trzeciej powinien wrócić na zajęcia…
Młodzieniec w czarnym garniturze skłonił się lekko.
– Nic nie szkodzi, proszę pani – zapewnił. – Jeśli trzeba poczekać, aż panicz wróci, to poczekam.
Lokaj skrzywił się. Ulizany dandys nie przypadł mu do gustu. Tutaj, w rezydencji, wszyscy żyli niemal jak rodzina. Choć budynek był wielki, do jego obsługi zatrudniono minimalną możliwą liczbę osób – stary Lord Riesling nie lubił tłoku. Nowy guwerner pasował do otoczenia jak wianek do galowego munduru.
Ale cóż poradzić? Jego Ekscelencja nie żył już od czterech lat i decyzje podejmowała markiza Henrietta, jedyna żyjąca krewna ostatniego męskiego potomka rodu Rieslingów.
Tymczasem Deinhard, ukryty za bukszpanowym żywopłotem, przyglądał się, jak synowie ogrodnika znęcają się nad rudym kociakiem.
Było ich trzech, a każdy dzierżył w dłoni zaostrzony patyk. Za każdym razem, gdy kotek próbował znaleźć lukę między otaczającymi go prześladowcami, natykał się na bolesne dźgnięcie. Miauczał rozpaczliwie, utykał na jedną łapkę i krwawił. Synów ogrodnika niezmiernie to śmieszyło. Wrzeszczeli, pozorowali ataki na oszalałe ze strachu zwierzę, kłuli je coraz mocniej, najwyraźniej zdecydowani, by nie pozwolić ofierze przeżyć. Nie byłby to pierwszy taki kot w ich karierze.
Deinhard obserwował wszystko zza krzaków, dumając nad pewnym zjawiskiem, które miało miejsce tylko w jego głowie.
Idź, mówił bezcielesny głos, którego chłopiec nigdy wcześniej nie słyszał. Idź, zabaw się. Poczuj krew. Rozpal w sobie płomień. Zobacz, jak dobrze jest mieć władzę nad czyimś życiem!
Sroka siedząca na ramieniu chłopca zaskrzeczała. Synowie ogrodnika nie zwrócili na nią uwagi. W lesie dookoła kryło się mnóstwo ptaków.
– Wiem, Engill – szepnął Deinhard. – Rozumiem.
Prawdę mówiąc, chciało mu się trochę śmiać. Głos, który słyszał, mówił rzeczy głupie i pompatyczne, w dodatku wygłaszał je protekcjonalnym tonem. A jedenastolatkowie nie lubią, gdy ktoś im mówi, co robić. Poza tym nie widział powodu, dla którego dręczenie kociąt miałoby mu sprawiać przyjemność.
– Hej, wy! – krzyknął, przedzierając się przez dziurę w żywopłocie. – Zjeżdżać mi stąd! Ale już!
Synowie ogrodnika – dwanaście, dziewięć i siedem lat – obejrzeli się zdezorientowani. Kierując się chłopięcą logiką, odwrócili się jak jeden mąż, wystawiając zaostrzone kijki w stronę intruza. Dopiero po kilku sekundach rozpoznali w nim młodego panicza. Ranny kotek, korzystając z okazji, uciekł w krzaki.
– Zjeżdżać! – powtórzył Deinhard, zakładając ręce na piersi. Nieświadomie naśladował gest, który podpatrzył niegdyś u ojca. Nawet cały w liściach, z zadrapaniami na rękach i poobijanymi kolanami, wzbudzał respekt. Szacunek budziło też ptaszysko, które wiecznie siedziało mu na ramieniu. Wszyscy w rezydencji, poza Alfredem, bali się sroki Deinharda, a inne dzieci nigdy nie przepadały za młodym paniczem.
Synowie ogrodnika spojrzeli po sobie, bez słowa rzucili na ziemię patyki i odeszli, niby to nonszalancko, a jednak co rusz oglądając się za siebie. Jakby w strachu, że coś za nimi podąży.
Deinhard został na placu boju sam. Nawet do głowy mu nie przyszło, że dużo ryzykował, stając w pojedynkę przeciwko kilku napastnikom. Nie umiał się bać. Nie nauczono go przegrywać.
– I co, to już? – Chłopiec wzruszył ramionami. – Mam nadzieję, że kotkowi nic się nie stało. – Sprawdź to – polecił.
Niechętnie, bo niechętnie, ale sroka zerwała się z jego ramienia i pofrunęła w głąb ogrodu.
Głos nie pojawił się więcej.
~*~
Nowy guwerner siedział na szerokim, marmurowym parapecie. Patrzył w stronę zachodzącego słońca, wspominając, jak nie tak dawno temu oglądał z okien tej samej rezydencji zupełnie inną czerwoną łunę. Uśmiechał się, na poły zirytowany, na poły usatysfakcjonowany.
Nagle tuż za nim ktoś się odezwał.
– Chyba śnisz, jeśli sądzisz, że pozwolę ci tu zostać w tej postaci.
To nie mogła być kwestia wypowiedziana przez kogoś z krwi i kości.
– Och? – Mężczyzna w czarnym garniturze skrzywił się. Nie spojrzał za siebie. – Widzę, że zostałem daleko w tyle. Zjawiłem się późno, ale mam nadzieję, że nie za późno. Zdążę jeszcze młodego Deinharda tak wiele nauczyć…
Odpowiedziała mu cisza.
– Masz inne zdanie, jak wnoszę z twojej reakcji. Rozumiem. Dobrze wiesz, że jesteś tu już dość długo, by go sobą skazić. By zabić w nim to, co najważniejsze. Chcesz sprawić, by dla niczego nie miał uczuć, by się nie przywiązywał. Chcesz mu zabrać serce, duszę. I to w podlejszy sposób niż ja. Jeśli już tego nie zrobiłeś.
Cisza była jakby głośniejsza niż przedtem.
– Jak wolisz. Wszystko jedno. Mam wiele postaci.
~*~
Nowy guwerner – ku rozpaczy markizy – zniknął następnego dnia, tłumacząc się rodzinnymi zobowiązaniami. Niełatwo było znaleźć kogoś odpowiedniego, kto nie dość, że wykazałby się wiedzą i umiejętnościami, to jeszcze potrafiłby znieść trudny charakter Deinharda.
Guwerner zniknął, pojawił się za to kot. Wielki, bury i pręgowany. Przybył nie wiadomo skąd i nie wiadomo jakim sposobem wkradł się w łaski kucharza. Zanim sprawujący pieczę nad poczynaniami służby w całym domu Alfred spostrzegł, kocur niejako wpisał się w życie codzienne rezydencji.
Okazał się przyjaznym pieszczochem, zawsze łasym na kawałek kiełbasy oraz garść czułości. Sceptyczny w stosunku do niego pozostał jedynie stary lokaj, który przy każdej okazji starał się kocura kopnąć. Nowy zwierzak nie zaprzyjaźnił się również z oswojoną sroką Deinharda. Ale to przecież normalna kolej rzeczy, że koty polują na ptaki, a ptaki nie znoszą kotów.
Równowaga utrzymywała się długo. Żadna ze stron nie atakowała, żadna nie musiała się bronić. Ale dla niektórych upływ czasu, nawet mierzony w latach, nie jest niczym więcej jak mgnieniem oka. I warto jest poczekać na odpowiedni moment.
Tak minęło pięć kolejnych lat.
~*~
„ZAMIESZKI W HUVUDSTADZIE” – wielki napis zdobił pierwszą stronę „Dziennika Rikejskiego”.
Dwie osoby zginęły, a blisko czterdzieści zostało rannych podczas zamieszek, które miały miejsce wczorajszego popołudnia w stolicy Jordu, Huvudstadzie. W trakcie wiecu politycznego pokojowa przemowa kandydata na posła Svaga Feinera została przerwana przez agresywnych członków Unii Społecznej. Kanclerz Mentira Aggro w zawoalowany sposób nawoływała Jordeńczyków do rebelii i zbrojnego powstania przeciwko Rike. Czy Parlament pozostanie obojętny? Czytaj dalej – str. 3, 4 i 5.
Większą część pierwszej strony zajmowało zdjęcie kanclerz Aggro, zrobione w trakcie wygłaszania płomiennej mowy: rozwiany włos, uniesiona pięść, zacięty wyraz twarzy.
– Czego też ten szmatławiec nie wymyśli – wymruczała markiza Henrietta, plując dookoła okruszkami bajgla.
– Nie tylko tu o tym piszą – zauważył Deinhard, przeglądając pierwsze strony pozostałych gazet codziennych. – Wszędzie Aggro i Aggro. Może zrobić się… nieprzyjemnie.
W rezydencji Rieslingów śniadanie było zwyczajową porą przeglądu prasy. Tosty, dżem, sok pomarańczowy, herbata i dzienniki. Atmosferę uprzyjemniał śpiew kanarka, dochodzący z wiszącej w rogu pokoju klatki.
– Ludzie obawiają się wojny – wtrącił Alfred, uzupełniając filiżankę Deinharda. – Cukru, paniczu?
– Nie słodzę, Alfredzie – przypomniał chłopak, jak tysiące razy poprzednio. Rzucił czekającemu pod stołem kotu kawałek bekonu. Siedząca na jego ramieniu sroka poruszyła się lekko. Spała, z łebkiem schowanym pod skrzydłem. Towarzyszyła Deinhardowi zawsze, gdy tylko bury kocur pojawiał się w pobliżu.
– W panicza wieku trzeba jeść dużo cukru. Ciągle panicz rośnie – odparował Alfred, również po raz tysięczny.
Batalia o cukier trwała, odkąd Deinhard skończył dziesiąty rok życia. Lokajowi trudno było pogodzić się z faktem, że wkrótce młody panicz przestanie wreszcie rosnąć, a zacznie się starzeć.
– Przecież pakt pokojowy podpisany dziewięć lat temu wciąż obowiązuje, prawda? – Ciotka Henrietta sprawiała wrażenie lekko zaniepokojonej. Nie była zbyt rozgarnięta. Kiedy gazety pisały o czymś złym, automatycznie przyjmowała to za bzdurę. Gdy jednak Deinhard coś mówił, to przeważnie miał rację. Choć był tylko szesnastolatkiem, czasem sprawiał wrażenie starca. Efekt potęgowała sroka, wiecznie uczepiona jego ramienia.
Od lat ta sama sroka.
– Pakty są po to, żeby je łamać – oznajmił spokojnie chłopak. – Historia uczy, że ludzie częściej toczą ze sobą konflikty niż się godzą.
Po tym stwierdzeniu zapadła cisza. Przerwała ją znów Henrietta.
– A jeśli… jeśli znowu miałaby się zacząć wojna? – spytała nieśmiało.
Jord nigdy nie wybaczył Rike klęski, którą poniósł. Ugiął kark i podpisał traktat pokojowy, ale nie przestał zerkać spode łba. Wśród Jordeńczyków wciąż było wielu, którzy uważali, że dwukrotnie mniejsze powierzchniowo i ludnościowo Rike powinno stać się częścią ich państwa. Jedną z takich osób była kanclerz Mentria Aggro. Przywódcy obu krajów wiedzieli już w momencie podpisywania paktu, że to tylko rozwiązanie tymczasowe.
– W dodatku krążą plotki, że generał Leger Krig powraca – odezwał się nagle Alfred. Zajęty był zgarnianiem z talerzy okruszków dla kanarka.
Henrietta nie skomentowała, Deinhard zaś skupił się na jednym z artykułów, traktującym o produktach spożywczych, których zapas dobrze jest zgromadzić w gospodarstwie podczas wojny.
– To jakaś paranoja – przerwał w końcu dłużącą się ciszę. Bury kocur wskoczył mu na kolana, więc chłopak odchylił się na krześle i zaczął go odruchowo głaskać. – Nie wolno nam dopuścić do wojny. Tylko że Parlament ewidentnie ma swoje zdanie na ten temat. I nikt nie pozwoli mi dojść do głosu…
– Za rok, chłopcze – pocieszyła go ciotka. – Za rok Parlament pozwoli ci zająć miejsce twego ojca.
– Nie mamy aż tyle czasu – odrzekł Deinhard.
Więcej powiedzieć nie zdążył, gdyż bury kocur, najwyraźniej tylko pozorując chęć pieszczot, odbił się nagle od jego kolan i skoczył na siedzącą na ramieniu chłopaka srokę. Ta ledwo uciekła z dzikim skrzekiem, gubiąc kilka piór. Kot na tym nie poprzestał, goniąc ptaka po całym pomieszczeniu. Deinhard i Henrietta poderwali się z miejsc, herbata z przewróconych filiżanek zalała poranną prasę.
– Tego już za wiele! – wykrzyknęła markiza, opuszczając w pośpiechu pokój śniadaniowy. Alfred podążył za nią, aby wezwać pokojówkę, a ostatni wyszedł Deinhard, spokojnym, statecznym krokiem. Ucieszył się, że będzie miał chociaż chwilę tylko dla siebie – bo to właśnie oznaczała potyczka pomiędzy kotem a sroką.
~*~
Słońce powoli zaczynało chylić się ku horyzontowi, jednak Deinhard wciąż miał do przeczytania jeszcze trzydzieści stron Strategii stosowanej, zanim będzie mu wolno udać się na przejażdżkę ulubionym wałachem o wdzięcznym imieniu Hestur. Nie było to bynajmniej przykazanie żadnego nauczyciela czy ciotki, tylko samego Deinharda. Nikt nie potrafił go zmusić do większego posłuszeństwa niż on sam.
Tego dnia chłopakowi wyjątkowo trudno było się skupić. A to rozpraszały go dźwięki dochodzące zza otwartego okna, a to ktoś, kto przechodził akurat korytarzem, a to wreszcie kot, który bawił się, grzechocząc jakimś przedmiotem po parkiecie. Atakował raz lewą, raz prawą łapką, odskakiwał, przyskakiwał, chował się za meblami, by zza nich wypadać i znów umykać. Czynił przy tym mnóstwo hałasu.
Wreszcie Deinhard nie wytrzymał, podniósł się zza biurka i wyszedł na środek pokoju, by zabrać kocurowi to, czym ten tak uparcie się bawił przez ostatnie pół godziny.
Zwierzak jakby tylko na to czekał. Przysiadł w typowo kociej, posążkowej pozycji, i patrzył. Przy owiniętych ogonem przednich łapkach leżało czarne wieczne pióro.
Deinhard przyklęknął obok i bez wahania wziął je do ręki. Obejrzał uważnie, zdjął złoconą skuwkę, zamknął.
To ciekawe, pomyślał.
Pamiętał dobrze. Engill ukradł pióro dziewięć lat temu z gabinetu ojca, w noc jego śmierci. Gdzieś je musiał schować.
– To nie przypadek, że znalazło się właśnie teraz – rzekł z pozoru do samego siebie. – Prawda?
Spojrzał uważnie na kota.
– Nie potrafisz mówić? Czy może nie chcesz?
– Potrafię – odparło zwierzę bez cienia zażenowania. Uśmiechnęło się w charakterystyczny, koci sposób. – Ha, widzę, że jesteś bardziej skażony, niż mi się wydawało.
– Skażony?
– O tak. Przez niego. Nie przyzwyczajaj się tylko. Potem znowu będę siedzieć cicho.
Deinhard Riesling wstał i popatrzył na kocura z góry.
– Powinieneś być czarny jak noc na dnie Piekła.
– No. A ten, tamten, powinien być białym, niewinnym gołąbkiem. Tymczasem jest rozwrzeszczaną, wredną sroką.
– Co mu zrobiłeś? Żeby móc mi to przekazać? – Chłopak przełożył wieczne pióro między palcami, w tę i z powrotem. Podszedł do biurka, opadł na wyściełane krzesło. Zgodnie z dawno przyjętą zasadą, nie dziwił się niczemu.
Kot wskoczył na blat i zajął się metodycznym wylizywaniem przedniej łapki.
– Zatrzasnąłem go w klatce dla kanarka – odparł po chwili.
– A kanarek?
– Zjadłem.
Chłopiec wpatrywał się w kota bez słowa. Zwierzę odwróciło się ostentacyjnie i zaczęło lizać grzbiet.
– Co mam zrobić z tym piórem? – zapytał wreszcie Deinhard, bo cisza przedłużała się nieznośnie.
– Co tylko zechcesz. – Szorstki języczek przesuwał się raz po raz od karku aż po nasadę ogona. – Twoja decyzja. Ale cokolwiek nim napiszesz, stanie się. Pod warunkiem, że sprawi komuś ból i cierpienie. Sprowadzi nieszczęście. Będzie niszczące.
Chłopak zastanawiał się przez chwilę. Sięgnął do szuflady biurka, wyjął gruby brulion. Wieczne pióro zaskrzypiało na czerpanym papierze. Atrament, mimo że nieużywany od lat, był świeży.
Kot pośliznął się i spadł z blatu.
Zwierzę zaśmiało się wesoło.
– Nie, nie, to tak nie zadziała. Nie na mnie. Nie na niego. Tylko na tych, którzy podlegają ludzkim prawom. Nie możesz obrócić mojej broni przeciwko mnie. Poza tym wcale tego nie chcesz. Musisz naprawdę pragnąć kogoś skrzywdzić, by odnieść skutek.
– Warto było spróbować. – Chłopak wzruszył ramionami. – I co teraz? Jak będę robił brzydkie rzeczy, trafię do brzydkiego miejsca, tak?
– Niewątpliwie. – Nadeszła pora na toaletę miejsca pod ogonem. – Mamusia nie miała okazji cię przestrzec, więc ja to zrobię: musisz być odpowiedzialny za swoje czyny.
– Czemu mi to mówisz? – Deinhard zmarszczył brwi. – I nie kpij z moich rodziców.
Kot przestał się myć i wlepił w chłopaka spojrzenie bursztynowych oczu.
– Bez urazy, ja tylko wykonuję swoją pracę. Twoja matka zgodziła się oddać wszystko, bylebyś się urodził. Więc zabrałem jej wszystko. Twój ojciec z kolei oddał duszę za zapewnienie ci spokoju i dobrobytu. Sam powinieneś wiedzieć najlepiej, co począć z ich ofiarami. A ja nie zamierzam wygrywać nieuczciwie. Tak, masz w ręku potęgę. Tak, jej niewłaściwe użycie zaprowadzi cię prosto pod wrota z napisem „Lasciate ogni speranza, voi ch'entrate”. Ale do niczego cię nie będę namawiać ani zmuszać. Wolna wola, pamiętasz? Oho, nadchodzi…
Chłopak uniósł wysoko brwi.
– Naprawdę? Naprawdę taki napis widnieje nad bramą Piekła?
– Nie, ale specjalnie dla ciebie każę go wykuć, jeśli sprawi ci to różnicę – rzucił kot i przygotował się do skoku.
Drzwi gabinetu otworzyły się z impetem, a oba ich skrzydła uderzyły o ściany, aż odleciało trochę tynku. W progu pojawiło się coś, co przypominało trąbę powietrzną. Złudzenie trwało jednak tylko moment. Po chwili na ramieniu Deinharda Rieslinga wylądował czarno-biały ptak.
Chłopak stał przy oknie, spoglądając na oddalającego się beztrosko z wysoko uniesionym ogonem kota, któremu najwyraźniej skok z trzeciego piętra nie uczynił najmniejszej nawet krzywdy.
~*~
Brulion leżał na samym wierzchu.
Deinhard sam przed sobą przyznał, że „Kot pośliznął się i spadł z blatu” nie jest szczególnie udanym zdaniem. Poza tym rzeczywiście chłopak wcale nie życzył zwierzęciu źle.
A gdyby tak…?
Nie, nie może być, żeby dał się podejść jak pierwszy lepszy szczeniak. Nieopisana władza w postaci chłodnego kawałka metalu. Pięć minut po otrzymaniu szatańskiego akcesorium biedny głupiec wpada w pułapkę własnej chciwości.
Deinhard Riesling uśmiechnął się do swoich chaotycznych myśli. Dziwne, zwykle był chłodny i zdystansowany. Skąd to nagłe poruszenie?
Usiadł przy biurku. Przesunął brulion do jego lewej krawędzi tak, żeby leżał idealnie wzdłuż niej. Siedział przez chwilę sztywno, bębniąc palcami jednej ręki w blat, na drugiej opierając podbródek.
Schował brulion do szuflady.
Wyjął go z powrotem.
Wyciągnął z kieszeni wieczne pióro.
Bury kot powiedział, że można nim zdziałać wszystko, jeśli tylko komuś to zaszkodzi.
Ale czasem, kiedy coś szkodzi jednej osobie, dla innej jest pożyteczne, prawda? Albo dla wielu, wielu innych.
Mentira Aggro zostaje zastrzelona przez
– Nie – powiedział chłopak głośno, gwałtownie skreślając to, co właśnie napisał. – Nie może paść ofiarą zamachu, bo stanie się męczennicą. Nie.
Mentira Aggro dostaje zawału serca podczas spotkania z
– Nie, tak też nie… Bez świadków, bez ludzi, bez natychmiastowego rozgłosu. Ale przecież nie mogę ukryć jej ciała, bo zaczną się spekulacje na temat ewentualnego porwania albo terrorystów z Rike.
Mentira Aggro dostaje zawału serca podczas samotnej kolacji we własnym domu, umiera w kałuży rzygowin i moczu
Deinhard zawiesił pióro tuż nad kartką. Nie postawił kropki na końcu zdania.
Długą chwilę siedział w bezruchu, niezdecydowany. Tak, ta wersja, choć ohydna, całkiem mu się podobała, jednak…
Nie chciał nikogo skrzywdzić, nie tak naprawdę. Nie chciał nikogo zabić.
Chciał tylko móc żyć jak dotychczas, mając święty spokój.
Chciał, by nie doszło do wojny z Jordem.
Poprzednią wojnę zakończył jego ojciec. Deinhard w jakiś sposób wiedział o tym, nie zapomniał niczego. Choć był wtedy zaledwie małym chłopcem, coś nie pozwalało mu zapomnieć. Pamiętał wysokiego, mrocznego mężczyznę, który od czasu do czasu odwiedzał starego Lorda Rieslinga. Dziecku bardzo łatwo jest się ukryć przed dorosłymi, którzy widzą tylko to, co chcą zobaczyć.
Deinhard nie zamierzał dopuścić, by sukces ojca został zaprzepaszczony. Może i został skażony wpływem Engilla, cokolwiek to miało oznaczać, ale jeśli kiedykolwiek darzył kogokolwiek miłością i szacunkiem, to tą osobą był Hensel Riesling, jego ojciec. No i może Alfred, ale to nie miało w tej chwili znaczenia.
Nie zapowiadało się, aby tego dnia miał doczytać zaplanowaną część materiału ze strategii. Schował pióro, wstał i opuścił pokój. Liczył, że spacer na świeżym powietrzu pozwoli mu uporządkować myśli.
Na biurku pozostał otwarty brulion z niedokończonym, nie do końca jeszcze przemyślanym wyrokiem śmierci.
~*~
Stary dzwon, stojący w cieniu wielkiej lipy nieopodal stróżówki, bił na alarm.
Deinhard do tej pory tylko raz słyszał jego dźwięk – wtedy, gdy wojska Jordu podeszły pod stolicę. Wszystkich ogarnął wówczas blady strach; strach, który towarzyszył im przez wiele tygodni aż do nieprawdopodobnej interwencji marszałka Cassano.
Ale to zdarzyło się wiele lat temu. Teraz ścienny zegar, oświetlony dziwnym, czerwonym blaskiem, pokazywał kilka minut po trzeciej.
Chłopak otrząsnął się ze snu i podszedł do okna, z którego rozciągał się widok na część ogrodu i zabudowań gospodarczych. Potężna stodoła, dwie szopy na narzędzia i powozy. Oraz stajnie. Wszystkie budynki stały w ogniu.
Stajnie… Konie!
Deinhard, tylko w piżamie, czym prędzej wybiegł z sypialni. Znikąd u jego boku pojawił się czarno-biały kształt.
Akcja gaśnicza już trwała. Niemal wszyscy mieszkańcy rezydencji pomagali, podając sobie wiadra, obsługując dostępny sprzęt, wynosząc z budynków to, co jeszcze dało się uratować. Deinhard bez wahania rzucił się w kierunku stajni. Konie były dla niego najważniejsze. Rzeczy można kupić, budynki można odbudować, ale zwierząt ożywić się nie da.
Część z nich, rozhisteryzowana i usiłująca rzucić się do ucieczki, została już odprowadzona na bezpieczną odległość, jednak rozpaczliwe kwiki tych wciąż uwięzionych w boksach dało się słyszeć na zewnątrz, nawet poprzez trzaski pękających desek i huk płomieni.
Chłopak, nie zważając na palące płuca powietrze, wbiegł do stajni, ścigany pełnym dezaprobaty skrzekiem sroki. Z zapachem spalenizny mieszał się swąd zwęglonego mięsa. Z jednego z boksów dochodził dziki kwik, pełen bólu i rozpaczy. Konie, kiedy cierpią, krzyczą prawie jak ludzie.
Deinhard otworzył dwa boksy. Wybiegające z nich klacze omal go nie stratowały. Potem podbiegł do trzeciego, ledwo zmuszając się, by podejść bliżej. To był boks jego ulubieńca, Hestura. Płacz rannego konia świdrował uszy. Zwierzę zostało przygniecione jedną z belek, które podtrzymywały poddasze.
– Chodź! – krzyknął Deinhard. – Podnieś się! – Chwycił gorącą belkę, jednak ta ani drgnęła. Pot zalewał mu oczy, piżama i włosy zaczynały się tlić, koń nie przestawał kwiczeć.
Wtem rozpalone powietrze przeciął czarno-biały kształt, niosąc ze sobą niespodziewany podmuch chłodu. Sroka usiadła na płonącej belce, a Deinhard spróbował jeszcze raz; tym razem drewniany bal wydał mu się lekki jak piórko.
Chłopak chwycił leżącego konia za szyję i pociągnął w górę. Hestur zarżał z bólem, uniósł się na przednich nogach, opadł ponownie.
– No dalej! – syknął Deinhard. Zakrztusił się dymem. Czuł, że albo zaraz zabraknie mu powietrza, albo pokona go temperatura. – Rusz się! – Pociągnął, znów bezskutecznie. Zniecierpliwiony ptak przeskoczył z belki na grzbiet konia. Ten poderwał się natychmiast, krzycząc z jeszcze większym przerażeniem niż dotychczas. Jedną nogę miał niemal całkowicie bezwładną, na pozostałych jednak jako tako się trzymał. Krok po kroku pozwolił wyprowadzić się na powietrze.
Ktoś, Deinhard nie widział kto, odebrał od niego uzdę konia i odprowadził zwierzę w mrok. Dookoła rozmawiali i biegali ludzie. Trzask i huk pożaru wypełniały noc, ale zdawały się być coraz cichsze i jakby odleglejsze. Chłopak opadł na kolana, wyczerpany.
Gdzieś niedaleko słychać było okrzyki „Och! Ach! To straszne! Co robić, co robić? Tragedia! Zaraz zemdleję!”. Deinhard rozejrzał się – ciotka Henrietta stała kilka metrów od niego, opierała się na ramieniu służącego, wachlowała chusteczką i była tak samo bezużyteczna jak zawsze.
– Jak… to się… stało? – wysapał chłopak, dysząc ciężko. Opierał dłonie na ziemi i raz po raz potrząsał głową, starając się odgonić mroczki sprzed oczu.
– Nie wiemy, paniczu – usłyszał tonącą we wrzawie odpowiedź. Głos dochodził jakby z daleka.
Tymczasem spomiędzy osmalonych krzaków tawuły wyszedł kot i usiadł tuż przed Deinhardem. W nocy wydawał się czarny. Sroka zaskrzeczała głośno i zerwała się do lotu.
Chłopak nagle poczuł się lepiej. Łatwiej mu było oddychać, opadło z niego zmęczenie, umysł rozjaśnił się.
– Zaprószenie ognia – powiedział, wpatrując się w bursztynowe ślepia kocura. – Podpalenie… Kogo brakuje?
– Co takiego? – zdziwił się ktoś. Służba zgromadziła się dookoła, szepcząc między sobą i spoglądając niepewnie na swojego pana.
– Pytam, kto nie przyszedł. Kto nie pomagał gasić. Kogo znajomego nie widzicie obok siebie? – Deinhard wstał, uważnie rozglądając się po otaczających go twarzach. Zrozumienie i niedowierzanie widniejące na jednej z nich dopowiedziało mu resztę.
– Georg, Jan, Berthold. Gdzie oni są, panie Aardig? Gdzie są pana synowie?
Ogrodnik cofnął się o krok, przerażony.
– Ja… ja… paniczu… ja nie… nie rozumiem… oni nigdy… ja…
– Nigdy – prychnął Deinhard, zamyślając się głęboko. – Oni zawsze, a nie nigdy. Odkąd pamiętam. Odejdź. Wszyscy odejdźcie. Wracajcie do łóżek. Tu już nie ma na co czekać.
Ale to nie był koniec.
– Jeszcze kogoś tu nie ma – zauważyła chłodno ciotka Henrietta, przestając udawać, że omdlewa. – Alfreda.
Deinhard jeszcze raz spojrzał w oczy kota.
Ujrzał w nich prawdę.
~*~
– Biżuteria markizy. Większość srebrnej zastawy. Trzy złote puchary wysadzane klejnotami. Kolekcja monet mojego ojca. Sporo gotówki. To najważniejsze rzeczy, które ukradziono – wyliczał Deinhard Riesling. Był blady jak prześcieradło. Zaciskał dłonie na oparciu stojącego przed nim fotela, jak gdyby ten miał mu uciec. – Zabrano także jedno życie.
Zgromadzona dookoła służba stała ze zwieszonymi głowami; niektórzy byli równie bladzi, co ich pan, a niektórzy wręcz przeciwnie – czerwoni jak buraki. Ogrodnik płakał cicho, kryjąc twarz w dłoniach. Nie on jeden zresztą. Deinhard czuł, że i jemu do oczu napływają łzy. Zdziwiło go to, bo przecież nie płakał nawet na pogrzebie ojca.
Pożar stanowił dywersję. Kiedy wszyscy wybiegli z rezydencji, by ratować z płomieni, co się da, trójka sprawców dostała się do domu, ukradła dość cennych przedmiotów, by do końca życia nie musieć się martwić o byt, a potem przepadła jak kamień w wodę. Przy kuchennych drzwiach natknęli się jednak na starego lokaja, który zagrodził im drogę. Jeden z synów ogrodnika miał przy sobie pistolet.
Kiedy Deinhard ujrzał ciało Alfreda, rozciągnięte na podłodze, z szeroko rozrzuconymi ramionami i szklistym spojrzeniem utkwionym w suficie, poczuł, że w nim też coś umarło. Ostatnia osoba na tym świecie, do której żywił jakiekolwiek uczucia, zniknęła. Nie pozostało nic.
To była zaplanowana, sprawnie przeprowadzona akcja. Zupełnie jakby ktoś podpowiedział synom ogrodnika, co mają zrobić, bo Deinhard nigdy nie podejrzewałby trzech okrutnych, ale tępych osiłków o zorganizowanie tak dopracowanego przedsięwzięcia. Ktokolwiek za tym stał, nie przewidział tylko starego lokaja…
A może właśnie przewidział?
– Zabezpieczyliśmy ślady, ekscelencjo – oznajmił komisarz Gottwald, wchodząc do gabinetu. Nie współczuł Rieslingom i to, co działo się na terenie ich rezydencji, było mu obojętne, ale z jakiegoś powodu nie potrafił się zdobyć na okazanie lekceważenia chłopaczkowi, który uzurpował sobie prawo do lordowania. Ów chłopaczek był na to zbyt niepokojący. – Rozesłaliśmy już rysopisy i listy gończe oraz listę skradzionych dóbr. Jeżeli gdzieś się pokażą, zostaną rozpoznani. Jeśli spróbują cokolwiek spieniężyć, dostaniemy ich.
– Dziękuję, komisarzu – odrzekł ponuro Deinhard, bo do powiedzenia nie zostało nic innego. Czuł się pusty w środku.
Mógł tylko czekać.
~*~
Minął tydzień. Jedynym, co przez ten czas zakłóciło spokój panujący w rezydencji Rieslingów, było samobójstwo ogrodnika. Znalazła go jedna z pokojówek, kiedy Aardig trzeci dzień z rzędu nie pojawił się w kuchni na posiłek. Powiesił się we własnej chacie.
Zbiegów nie udało się schwytać. Policja pozostawała bezsilna, a w każdym razie powtarzała, że robi, co w jej mocy. Brak efektów powoli zaczynał doprowadzać Deinharda do szału.
– Już od dawna są w Jordzie – zaopiniowała autorytatywnie ciotka Henrietta. Kiedy piła herbatę, dystyngowanie odchylała od filiżanki mały palec. – Na pewno. Nie znajdą ich i za tysiąc lat. Jakby mieli ich złapać, już by to zrobili. Moja biżuteria przepadła!
Szesnastolatek zmierzył markizę zmęczonym wzrokiem. Zachowywała się tak, jakby nawet nie zauważyła, iż miejsce Alfreda zajął nowo najęty, starszawy jegomość.
– Masz rację – oznajmił nagle. – Ale to nie oznacza, że się z tym pogodzę. – Wstał gwałtownie od stolika śniadaniowego, kierując się do drzwi.
– Paniczu! – Lokaj zastąpił mu drogę i podał maleńki, prawie niezapisany kartonik.
– Cercare Lete, prywatny detektyw – przeczytał Deinahrd. – Detektyw… no tak, tak. Dobrze. Znakomicie. Brawo.
Sługa ukłonił się i zszedł paniczowi z drogi. Starał się jak mógł, by zaskarbić sobie przychylność nowego pracodawcy.
Jednak minęły kolejne dwa tygodnie, policja robiła, co mogła, Cercare Lete robił to, czego nie mogła, i dalej nic się nie wydarzyło.
~*~
– Dodatkowe boksy, dogodne, szerokie przejście, drugi poziom poddasza na paszę… – zachwalał stajenny. Aż promieniał szczęściem.
Deinhard oglądał nową stajnię; budynek był już niemal ukończony. Tylko co z tego?
– Dwa konie martwe, cztery poparzone, mój ulubieniec okaleczony. Wielokrotne złamanie tylnej lewej nogi. Nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze pójdzie gdzieś szybciej niż stępem – odrzekł i dodał podniesionym głosem: – A podpalacze, złodzieje i mordercy nadal na wolności!
By dłużej nie dręczyć swą obecnością zmarkotniałego stajennego, czym prędzej zakończył wizytację i wrócił do domu.
Ciągle był podenerwowany. Nie mógł znaleźć sobie miejsca. Dokonano zbrodni, a policja nie potrafiła nic zrobić. Sprawcy najpewniej zbiegli za granicę, za którą nastroje stawały się coraz gorętsze. Wojna nadchodziła wielkimi krokami. Zaczynało brakować czasu.
Deinhardowi coraz częściej przychodziły do głowy słowa, które zwykł powtarzać jego ojciec: „Jeśli chcesz coś zrobić dobrze, zrób to sam”.
Kiedy odchodził w stronę rezydencji, obserwowali go wylegujący się na skraju żwirowanej ścieżki bury kot oraz siedzący na gałęzi pobliskiego dębu czarno-biały ptak. Od jakiegoś czasu trzymali się od Deinharda z daleka.
Czekali.
~*~
Wciąż nie wyrwał tej kartki z brulionu.
Odwrócił stronę. Nadszedł czas na dopisanie czegoś jeszcze. Tym razem z kropką na końcu.
Wykorzystał moment, w którym sroka odleciała w głąb ogrodu – zwykle raz na jakiś czas ruszała na polowanie, czy co tam robią sroki. Deinhard podejrzewał, że gdyby spróbował zrobić to, co zamierzał w obecności ptaka, ten nie pozwoliłby mu na to.
Zastanowił się. Nie chciał być jakoś szczególnie okrutny, przynajmniej nie od razu. Chciał tylko przekonać się, czy to działa.
Minęła dłuższa chwila, którą spędził z piórem zawieszonym o cal nad kartką, nim przyznał sam przed sobą, że owszem, chciałby być okrutny.
Georg Aardig zostaje znaleziony przez detektywa Lete w przydrożnym rowie, z nogą złamaną w kilku miejscach
Nie mógł się powstrzymać. Oko za oko, ząb za ząb. Najpierw Hestur. A jeśli to odniesie zamierzony skutek, przyjdzie i czas na pomszczenie Alfreda. Deinhard wiedział zresztą, że to nie Georg zastrzelił lokaja. Wyczytał imię zabójcy w bursztynowych oczach kota.
Pióro wciąż wisiało tuż nad kartką. Dopisałby chętnie coś o bólu i strachu, ale uznał, że liczy się intencja, nie słowa, których użyje. A jeżeli tak, to najstarszy syn ogrodnika naprawdę będzie cierpiał.
Deinhard przypieczętował zdanie kropką.
~*~
Przez pogrążoną w mroku rezydencję przebiegł ostry dźwięk.
Trr! Trr!
Deinhard otworzył oczy.
Trr! Trr!
Telefon w holu.
Chłopak nasłuchiwał szybkich kroków nowego lokaja, przytłumionych odgłosów rozmowy, wreszcie głuchego stuku odkładanej na widełki słuchawki.
Przez chwilę panowała cisza, a potem dało się słyszeć szuranie na schodach i w korytarzu, coraz bliżej sypialni Deinharda.
Chłopak uśmiechnął się w ciemności, choć nie aż tak szeroko jak siedzący na zewnętrznym parapecie bury, pręgowany kocur. Oba uśmiechy były chłodne i pozbawione wszelkiej wesołości.
~*~
Kolejne zdanie było nieco bardziej skomplikowane.
Jan Aardig, zaskoczony przez patrol policji przy próbie spieniężenia perłowego naszyjnika, zostaje postrzelony w czasie ucieczki
Postrzelony w genitalia, dodał w myślach Deinhard. Przyłapał kiedyś Jana na próbie zgwałcenia jednej z pokojówek. Syn ogrodnika oczywiście twierdził, że ona sama chciała, a potem zaczęła się wyrywać i sprawa jakoś rozeszła się po kościach. Ale Deinhard pamiętał. Bawiła go myśl, że choć popełnia rzecz niewybaczalną – z czego doskonale zdawał sobie sprawę – to jednak w jakiś pokrętny sposób działa na rzecz sprawiedliwości.
Wpatrywał się przez chwilę w to, co napisał, ale decyzja o postawieniu kropki na końcu przyszła mu o wiele szybciej niż poprzednim razem.
~*~
– Jak cudownie! Wspaniale! Genialnie! – wykrzykiwała markiza Henrietta, wpatrując się w przyniesioną przez policjantów paczkę kosztowności. – Tak, tak! To moja biżuteria! Ach, moje ukochane perły! Wiecie, mam je po ciotce, a ona dostała je od matki, która odziedziczyła je po babce! Jedyne takie czarne perły w tej części kontynentu!
– Niestety, to wszystko, co na razie udało nam się odnaleźć – tłumaczył się komisarz Gottwald. Niespokojnie miął w dłoniach czapkę, świdrowany wzrokiem przez Deinharda. Czuł się niepewnie, dziwnie, jakby był przesłuchiwany. Głowę by dał, że przez ostatnie kilka tygodni dziedzic Rieslingów zmienił się. Jego spojrzenie wydawało się palić.
– Nie szkodzi – odparł Deinhard, przetaczając w palcach w tę i z powrotem czarne wieczne pióro. – Mam przeczucie, że wkrótce uda się zakończyć tę sprawę.
– Chciałbym – powiedział komisarz. – Zamieszki i niepokoje na ulicach wymagają każdej sekundy naszej uwagi. Z całym szacunkiem, ale kiedy wybuchnie wojna, i tak będziemy musieli zawiesić wszystkie postępowania…
– Wojna? – wpadł mu w słowo Deinhard i zaśmiał się. – Nie będzie żadnej wojny, komisarzu. Ma pan na to moje słowo. Może pan odejść.
Komisarz Gottwald opuścił rezydencję roztrzęsiony. Z jakiegoś powodu uwierzył młodemu Rieslingowi bez zastrzeżeń. Jeśli on nie zechce wojny, to ta się nie rozpocznie.
Nie będzie miała odwagi.
~*~
Najmłodszy z synów ogrodnika był też najbardziej okrutnym i podstępnym z nich wszystkich. Deinhard zawsze to jego nie znosił najbardziej.
Berthold Aardig – napisał – zostaje osaczony w Takmork podczas próby przekroczenia granicy.
Zdanie, choć suche i krótkie, mieściło w sobie ogromny ładunek emocji. Miało drugie dno, pełne ponurych wizji lęku, bólu, panicznej ucieczki, okaleczenia, wreszcie powolnego umierania w męczarniach od rany zadanej w brzuch. Deinhard czuł, że nie musi tego wszystkiego pisać, by się spełniło. Choć nawet to nie wydawało mu się wystarczającą karą za zabicie Alfreda, nic lepszego nie zdołał wymyślić.
Atrament zakończonego kropką zdania wysychał jeszcze, kiedy chłopak sięgnął po leżący na brzegu biurka „Dziennik Rikejski”.
„DONIESIENIA DOTYCZĄCE TAJEMNYCH ZBROJEŃ JORDU POTWIERDZONE. DZISIAJ? JUTRO? WOJNA WISI W POWIETRZU” – przeczytał po raz wtóry.
– Ani dzisiaj, ani jutro – mruknął.
Spojrzał na drugą kartkę brulionu, na której widniały trzy zdania ze specjalną dedykacją dla synów ogrodnika. I wrócił do kartki pierwszej.
Mentira Aggro dostaje zawału serca podczas samotnej kolacji we własnym domu, umiera w kałuży rzygowin i moczu
Przekrzywił głowę na lewe ramię, niezadowolony z efektu. Uznał, że nie o to tu chodzi, pióro przecież może znacznie więcej niż tylko okaleczać czy zabijać. Nie, nie pióro – on.
Wstał od biurka i podszedł do okna. Zapatrzył się w krajobraz, na który niegdyś spoglądał jego ojciec.
Śmierć Mentiry Aggro sprawiłaby, że kanclerz stałaby się symbolem, jej imię widniałoby na sztandarach, podrywałoby ludzi do walki. Deinhard musiałby potem wysadzić fabryki broni i elektrownie w Jordzie, mordować kolejnych polityków i rzesze niewinnych osób. Nie, nie tędy droga. Zabijanie bez sensu jest, cóż… bez sensu.
Nie musiał się spieszyć. Wiedział, że bury kocur go jeszcze teraz nie porwie. W końcu dzięki niemu wygrał zakład. Bo Deinhard rozumiał, czemu sroka i kot przestali mu towarzyszyć. Dali mu swobodę, aby sam podjął decyzję. I podjął ją.
Miał zatem czas, który należało właściwie wykorzystać.
Co może zatem zrobić zamiast zabijania? Odpowiedź przyszła bardzo szybko – ośmieszyć. Albo zdyskredytować. Wystarczy wykazać, że kanclerz Aggro w wojnie z Rike ma jakiś interes, a wtedy Deinhard wygra grę, o której nikt poza nim nawet nie wie.
Jordeński wywiad znajduje dowody na to, że Mentira Aggro osiąga olbrzymie zyski dzięki handlowi bronią z sąsiadującym państwem Shtet.
Interwencja w domu kanclerz Aggro skutkuje nakryciem jej w sypialni w niedwuznacznej sytuacji z jej własną asystentką.
Deinhard odłożył pióro. Na razie wystarczy. Nie miał pewności, czy pióro potrafi oddziaływać aż na taką skalę, ale kot powiedział, że spełni każdą wizję, byleby była dla kogoś niszcząca.
Ta będzie.
Za kilka dni, gdy z gazet dowie się wszystkiego, czego trzeba, uderzy znowu. Wyeliminuje wszystkich jordeńskich podżegaczy, przedstawi Rike światu w jak najlepszym świetle. A za parę lat, przy odrobinie szczęścia, działając niespiesznie i z rozmysłem, sprawi, że Jord tak uzależni się ekonomicznie i politycznie od Rike, by nigdy więcej nie stanowić już zagrożenia.
W końcu byle głupek potrafiłby zabijać na odległość, tylko wypisując kolejne nazwiska ofiar. Ale do rządzenia potrzeba czegoś więcej – czasu i planu.
Deinhard dysponował obiema tymi rzeczami.
~*~
Młody mężczyzna siedział na parapecie okna w gabinecie i szkicował. Po raz pierwszy od długiego czasu czuł się naprawdę dobrze.
– Dlaczego? – zapytała sroka. To były pierwsze słowa, które wypowiedziała na głos, odkąd pojawiła się u boku Deinharda, kiedy miał pięć lat.
Zapytany wzruszył ramionami.
– Bo tak – odrzekł. – Nie zadawaj głupich pytań, wiesz przecież. Dla zemsty. Dla ojczyzny. Poza tym on ma moich rodziców. A ja zawsze chciałem poznać matkę.
– To przez niego nie masz rodziców – zauważyła sroka, mimo gorzkiej porażki zachowując kamienny spokój. – On również doprowadził do śmierci Alfreda.
– Wiem – odpowiedział Dinhard. Delikatnie roztarł palcem ołówek. – Ale on, w przeciwieństwie do ciebie, od początku dawał mi wybór. Przy tobie zawsze czułem sugestię, nacisk, przymus, aby czynić dobrze. Czy też raczej: aby czynić to, co ty uważasz za słuszne… a, wybacz, masz chyba dość skrzywione poczucie moralności. Teraz chcę zrobić coś sam. Bez podszeptów z niczyjej strony.
Spojrzał sroce prosto w oczy, ale sroki już tam nie było. W powietrzu tuż przed nim unosiło się coś nieokreślonego, tak wielkiego, że wypełniało całe pomieszczenie, zdawało się napierać na ściany i sufit, które trzeszczały pod nie do końca rzeczywistym naciskiem.
– Nie, nie sądzę, żeby czekała mnie za to nagroda, Engill – odpowiedział spokojnie na niezadane pytanie. Przez lata nauczył się rozumieć, co istota miała mu do powiedzenia. – Wiem, co tam jest. Przez cały ten czas naznaczyłeś mnie sobą dość, bym potrafił widzieć rzeczy takimi, jakie są. Więc wiem, ale nie żałuję.
Deinhard nie odezwał się więcej, a olbrzymi cień zniknął, by nigdy więcej doń nie powrócić.
~*~
Mężczyzna w garniturze zapalił papierosa. Zaciągnął się głęboko dymem. Wręcz ociekał satysfakcją.
Sroka zeskoczyła z barierki balkonu, w locie przemieniając się w świetlistą, zwiewną, wysoką na niemal dwa i pół metra postać.
– To oszustwo – powiedziała. Wciąż była spokojna i tylko Bóg jeden mógł wiedzieć, jakie emocje się w niej kotłowały.
– Och? – Mężczyzna w garniturze wydmuchnął w niebo kółko z dymu. – To ty pierwszy zacząłeś oszukiwać, kiedy przywiązałeś się do chłopaka na całe życie.
– Jestem tylko stróżem.
– Tak, tak, jasne. I zupełnym przypadkiem nasiąknął tobą, bo przecież żaden śmiertelnik nie zniesie obecności takich jak my, nie popadając w obłęd, prawda? – Mężczyzna uśmiechnął się drwiąco. – Mam pewną teorię na ten temat. Sądzę, że skoro masz o zwierzętach mniemanie o niebo wyższe niż o ludziach, coś z tego na niego przeszło. I ponieważ objawiłeś się dopiero, kiedy miał pięć lat, zdążył pokochać ojca dość, by żadna, nawet nadprzyrodzona siła, nie mogła tego zniweczyć. Piękne, nieprawdaż? Miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący, wasze słowa! Nie sądzisz, że to piękny cytat?
Skrzydlaty nie odpowiedział. W jego dłoni pojawił się zarys płonącego słusznym gniewem miecza. Trwało to jednak ledwie mgnienie oka, a po chwili postać znów skurczyła się do rozmiarów sroki i odleciała hen, w siną dal.
Mężczyzna w garniturze strzepnął popiół, który natychmiast został uniesiony przez podmuch wiatru. Rzucił niedopałek na posadzkę balkonu i przydepnął go. Przeciągnął się, poprawił kołnierzyk koszuli, upewnił się, że nowe, błyszczące wieczne pióro tkwi w wewnętrznej kieszeni marynarki. Wszystko było tak, jak powinno.
Obrócił się w miejscu i zniknął. Jego praca tutaj dobiegła końca. Młody Deinhard Riesling wprawdzie nie dopuścił do kolejnej wojny pomiędzy Rike a Jordem, lecz niewielka to była cena w zamian za jego potężną duszę, która jeszcze wiele nieszczęść mogła sprowadzić na ten świat.
Bo zawsze gdzieś toczy się jakaś wojna.