Kiedy tylko przyniesiono wieści z przystani, kiedy stało się oczywiste, że on nigdy nie wróci, Lucy poczuła – poczuła to w głębi serca – że jest to jedna z tych historii, o których mężczyźni śpiewają potem w tawernach nad kuflami ciemnego piwa.
Ale tym razem było to jej życie i jej historia, a ona chciała wiedzieć, rozpaczliwie pragnęła zrozumieć, co się stało. Nawet gdyby prawda miała okazać się znacznie bardziej okrutna niż bywały pieśni. Zawsze lubiła pieśni. Lubiła słuchać ich przy ognisku, czując żar płomieni i ciepło ciała siedzącego obok mężczyzny, marząc o miłości głębszej niż morze i mocniejszej niż śmierć.
Szyper spoglądał na nią niechętnie: żadna dziewczyna nie pływała z nim jak dotąd do tej ziemi obiecanej na dalekim brzegu, gdzie mężczyźni pracowali rok lub dwa, żeby zarobić trochę pieniędzy, po czym wracali do zielonego kraju, do kobiet czekających na nich w kamiennych domach z oknami wychodzącymi na odległe szare morze.
Lucy jednak była uparta, nic nie zdołałoby jej powstrzymać, tak mu powiedziała, więc w końcu wpuścił ją na pokład łodzi i w deszczowy poranek wyruszyli na morze, kierując się ku wschodzącemu słońcu.
Krajobraz był równie zielony jak na drugim brzegu, z takim samym zwyczajnym miasteczkiem; nawet nie bardzo miasteczkiem, raczej dużą osadą, której pokryte strzechą dachy przypominały Lucy kapelusze noszone przez magiczne stworzenia z opowieści snutych przez stare kobiety w zimowe wieczory.
Nikt nie mówił o tym, co się wydarzyło, jakby nikt o niczym nie wiedział. Kolejny sezonowy robotnik pojawił się i zniknął, jak wielu przed nim i wielu po nim. Pracował tu, owszem, ale rzadko widywano go w gospodzie, może istotnie potrzebował każdego grosza, wykonywał wszelkie prace w przystani i wiosce, tak, był tu taki. Konstabl wzruszył ramionami, ludzie odwracali głowy. Pewnie wraca do domu, może na tym samym statku, który przywiózł go tu wiele miesięcy temu, och, tak, statek odpłynął parę dni temu, nieprawdaż?
Kiedy Lucy straciła już nadzieję, dostrzegła dziewczynę stojącą za okalającym wioskę żywopłotem. Słyszała wcześniej jej imię, wymawiane ukradkowo, szeptem. Piękna Amy ze wzgórz, tyle szeptali ludzie. Amy czarodziejka, szeptał wiatr do ucha Lucy. Chciała dopytać, ale ludzie odwracali głowy, jak kiedy zagadywała o tego swojego chłopca, który przecież odpłynął jak inni. Amy, jaka Amy, wzruszył ramionami konstabl, nie ma tu żadnej Amy.
Ruszyła ku niej, chciała zapytać albo choćby spojrzeć jej w oczy, ale kiedy podeszła do krzewów, smukła postać dziewczyny była równie daleko jak wcześniej. Lucy wyciągnęła ku niej rękę i gałązka tarniny ukłuła ją w palec. Zabolało, więc spojrzała w dół, a kiedy podniosła znów wzrok, Amy stała tuż za granicą żywopłotu. Wiatr poruszał lekką jak mgła sukienką, rozwiewał włosy, które w zapadającym mroku były tylko ciemniejszymi smugami na tle nieba. Amy uniosła dłonie, ale zamiast ich dotyku Lucy poczuła delikatne muśnięcie płatków białych kwiatów.
W chwili, kiedy nad żywopłotem z tarniny spotkały się ich spojrzenia, Lucy zrozumiała, ponieważ oczy tamtej były jak głębokie studnie, napełnione wodą tak czarną jak bezksiężycowa noc. Czuła, że tonie w tych oczach, a im głębiej sięgała, im bardziej próbowała zobaczyć jego los w tych oczach kobiety z pieśni śpiewanych przy ognisku, tym większa była pustka, aż Lucy uzmysłowiła sobie, że patrzy w zwierciadło własnej rozpaczy.
Nie uroniła ani jednej łzy, kiedy płynęła z powrotem ku swojej ojczyźnie wśród jęków wichru, który zdawał się szeptać do niej słowa pieśni. Nigdy nie dowiedziała się nic więcej, nigdy nie pytała. Wolała umrzeć nie wiedząc: pieśni są zawsze piękniejsze od tego, co mogą wyjawić prawdziwe historie.