- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Smocze ostrze

Smocze ostrze

Proszę o krytykę! 

Oceny

Smocze ostrze

Zniecierpliwiona Eriseth siedziała oparta, o jeszcze ciepłe, smocze truchło. Nudziła się okropnie, czekając na towarzyszy, którzy wedle jej rachuby lada moment powinni nadejść.  Dla zabicia czasu dźgała raz po raz szpikulcem leżące tuż przed nią łapsko. Smok nie należał do największych. Ot zwykły, leśny nie latający gad. Przy piątym Eriseth przestała liczyć. Jednak, jak cała reszta gatunku, został on wyposażony w potężne pazury, które mogłyby rozerwać filigranową dziewczynę niczym szmaciany wór. Na szaleństwo więc zakrawało rzucanie się w pojedynkę na bestię, lecz Eriseth była szalona. Co do tego nikt z jej towarzyszy nie miał wątpliwości. Nie doceniając umiejętności agresorki, smok popełnił błąd. Chociaż była zbyt niecierpliwa, aby poczekać na grupę. W walce potrafiła skupić się i poczekać ze śmiertelnym ciosem na odpowiedni moment. Uśmiechnęła się, kiedy pomyślała sobie, że kolejny raz udało się postawić na swoim. I coraz bardziej zbliżała się do wyznaczonego sobie celu,kolejne małe zwycięstwo smakowało wyśmienicie. Krzywiąc się, zlustrowała zakrwawioną tunikę. Zirytowało ją, że ponownie zostanie zmuszona by doprowadzić ubranie do porządku. Tego ze wszystkich obowiązków nienawidziła najbardziej.  

Rana na nodze dziewczyny pulsowała przyjemnym bólem. Przeklęła, uzmysławiając sobie, jak głupio ją zdobyła, to nie smok był autorem wielkiej szramy na jej udzie, ale ona sama. Odskakując przed ciosem, niemal nadziała się na zaostrzony pień drzewa, które chwilę wcześniej zostało zniszczone przez bestię. Biorąc głęboki oddech, Eriseth zamknęła oczy, rozluźnienie kazało jej zapomnieć o urazie, na roztrząsanie błędów dziewczyna jeszcze z pewnością znajdzie czas.

Lubiła świeży zapach ubitej kreatury – słodki i metaliczny. Działał nad wyraz usypiająco. Nie przeszkadzała jej szorstkość granitowych łusek. Przytuliła do nich policzek. Powoli dopadało ją zmęczenie. Gdzie podziewała się ta cholerna grupa najemników? Przypuszczalnie zabłądzili. Pewnie Milo znalazł jakiś skrót, który, jak zwykle, okazał się drogą na około. A może natrafili na innego przeciwnika? Eriseth westchnęła na samą myśl, że znowu ominęła ją zabawa… Otworzyła ospale oczy. Niebo pokrywała feria barw – słońce powoli chowało się zza koronami drzew, wielkodusznie oplatając polane ostatnimi promieniami. Spokój na nowo zagościł między zielonymi, wysokimi trawami – zdawało się, że wśród szumu wiatru, dziewczyna potrafiła usłyszeć ciche piski polnych myszy. Dochodzący do siebie mieszkańcy łąki mogli wreszcie bezpiecznie wrócić do swoich spraw i zaszyć się bezpiecznie w norach.

Dziewczyna  uśmiechnęła się szeroko, kiedy w końcu z lasu zaczęli wyłaniać się towarzysze – dwójka z nich poruszała się konno, a najniższy – niziołek Milo powoził wozem, do którego zaprzęgnięto dwa juczne rumaki.

– Eriseth, dlaczego to zrobiłaś? Nie mogłaś na nas poczekać? – spytał Rinald, zeskakując z karego ogiera. Zmierzył towarzyszkę zatroskanym spojrzeniem. Kiedy zauważył jej zakrwawione udo, uśmiechnął się pobłażliwie. Zdając sobie sprawę z niebezpieczeństwa z jakim zadarła, zupełnie zmienił swoje na co dzień przyjazne oblicze. Na czole pojawiła się gniewna bruzda, ściągnął krzaczaste brwi, a kąciki ust raz po raz drgały, zdradzając wzburzenie. W takim wydaniu, dodając do tego rudawą brodę otaczającą szerokie usta, krótko obciętą fryzurę i kędziorki, które nieśmiało wychylały się spod zwiewnej koszuli, przypominał bardziej niedźwiedzia niż człowieka. Jako jedyny z grupy mógłby uchodzić, w oczach gawiedzi, za groźnego przeciwnika: wzrost, szerokie bary i żołnierska postawa zdradzały, że często się pojedynkował.

– Zmądrzej w końcu, młoda, bo kiedyś te gady łeb ci urwą!  

– Nareszcie jesteście! – Puściła jego słowa mimo uszu, a załamanie rąk Rinalda i jego westchnięcie potraktowała jako zbędny dodatek teatralny. – Ile można czekać? – Podpierając się szpikulcem, podniosła się, otrzepała z kurzu, i niczym najlepszy trubadur wskazała ostrzem zdobycz. – Milo, odetnij mu łeb, a potem chodźmy po nagrodę! – Wyszczerzyła zęby do niziołka, który posłał jej, w założeniu, miażdżące spojrzenie, ale nieszczególnie to wyszło: miał zbyt pocieszny wygląd, by ktokolwiek mógłby się go przestraszyć. Bursztynowe loczki okalające okrągła, nieco pulchną twarz, lekko zaostrzenie uszy, wąski uśmiech pod ledwie widocznymi wąsami, a zwłaszcza wzrost – upodabniał go do słabo wyrośniętego nastolatka, którego łatwo zlekceważyć, co zresztą Eriseth robiła nagminnie. I już ruszyłby potulnie z toporem na jaszczurzy czerep, gdyby nie ręka elfki, która delikatnie go powstrzymała.

– Zanim Milo dokona dekapitacji, należy opatrzeć twoje rany. – Gdy Ivetta wydała z siebie ostatni dźwięk, Eriseth zmarszczyła brwi, nie zamierzała pokornie oddać się w ręce elfki. Dąsy, wykłócania i zapewnienia, że nic jej nie było, to aspekty, które już dawno przestały zaprzątać głowę uzdrowicielki.  

Kiedy dziewczyna zrobiła krok w tył, a mina jej zrzedła, poczuła wielką dłoń na swym ramieniu.

– Nie ma uciekania. – Rinald zabarwił ton nutką ironii, Eriseth wyczuła ją od razu i zmierzyła go pełnym skonfundowania spojrzeniem. Nie lubiła magii. Zdecydowanie wolałaby, gdyby rana sama się zagoiła, ale nie pozostawiono jej żadnego wyboru.

– To naprawdę jest zbędne – powiedziała, przełykając ślinę, ale nim się obejrzała, Ivetta była tuż przy niej, sprawiając dzięki krótkiemu zaklęciu, że rana zaczęła parować, szczypać i powoli znikać.  Eriseth nawet się nie skrzywiła.

*

Wraz z wędrowcami nadciągała nad miasto ciężka chmura, przyciemniła niebo i niczym gruba kotara przysłoniła słońce. Stojąc w miejskiej bramie, Eriseth obserwowała zbliżającą się ścianę deszczu. Okryła się szczelniej płaszczem, bo burza przygnała ze sobą zimne i wilgotne powietrze. Dziewczyna zrobiła nadąsaną minę, nie lubiła takiej pogody.

Nawałnica znalazła się tuż nad nimi, a ciężkie krople deszczu spadły Eriseth na czoło, gdy zadarła głowę, by spojrzeć na pierwsze, przeszywające niebo, błyskawice.

– Zbierajmy się lepiej stąd, bo przemokniemy do suchej nitki – stwierdził Rinald i popędził konia, lecz na nic jego ponaglania, wystarczyło ledwie kilka uderzeń serca, by ich mokre ubrania zaczęły przylepiać się do ciał.

Miasto rozsiadło się okrakiem nad, ciągnącą się aż do krawędzi kontynentu, rzeką, niczym przysadzisty, garbaty krab, którego pancerz stanowiły czerwone mury. Akar nie był szczególnie ważnym ośrodkiem politycznym i handlowym, dlatego życie w nim nie należało do najłatwiejszych, Eriseth musiała jednak przyznać, że mimo wszystko robiło na niej wrażenie. Nie chodziło, co prawda, o jego piękno, ale o przesyt wszelkich maści niezwiązanych ze sobą budowli. Akar przypominał źle przyrządzonego kraba – ktoś zapomniał go przyprawić, nadać mu charakteru, zamiast tego rzucił wszystko, co miał pod ręką. Tu i ówdzie dziewczyna zauważyła piękne mosty, po drodze minęła niskie budynki, które z całą dozą odpowiedzialnością nazwałaby lepiankami, dalej wieże zakończone kształtnymi kopułami, minęli też przysadziste budowle o małych okienkach i bogatych płaskorzeźbach. Nic tu ze sobą nie korespondowało. Eriseth z radością przypomniała sobie, że planowali spędzić w Akarze tylko jedna noc noc. Gdyby nie, przepowiedziana przez Ivettę, nawałnica nie trafiłby w ogóle do tego miasta.

Jakiś czas temu, jeden z wędrownych kupców, od którego nabyli całkiem dobrej jakości strzały, słysząc, że zmierzają w stronę stolicy i może zatrzymają się w Akarze polecił im odwiedzenie Ponętnej Heli – miało być tanio i blisko głównej bramy miasta. Akar zasłynął z tego, że kradzieże były tutaj problemem tylko wtedy, gdy kradł ktoś inny niż stróże porządku, więc najemnicy, jeśli chcieli dowieść łup cało do zleceniodawcy, musieli mieć się na baczności. Kły smoków to towar na tyle cenny, że postanowili pełnić wartę przy wozie. Najprostszym rozwiązaniem wydawało się zabranie dobytku ze sobą, ale nikomu nie uśmiechało się ponowne taszczenie ciężkiego towaru. Jako pierwszy do parszywego zajęcia został wyznaczony Milo. Po twarzy niziołka ledwie zauważalnie rozlało się zniechęcenie, nie protestował jednak, mając cichą nadzieję, że któryś pobratymców przyniesie mu ciepły posiłek.

– Wiecie, co mnie zawsze zastanawia? – wyszeptała Eriseth konspiracyjnie, gdy znaleźli się już we wnętrzu ciepłej tawerny, siedząc nad parującymi miskami cienkiej zupy. – Dlaczego nie bierzemy innych smoczych… pozostałości? – Tak naprawdę wojowniczka znała odpowiedź, jednak jak zdążyła się wielokrotnie przekonać, oficjalne wersje potrafiły znacząco różnić się od tych prawdziwych. – Przecież tego jest mnóstwo, a my tylko kły…

Rinald wybuchł suchym, chropowatym śmiechem, który zabrzmiał jak stukanie do drzwi i poniósł się po zatłoczonej tawernie, pozostanie niezauważonymi nie do końca im się udało w momencie, w którym niemal wszystkie pary oczu zostały skierowane w kierunku ich stolika. Nawet karczmarz mierzył ich nieco pijanym spojrzeniem.

– Co takiego zabawnego niby powiedziałam? – Dziewczyna spojrzała na towarzysza zbita z pantałyku. Z rozbawienia, aż łzy pojawiły się w kącikach wielkich, brązowych oczu. Otarł je wierzchem owłosionych dłoni. – No co?! – Zniecierpliwiła się.

– Jesteś z nami już pół roku, dziecino, a dopiero teraz zadajesz to pytanie? – Zapytał miękkim głosem. Eriseth tylko wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się głupkowato. –  To tak jakby zapytać, dlaczego kura znosi jaja, jakby…

– Zabieramy tylko kły, bo tylko je możemy wykorzystać. – Ivetta przerwała Rinaldowi, mówiła szeptem, który był tak cichy, jakby bała się, że nawet para znad zupy mogłaby przenieść jej słowa do nieproszonych uszu. – Z łusek kiedyś moi bracia wykuwali zbroje, lecz wiedza ta przepadła przed wiekami, nikt teraz nie jest w stanie ich, bo nie ma ku temu dobrych narzędzi. Pazury? Nie mają żadnych zastosowań, są zbyt twarde, by je odpowiednio obrobić. Pozostaje mięso, jednak jest ono trujące dla człowieka i w zdumiewającym tempie ulega rozkładowi, więc jedynie najzwiniejsi alchemicy są w stanie wytworzyć z nich truciznę, my nie mamy jak go przetransportować. – Ivetta wzięła łyżkę zupy, nieco się skrzywiła, gdy poczuła smak wywaru. Zdecydowanie ktoś go przesolił. – Dochodzimy do kłów: jeśli potrzebujesz trucizny, dodajesz szczyptę sproszkowanych kłów do jakiejkolwiek potrawy. Bezwonne, bez smaku, idealnie się nadają. Przy połączeniu z ziołami Królowej Iestery tracą swoje właściwości, co prawda proces zneutralizowania trucizny trochę trwa, ale mamy wówczas świetny zamiennik cementu, który scala na tyle mocno, że budowle będą stały lata –  mruknęła elfka, obserwując z pewną dozą obawy gości w tawernie. – Potrzebujesz ostrej broni, która nigdy nie zardzewieje i zawsze będzie naostrzona? Bierzesz kły.

Eriseth zadbała o to, by wyraz jej twarzy wyglądał uczenie, musiała ukryć jakoś rozczarowanie, że tym razem nie dowiedziała się niczego ponad to, co sama już wiedziała. Nie za każdą prawdą, w którą wierzyła, musiał przecież chować się fałsz.

– Nie wszystkich, oczywiście, stać na te luksusy, dziecinko, o czym powinnaś już doskonale wiedzieć – stwierdził ospale i może nieco za głośno Rinald. Przeciągnął się na krześle, nie było zbyt wygodne dla jego zmęczonych kości. Mężczyzna w kwiecie wieku? Chyba przekwitania. Jak najszybciej chciał w końcu znaleźć się w wygodnym łóżku, jednak stwierdził, że to idealny moment, by podzielić się swoimi rewelacjami. –  Nasza droga elfka zapomniała o jeszcze innym zastosowaniu – zamilkł, chcąc wzbudzić ciekawość w Eriseth – trofeum. Niektórzy mają niedźwiedzie łby, inni wypchane wilki, a jeszcze inni smocze kły wiszące na ścianie tuż obok portretu babci. Ale być może jest coś jeszcze… – Kiedy odezwał się ponownie nachylił się nad stołem i zniżył głos do szeptu: – Podobno w murach Kolegium Magicznego prowadzone są eksperymenty, mające wyciągnąć jeszcze inne właściwości z kłów. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby któremuś z tych odszczepieńców udało się wykorzystać gadzie odpadki do jakiś swoich makabrycznych celów. –  Skrzywił się na samą myśl o królewskich magach. – Bogowie tylko wiedzą, co trzymają w tych zatęchłych murach.

Ivetta wywróciła turkusowymi oczami.

– Czy zawsze musisz ich tak demonizować? – spytała nieco urażona elfka.

– Nie bierz tego do siebie Iv, ty to co innego – powiedział z pewnym odcieniem uległości w głosie i zaczął wyliczać na palcach: – Nie rabujesz biedaków, nie wykopujesz zmarłych, nie porywasz dzieci matkom i dla kaprysu nie zmiatasz ziemi całych królestw, a już na pewno nie trzymasz, cholernych, smoków w piwnicach swoich warowni.

– Wiem, jak bardzo nienawidzisz smaków, ale oni próbują nam pomóc, zbierają wiedzę o nich.

– Jakoś się nią nie dzielą, a może te hieny cmentarne ułożyły się z nimi?

– Nie bądź śmieszny, Rinaldzie i nie szukaj wrogów tam, gdzie ich nie ma – odparła elfka i posłała przyjacielowi smutny uśmiech.  – Magowie pomagają w opiece nad chorymi, ostrzegają przed gwałtownymi zmianami pogody i dzięki temu, że ich mamy sąsiadujące królestwa dwa razy zastanawiają się czy na nas uderzyć. Dobrze o tym wiesz, Rinaldzie, przecież już nie raz o tym rozmawialiśmy. – Jej głos był spokojny, chociaż dało się słyszeć, że była na granicy wytrzymania.

Eriseth przyglądała się rozmowie najemników i bała się do niej dołączyć. Jeszcze zbyt krótko ich znała, by swobodnie dyskutować na nieco konfliktowe tematy. Za bardzo lubiła tę kompanię, by stracić w jej oczach i znowu szukać towarzyszy broni. Dla Rinalda i Ivetty  magowie stanowili kość niezgody. Za każdym razem kiedy w rozmowie między nimi pojawiał się wątek Kolegium Magicznego, z którego elfka została przed niemal stu laty wyrzucona, to skakali sobie do gardeł.

Rinald już otwierał usta, by rozpocząć tyradę, ale Ivetta podniosła się z krzesła i powiedziała:

– Przed nami jutro długa droga, może już nie będziemy okazji, aby wyspać się w łóżku, więc myślę, że powinniśmy udać się na spoczynek.

*

Speluna nie oferowała szczególnie komfortowych warunków, jednak czego mogliby oczekiwać od miejsca, w którym płacono miedziaka za nocleg? W przeżartych przez mole dywanach mieszkały robale – na widok ruszających się czarnych plamek Eriseth, aż jęknęła. Spała już wielu obskurnych miejscach, lecz to zwyciężyłoby w każdym konkursie na najgorszą tawernę. Na szczęście dywan nie zajmował całego pokoju, więc dziewczyna z obrzydzeniem zaczęła go zwijać. Gdyby mogła od razu, by go spaliła. Najchętniej całą Ponętną Halę puściłaby z dymem. Położyła go jednak pod ścianą, otrzepując się prewencyjnie, miała nadzieję, że robale nie zadomowił się w jej ubraniach. Spojrzała na łóżko, pościel z pewnością do najświeższych nie należała, dziewczyna nie zamierzała myśleć, skąd pochodziły te wszystkie plamy.

Westchnęła, z marzeń o miłym odpoczynku pod pierzyną przed dalszą podróżą nie pozostały nawet mrzonki, czekało ją spanie na podłodze.

 

Koniec

Komentarze

Jeśli pozwolisz, Galu Anonimie, skupię się na stylu. Na przykładach (głównie z pierwszego akapitu, bo nie musiałem daleko szukać) będę wyjaśniał, o co mi chodzi.

 

Pierwsza najbardziej podstawowa sprawa – niedopracowanie tekstu. Spokojnie, nie pali się. Niech on trochę odleży, ostygnie jak ten, nie przymierzając, zabity smok. Nawet samodzielnie, bez sczytywania przez znajomych, wychwyciłbyś wtedy takie przecinkowe kwiatki jak “oparta, o jeszcze ciepłe, smocze truchło”.

 

Po drugie, zwracaj uwagę, czy dane sformułowanie lub metafora ma sens, czy jest wewnętrznie spójna albo czy nie jest wieloznaczna. Na przykład:

 

Westchnęła, z marzeń o miłym odpoczynku pod pierzyną przed dalszą podróżą nie pozostały nawet mrzonki, czekało ją spanie na podłodze.

Wiem, że chodziło o coś w rodzaju “było bardziej niż pewne, że będzie spała na podłodze”, ale wyszło trochę bez sensu. Tak jakby mrzonki były tu czymś pozytywnym.

Tego typu rzeczy jest tutaj sporo. Może ktoś inny wymieni więcej przykładów.

 

Trzeci, największy grzech opowiadania: zaczynasz od spokojnej, niezbyt fascynującej sceny, która ma miejsce po walce, a potem – ciągle w tym samym akapicie – relacjonujesz pokrótce walkę. Ja wiem, że dla bohaterki ten smok to zwykły jaszczur, ale jednak jako pokutę zadaję Ci poczytać o zasadzie “show, don’t tell” (i może jeszcze o technice “in medias res”, bo może od tego byłoby lepiej zacząć?)

 

No nic, pewien potencjał na pewno jest – pisz dalej, a teksty niech leżakują jak dobre wino. Zamiast wysyłać od razu na portal, pisz kolejny. A potem dopiero wróć do pierwszego. Na pewno sam(a) znajdziesz wiele rzeczy, które poprawisz, co wyjdzie opowiadaniu na dobre :)

Zgadzam się w pełni z masterem. Wrzuć akcję na samym początku opowiadania, potem nakreśl jakiś cel do którego zmierza główny bohater, bo tak sobie bajdurzyć można bez końca, ale co z tego wyniknie? Nie wiadomo do czego tak naprawdę główna bohaterka zmierza, jaki ma cel. Postawiłaś jej przeszkodę na samym początku. Na końcu dopiero dowiadujemy się nieco o tym, po co zbierają łupy pochodzące ze smoków.

Nie oceniaj się źle. Jak master powiedział, pewien potencjał masz. To na pewno. Dobre słownictwo, bo to widać. Stylistyka i ortografia trochę kuleje.

Poczytaj o “in medias res”, o budowaniu sceny/sekwela, czyli akcja, konflikt, rezultat (katastrofa) itp. To jest podstawa każdej historii, którą czyta się z zapałem.

Ktoś mam nadzieję podeśle ci kilka poradników, które można znaleźć na tym portalu (nie mam linków).

 

Kilka błędów, które zauważyłem:

I coraz bardziej zbliżała się do wyznaczonego sobie celu. Kolejne małe zwycięstwo smakowało wyśmienicie.

Zirytowało ją, że ponownie zostanie zmuszona by doprowadzić ubranie do porządku. Tego ze wszystkich obowiązków nienawidziła najbardziej. kto ją do tego zmusił?

Bursztynowe loczki okalające okrągłą, nieco pulchną twarz, lekko zaostrzenie? uszy, wąski uśmiech pod ledwie widocznymi wąsami, a zwłaszcza wzrost, upodabniał go do słabo wyrośniętego nastolatka, którego łatwo zlekceważyć, co zresztą Eriseth robiła nagminnie. ogólnie zbyt rozbudowane zdanie, podziel na mniejsze.

“Akar nie był szczególnie ważnym ośrodkiem politycznym i handlowym, dlatego życie w nim nie należało do najłatwiejszychEriseth musiała jednak przyznać, że mimo wszystko robiło na niej wrażenie.” co robiło wrażenie?

po drodze minęła niskie budynki, które z całą dozą odpowiedzialnością (z całą odpowiedzialnością) nazwałaby lepiankami. Szła obok wieży zakończonych kształtnymi kopułami, minęli też przysadziste budowle o małych okienkach i bogatych płaskorzeźbach.

Nic tu ze sobą nie korespondowało. Eriseth z radością przypomniała sobie, że planowali spędzić w Akarze tylko jedna noc noc. powtórzenie Gdyby nie [to], przepowiedziana przez Ivettę _ nawałnica nie trafiłaby w ogóle do tego miasta.

Akar zasłynął z tego, że kradzieże były tutaj problemem tylko wtedy, gdy kradł ktoś inny niż stróże porządku. Najemnicy, jeśli chcieli dowieść łup cało do zleceniodawcy, musieli mieć się na baczności.

Dochodzimy do kłów: jeśli potrzebujesz trucizny, dodajesz szczyptę sproszkowanych kłów do jakiejkolwiek potrawy. (Jeżeli zaś chodzi o kły / Sprawa z kłami ma się tak, że). Bez tego dwukropka.

mruknęła elfka, obserwując z pewną obawą gości w tawernie.

Eriseth zadbała o to, by wyraz jej twarzy wyglądał uczenie /uczynnie?

Westchnęła. Z marzeń o miłym odpoczynku pod pierzyną przed dalszą podróżą nie pozostały nawet mrzonki. Czekało ją [zatem] spanie na podłodze.

 

 

 

 

Nowa Fantastyka