- Opowiadanie: Tarnina - Jak zostać wiedźmą

Jak zostać wiedźmą

Nie jestem feministką. Szczerze mówiąc, nie jestem też zadowolona z tego tekstu, ale nie do końca wiem, dlaczego. Wrr. Ćwiczenie charakterystyki postaci plus fantazja kapkę freudowska. I domowiki. Jestem w okresie domowikowo-wiedźmim, jak widać.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Jak zostać wiedźmą

Oto są bogowie u paleniska: Pitsu, który głaszcze kota, Hobit, który usypia psa, Habaniasz, pan żarzących się węgli, mały Zumbibu, władca kurzu, i starzec Gribaun, który w sercu ognia przemienia drewno w popiół – oto są bogowie domu, którzy nie mieszkają w Peganie i mniejsi są od Runa.

"Bogowie Pegany", Edward John Moreton Drax Plunkett of Dunsany

 

Nie będziemy powtarzać tego, co Joanna wywrzeszczała, wyskakując spod prysznica. Dość, że gdyby inżynier, który zaprojektował piecyk w łazience, postanowił spełnić jej sugestię, świadczyłoby to znakomicie o jego wysportowaniu, natomiast o kręgosłupie moralnym – nie najlepiej.

W każdym razie Joanna szarpnęła ręcznik i zerwała go ze ściany razem z wieszakiem, który gruchnął na płytki o włos od jej bosej stopy.

Przez chwilę przyglądała się tej ruinie.

Potem zakręciła wodę, wytarła się do sucha, ułożyła ręcznik bardzo starannie na pralce, wciągnęła majtki, koszulkę, spodnie i pomaszerowała do sypialni chłopaków.

Oczywiście, kiedy włączyła światło, żadna z dwóch stert pościeli usypanych pod przeciwległymi ścianami nie raczyła drgnąć.

– Michał! – warknęła Joanna.

– Michał, wstawaj, do cholery!

Męczeńskie stęknięcie dobiegło ją od strony Bernarda, który przewrócił się na bok, wystawiając na widok publiczny blade kolano. Drugi barłóg pozostał nieporuszony.

Klnąc pod nosem, Joanna podniosła z podłogi pierwszą rzecz, na jaką trafiła, płytkę drukowaną z kawałkiem ostrej blachy na końcu i cisnęła nią z całej siły, ale pod pikowaną kołdrą nic nawet nie drgnęło.

Można by, oczywiście, machnąć ręką – gdyby następne pół roku przeżyła o owsiance i marchwi, może uskładałaby dość pieniędzy na zatrudnienie fachowca. Może.

Joanna westchnęła głęboko. Powolutku, krok za krokiem, ruszyła przez pole minowe, jakie stanowiła podłoga chłopców. Uwaga, śrubokręt. Pudełko z płytkami. Niezidentyfikowaną konstrukcję z patyczków po lodach da się przestąpić, ale gdzie postawić potem nogę? Tylko na te dżinsy. Uff, sztywne (i lepkie!) jak skóra niemytego słonia. Ohyda. Cudem udało jej się nie nadepnąć sporego, żółtego pudełka woltomierza, leżącego tuż przy łóżku.

Jednym szarpnięciem ściągnęła z Michała przykrycie. Miał na sobie tylko i wyłącznie swoje najmniej nerdowskie bokserki, drukowane w zielone pseudojapońskie znaczki na czarnym tle.

– Mmm… – chłopak zamrugał jak sowa w świetle dnia, potem wyciągnął ręce, ale, żeby złapać rożek kołdry, musiał usiąść.

– Eeeej! Oddawaj!

Cofnęła się poza jego zasięg.

– Nie ma mowy.

– Aśka, ja mam laborki na dziesiątą!

– Jest siódma. Jak się uwiniesz, zdążysz naprawić piecyk i zjeść śniadanie.

Spojrzał na nią spod ciemnej grzywki.

– Już naprawiłem. Wymieniłem całą elektronikę, oddawaj!

Joanna, na której wielkie, blade oczy wymoczkowatego materiału na inżyniera nie robiły najmniejszego wrażenia, zwinęła kołdrę, żeby wygodniej ją trzymać.

– Przysięgam, że wymieniłem. Zimno!

– Bujać to my, ale nie nas.

– Boska Junono – odezwał się, stłumiony przez kołdrę i nieco schrypnięty, baryton spod drugiej ściany. – Nie jesteś naszą matką.

– Całe szczęście – odparowała – Inaczej musiałabym spytać, o której wczoraj wróciłeś i czy nie miałeś zrobić zakupów.

– Sześć bisów, królowo poranka. Nie oblać tego byłoby zbrodnią.

Joanna wydała z siebie ciężkie westchnienie kobiety, którą za moment trafi metaforyczny szlag. Policzyła w duchu do dziesięciu.

– Wiesz co, Beniu? Masz rację. Nie jestem waszą matką i nie mam obowiązku was przysposabiać do życia w społeczeństwie. Au revoir.

– Wychodzisz? – Michał zawołał za nią z nadzieją – Oddasz mi kołdrę?

Obróciła się powoli, spojrzała mu prosto w te gollumowe oczęta, po czym demonstracyjnie upuściła przykrycie na stertę elektronicznych śmieci pośrodku pokoju. Potem zawinęła się i odeszła z godnością. Taki przynajmniej miała zamiar, bo na krok przed progiem wlazła bosą stopą na coś kanciastego. Bardzo kanciastego.

 

Czepiając się ścian i przełykając gorące łzy, Joanna dokuśtykała do kuchni. Z jękiem ulgi padła na krzesło.

Staranne oględziny wykazały, że się nie skaleczyła, ale jeszcze trochę bolało. Joanna masowała i ugniatała stopę, machinalnie rozglądając się dookoła. Wokół palników kuchenki zebrała się wyraźna warstwa białawego osadu, ślad po garnku z ryżem zbyt długo pozostawionym na gazie. Trzeba to będzie wyczyścić w wolnej (ha!) chwili.

Sprzątała najdalej przedwczoraj, ale kuchenny stół już wyglądał jak w męskim akademiku: na skrzyni na chleb porzucono nóż do masła z przylepionym długim włosem (miała szczerą nadzieję, że Bernard nie oszczędza w ten sposób na żelu). Chlebak, nawiasem mówiąc, był otwarty, ale zamiast pieczywa wypełniały go czasopisma komputerowe. Sterta takich samych magazynów piętrzyła się pośrodku stołu, ugarnirowana skórkami z pomarańczy i bananów oraz brudnym kubkiem, z którego wystawał nożyk do owoców, a wieńczyła ją, jak figura Mauzoleum, żółciutka kąpielowa kaczuszka, umoszczona wygodnie w popielniczce Bernarda, na grubej warstwie papierków po gumie nikotynowej. Pod ścianą, dotykając kalendarza, stała na podstawce lutownica.

– Spóźnię się – powiedziała Joanna. Kaczuszka nie skomentowała.

Stopa przestała boleć, można było zaryzykować przejście do lodówki, ale na miskę brakowało miejsca. Kubek z nożykiem wylądowały z brzękiem w zlewie, pisma na drugim krześle (częściowo na podłodze, ale Joanna uczciwie się teraz spieszyła). Pudełko płatków, stojące na lodówce, po potrząśnięciu okazało się pełne. To już coś.

Miska, łyżka, płatki. Mleko. W lodówce. Joanna otworzyła ją, mimochodem stwierdziła brak podstawowych produktów spożywczych, których listę wręczyła wczoraj Bernardowi, i przewracając oczami, schyliła się po mleko. W kartonie chlupało, trochę dziwnie, ale czas nie guma, budzik nie sanki. Chlusnęła mlekiem na płatki.

Nie, poprawka. Chlusnęła serwatką.

Joanna spojrzała przeciągle na opalizujący, zielonkawy płyn. Potem na zegar. Potem powiedziała coś, co do żywego oburzyłoby jej babcię, wyrzuciła wszystko oprócz miski do kosza i pobiegła się przebrać.

 

Kiedy wróciła z pracy, chłopaków nie było, za to w kuchni unosił się słaby, choć denerwująco wyraźny zapaszek twarogu.

– Pewnie, że mnie stać na stancję – powiedziała do pełnego naczyń zlewu.

– Będzie spokój, będę mogła się uczyć, nie to, co w akademikach.

Westchnęła ciężko. Siatkę z zakupami oparła o drzwi lodówki, a potem poszła zmienić porządne ubranie na dres.

 

Wypłukany kosz suszył się za oknem, bluza od dresu moczyła w miednicy, a Joanna zmywała, myśląc o zupie pomidorowej. Duży kubek stał przy kuchence, obok prawie wyschniętego rondla.

Babcia, pomyślała, przelewając do niego zupę, dostałaby zawału. Sama chemia, Joasiu. Kupne paskudztwo, i jeszcze jakie to drogie. Tylko lenie i niezguły płacą ciężkie pieniądze za coś, co lepiej byłoby zrobić w domu.

Joanna nie miała złudzeń w kwestii swoich talentów kulinarnych, nie miała też czasu ani ochoty na mycie, siekanie i smażenie. Od wielkiego dzwonu, po szczególnie udanej premierze, o ile pogoda była dobra i księżyc w pierwszej kwadrze, udawało jej się wymęczyć coś dobrego u Bernarda, który zgodnie ze zwyczajem młodych artystów na dorobku kelnerował w restauracji. To i owo tam podłapał. Michał za to mógłby żyć samymi zupkami z kubka.

Ale, ale, ta ambrozja już mruga. Joanna zgasiła gaz, przeniosła rondel na odgruzowany fragment stołu i zaczęła jeść prosto z garnka, zagryzając krakersami. Mmm, nareszcie.

Skórka pomarańczy obsunęła się ze stosu. Tylko dzięki szybkiemu refleksowi Joanny zupa nie wzbogaciła się o nowy smak.

– Dobrze, daj mi zjeść – burknęła dziewczyna pod adresem wszechświata jako całości. Odruchowo spojrzała na stertę śmieci i zamrugała.

Mały człowieczek, gapiący się na nią jak na malowane wrota, miał na sobie kubraczek barwy kurzu i taką samą czapeczkę, spod której wymykały się pasma bezbarwnej grzywki. Na mniej jaskrawym tle pewnie by go nie zauważyła, ale od kolorowych magazynów i skórek z południowych owoców odcinał się wyraźnie. Joanna patrzyła, jak się cofa, jak stawia stopę na papierku od batonika, ześlizguje się razem z nim z grzbietu czasopisma i niezgrabnie ląduje na blacie.

– Ożeż ty… – całkiem bezmyślnie chwyciła skrzata razem z papierkiem i przysunęła do oczu.

To halucynacja? pomyślała. Glutaminian sodu uderzył mi do głowy? Nie wiedziałam, że to takie realistyczne…

Człowieczek ugryzł ją w palec.

Wrzasnęła. Miał zęby jak maleńki rekin! Potrząsając ręką, Joanna zarejestrowała papierek pływający w zupie i całkowity brak skrzata, i zaczęła się zastanawiać, czy jej przypadkiem nie odbija. Ale palec bolał. Podeszła do zlewu i wsadziła go pod zimną wodę.

 

Oczywiście, że nie powiedziała o tym chłopcom. Żeby ją wzięli za wariatkę? I tak pukali się w głowę, kiedy zbierała po nich brudne sztućce.

Zresztą, mała wybroczynka na palcu jeszcze o niczym nie świadczy. Może tylko się uderzyła. Brakuje jej witamin. Ma za dużo stresów.

Tak się złożyło, że następny dzień Joanna miała wolny, a Bernard i Michał – nie.

Przynajmniej ze stresem mogła coś zrobić.

Schowała się w swoim pokoiku, czystym, jasnym i porządnym, z apetycznie grubą książką, herbatą i paczuszką pysznych, kruchych herbatników, którą ustawiła na stoliku koło leżanki. Uchyliła okno, nogi owinęła w koc i wyciągnęła się wygodnie.

Kiedy sięgnęła po kolejne ciastko, omal nie uszło jej uwagi, jak dziwnie jest ciężkie. Ale zauważyła i zerknęła.

– Łaa! – wrzasnęła. Mały ludzik odpadł od herbatnika i wylądował na książce. Przez chwilę leżał oszołomiony, a Joanna, która otrząsnęła się pierwsza, nakryła go pustym pudełkiem po ciastkach. Przyciskając je mocno, ułożyła na stoliku książkę z uwięzionym skrzatem, a sama przyklękła obok, żeby mu się przyjrzeć.

Miał na sobie malowniczo poszarpane beżowe szmatki, spod których wyglądała ciemniejsza tkanina. Włosy, zmierzwione, jakby dopiero co wstał z łóżka, były koloru skórki od chleba.

Spróbował się zerwać na nogi, ale Joanna mocno trzymała pudełko, więc tylko wyrżnął głową w denko i usiadł z powrotem, gapiąc się na nią. A spojrzenie miał co najmniej bezczelne.

– No? – warknął, na przekór prawom fizyki całkiem grubym głosem.

– Wypuścisz mnie, czy masz więcej głupich pomysłów?

Mało brakowało, a by posłuchała. Ale nie, Joanna skupiła wolę, przycisnęła pudełko szczelnie do książki i odpowiedziała – A można wiedzieć, co tu robicie?

Skrzat uniósł brwi a'la pan Spock.

– Ty i twój szary koleżka. Czy to też byłeś ty?

– Wypuść mnie, śmiertelna! Albo-

– Co mi zrobisz, hmm?

– Albo wyniesiemy się stąd, ja i moi „koleżkowie”, a wtedy będziesz płakać za ciepłą wodą w kranie!

Przygryzła wargę, żeby nie wybuchnąć śmiechem.

– Jak się ma kradzież ciastek do ciepłej wody?

Skrzat teatralnie przewrócił oczami. Zatoczył nawet małe kółeczko głową.

– Znalazła się mądrala. Przyjmij do wiadomości, prosta kobieto – wyprostował plecy, dumny jak miniatura indiańskiego wodza – że rozmawiasz z bóstwem!

Tego już było za dużo dla Joanny, która zaczęła chichotać i omal nie strąciła „bóstwa” ze stolika razem z całym majdanem. Człowieczek zerwał się na nogi. Zepchnął z siebie plastykowe pudełko, które dziewczyna puściła, a potem tupnął w kartkę.

– Spokój! Jestem Animgud, Władca Okruchów!

– Jeden, by wszystkie zgromadzić, i znów w ciastko związać?

– Nie liczę, że cokolwiek pojmiesz – odparł Animgud z godnością Seneki.

– Doskonale wiem, jak staniała w tym domu pobożność.

Ponieważ Joanna gryzła wargi, żeby się głośno nie roześmiać, samozwańczy władca okruchów zrobił efektowną pauzę i podjął – Nie dbacie o swoje mieszkanie i nie dbacie o nas. Gdzie obiaty? Gdzie podziękowania? Staramy się, jak możemy, a co z tego mamy? Zepsute mleko i przekleństwa. Czy to nasza wina, że z was lenie i brudasy?

– O, przepraszam – wykrztusiła Joanna, ale domowik jeszcze nie skończył.

– Wziąłem to, co mi się należy mocą starodawnych praw, ostatnie ciastko, a pozostali nawet tego nie dostają. Skoro nie pomagasz Gribaunowi, nie czyścisz paleniska, jak chcesz, żeby pomagał tobie? Powtórzył mi, co mu wczoraj kazałaś zrobić. Wstydź się!

– Zaraz-

– Nic was nie obchodzi ten dom – Animgud wyraźnie się rozkręcał, znowu tupnął nogą w książkę.

– Rzucacie wszystko za siebie, niczego nie naprawiliście od przeprowadzki. Suranna, ta od błyszczących łyżeczek, w rękaw mi wczoraj płakała. Znowu wlokła nóż do masła z parapetu aż na stół, i zabrałaby go do zlewu, gdybyś ty nie przylazła z hałasem. Powiedziałem jej, żeby go następnym razem zostawiła, może któreś się skaleczy-

– Przepraszam! – zawołała Joanna – Ja akurat sprzątam!

– Skoro wam nie zależy, nie zasługujecie na pomoc, ot, co…

– Słyszałeś, co powiedziałam? – Joanna podniosła książkę razem ze skrzatem, żeby mu zajrzeć w paciorkowate oczka. Jak u myszy.

– Ja sprzątam! Ale muszę chodzić na wykłady i do pracy, żeby mieć na czynsz. Nie potrafię upilnować tych dwóch matołków!

Animgud założył ręce na piersi, taksując dziewczynę spojrzeniem.

– A dlaczego nie?

– Bo doba ma tylko dwadzieścia cztery godziny.

– Jesteś kobietą. Powinnaś dbać, żeby dom był dobrze utrzymany.

Joanna zwalczyła dojmującą pokusę zatrzaśnięcia książki i tylko odłożyła tom z powrotem na stolik.

– Uch! Ty chyba po prostu nie chcesz zrozumieć. Słuchaj, ja studiuję, wiesz, co to znaczy? Przez cały dzień albo siedzę na wykładach, albo stoję za ladą w drogerii, bo ci dwaj chyba nie do końca rozumieją, co to są pieniądze, i że trzeba je co miesiąc dawać facetowi, który wynajmuje nam ten pałac. Bardzo bym chciała ładniej mieszkać, ale po prostu nie daję rady.

Jedna brew podjechała Animgudowi tak wysoko, że znikła pod brązową strzechą, ale zmilczał.

– A skoro wam tak na tym zależy, czemu mi nie pomożecie?

– Słucham? Za mało, twoim zdaniem, robimy?

Joanna przełknęła niedyplomatyczną odpowiedź.

– Powiedziałeś, że Suranna nabłyszcza łyżeczki – ludzik przytaknął – Gribaun coś robi z piecem, a ty? Czym się zajmujesz?

– Okruchami – nie powiedział „głupia śmiertelniczko”, na szczęście dla siebie, ale ton sugerował podobne słowa.

– Pilnuję, żeby to, co się kruszy, kruszyło się dobrze. Myślałaś, że skąd się biorą?

– I ty masz czelność nas oskarżać?

– Moja rzecz kruszyć, wasza sprzątać – wzruszył ramionami domowik.

Joanna przetarła ręką oczy – Chcesz mi powiedzieć, że… nie, jeszcze raz. Dlaczego niby mamy sprzątać po was? Nie możecie sobie odpuścić tego kruszenia? Wszyscy zyskają wolny czas.

– Po pierwsze, od okruchów jestem tutaj ja i tylko ja. I ja robię swoją robotę. A kiedy inni chociaż trochę się opuszczą w obowiązkach, ty wrzeszczysz takie rzeczy, że uszy więdną. Weź na przykład Gribauna. Jego zadanie polega na sprawianiu, że płomień płonie. Ten, który ogrzewa wodę na twoją kąpiel.

– Nie wywiązuje się z niego ostatnio – burknęła Joanna, zamiast rozsądnie wytknąć miniaturowemu ludzikowi, że właśnie wywalił przez okno metafizyczne podstawy rzeczywistości.

– A – Animgud pokiwał palcem – to dopiero początek. Mamy już dość waszego niedbalstwa i postanowiliśmy wam to dać do zrozumienia. To się nazywa strajk! Widziałem w tym waszym pudle z ruchomymi obrazami – zakończył z dumą.

– Aha. Tylko wiesz, jeśli nie wiemy, o co chodzi, to raczej nic z tego nie wyjdzie.

– Nie obrażaj mnie. Nie możecie nie wiedzieć, o co chodzi, to przecież oczywiste. Nie wykonujecie swojej części Pracy.

– Pracy?

– Każde żywe stworzenie ma swój odcinek – wyrecytował to jak religijny dogmat. Joanna postanowiła sobie solennie nie wdawać się z domowikami w dysputy filozoficzne.

– Ale już wiesz, że się staram. Moglibyście przynajmniej mnie nie rzucać kłód pod nogi.

– Tobie? Ty się wykręcasz. Nie masz czasu, tra-ta-ta-ta. Ile czasu potrzebujesz, żeby przemówić dobrym słowem? Oczekujesz od nas, że będziemy wszystko robili za bezdurno, i jeszcze znosili twoje przekleństwa.

Spojrzał na nią spode łba, a Joannie zrobiło się trochę głupio. Faktycznie, klęła wczoraj jak wozak…

Potrząsnęła głową.

– Słuchaj, przepraszam. Po prostu szlag człowieka trafia, kiedy go nagle oblewa zimna woda – zauważyła minę Animguda i szybko dodała – ale to nie wymówka, żeby przeklinać, masz rację. Dogadasz się z resztą?

– Może. – Domowik usiadł po turecku, przypatrując się Joannie – Jeśli ty się dogadasz ze swoimi mężczyznami.

Przygryzła wargi – Nie uwierzą mi.

– To nie mamy o czym mówić.

– Czekaj! – zawołała, bo Animgud podparł się ręką, żeby wstać – Może coś wymyślimy?

 

Na korytarzu rozległ się kwik przejeżdżanego prosiaka. Joanna odsunęła zeszyt na bok. Przeciągnęła się, aż trzasnęły stawy i wstała, w przelocie zabierając z biurka pusty kubek.

– Stało się coś? – spytała drzwi od łazienki, a Bernard, który znajdował się za nimi, wyjąkał – Zi-zimna…

– A mówiłam, naprawcie piecyk, chłopcy – rzuciła Joanna niewinnie, nie zatrzymując się, póki nie stanęła na progu świecącej czystością kuchni. Stół nakryty był, co prawda, ceratą, bo ani domowikom, ani jej nie uśmiechało się ciągłe pranie obrusów, ale nie było na nim niczego, czego być nie powinno. Tylko skrzynia na chleb, porządnie zamknięta, i mały wazonik z kwiatami, przyniesionymi rano.

Za to przy szafce stał Michał, skrobiąc się w głowę końcem śrubokręta.

– Szukasz spodni? – spytała Joanna mimochodem, bo spod koszulki z napisem „Anioły mają budkę telefoniczną” wystawały chłopcu bokserki w kaczuszki, a z nich – odnóża blade, a włochate. Kapci też nie miał.

Mruknięcie, które wydał w odpowiedzi, mogło oznaczać, że zarejestrował uszczypliwość, ale równie dobrze mogło być produktem ubocznym intensywnego myślenia. Michał popukał w przód szuflady rączką śrubokręta, a potem szarpnął za uchwyt i stęknął. Miał tak cudownie głupią minę, że żal było przeszkadzać.

Joanna postawiła kubek, włączyła czajnik, i dopiero potem powiedziała – Daj, ja otworzę.

– Zacięta całkiem.

– O co zakład? – Joanna przykucnęła tak, żeby zasłonić mu widok na szufladę. Sięgnęła do kieszeni.

– Usiądź sobie, dobrze?

– Czary mary… – chłopak obserwował, jak jego współlokatorka wystukuje skomplikowany rytm na płycie paździerzowej. We wnętrzu szuflady coś kliknęło. Joanna wstała i otworzyła ją płynnym gestem. Przy okazji sięgania po łyżeczkę wręczyła ukrytemu w środku domowikowi czekoladowego cukierka.

– Dzięki – szepnęła. Potem odwróciła się, dygnęła, unosząc wyimaginowaną spódnicę i powiedziała głośno – Ta-da!

– WD-40 – powiedział Michał, ale bez przekonania.

– Włos nietoperza, włosy jaszczurek, język brytana, żaby pazurek – zadeklamował Bernard, odziany w królewski purpurowy szlafrok, choć rozcierający ręce wcale pospolitym gestem.

– Pozwolisz, że się poczęstuję, siostro przeznaczeń?

I sięgnął do górnej szafki, nie patrząc. Joanna puściła oko do siedzącego na półce domowika, który odsunął od bernardowej ręki cały kubek, a przysunął ten, który Suranna i Asaf chcieli wczoraj wyrzucić.

– Proszę bardzo – wzruszyła ramionami. – Ale najpierw zalej moją.

– Naturalnie.

Cofnęła się zaraz, z kubkiem herbaty w rękach, i przymknęła oczy. Głęboki ceramiczny chrzęst poprzedził okrzyk zaskoczenia.

– Bądź łaskaw to zetrzeć, gwiazdo estrady – powiedziała Joanna, wymijając kałużę oraz zbaraniałego aktora.

– Ścierka pod zlewem!

Animgud czekał na nią na blacie biurka. Majtał nogami nad przepaścią, która, gdyby domowiki podlegały normalnym prawom przyrody, powinna być dla niego odpowiednikiem upadku z kilku pięter, i pogwizdywał fałszywie. Joanna postawiła kubek na podkładce, wyjęła z szafki paczkę herbatników, otworzyła i podała jeden domowikowi.

– Wierzysz, że on to zrobi? – spytał między jednym kęsem ciastka, a drugim.

Wzruszyła ramionami – Jeśli nie, będziecie musieli znowu schować mu spinki od mankietów.

 

Cytat z Makbeta w przekładzie Leona Ulricha

Koniec

Komentarze

Uuuu, kogoś dopadła chyba proza życia.

Ale teraz już wiem, kto kruszy w domu. A żona mi mówi, że to niby ja. Ha – znam prawdę :).

Dwie uwagi mam – z tego co wiem, urywane wypowiedzi zapisuje się z wielokropkiem, a nie tak: Albo-. I dalej – domowik ci literki pomieszał w tym wyrażeniu: “nie robiły najmniejszego znaczenia”.

Wielce sympatyczny tekst, aczkolwiek my, faceci, nie jesteśmy takimi czarnymi charakterami, jak nas tu malują!

 

EDIT: Czasem ci kropek brakuje w dialogach.

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Prawie dwadzieścia tysięcy znaków to, moim zdaniem, opowiadanie, nie szort.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

– Jeden, by wszystkie zgromadzić, i znów w ciastko związać?

Uff, sztywne (i lepkie!) jak skóra niemytego słonia.

ZDECYDOWANIE lubię Twoje poczucie humoru :D

 

Fajny tekścik. Brak w nim zadęcia, walki dobra ze złem czy ocalania świata, jest za to przedstawiona w dowcipny sposób proza życia.

Hmm… Choć trudno mi uwierzyć, że mieli w domu aż taki syf… Ale chyba przez swe hrabiowskie korzenie nie poznałem prawdy na temat życia studenckiego – w końcu Katia pisała jakiś czas temu o karaluchach w zlewie w akademiku ;)

Bidna ta bohaterka, ale koniec końców zyskała cennych sprzymierzeńców i myślę, że od teraz łatwiej będzie jej zapanować nad chłopakami ;D

Warsztatowo dobrze, choć jak na Ciebie, znalazłem dużo “dziwnych” konstrukcji. Zresztą, sama się ustosunkuj.

Ze względu na luz i pocieszność tego tekstu, stawiam hrabiowski stempel jakości.

 

Tyle ode mnie, na koniec parę przykładów:

Nie jestem waszą matką i nie mam obowiązku was przysposabiać do życia w społeczeństwie. Au revoir.

Obcojęzyczne wtrącenia warto jednak zapisywać kursywą – tako rzecze Count.

Mało brakowało, a by posłuchała. Ale nie, Joanna skupiła wolę, przycisnęła pudełko szczelnie do książki i odpowiedziała[+:] – A można wiedzieć, co tu robicie?

– Michał! – warknęła Joanna.

– Michał, wstawaj, do cholery!

– No? – warknął, na przekór prawom fizyki całkiem grubym głosem.

– Wypuścisz mnie, czy masz więcej głupich pomysłów?

Proponuję nie kontynuować wypowiedzi tej samej osoby w nowym akapicie – to nad wyraz mylące.

Albo-

– Zaraz-

Zamiast dywizu powinien być wielokropek? W tym układzie wygląda, jakby się jąkali.

– Skoro wam nie zależy, nie zasługujecie na pomoc, ot[-,] co…

Przygryzła wargi[+:] – Nie uwierzą mi.

Tu dwukropek opcjonalnie. Najlepszy byłby chyba jednak nowy akapit…

– Czekaj! – zawołała, bo Animgud podparł się ręką, żeby wstać[+.] – Może coś wymyślimy?

Cytat z Makbeta w przekładzie Leona Ulricha

Eee, ale gdzie?! :D

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Nawiązania zacne, tekścik o ciastkach mnie rozwalił :D. Krótki, ale ciekawy tekst. I te ,,gollumowe oczka" ;).

nie robiły najmniejszego znaczenia

… wrażenia. Wrażenia, kurza melodia, skąd to się tu wzięło? Musiało się wykluć w poprawkach, ale jak? Kiedy?

 my, faceci, nie jesteśmy takimi czarnymi charakterami, jak nas tu malują!

Staruchu, ja osobiście uważam, że facet też człowiek :) Ci dwaj też nie są czarnymi charakterami, po prostu niemożebnie wkurzają bohaterkę.

 Prawie dwadzieścia tysięcy znaków to, moim zdaniem, opowiadanie, nie szort.

Mówisz? Gdzieś czytałam, że opowiadanie jest powyżej trzydziestu kilku. Zresztą fabuła jest tu prosta jak konstrukcja cepa, a i takim kryterium można się posłużyć.

 ZDECYDOWANIE lubię Twoje poczucie humoru :D

Hrabio, te brudne portki są z natury :)

 Obcojęzyczne wtrącenia warto jednak zapisywać kursywą

Pourquoi? :)

 Proponuję nie kontynuować wypowiedzi tej samej osoby w nowym akapicie

Wiesz, że po przyjrzeniu muszę się zgodzić? (Teraz wiesz, bo Ci powiedziałam.) Zapamiętane na przyszłość.

ot[-,] co

Zawsze widziałam to zapisane z przecinkiem… Te dwukropki i myślniki też muszę później gruntownie sprawdzić.

 Eee, ale gdzie?! :D

"Włos nietoperza, włosy jaszczurek, język brytana, żaby pazurek – zadeklamował Bernard" – o, tu :D

 tekścik o ciastkach mnie rozwalił

Dzięki – natchnął mnie tym sam Iluvatar :) Miło, że się spodobało!

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Ładne, humorystyczne opowiadanie. Bohaterka, nawet kiedy się złości, robi to w sympatyczny sposób ;) Jednak czuję, że rozmowa z Animgudem – choć w ogólności odbieram ją pozytywnie – trochę za bardzo się dłużyła. Myślę, że można by ją skrócić bez szkody dla tekstu.

Tak więc fajny ten koncert fajerwerków. Daję za niego klika :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Sympatyczny tekst. Chociaż w kwestii kibicowania którejś stronie jestem rozdarta jak bohater romantyczny. Staranne utrzymywanie porządku to przesąd, ale chłopcy chyba odrobinę przesadzali.

– Wypuść mnie, śmiertelna! Albo-

Angielski zapis Ci wskoczył.

 

Edytka: Mnie też się wydaje, że pod 20 kilo to już dawno nie jest szort.

Babska logika rządzi!

Staranne utrzymywanie porządku to przesąd, ale chłopcy chyba odrobinę przesadzali.

I właśnie o to chodzi.

Angielski zapis Ci wskoczył.

Huh?

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

No, wydaje mi się, że to w angielskim przerwanie wypowiedzi przez czynniki zewnętrzne sygnalizuje się krechą. Po polsku wielokropkiem. Nie jest tak?

Babska logika rządzi!

Zabawne opisanie problemów wynikających ze wspólnego wynajmowania mieszkania, wzbogacone obecnością domowników.

Czytałoby się nieźle, gdyby nie liczne błędy w zapisie dialogów. Tarnino, czy życzysz sobie link do stosownego poradnika?

 

 Prawie dwadzieścia tysięcy znaków to, moim zdaniem, opowiadanie, nie szort.

Mówisz? Gdzieś czytałam, że opowiadanie jest powyżej trzydziestu kilku. Zresztą fabuła jest tu prosta jak konstrukcja cepa, a i takim kryterium można się posłużyć.

Uważam, że nie prosto skonstruowana fabuła decyduje o tym czy tekst jest szortem, czy opowiadaniem, a liczba znaków, którymi rzecz została napisana.

Żeby nie szukać przykładu daleko – w konkursie Naz Jestem legendą biorą udział opowiadania, liczące nie mniej niż piętnaście tysięcy znaków. Nie szorty i opowiadania.

 

– Mmm… – chło­pak za­mru­gał jak sowa w świe­tle dnia… –> – Mmm… – Chło­pak za­mru­gał jak sowa w świe­tle dnia

Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi.

 

Chle­bak, na­wia­sem mó­wiąc, był otwar­ty, ale za­miast pie­czy­wa wy­peł­nia­ły go cza­so­pi­sma kom­pu­te­ro­we. Ster­ta tych sa­mych ma­ga­zy­nów pię­trzy­ła się po­środ­ku stołu… – Czy to aby na pewno były te same pisma? Bo zdaje mi się, że sokoro coś leży w chlebaku, to nie może jednocześnie piętrzyć się na stole.

 

wień­czy­ła ją, jak fi­gu­ra Mau­zo­leum, żół­ciut­ka ką­pie­lo­wa ka­czusz­ka… –> Dlaczego wielka litera?

 

w kuch­ni uno­sił się słaby, choć de­ner­wu­ją­co wy­raź­ny za­pa­szek twa­ro­gu. –> Czy zapach może być jednocześnie słaby choć wyraźny?

 

Wy­płu­ka­ny kosz su­szył się za oknem, bluza od dresu mo­czy­ła w mied­ni­cy… –> Co bluza moczyła w miednicy?

Może: Wy­płu­ka­ny kosz sechł za oknem, bluza od dresu mo­czy­ła się w mied­ni­cy

 

– Wy­puść mnie, śmier­tel­na! Albo- –> Co tu robi dywiz?

 

– Zna­la­zła się mą­dra­la. Przyj­mij do wia­do­mo­ści, pro­sta ko­bie­to – wy­pro­sto­wał plecy… –> Czy to celowe powtórzenie?

 

– Za­raz- –> Co tu robi dywiz?

 

Po­wie­dzia­łem jej, żeby go na­stęp­nym razem zo­sta­wi­ła, może któ­reś się ska­le­czy- –> Jak wyżej?

 

– WD-40 – po­wie­dział Mi­chał, ale bez prze­ko­na­nia. –> – WD czterdzieści – po­wie­dział Mi­chał, ale bez prze­ko­na­nia.

Liczebniki zapisujemy słownie, zwłaszcza w dialogach.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No, wydaje mi się, że to w angielskim przerwanie wypowiedzi przez czynniki zewnętrzne sygnalizuje się krechą. Po polsku wielokropkiem. Nie jest tak?

A, to możliwe. Teraz, kiedy mi powiedziałyście z regulatorką, mam wątpliwości – może po prostu odcisnęły mi się w mózgu anglojęzyczne lektury (kiedyś w ogóle zapisywałam dialogi po angielsku, w cudzysłowach, dopóki nie przyszło olśnienie). Muszę to później sprawdzić.

opowiadania, liczące nie mniej niż piętnaście tysięcy znaków.

Hmm. No, tak. Chyba muszę zmienić tag :)

błędy w zapisie dialogów. Tarnino, czy życzysz sobie link do stosownego poradnika?

A wiesz co, poproszę. Zawsze warto mieć pod ręką.

Czy to aby na pewno były te same pisma?

Numerycznie nie :) Ale masz rację, zmieniam na “takich samych”, bo to nie jest jasne.

Dlaczego wielka litera?

Bo Mauzoleum to nazwa własna.

Czy zapach może być jednocześnie słaby choć wyraźny?

Czemu nie?

Co bluza moczyła w miednicy?

Się. Twoja wersja faktycznie jest lepsza, ale już zostawię.

Czy to celowe powtórzenie?

Nie. Damn :)

Liczebniki zapisujemy słownie, zwłaszcza w dialogach.

Kurczę, prawda. Tylko “WD-czterdzieści” jest jakieś nienaturalne. Siła przyzwyczajenia?

 

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Służę uprzejmie: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

http://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/zapis-partii-dialogowych;13842.html 

 

Dlaczego wielka litera?

Bo Mauzoleum to nazwa własna.

W Twoim tekście nic na to nie wskazuje. https://sjp.pwn.pl/szukaj/mauzoleum.html

 

Czy zapach może być jednocześnie słaby choć wyraźny?

Czemu nie?

Bo słaby zapach cechuje się niewielką intensywnością, jest z trudem wyczuwalny, a o takim, moim zdaniem, trudno o mówić, że jest wyraźny.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Gratias tibi.

W Twoim tekście nic na to nie wskazuje.

Wskazuje. Duża litera :)

Bo słaby zapach cechuje się niewielką intensywnością, jest z trudem wyczuwalny, a o takim, moim zdaniem, trudno o mówić, że jest wyraźny.

Hmm. Zasadniczo miałam na myśli taki natrętnie podprogowy rodzaj wrażenia – ale z drugiej strony, Joanna rozpoznaje, że to twaróg… Z trzeciej strony, zapachy, które mnie wkurzają, są raczej z gatunku mdlących – ale z czwartej strony, Joanna nie jest mną. Sama nie wiem.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

W Twoim tekście nic na to nie wskazuje.

Wskazuje. Duża litera :)

Ale duża litera zupełnie nie wskazuje, że piszesz o konkretnym mauzoleum, nazwę którego należałoby takąż literą zapisać.

Jednakowoż to Twoje opowiadanie i będzie napisane słowami, które uznasz za najlepsze. ;)

 

Hmm. Zasadniczo miałam na myśli taki natrętnie podprogowy rodzaj wrażenia – ale z drugiej strony, Joanna rozpoznaje, że to twaróg… Z trzeciej strony, zapachy, które mnie wkurzają, są raczej z gatunku mdlących – ale z czwartej strony, Joanna nie jest mną. Sama nie wiem.

Z piątej strony, Tarnino, piszesz o zapaszku twarogu, a ten, choć nikły, może być wyjątkowo upierdliwy, osobliwie wtedy, gdy serwatka, źródło owego zapaszku kilka godzin poleży w kuble. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No, właśnie. Ech.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Podobał mi się ten tekst. Bardzo lekko i przyjemnie się go czytało. Bardzo lubię takie połączenia współczesności z fantastyką, a tutaj wyszło to fajnie i naturalnie, bez silenia się na jakieś wydumane rozwiązania. 

Idea tych wszystkich bożków żyjących w zakamarkach mieszkania jest urocza i przypadła mi do gustu. Podoba mi się również z jaką powagą podchodzą do swoich obowiązków, nawet jeśli z naszego punktu widzenia wydają się one nieco bezsensowne. 

A poza tym to taka ładna pochwała trzymania porządku w domu i do tego szybka lekcja jak nauczyć niechluja dbania o swoje otoczenie. Wystarczy małe wsparcie :)

 

Pozdrawiam C. 

Bardzo spodobało mi się to opowiadanie. Piszesz o sprawach codziennych, nudnych, irytujących do granic możliwości. Robisz to jednak z tak fajnym, lekko zgryźliwym humorem, z taką lekkością, że czyta się naprawdę świetnie. 

Pomysł z władcą okruchów rozbroił mnie do reszty. Nie wiem, jak powstawało to opowiadanie, bo wiem po sobie, że pozory często bywają mylące. Wygląda ono jednak na napisane z niesamowitą łatwością. Na taką zupełnie swobodną zabawę pomysłem i realiami życiowymi poniekąd.

Widziałem w przedmowie, że nie byłaś zadowolona z tego tekstu. Mnie czytało się ono dobrze. Z uśmiechem na ustach. I doceniam ten tekst, bo nie jest rzeczą prostą obrócić w humor prozę życia (pomogłem sobie określeniem Starucha, bo świetnie mi tu pasowało).

Nie wiem, dlaczego ten tekst utknął w poczekalni. Zaraz polecę go do biblioteki, z nadzieją, że znajdzie się ktoś, kto piątym klikiem naprawi tą nieścisłość. :)

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

A widzisz, CMie.

Ten tekst mi jakoś umknął (shame on me!!!). Ale klika nadrobiłem :P!

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

No, to teraz tylko czekać, aż ten mój nabierze mocy urzędowej. :)

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Dziękować najserdeczniej ^^

 

ETA: Jejku, jej! Trafiłam do Biblioteki!

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Fajne :) (na lic. Anet). Miś się dziwi, że ten tekst nie ma tagu humor, ale różne są humory, tak jak muchomory. W każdym razie miś po czytaniu ma banana na pysku.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

To też dobre na poprawę humoru wieczorem albo rano.

 

Humor – grunt :)

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Miś ma wrażenie, że fantaści najchętniej tracą kontakt z gruntem i wpadają w otchłań postapu i horroru.

A to na gruncie rosną kwiatki ^^

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

A te myślniczki zamiast kropek na końcu niektórych zdań to co tam robią? Poza kłuciem w oczy, oczywiście ;)

Wyciągnięto z otchłani to przeczytałam i podobało mi się :) Rozbawiłaś mnie.

Ile ich tam było? Bo jak praca była tak szczegółowo podzielona to całe mnóstwo, dziewczyna zbankrutowałaby na herbatniczkach ;) Mam nadzieję, że takie bez czekolady im wystarczały :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

A te myślniczki zamiast kropek na końcu niektórych zdań to co tam robią? Poza kłuciem w oczy, oczywiście ;)

A, nie wiem. Chwilowe zaćmienie umysłu? XD

Rozbawiłaś mnie.

Ile ich tam było?

Nie mam pojęcia XD

Mam nadzieję, że takie bez czekolady im wystarczały :)

Czekolada jest na specjalne okazje :)

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Nowa Fantastyka