No, tak, to trochę było dziwne. Albo bardzo. Wiecie, muszę się z tą historią trochę ogarnąć, ale naprawdę niczego nie zmyśliłam, przysięgam.
Jestem Sandra, na razie Zabłocka, ale niedługo – Szewczyk. O, dzięki. Tak, to zaręczynowy pierścionek. Myślałam, że Karol będzie na mnie wściekły, w końcu to ja wszystko zepsułam, a ten co? Pyta, czy za niego wyjdę. No chyba, że się zgodziłam. Bez pierścionka też bym się zgodziła, to znaczy, gdyby mnie spytał wtedy, jak nie miał wcale forsy i żył tymi kanapkami ode mnie, ale fajnie tak…
Chyba zaczęłam od końca. Przecież miałam wam, kochani, opowiedzieć, jak się mój chłop wzbogacił.
No, bo teraz, to jest ustawiony na długo, ale pamiętacie chyba jeszcze, jak jego warsztat bankrutował? Nie mam pojęcia, dlaczego, przecież to najlepszy mechanik w mieście, wszyscy tak mówili, ale jakoś nikt do niego nie przychodził, a Karol nabrał kredytów, żeby nakupować te wszystkie bajery, narzędzia i co tam. Nie znam się. A ludzie jeździli aż do tego Podlaskiego, tego z taką grubą żoną, wiecie, no, i mój Karolek nic nie zarabiał. Strasznie się denerwował, że będzie musiał zamknąć interes. A mieszkał wtedy nad warsztatem, spał na dmuchanym materacu i ciągle zapominał zrobić zakupy, nawet, jak mu się trafiło trochę grosza, to znaczy, kupić coś do jedzenia. To mu nosiłam kanapki.
No i kiedyś przychodzę z tymi kanapkami, a mój chłop strasznie się na kogoś drze na zapleczu, coś, że nic nie poradzi, że nie ma kasy, i odda, jak tylko będzie miał. A na koniec coś strasznie łomotnęło w ścianę.
Tak się zrobiło cicho, że aż się bałam tam wejść, ale weszłam i mało się nie zabiłam na Karola telefonie. W ścianę nim rzucił.
– Odbiło ci? – pytam, a on tylko tak popatrzył, jakby mnie pierwszy raz na oczy widział.
– Sorry, mała.
Siadł na tym swoim stole, co na nim grzebie w tych samochodowych flakach, tylko stół był puściuteńki, i tak do mnie mówi – Trochę się wnerwiłem.
Trochę? Trochę, to musiałabym być głucha, żeby się nie połapać, o co chodzi.
– Firma nie zarabia – tłumaczył mi się, nie wiem, po co.
– Ani grosza. Nie mam klientów.
– A ten, tu? – Machnęłam torbą z kanapkami na autko, takie niebieskie, garbate, co stało nad tą dziurą w podłodze w warsztacie. Nie zamknęłam drzwi, jak weszłam, bo się pośliznęłam na tym telefonie. Ale samochodzik był bez maski i było widać wszystkie te rurki w środku.
– Pierwszy od miesiąca, i raczej ostatni. Trzeba wymienić masę części, będę miał fart, jak wyjdę na zero.
Przejechał ręką po włosach, a była usmarowana, więc wyglądał potem, jakby się zrobił na żel.
– Potem chyba sprzedam warsztat. Spłacę kredyty.
Oparł tak łokcie na kolanach, jakby się chciał złożyć na pół, albo zmniejszyć.
– Nie marudź, kotku. Coś wymyślisz.
– Uhm.
– Żadne um. Jadłeś coś dzisiaj? Idziemy na górę, ale już.
No i, wiecie, jak już go zaczęłam pocieszać, to zostałam do rana.
Tylko, że ja wtedy też pracowałam, bo krucho było z forsą, i musiałam wcześnie wyjść, a tam się wychodzi przez warsztat, po takich schodkach z blachy, trochę jak w galerii, takich, co brzęczą, jak się schodzi, tylko, że ja szłam powoli. Żeby nie brzęczały, bo nie chciałam Karola obudzić. Musiał się wyspać, nie?
To idę, idę i patrzę, a ten samochód, co wczoraj stał nad dziurą, przeparkowany pod drzwi, maskę ma założoną i w ogóle jakoś tak błyszczy, jakby go ktoś wypolerował. Ożeż ty, myślę sobie, to ja się staram, a ty się wymykasz po nocach?
I teraz to ja się wnerwiłam, i lecę na górę, a hałasuję, jak trzeba, i mało się z nim w drzwiach nie zderzam.
– Mała, co jest?
– Jak nie mogłeś spać, to było mi powiedzieć!
Przetarł oczy ręką i tak jakoś na mnie zamrugał, jak sowa w zoo. No, przecież nie mogłam się złościć.
– Skończyłeś go chociaż?
– Co skończyłem?
– Ten samochód.
– Malutka, nawet go nie zacząłem.
– Nie zacząłeś, co? – Troszkę się zagotowałam, no, bo mądra, to ja nie jestem, ale bez przesady. I zaciągnęłam go na dół.
– O.
A Karol też powiedział – O – tylko bardziej „o, jak ja się nie spodziewałem”, niż „o, widzisz”. Wyrwał mi się, podszedł do auta, poklepał po masce, otworzył, zobaczył, co tam jest pod spodem i zamknął. Potem się o nią oparł, obiema rękami, jakby miał się wywrócić, czy coś.
– Sandra… ale ja całą noc byłem na górze…
– I co, samo się naprawiło, tak?
– Mówiłem ci, to robota na cały dzień, a nawet nie miałem części.
Wyprostował się i przegarnął włosy, aż się tak nastroszyły śmiesznie, a potem hyc! i już był w środku.
– Kluczyk w stacyjce! – zawołał. To faktycznie było dziwne, bo Karol zawsze je wiesza na wieszaczkach. Ale odpalił silnik, coś tam posprawdzał, zgasił i wysiadł z taką miną, jakby zgubił walizkę w pociągu.
– Źle jest? – zapytałam, a on na to – Nie, chodzi jak złoto.
W sumie, jak tak teraz o tym pomyślę, to śmiesznie wyglądał z tą przestraszoną miną, ale wtedy w ogóle nie było nam wesoło.
– Chcę jeszcze dokładnie sprawdzić… ale zobaczymy się wieczorem, dobra?
Wieczorem Karol miał włosy nastroszone jak punk i wyglądał, jakby zgubił cały kufer walizek.
– Nic nie rozumiem – tak powiedział, jak tylko mnie zobaczył, żadnego „cześć”, ani „jak było w pracy”. Przynajmniej dał się przytulić.
– Nic nie rozumiem. Rozebrałem wóz do ostatniej śrubki, wszystko jest jak prosto z fabryki.
– Nawet kolor ma jakiś ładniejszy – chciałam go rozśmieszyć, ale się nie udało.
– To źle, że samochód zrobiony?
– Chyba dobrze, tylko…
– Przeszkadzam?
Karol tak nagle mnie puścił, że mało nie upadłam. Musiałam się złapać stołu.
A klient patrzył na mnie jak na muchę w zupie, taką wielką i tłustą, co pływa grzbietowym i macha człowiekowi łapką, i nie wiadomo, skąd się wzięła, no, wiecie. Cofnęłabym się, gdybym nie miała stołu prawie pod tyłkiem. Żeby tylko zapłacił i sobie poszedł…
– Proszę – Karol wykręcił sobie ręce, ale facet chyba nie zauważył.
– Tutaj, samochód już gotowy.
– Już?
Jak nie robił miny faceta, który zaraz pozwie kucharza, to nawet wyglądał całkiem elegancko.
– Nie sądziłem, że tak szybko się pan z tym upora.
Karol się zaśmiał, tak z grzeczności – Zastój w interesie.
Tymczasem klient obchodził auto dookoła, to gwizdnął, to coś mruknął, przesuwał ręką po dachu, kucnął, żeby zobaczyć opony i coraz bardziej się nakręcał. Ale tak wiecie, pozytywnie.
– Naprawił pan nawet to rozdarcie w tapicerce? Zapomniałem panu powiedzieć, a tu ani śladu. Jakby go nigdy nie było.
Musiałam mojego chłopa szturchnąć, za plecami, znaczy, bo szczęka mu opadła. Coś mi się zdawało, że też tego rozdarcia nie zauważył.
No, a potem było już całkiem słodko – facet na próbę objechał blok, wrócił cały w skowronkach, wytrząsł Karolowi rękę i obiecał duży przelew. Potem wreszcie pojechał. Jak tylko zamknęły się za nim drzwi, Karol padł na stołek, popatrzył na mnie i spytał – I co ty na to?
Ja nic na to, przynajmniej na początku. Bo w ciągu miesiąca warsztat był zapchany, nie szło wejść na górę. Widzicie, ten klient, to była szycha z tego tam pisma o samochodach, jak ono się tam nazywa? W każdym razie zna pół miasta, no i musiał wszystkim znajomym opowiedzieć, jak jego cacucho teraz jeździ, potem napisał artykuł, no, i nie zdążyliśmy kichnąć, a tu ludzie walą drzwiami i oknami.
I każdy samochód, każdziusieńki, który przestał noc w Karola warsztacie, nawet, jak go przywieźli lawetą, najgorszy złom z wyrdzewiałymi dziurami, każdy, był zrobiony na rano. Na błyszcząco.
W parę miesięcy Karol pospłacał wszystko, co musiał spłacić, i jeszcze trochę odłożył, i co całkiem spore trochę, no i teraz było go stać, żeby mnie zabrać tu i tam, bo czas przecież miał. Żeby nie było – nie szastał forsą, jak milioner, tylko od czasu do czasu robił mi takie fajne niespodzianki.
Bo wiecie, on się cały czas bał, że to się zaraz skończy, że wejdzie do warsztatu i znajdzie rozgrzebaną robotę.
A jak zaczynał o tym mówić, myślałam sobie zaraz, że przecież auta same się nie naprawiają, nie? Ktoś tu musi przychodzić i to robić, i to cichutko, bo ani razu nas nie obudził.
Wypytałam Karola kolegów, ale mnie wyśmiali, że co to oni, nie mają własnej roboty? To znaczy, ci, co chcieli ze mną gadać, bo większość chyba myślała, że mój chłopak zatrudnia emigrantów na czarno, czy coś takiego. Albo, że się z nich nabijam.
Ale ja naprawdę strasznie chciałam wiedzieć, kto Karolowi pomaga – to musiał być ktoś miły, przecież pracował tak za nic, i tak dobrze…
Karol powtarzał, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła, i że woli nie wiedzieć.
– Najwyżej się rozczarujesz, mała – tak mi mówił.
– Myślisz, że to jakiś Harry Potter, czy inny taki, a tu się okaże, że to siły magnetyczne, albo coś. Albo studenci robią kawały.
Wiecie, on zaczął oglądać Discovery i ten program o kosmitach, co pobudowali w Egipcie piramidy (z tego się śmieje do dzisiaj), i kupować książki o fizyce. Mówił, że nie robił tego wcześniej, bo nie miał czasu ani forsy.
– Karol, jabłko może samo spaść z drzewa, gwiazda może sama zaświecić – oglądałam te programy razem z nim, wiecie – ale żeby samochód sam się naprawił, to mnie nie przekonasz.
A on się na to śmiał i mnie całował, a potem zawsze było coś do roboty zamiast gadania. Ale i tak w końcu nie wytrzymałam z ciekawości.
Tamtego dnia wypiłam dużą kawę, w tajemnicy przed Karolem, a jak już mocno zasnął, to się wymknęłam do warsztatu.
Znaczy, tak dokładnie, to przykucnęłam na górze, na antresoli, bo mnie strach obleciał, że może to jednak jest jakiś wariat? I jak go wystraszę, to coś zrobi?
Ale wychylałam się przez barierkę, i nic nie widziałam, no, i jakoś tak wyszło, że zeszłam parę stopni, powolutku, żeby nic nie brzęknęło. Stał rozgrzebany samochód, a Karol nigdy nie zostawia światła, jak wychodzi, ani auta z otwartą maską, ale nikogo tam nie było. Może wyszedł na chwilę?
I nagle trach! Maska spadła. Mało mi serce nie wyskoczyło.
A potem samochód sam, całkiem sam, się odtoczył na bok, a podjechał drugi, i już pomyślałam, że może ta kawa była bez kofeiny, i zasnęłam, i to wszystko jednak mi się śni.
Wtedy ich zobaczyłam.
Byli ubrani w takie szarobure szmatki, jak wydarte z worka po kartoflach, a blat był podobnego koloru, dlatego ich nie widziałam wcześniej. No, i dlatego, że klucz francuski nieśli we dwóch, tacy byli maleńcy. A uwijali się jak mróweczki. Hyc, hyc, hyc, wyciągali z auta części, kładli na stole, coś tam przy nich robili (nie mam pojęcia co, bo się nie znam, ale było dużo biegania dookoła i dłubania metalowymi cosiami w innych metalowych cosiach), potem odnosili na miejsce i brali następne, aż się w głowie kręciło, tak szybko.
Wcale mnie nie zauważyli, a głupio mi było do nich schodzić, taka jestem wielka przy nich, że pewnie okropnie by się wystraszyli. Jakbym stała przed domkiem dla lalek. Mogłabym na nich patrzeć godzinami.
Rano obudził mnie Karol.
– Czemu śpisz na schodach?
Wymarzłam, i cała byłam sztywna, a jak musiały pomarznąć te maluszki, w takich szmatach…
Ale już ich nie było. Udałam, że się przeciągam, i popatrzyłam Karolowi przez ramię, ale w warsztacie nic się nie ruszało. Wszystko było poukładane.
– Dobrze się czujesz?
– Tak, tylko… nie mogłam spać i trochę się włóczyłam…
Chyba mi nie uwierzył, bo zrobił tę śmieszną minę, tak zmarszczył czoło – no, ale nic nie powiedział i poszliśmy zjeść śniadanie, a potem miał klientów. Ja tymczasem poszłam na zakupy. Obeszłam chyba z piętnaście sklepów z zabawkami.
Wiecie, tych małych ludków było sporo, a przecież nie dam ubranek tylko połowie, prawda? A te ciuszki dla lalek są bardziej na lato, strasznie ciężko znaleźć sweterki, i to jeszcze ładne i chłopięce, ooj. Ale trochę uzbierałam, miałam nadzieję, że nie za mało, sweterków, spodni i kurtek, bo butki były tylko plastykowe, nie do chodzenia, a brzydkie potwornie. Więc na razie nie kupiłam żadnych, ale może za jakiś czas… tak sobie myślałam.
Przyszłam pod wieczór, z wypchanymi torbami i rękami aż do ziemi. Karol znowu zrobił tę śmieszną minę i spytał – Dobre wieści?
No, to musiałam mu opowiedzieć, co i jak, od początku, a on na to – Wykupiłaś pół sklepu, bo ci się skrzaty przyśniły?
– Wcale mi się nie przyśniły! Naprawdę. – Miał minę, jakby bardzo chciało mu się śmiać, więc powiedziałam – Jak nie wierzysz, to poczekaj ze mną.
Rozpakowaliśmy to wszystko i poukładaliśmy na stole w warsztacie, po trzy rzeczy – spodenki i sweter, i do tego kurteczka. Karol trochę się śmiał, trochę marudził, że rano będzie to musiał sprzątać, a trochę na mnie patrzył jak na wariatkę, zwłaszcza, jak mu powiedziałam, że coś się z czymś gryzie. W końcu się schowaliśmy, na antresoli, jak przedtem, żeby widzieć, co się dzieje na dole.
I czekaliśmy. Strasznie długo. Karol trochę przysypiał, ale go szturchałam co jakiś czas. Za oknami było już ciemno, i w warsztacie też, naprawdę trudno było nie zasnąć, ale gdybym wstała i poszła po kawę, mogłabym ich przestraszyć hałasem, albo coś.
– Sandra, chodźmy spać – szepnął Karol, już któryś raz.
– Ćśś!
Nagle na dole zapaliło się światło, a Karol zaklął pod nosem.
Skrzaty, cała gromadka, stały na stole, żaden nawet nie stał koło wyłącznika, ale nie brały się za narzędzia, tylko rozglądały dookoła.
Oboje wstrzymaliśmy oddech.
Jeden skrzat podniósł z blatu sweterek, bardzo ładny, w takie norweskie wzorki, obrócił go parę razy i dokładnie obejrzał. Potem puścił i wskoczył na puszkę ze smarem, hop! Jak na tym filmie, co się bili na wulkanie, widzieliście?
– Kamraci! – zawołał, całkiem głośno. Te skrzaty, które trzymały ubranka w rękach, zaraz je poupuszczały.
– Zostaliśmy odkryci! Ludzie wiedzą o naszym istnieniu!
Już chciałam wyjść i ich uspokoić, bo zaczęli się pochylać jeden do drugiego, jakby nie mogli uwierzyć i powtarzali sobie, co usłyszeli. Karol mnie przytrzymał.
– Jak zwykle wiedzą lepiej od nas, czego potrzebujemy! Co za bezguście!
Skrzaty zaczęły zrzucać ubranka na podłogę.
– Merkantylizm! – pisnął któryś.
– Drobnomieszczaństwo!
Wołały jeden przez drugiego, jak całe gniazdo rozzłoszczonych myszy. Ten, co stał na puszce, podniósł ręce i zawołał – Nie jesteśmy wyrobnikami!
– Nie!
– Dziś sweter, jutro domek, a zanim się obejrzymy, każą nam podbijać karty!
– Buu!
– Wynośmy się stąd! – zawołał któryś skrzat, a pozostałe huknęły – Tak!
I ten pierwszy zeskoczył z puszki, i wszystkie razem pomaszerowały na krawędź stołu.
– Spadną! – wyrwałam się Karolowi, ale małe ludki po prostu zniknęły. Nie było ich na podłodze, po prostu… nie było ich. Jakby wyszły. Rozpłynęły się w powietrzu.
Zostało tylko pełno ubranek dla lalek, pozrzucanych byle jak.
– Sandra – Karol mnie objął, w talii, a ja pociągnęłam nosem.
– Przepraszam. Wszystko popsułam. Strasznie cię przepraszam.
Czułam, jak dygocze. Puścił mnie, obrócił, i odsunął na długość ramienia, i zobaczyłam, że się śmieje.
A potem wyjął z kieszeni ten pierścionek.