- Opowiadanie: podstuwak - Ostatni człowiek w mieście

Ostatni człowiek w mieście

Tekst ukazał się na papierze, w antologii „Fantazje Zielonogórskie VII” i można zgłaszać go do Nagrody im. J. Zajdla więc uwaga – ta część przedmowy będzie zuchwała – jeśli uważasz, że warto zagłosować na to opowiadanie, można zrobić to tutaj: http://zajdel.art.pl/nominacje/zajdel.php (Przemek Morawski, Ostatni człowiek w mieście).

 

PS.

Tekst mogłem opatrzyć tą znakomitą okładką dzięki uprzejmości Michała Dziekana, który pewnie tu nie trafi, ale i tak chcę mu za to (jeszcze raz) podziękować.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Ostatni człowiek w mieście

 

 

 

Mia­sto pach­nie zu­peł­nie ina­czej gdy nie ma w nim ludzi. Gdy po­wie­trze nie jest cięż­kie od spa­lin. Gdy ma­jo­wy wiatr nie­sie ze sobą za­pach drzew, desz­czu i schną­cych w słoń­cu murów za­miast du­szą­cych oło­wiem wy­zie­wów z S-trój­ki czy Trasy Pół­noc­nej. Kiedy nie czu­jesz per­fum, ubrań, potu. Od­de­chów i śliny. Bez ludzi też cisza jest inna. Przej­mu­ją­ca. To nie to, co znasz z wy­cie­czek na wieś czy spa­ce­rów po Lesie Nad­odrzań­skim. Z tych po­po­łu­dni, w któ­rych ła­god­ny szum koi cię ni­czym sesja re­lak­sa­cyj­na, a fa­lu­ją­ce drze­wa har­mo­ni­zu­ją z ryt­mem two­je­go od­de­chu. Ta cisza jest jak lo­do­wa­ta woda, po­wo­li ście­ka­ją­ca po ple­cach. Gdy wiatr usta­je, sły­szysz szczu­ry bie­ga­ją­ce po rynku.

Widzę je teraz, kiedy z ra­tu­szo­wej wieży son­du­ję ulice wokół. Ich sierść jest mokra. Roz­bie­ga­ją się po klat­kach i po chwi­li wiem dla­cze­go. Wilki. Jest ich sie­dem. Wcho­dzą na rynek od stro­ny cu­kier­ni i mi­ja­ją sklep mię­sny. Jeden z nich przy­sta­je przy zbi­tej wi­try­nie, ale nie prze­cho­dzi przez okno. To ja stłu­kłem szkło. Nie pa­mię­tam kiedy. Mięsa już tam nie ma ale może wciąż czuć jego za­pach. Wa­ta­ha idzie dalej i ten przy oknie musi pod­biec, by ją do­go­nić. Po­zna­ję go po przy­pa­lo­nym fu­trze. Spo­tka­li­śmy się wcze­śniej. Mu­sia­ły przy­wę­dro­wać tu z Pusz­czy Rze­piń­skiej albo Borów Dol­no­ślą­skich. My­śla­łem, że do tej pory opu­ści­ły mia­sto.

Uno­szę lor­net­kę i spo­glą­dam wokół. Kon­ka­te­dra, teatr, fil­har­mo­nia. Pasaż han­dlo­wy jak szklar­nia wci­śnię­ta w śro­dek mia­sta. Bu­dy­nek sądu. Uni­wer­sy­tet. Nie­ru­cho­me sa­mo­cho­dy. Za­par­ko­wa­ne. Po­rzu­co­ne na środ­kach ulic. Ni­g­dzie nie ma ludzi.

Spo­glą­dam dalej. Droga do Świebodzina, drogi do granicy. Bezruch na nich sprawia, że są jak prze­źro­cza oglą­da­ne w la­ter­na ma­gi­ca. Nie łudzę się już, że sto­ją­ce na nich sa­mo­cho­dy tkwią w korku. Wiem, że nikt nimi nie kie­ru­je. Spraw­dza­łem.

Mia­sto pach­nie zu­peł­nie ina­czej gdy nie ma w nim ludzi. Ale są dni, kiedy nie po­tra­fię się tym cie­szyć.

 

***

 

Każ­de­go ranka myję się, golę i wkładam świe­ży gar­ni­tur. Wcze­śniej jesz­cze ukła­da­łem fry­zu­rę, ale mu­sia­łem ściąć włosy przy samej skó­rze. Sam nie byłem w sta­nie utrzy­mać ich w na­le­ży­tym po­rząd­ku. Wiem, że te za­bie­gi są bez­ce­lo­we. Nie ma sensu się stro­ić, jeśli nikt cię nie widzi. Zga­dza­łem się z tym jesz­cze do nie­daw­na. Zanim wszyst­ko się za­czę­ło.

Pra­co­wa­łem w domu. Nie miało więc zna­cze­nia, jak się ubio­rę i jak ucze­szę. Czy się wy­ką­pię czy nie. Teraz jest ina­czej. Mam ko­sme­ty­ki tak dro­gie, że nie mógł­bym ich kupić ze swo­jej pen­sji. Mar­ko­we ubra­nia. Wszyst­ko jest na wy­cią­gnię­cie ręki, jak w mo­ty­wa­cyj­nych ha­słach, wbi­ja­nych nam do głów ni­czym ta­blicz­ka mno­że­nia. Nie trze­ba nawet opusz­czać stre­fy kom­for­tu. Wy­star­czy wyjść z domu i brać. Domy zresz­tą też są do wzię­cia. Jak­bym przy­był tu zaraz po woj­nie z wi­leń­skie­go, czy no­wo­gródz­kie­go. Lwowa lub Tar­no­po­la. Skąd­kol­wiek na kre­sach.

Wma­wiam sobie, że te wszyst­kie za­bie­gi są po to, by być go­to­wym. Kiedy lu­dzie wrócą. Kiedy ktoś się zjawi. Bo prze­cież wszy­scy nie mogli znik­nąć. Ale nawet, gdy­bym miał pew­ność, że jest ina­czej, ro­bił­bym to wciąż. Żeby nie zwa­rio­wać.

Teraz jest trud­niej. Nie ma wody. Nie ma ludzi w wo­do­cią­gach. Oczysz­czal­niach ście­ków. Prądu też nie ma. Gazu i In­ter­ne­tu. Nie dzia­ła nic, co musi być ob­słu­żo­ne przez czło­wie­ka.

To nie tak, że nie pró­bo­wa­łem do­wie­dzieć się, dla­cze­go nagle wszy­scy znik­nę­li. Pró­bo­wa­łem. Po pro­stu nic to nie dało i zdą­ży­łem przy­wyk­nąć.

Zresz­tą nawet kiedy wszyst­ko się za­czę­ło, nie za­uwa­ży­łem tego od razu. Nie je­stem to­wa­rzy­skim typem. Sy­tu­acja do­cie­ra­ła do mnie stop­nio­wo. Naj­pierw pod tek­sta­mi, które czy­ta­łem w sieci, prze­sta­ły po­ja­wiać się te wszyst­kie ko­men­ta­rze, pi­sa­ne żół­cią na za­plu­tych kla­wia­tu­rach. Jakby inni się wy­lo­go­wa­li. Póź­niej z kolei nikt nie usu­wał z forów moich wpi­sów, do­da­wa­nych, by prze­my­cić w nich linki do stron po­zy­cjo­no­wa­nych przez firmę, w któ­rej pra­co­wa­łem. Nikt też z pracy nie wy­sy­łał mi zle­ceń na nowe. Nie pod­rzu­cał wy­tycz­nych na ar­ty­ku­ły za­wie­ra­ją­ce słowa klu­czo­we. Tro­chę mnie to dzi­wi­ło, ale wo­la­łem się nie wy­chy­lać. Spraw­dzi­łem tylko pocz­tę. Dzia­ła­ła. Do czasu, gdy wy­siadł In­ter­net. Jesz­cze tego sa­me­go dnia nie było prądu. In­fo­li­nia ope­ra­to­ra nadal nada­wa­ła pod­no­szą­ce ci­śnie­nie me­lo­dyj­ki, a na­gra­ne głosy in­stru­owa­ły, jak po­łą­czyć się z danym dzia­łem, ale po dru­giej stro­nie nikt nie od­bie­rał. Słu­cha­łem póź­niej tych na­grań wie­lo­krot­nie, by usły­szeć słowa wy­po­wia­da­ne przez kogoś in­ne­go niż ja. Aż w końcu w moim te­le­fo­nie padła ba­te­ria.

Kiedy wresz­cie wy­sze­dłem z domu, osie­dle było puste. Tylko jedna rzecz wtedy moc­niej prze­bi­ja­ła się do świa­do­mo­ści. Cisza. Świ­dro­wa­ła uszy jak lo­do­wa­ta woda, wtła­cza­na w nie pod ci­śnie­niem. Nie było sły­chać sa­mo­cho­dów. Krzy­ku dzie­ci z placu zabaw. Nor­mal­nie w moim bloku, przy Szo­sie Ki­sie­liń­skiej, w miej­scu, w któ­rym ta krzy­żu­je się z Przy­le­śną, auta sły­chać nawet przy za­mknię­tych oknach. Idzie przy­wyk­nąć. Tak bar­dzo, że cza­sa­mi spę­dza­jąc week­end w gó­rach nie mo­głem za­snąć bez nie­ustan­ne­go war­ko­tu. Teraz jed­nak było tak cicho, że wy­da­wa­ło mi się, że ogłu­chłem. Huk­ną­łem ręką w drzwi bramy. Ude­rzo­ny metal wy­brzmiał echem po klat­ce. Więc sły­szę. Dłoń za­bo­la­ła. Więc nie śnię. W po­wie­trzu wi­siał jesz­cze za­pach spa­lin, ale wszyst­kie sa­mo­cho­dy stały z wy­łą­czo­ny­mi sil­ni­ka­mi. Po­zo­sta­wio­ne na dro­dze, jak za­baw­ki po­rzu­co­ne przez za­wo­ła­ne na obiad dziec­ko. Albo jak opusz­czo­ne po za­gła­dzie. W pierw­szej chwi­li zresz­tą tak po­my­śla­łem: je­stem je­dy­nym oca­la­łym z apo­ka­lip­sy. Ale poza tymi sa­mo­cho­da­mi wszyst­ko wokół wy­glą­da­ło nor­mal­nie. Wi­dzia­łem ptaki la­ta­ją­ce na tle przy­chmu­rzo­ne­go nieba. Drze­wa zie­le­nią­ce się na wio­snę.

Wró­ci­łem na górę i za­czą­łem walić po drzwiach są­sia­dów. Spo­dzie­wa­łem się jesz­cze, że za chwi­lę wyj­dzie An­drzej spod szóst­ki i spyta, czy już „kom­plet­nie mnie bije na de­kiel”. An­drzej lubił dać w pal­nik, ale był w po­rząd­ku. Na­pra­wił mi kie­dyś jakąś rurkę przy spłucz­ce, dzię­ki czemu nie za­la­łem Jóź­wia­ko­wej z dołu. Jego wyj­ścio­we klap­ki stały przy wy­cie­racz­ce. Scho­dził w nich do śmiet­ni­ka lub Żabki. Nawet zimą. Mu­siał więc być w domu lub wy­brać się na dal­szy wypad. Jóź­wia­ko­wa zresz­tą też mogła przy­le­cieć. Już przy mniej­szych ha­ła­sach wbie­ga­ła tutaj i, tak jak ja teraz, wa­li­ła po są­sia­dach, szu­ka­jąc win­ne­go. Naj­czę­ściej pa­da­ło na mnie, choć odkąd tu za­miesz­ka­łem nikt nigdy mnie nie od­wie­dził, nie li­cząc do­staw­ców pizzy, ku­rie­rów, na­sła­nej przez Jóź­wia­ko­wą po­li­cji i An­drze­ja, ten jeden raz, gdy gme­rał przy ru­rach w ubi­ka­cji. Ale nic ta­kie­go się nie stało. Nawet Marek z te­le­mar­ke­tin­gu nie wy­chy­lił głowy, by spy­tać, czy może w czymś pomóc. Grzecz­ny ton z pracy wszedł mu już w krew, po­dob­nie jak to, że nie­moż­li­wo­ścią było prze­rwać mu, kiedy coś mówi. Nie po­ka­za­ła się żona An­drze­ja, wy­szta­fi­ro­wa­na czter­dziest­ka, pra­cu­ją­ca gdzieś na Nowym Ki­sie­li­nie, ani ich syn, który wy­cho­dził chyba tylko do szko­ły, a resz­tę dnia spę­dzał gra­jąc na kon­so­li. Nie po­ka­zał się nikt.

Wró­ci­łem na dół i wkrót­ce potem ru­szy­łem do mia­sta, by po­szu­kać ko­go­kol­wiek. Pie­szo. Nie było sensu cze­kać na au­to­bus, a sa­mo­cho­du nie mia­łem. Wkrót­ce też moje po­dej­rze­nia po­twier­dzi­ły się, bo tra­fi­łem na sió­dem­kę kur­su­ją­cą w stro­nę Wy­czół­kow­skie­go. Stała na pra­wym pasie, do­ty­ka­jąc przo­dem ba­rier­ki, jakby ktoś pu­ścił ją na luzie i wy­sko­czył. Wszyst­kie drzwi były jed­nak za­mknię­te. Mi­ną­łem ją i po­sze­dłem dalej. Nor­mal­nie trasa ta zaj­mu­je około go­dzi­ny, o ile ktoś ma ocho­tę prze­być ją na no­gach. Mnie ze­szło dłu­żej. Było bo­wiem coś fa­scy­nu­ją­ce­go w tym bez­lud­nym kra­jo­bra­zie. W śla­dach nie­daw­nej obec­no­ści tylu osób, któ­rych już nie ma. Oglą­da­łem je jak na wir­tu­al­nym spa­ce­rze po postapo­ka­lip­tycz­nej Pol­sce. Nie mia­łem nawet czasu, żeby się tym dzi­wić.

W sta­cyj­kach sa­mo­cho­dów tkwi­ły klu­czy­ki. W nie­któ­rych z aut, na przed­nich sie­dze­niach po stro­nie pa­sa­że­ra, le­ża­ły dam­skie to­reb­ki. Ple­ca­ki. Ak­tów­ki i torby na lap­to­py. Pa­trzy­łem na nie przez szyby i za­sta­na­wia­łem się, czy nie tra­fi­łem cza­sem do ja­kie­goś te­le­wi­zyj­ne­go show. Ko­lej­nej szmi­ro­wa­tej pro­duk­cji, w któ­rej za­miast że­brać o je­dze­nie i trans­port w azja­tyc­kich wio­skach, trze­ba prze­żyć sa­me­mu w pol­skim mie­ście. Bez prądu i In­ter­ne­tu. I bez żad­ne­go po­my­słu na to, dla­cze­go dzie­je się to, co wła­śnie się dzie­je. Może ta myśl po­wstrzy­ma­ła mnie przed tym, by wsiąść do pierw­sze­go sa­mo­cho­du z brze­gu i po pro­stu od­je­chać. Może dla­te­go nie za­czą­łem sza­bro­wać skle­pów. Cho­dzić po cu­dzych do­mach. Bałem się, że ktoś może mnie ob­ser­wo­wać. Że wciąż obo­wią­zu­je mnie prawo, jakie zna­łem. To po­czu­cie nie trwa­ło jed­nak długo.

Gdy do­tar­łem do cen­trum byłem głod­ny. Z jed­ne­go z mniej­szych skle­pi­ków, w któ­rych drzwi nie były za­blo­ko­wa­ne przez brak prądu, bo nie otwie­ra­ły się au­to­ma­tycz­nie, wzią­łem bu­tel­kę piwa, kieł­ba­sę i dwie bułki. Na la­dzie zo­sta­wi­łem kilka zło­tych, tro­chę wię­cej, niż wska­zy­wa­ły ceny. Piwo zdą­ży­ło już zro­bić się cie­płe. Za­pach kieł­ba­sy niósł się za mną, jak­bym się nią wy­per­fu­mo­wał. Roz­sia­dłem się z tym na ławce przed ra­tu­szem, czu­jąc jakąś szcze­niac­ką sa­tys­fak­cję z tego, że nie mu­sia­łem łypać wokół na straż miej­ską czy po­li­cję.

Bu­dy­nek miał krzy­wą wieżę, na sku­tek błędu kon­struk­tor­skie­go, po­peł­nio­ne­go pod­czas prac na po­cząt­ku XIX wieku. Przez to oglą­da­ny z ulicy Kra­wiec­kiej przy­po­mi­nał szturch­nię­ty domek z kart, który jed­nak po­sta­no­wił nie roz­paść się. Jej cień kładł się teraz na ka­mie­ni­cy, w stro­nę któ­rej byłem zwró­co­ny. Oglą­da­łem przy­ciem­nio­ne nim okna, w na­dziei, że z dru­giej stro­ny ktoś rów­nie trwoż­li­wie spo­glą­da na mnie. Jed­nak nikt się nie po­ka­zał. Do­pie­ro gdy zja­dłem, za­czą­łem w skle­pach i sa­lo­ni­kach pra­so­wych prze­glą­dać ga­ze­ty.

Ostat­nie dzien­ni­ki były sprzed trzech dni. Zna­czy­ło to, że co­kol­wiek się stało, mu­sia­ło stać się wła­śnie wtedy. Że to w ten dzień wszy­scy znik­nę­li. Nic jed­nak nie wska­zy­wa­ło na to, że ko­mu­kol­wiek taki sce­na­riusz przy­szedł do głowy.

Wśród wzmia­nek o tym, kto co po­ka­zał i w co wstrzyk­nął sobie bo­toks, kto za­po­mniał dziec­ka z re­stau­ra­cji, a komu re­tu­szo­wa­no nogi na fo­to­gra­fiach, po­ja­wia­ły się oczy­wi­ście, w nie­któ­rych ty­tu­łach, za­po­wie­dzi wojny, is­lam­skiej za­gła­dy, po­wro­tu ko­mu­ny, po­wro­tu Hi­tle­ra i wresz­cie końca świa­ta. Ale nie wy­glą­da­ło na to, by miało to ja­ki­kol­wiek zwią­zek z od­po­wie­dzią, któ­rej szu­ka­łem.

W nie­któ­re z tych teo­rii wie­rzył mój są­siad, An­drzej i za­wsze, gdy przed­sta­wia­no mu kontr­ar­gu­men­ty pytał: „a masz dowód?”. Za­bieg ten oczy­wi­ście nie dzia­łał w drugą stro­nę. Jed­nak ani An­drzej, ani prasa nie mó­wi­ły nic o zbli­ża­ją­cym się znik­nię­ciu wszyst­kich ludzi. Wszyst­kich, poza mną.

W sa­lo­nach pra­so­wych i skle­pach spę­dzi­łem kilka go­dzin, nie do­wia­du­jąc się ni­cze­go. Nie zna­la­złem ni­ko­go w ra­tu­szu, w re­stau­ra­cjach i wi­niar­ni, w ka­wiar­niach. W ban­kach, ap­te­kach i za­kła­dach fry­zjer­skich. W pa­sa­żach han­dlo­wych i ko­ścio­łach. Mia­sto było puste.

Uświa­da­mia­łem sobie ten fakt stop­nio­wo. Jak śmierć kogoś bli­skie­go, z kim się nie miesz­ka­ło. Odej­ście ro­dzi­ca, z któ­rym czę­ściej roz­ma­wia­ło się przez te­le­fon niż twa­rzą w twarz. Było w tym coś ze snu. Ze wspo­mnień z za­kra­pia­nej nocy, które po­wo­li ukła­da­ją się w ca­łość. Gdy w końcu za­szło słoń­ce, po­sta­no­wi­łem po­ło­żyć się od razu, za­snąć, w na­dziei, że po­ra­nek bę­dzie już zu­peł­nie nor­mal­ny. Nie wra­ca­łem do sie­bie. Zna­la­złem pierw­sze otwar­te miesz­ka­nie i sku­li­łem się na łóżku, nie zdej­mu­jąc nawet ubra­nia. Z mia­sta wzią­łem ze sobą kilka piw, które wy­pi­łem kolejno, cze­ka­jąc na sen.

W nocy obu­dzi­ło mnie wycie wil­ków.

Rano obu­dzi­ła mnie cisza.

 

***

 

Dziś mam na sobie gar­ni­tur od Zegny. Zna­la­złem go w lo­ftach przy ulicy Fa­brycz­nej, za­aran­żo­wa­nych w dzie­więt­na­sto­wiecz­nej tkal­ni. Teraz tam miesz­kam. Gar­ni­tur pa­su­je, choć leży go­rzej niż te przy­wie­zio­ne prze­ze mnie z Ber­li­na. Mu­siał być szyty na miarę, przez co jest nieco za sze­ro­ki w bar­kach. Jed­nak to ten lubię naj­bar­dziej. W lewej kie­sze­ni, po we­wnętrz­nej stro­nie klapy, mam port­fel, w któ­rym noszę zdję­cia ko­bie­ty i dwój­ki dzie­ci. Nie znam ich, ale miesz­kam w ich domu. Śpię w łóżku tej ko­bie­ty, a gar­ni­tur na­le­żał do jej męża. Noszę go tak, jak­bym nosił jego maskę. Sta­wał się tym fa­ce­tem. I choć jego ro­dzi­ny też już nie ma, czuję ich obec­ność. Jest w ich rze­czach, nie­upo­rząd­ko­wa­nych, zo­sta­wio­nych w po­ko­jach. W ubra­niach w sza­fie. W pa­pie­rach. W ko­sme­ty­kach i w za­baw­kach roz­rzu­co­nych po pod­ło­dze. Jakby wy­sko­czy­li na chwi­lę do mia­sta i mieli zaraz wró­cić. Do mnie.

Kiedy je­stem w tym miesz­ka­niu udaję, że cze­kam na nich. Że coś ich za­trzy­ma­ło i będą póź­niej. Miesz­ka­nie jest na ostat­nim pię­trze, z okna­mi od stro­ny ulicy. Pa­trzę na każdy z jej koń­ców, cze­ka­jąc, aż po­ja­wi się ko­bie­ta z dwój­ką dzie­ci. Lub nad­je­dzie biały ford kuga. Ze zdjęć w al­bu­mach usta­wio­nych na bi­blio­tecz­ce w sa­lo­nie wiem, że Klara jeź­dzi wła­śnie tym sa­mo­cho­dem. Jej imię znam z do­ku­men­tów zna­le­zio­nych w sy­pial­ni. Były w tecz­ce, w ko­mo­dzie sto­ją­cej przy oknie.

Klara jest po trzy­dzie­st­ce, ale ciało ma jędr­ne. Jog­ging, yoga. W ką­ci­kach jej oczu i przy ustach ry­su­ją się już linie zmarsz­czek, na­da­ją­ce twa­rzy na­tu­ral­ność. Roz­czu­la­ją mnie te zmarszcz­ki, jak­bym la­ta­mi ob­ser­wo­wał ich po­wsta­wa­nie. Nie są na tyle głę­bo­kie, by nie można było przy­sło­nić ich ma­ki­ja­żem, widać to na zdję­ciach z im­prez, jed­nak na co dzień Klara ich nie ukry­wa. Lubi bel­fer­ski styl, ubra­nia w ko­lo­rach je­sie­ni. Ma ich całe mnó­stwo. Pa­su­ją do brą­zo­wych loków, się­ga­ją­cych jej do ra­mion i naj­czę­ściej roz­pusz­czo­nych.

To ich wy­pa­tru­ję naj­pierw. Naj­ła­twiej je za­uwa­żyć. Zresz­tą jak czu­pry­ny Fran­ka i Ma­tyl­dy. Dzie­ci, o któ­rych teraz mówię: „nasze”.

Są jed­nak dni, gdy jest ina­czej. Wtedy wy­cią­gam z szafy sy­li­ko­no­wą lalkę na­tu­ral­nych roz­mia­rów i wkła­dam na nią ubra­nia Klary. Lalkę, tak jak gar­ni­tu­ry, przy­wio­złem z Nie­miec. Wy­bra­łem tę, która była naj­bar­dziej po­dob­na do ko­bie­ty ze zdję­cia zna­le­zio­ne­go w port­fe­lu. Wy­cią­łem w jej twa­rzy zmarszcz­ki, by uczy­nić ją bar­dziej ludz­ką. Wcze­śniej uży­wa­łem lalek ze skle­pu na Wro­cław­skiej, tego z ga­dże­ta­mi ero­tycz­ny­mi, ale tamte nie były wy­star­cza­ją­co re­ali­stycz­ne.

W takie dni udaję, że Fra­nek i Ma­tyl­da są u babci. Że mamy ten wie­czór dla sie­bie. Więc naj­pierw ko­la­cja przy świe­cach. Trud­no jest już przy­rzą­dzić coś, co nada­wa­ło­by się na taką oka­zję. Nie dzia­ła­ją lo­dów­ki. Je­dze­nie się psuje. Ale im­pro­wi­zu­ję z pu­szek, ryżu lub ma­ka­ro­nu. Jest też wino. Nigdy się na nim nie zna­łem, ale teraz wy­star­czy, że wy­bie­ram naj­droż­sze. W Zie­lo­nej Górze jest wystarczająco dużo miejsc, w któ­rych można je zna­leźć. W ta­kich chwi­lach bra­ku­je mi mu­zy­ki. Ja­kichś dźwię­ków za­głu­sza­ją­cych ciszę i mo­gą­cych stwo­rzyć od­po­wied­ni na­strój. Wtedy mówię na głos. O tym, jak mi minął dzień i gdzie mo­że­my po­je­chać na wa­ka­cje. Tak na­praw­dę po­zo­sta­je nam je­dy­nie stały ląd, bo nie kur­su­ją sa­mo­lo­ty i promy. Ale nie wspo­mi­nam o tym. Pla­nu­je­my tak, jakby każdy kie­ru­nek był moż­li­wy.

Tego, że nie jest do­wie­dzia­łem się, gdy pierw­szy raz po­sta­no­wi­łem opu­ścić mia­sto. Wy­je­cha­łem trzy­dziest­ką dwój­ką, by zje­chać na dwu­dziest­kę dzie­wiąt­kę i z niej do­stać się na dwu­nast­kę. Zmie­rza­łem w kie­run­ku Ber­li­na, za­trzy­mu­jąc się w mi­ja­nych po dro­dze mia­stach. Mia­łem jesz­cze na­dzie­ję, że może w każ­dym z nich zo­stał przy­naj­mniej jeden czło­wiek. Je­cha­łem na pół­noc, bez kon­kret­ne­go celu. Spa­łem w cu­dzych do­mach. Mo­te­lach przy tra­sie. Zmie­nia­łem auta na lep­sze, kiedy takie zna­la­złem.

Trasa za­koń­czy­ła się w Put­t­gar­den. Na na­brze­żu stały sa­mo­cho­dy, jak re­so­ra­ki uło­żo­ne w dzie­cin­nym po­ko­ju. Z nie­któ­rych mewy wy­grze­by­wa­ły je­dze­nie. Ich pisk był gło­śniej­szy od szumu fal. Morze pach­nia­ło mułem i wo­do­ro­sta­mi, a bi­ją­cy od niego wiatr wy­wo­ły­wał gęsią skór­kę.

W po­wie­trzu dało się też wy­czuć odór ze­psu­cia. Mu­siał wy­do­by­wać się z tirów wio­zą­cych żyw­ność. Kiedy do­tar­łem do na­brze­ża, do­strze­głem prom. Przy­ci­skał się burtą do ka­mie­ni­ste­go brze­gu za skle­pem bez­cło­wym. Bla­cha w tym miej­scu była po­wy­gi­na­na, ale nie do­strze­głem dziur. Roz­glą­da­łem się tam przez kilka go­dzin, potem wró­ci­łem do sa­mo­cho­du.

Pew­nie, że gdy­bym chciał do­stać się do Danii, wy­star­czy­ło za­wró­cić i odbić na Flens­burg. Nie wi­dzia­łem jed­nak wtedy w tym sensu. Jeśli nie spo­tka­łem ni­ko­go po dro­dze, dla­cze­go tam mia­ło­by być ina­czej? Wró­ci­łem do Zie­lo­nej Góry, ale pla­no­wa­łem już nowy wy­jazd. Być może na stałe. Do każ­de­go z miejsc, któ­rych jesz­cze nie wi­dzia­łem, a do któ­rych mógł­bym teraz się udać. Jed­nak wtedy spo­tka­łem Klarę.

A ra­czej tra­fi­łem do jej miesz­ka­nia. Nie była pierw­sza, przy­zna­ję. W pew­nym mo­men­cie zmie­nia­nie miesz­kań, domów, stało się moją ob­se­sją. Po­zwa­la­ło od­kry­wać bio­gra­fie, roz­sia­ne po przed­mio­tach, wy­stro­jach wnętrz i ulot­nych na­stro­jach, jakie two­rzy­ły każ­de­mu z od­wie­dza­nych prze­ze mnie miejsc. Coś po­mię­dzy pod­glą­da­niem a czy­ta­niem ksią­żek. Za­nu­rza­łem się w te wszyst­kie za­wie­dzio­ne na­dzie­je, uto­pio­ne w bu­tel­kach z Pod­gór­nej. Aspi­ra­cje i am­bi­cje za­klę­te w dro­gich sprzę­tach na Osie­dlu Baj­ko­wym. Sny o lep­szym, przy­szłym życiu, po­ukła­da­ne mię­dzy książ­ka­mi i por­cja­mi nar­ko­ty­ków w aka­de­mi­kach. To wszyst­ko po­zwa­la­ło mi stale czuć czy­jąś obec­ność. Być czę­ścią cu­dze­go życia. Miesz­ka­łem więc w każ­dym z tych miejsc po kolei. Sta­wa­łem się każ­dym z ludzi, któ­rzy byli tam przede mną. Byłem jak duch i przy­szło mi wtedy do głowy, że umar­łem. Że mia­sto nie jest opu­sto­sza­łe, tylko ja zna­la­złem się po jego dru­giej stro­nie. Jeśli to praw­da, sprawdź­cie, czy o mnie nie sły­sze­li­ście. Czy za­uwa­ży­li­ście moją obec­ność. Byłem w nie­mal każ­dym domu. Do­ty­ka­łem wa­szych rze­czy. Bra­łem je i uży­wa­łem jak wła­snych. Sta­wa­łem się ich wła­ści­cie­la­mi.

Byłem ko­bie­tą z Osie­dla Pia­stow­skie­go, któ­rej pies wy­próż­nia się za­wsze w po­bli­skim parku, poza wy­dzie­lo­nym do tego miej­scem. Mój syn jest za gra­ni­cą, córka wy­je­cha­ła do War­sza­wy, a mąż zmarł na serce. Więc nie mów­cie, że tro­chę gówna na bucie to duży pro­blem. Byłem fa­ce­tem z Re­si­den­ce Park, który zo­sta­wia swo­je­go Mer­ce­de­sa G 65 AMG, gdzie tylko ze­chce i uśmie­cha się je­dy­nie na spo­tka­niach z kon­tra­hen­ta­mi. Ale prze­jedź­cie się raz tym autem, bu­ja­ją­cym się na za­krę­tach jak łajba na morzu, spró­buj­cie raz za­par­ko­wać nim na stan­dar­do­wym miej­scu par­kin­go­wym, a póź­niej za­ła­tw­cie umowę z kimś, kto nie zna się na tym, czym się zaj­mu­je, a zro­zu­mie­cie, dla­cze­go cza­sa­mi wydaję się nie­przy­chyl­ny. Byłem też tymi, któ­rych życie wy­da­wa­ło się szczę­śliw­sze, aż zo­sta­łem mężem Klary.

To nie była mi­łość od pierw­sze­go wej­rze­nia. Nie ma co ukry­wać. Kiedy pierw­szy raz tra­fi­łem do jej miesz­ka­nia tylko ro­zej­rza­łem się, na­pi­łem się wina i za­bra­łem gar­ni­tu­ry. Wi­dzia­łem wtedy jej zdję­cia. Nie za­iskrzy­ło. W ten dzień po­zna­łem też kilka jej ta­jem­nic. Lu­bi­ła czar­ną bie­li­znę i sta­wia­ła na strin­gi. W po­łą­cze­niu z bel­fer­skim sty­lem ubrań, które no­si­ła, two­rzy­ło to jakąś por­no­gra­ficz­ną aurę. Pod łóż­kiem miała zresz­tą kilka ga­dże­tów ero­tycz­nych. Z po­wo­dze­niem mogła ich uży­wać w to­wa­rzy­stwie męża, jak i w sa­mot­no­ści. Były tam też pre­zer­wa­ty­wy i bu­tel­ka żelu do USG. Ale naj­więk­szy jej se­kret – wska­zy­wa­ło na to miej­sce ukry­cia: pu­deł­ko po bu­tach, w naj­wyż­szej szaf­ce w sy­pial­ni, pew­nie z ubra­nia­mi, któ­rych już nie no­si­ła – sta­no­wił album ze zdję­cia­mi. Fo­to­gra­fie były jesz­cze z cza­sów stu­denc­kich, z War­sza­wy. Na więk­szo­ści z nich, w to­wa­rzy­stwie Klary, po­ja­wiał się ten sam męż­czy­zna. I to pew­nie przez niego nie trzy­ma­ła tych zdjęć z całą resz­tą, na bi­blio­tecz­ce w sa­lo­nie.

Kiedy przy­po­mnia­łem sobie o tym póź­niej, po­czu­łem za­zdrość. Chcia­łem nawet znisz­czyć te fo­to­gra­fie, ale nie mógł­bym jej tego zro­bić. Pró­bo­wa­łem też uda­wać, że to ja je­stem tym męż­czy­zną, że wró­ci­li­śmy do sie­bie, ale było w tym coś sztucz­ne­go. Prze­sta­łem więc o tym my­śleć. Pew­nie po­dob­nie zro­bił jej mąż, o ile w ogóle o tym wie­dział.

Gdyby nie port­fel ze zdję­cia­mi, pew­nie za­po­mniał­bym o niej już zaraz po opusz­cze­niu tam­te­go loftu. Ale odkąd zna­la­złem go w jed­nym z gar­ni­tu­rów, oglą­da­łem tę fo­to­gra­fię coraz czę­ściej i tak jak za­czy­na­my zwra­cać uwagę na kogoś, kogo mi­ja­my co­dzien­nie w dro­dze do pracy, kogo w końcu chce­my po­znać, tak ja coraz czę­ściej by­wa­łem w oko­li­cy Fa­brycz­nej, coraz czę­ściej w jej miesz­ka­niu, aż prze­nio­słem tam wszyst­kie rze­czy, które wtedy uwa­ża­łem za swoje i zo­sta­łem. I kiedy tam­tej nocy le­ża­łem w jej łóżku, czu­łem za­pach jej skóry po­zo­sta­wio­ny na po­ście­li, byłem szczę­śliw­szy niż kie­dy­kol­wiek dotąd.

Gdy za­sy­pia­łem, za okna­mi wyły wilki. Tej nocy nie obu­dzi­łem się jed­nak ani razu.

 

***

 

By móc czy­tać w wi­niar­ni na rynku, mu­sia­łem za­pa­lić świe­ce. Teraz ich blask pełza po ce­gla­nych skle­pie­niach. W takim oświe­tle­niu go­tyc­ka piw­ni­ca, urzą­dzo­na ra­czej no­wo­cze­śnie, zdaje się być za­wie­szo­na mię­dzy dwoma cza­sa­mi, jak prze­zro­cza na­ło­żo­ne na sie­bie, któ­rych pewne ele­men­ty po­kry­wa­ją się, a inne przy­sła­nia­ją się wza­jem­nie.

Sie­dzę przy sto­li­ku obok for­te­pia­nu. Z za­ple­cza wy­bra­łem wino. Piłem je już wcze­śniej. Jest dobre, ale nie wiem, co to za ga­tu­nek. Mam ze sobą Rzecz o za­sa­dach po­zna­nia ludz­kie­go, Ber­ke­leya. Odkąd cią­głe szu­ka­nie ba­te­rii do lap­to­pów, by móc oglą­dać, lub słu­chać cze­go­kol­wiek, co za­wie­ra ślady ludz­kiej obec­no­ści stało się zbyt uciąż­li­we, coraz czę­ściej się­gam po książ­ki. Z gazet zre­zy­gno­wa­łem. Przez swoje od­no­sze­nie się do spraw teraz zu­peł­nie nie­istot­nych, w obec­nych oko­licz­no­ściach wręcz nie­wia­ry­god­nych, służą mi ra­czej za opał, gdy chcę zro­bić kawę.

Czy­ta­nie nie jest tylko roz­ryw­ką. Chę­cią ob­co­wa­nia z innym czło­wie­kiem. Jest też po­szu­ki­wa­niem przy­czy­ny tego, co się stało. Jak na razie bez­sku­tecz­nym.

Czy­tam na głos. Chcę sły­szeć wy­po­wia­da­ne słowa. Wcze­śniej, cza­sa­mi, prze­pi­sy­wa­łem frag­men­ty ksią­żek na lap­to­pach, do któ­rych mia­łem jesz­cze na­ła­do­wa­ne ba­te­rie, by od­twa­rzać je syn­te­za­to­rem mowy. Ale zbyt ko­ja­rzy­ło mi się to z fa­bry­ko­wa­niem styg­ma­tów, ma­ją­cym umoc­nić wiarę, z wy­sy­ła­niem sa­me­mu sobie pocz­tó­wek na świę­ta, by po­czuć się mniej sa­mot­nym, by mogło to od­nieść za­mie­rzo­ny efekt. Brzmie­nie mo­je­go głosu zresz­tą też nie­wie­le po­ma­ga.

Do tej pory prze­brną­łem przez prace do­ty­czą­ce fi­zy­ki kwan­to­wej, któ­rych nie zro­zu­mia­łem. Przez pisma mi­sty­ków, teo­rie spi­sko­we i prze­po­wied­nie, które oka­za­ły się nie­przy­dat­ne. Przez fi­lo­zo­fów, któ­rych gę­stość myśli wcią­ga tak bar­dzo, że prze­sta­je się wi­dzieć sens snu­tych hi­po­tez. Fi­lo­zo­fo­wie zresz­tą bawią mnie naj­bar­dziej. I jak dotąd to u nich zna­la­złem naj­cie­kaw­sze po­my­sły.

Na przy­kład taki so­lip­syzm. Po­gląd, że nie ist­nie­je nic, poza na­szy­mi wy­obra­że­nia­mi. Że nie ist­nie­je nikt, poza osobą po­strze­ga­ją­cą. Że nie ma ze­wnętrz­ne­go świa­ta, a wszyst­ko co wi­dzi­my jest le­d­wie ułudą, wy­obra­że­niem. Wra­że­nia­mi tego, kto pa­trzy. Czę­ścia­mi jego umy­słu. Wszyst­ko, łącz­nie z ludź­mi. Lub ich bra­kiem.

Jak widać w Ma­tri­xie nie ma ni­cze­go od­kryw­cze­go. Tro­chę fi­lo­zo­fii, tro­chę le­mow­skiej hi­sto­rii o skrzy­niach Cor­co­ra­na, tro­chę Anio­ła Prze­mo­cy Sner­ga.

– Czy więc to, co przy­tra­fia mi się teraz jest wy­ni­kiem uszko­dze­nia ja­kiejś czę­ści mo­je­go mózgu, która od­po­wia­da za kon­struk­cję świa­ta? Lub za­kłó­ceń w trans­mi­sji, jeśli jest to tylko jakaś wi­zu­ali­za­cja? – pytam, ana­li­zu­jąc swoje prze­my­śle­nia.

– Kiedy śnimy, nie wiemy, że śnimy – włą­cza się moim gło­sem Kar­te­zjusz, nie mam po­ję­cia skąd, bo prze­cież teraz o nim nie myślę – i nie ist­nie­je nic, co mo­gło­by jed­no­znacz­nie od­dzie­lić jawę od snu.

Po chwi­li milk­nie i nie po­dej­mu­je wię­cej te­ma­tu, co wy­ko­rzy­stu­je Ber­ke­ley, py­ta­jąc:

– Ale czy w ogóle jest jakaś jawa?

Fakt, że aku­rat on włą­czył się do roz­mo­wy jest dla mnie zro­zu­mia­ły. Wy­star­czy spoj­rzeć na książ­kę, którą czy­tam. Jego głos brzmi tak samo, jak Kar­te­zju­sza. Tak samo, jak mój.

– Po­chop­nym jest uznać, że to, co po­strze­ga­my jest rze­czy­wi­ste – kon­ty­nu­uje. – Żadne do­świad­cze­nie nie jest nam w sta­nie tego po­twier­dzić. Czy mo­że­my więc być cze­go­kol­wiek pewni?

– Tego, że być, to być po­strze­ga­nym – rzu­cam i nie wiem już, czy tylko po­wta­rzam to, co prze­czy­ta­łem u Ber­ke­leya, czy to on sam mi wła­śnie to mówi.

– Otóż to. – Sły­szę po­twier­dze­nie. Więc jed­nak to były moje słowa, choć wzią­łem je od niego.

– Ale co, jeśli nie ma ko­go­kol­wiek, kto mógł­by mnie wi­dzieć? – pytam za­czep­nie.

– Bóg cię widzi – stwier­dza Ber­ke­ley nie­zra­żo­ny, wręcz try­um­fal­nie i do­da­je:

– Wszyst­ko, co nas ota­cza, jest wi­dzia­ne przez Boga i to to sta­no­wi o trwa­ło­ści świa­ta.

– Bóg umarł! – krzy­czy nagle Nie­tz­sche, roz­bi­ja­jąc bu­tel­kę o cegły ścia­ny. Tro­chę wina zo­sta­ło na dnie i płyn ście­ka teraz wraz dro­bi­na­mi szkła.

– Czy więc to dla­te­go mój świat tak opu­sto­szał?

Tego wy­zwa­nia nikt już nie po­dej­mu­je. Przez chwi­lę wy­da­je się, że roz­mo­wa zo­sta­ła skoń­czo­na, ale ze spóź­nio­nym za­pło­nem włą­cza się w nią An­drzej, są­siad z mo­je­go pię­tra:

– Mó­wisz, że Bóg umarł – za­czy­na ostro, naj­ostrzej, jak po­tra­fię. – A masz dowód?

Osta­tecz­ny ar­gu­ment. Nie­pod­wa­żal­ny nie tylko w fi­lo­zo­ficz­nych spo­rach. Po­wo­du­je, że wszy­scy milk­ną.

Wsta­ję. Zo­sta­wiam książ­kę na stole. Nie gaszę świec. Chwiej­nym kro­kiem ru­szam na górę. Piw­ni­cą trzę­sie niby łajbą. Idę jak ma­ry­narz pod­czas pierw­szych oznak sztor­mu. W domu będę póź­niej, ale je­stem pe­wien, że Klara zro­zu­mie. Gdy wsia­dam do sa­mo­cho­du wy­pa­da­ją mi klu­czy­ki. Muszę szu­kać ich, schy­la­jąc się pod kie­row­ni­cę. Kiedy pod­no­szę głowę, z klu­czy­ka­mi w ręku, są już przy mnie. Wilki.

– Więc nawet jeśli Bóg umarł – mówię gło­śno – wciąż jest komu na mnie pa­trzeć.

Z moich ust wy­ry­wa się bek­nię­cie. Nie wiem, czy w tym, co mówię jest sens. Nie ma już Kar­te­zju­sza i Ber­ke­leya, by mogli to zwe­ry­fi­ko­wać. Nie ma An­drze­ja. Nie ma Nie­tz­sche­go. Kiedy uru­cha­miam sil­nik, wilki ucie­ka­ją.

 

***

 

To zda­rza się któ­ryś raz. Mijam wi­try­nę i wy­ła­pu­ję ruch na szkla­nej tafli. Ob­ra­cam wzrok w jej stro­nę i widzę twarz. Przez uła­mek se­kun­dy. Póź­niej znika. Jak­bym przy­ła­pał kogoś, kto pod­glą­dał mnie przez okno. Je­stem pe­wien, że nie było to moje od­bi­cie. Nie była to twarz, którą znam.

Za­wsze wtedy bie­gnę w tamto miej­sce z tą samą na­dzie­ją. Tak, jak teraz. Przy­ci­skam czoło do szkła. Dłoń­mi za­sła­niam pro­mie­nie słoń­ca. Widzę wnę­trze za­kła­du fry­zjer­skie­go. Dwa fo­te­le. Lu­stra. Ka­na­pa dla klien­tów i po­dłuż­ny sto­lik z IKEI, za­sta­wio­ny ko­lo­ro­wy­mi cza­so­pi­sma­mi.

Wzdry­gam się, gdy w lu­strze do­strze­gam swoją twarz. Salon wy­glą­da na pusty. Wcho­dzę. Spraw­dzam za­ple­cze. Każdy kąt. Nie ma stąd in­ne­go wyj­ścia. Tylko okno i te drzwi. Ni­ko­go jed­nak nie znaj­du­ję. Opu­ku­ję ścia­ny. Pod­ło­gę. Wy­wra­cam fo­te­le i od­su­wam ka­na­pę. Żad­nych przejść. Klap. Ścia­ny i deski pod­ło­gi wy­da­ją pusty dźwięk, bez echa.

Łapię sto­lik i wy­rzu­cam przez okno. Lą­du­je na ulicy, cią­gnąć za sobą war­kocz stłu­czo­ne­go szkła. Ko­me­ta nie­zwia­stu­ją­ca cudu. W od­da­li widzę wilka. Trwa w bez­ru­chu, z głową wy­cią­gnię­tą przed sie­bie. Po chwi­li pło­szy się i znika za wę­głem.

Wy­cho­dzę i kiedy mijam próg, jesz­cze raz za­glą­dam do środ­ka przez roz­bi­tą szybę.

Nadal jest pusto. Myślę wtedy, że kie­dyś wy­tłu­kę te wszyst­kie wi­try­ny.

 

***

 

Po­dob­no w życiu po­win­no robić się to, co się kocha. Ja dużo śpię. Pró­bo­wa­łem róż­nych rze­czy i nie zna­la­złem nic lep­sze­go. We śnie są lu­dzie. Świat jest ich pełen. Roz­ma­wia­ją ze sobą. Roz­ma­wia­ją ze mną. Sły­szę ich głosy, a to ludz­kie­go głosu brak mi naj­bar­dziej. Dla­te­go cza­sa­mi opo­wia­dam sobie na głos swoją hi­sto­rię. Tak jak teraz. Jak wiele razy wcze­śniej. Nie za­wsze za­czy­nam od po­cząt­ku. Moja re­la­cja jest jak rzeka. Można w nią wejść w do­wol­nym miej­scu i od razu po­pły­nąć z nur­tem.

Lubię opo­wia­dać o tym, jak po­zna­łem Klarę. Jak za­miesz­ka­li­śmy razem. Tak, cza­sa­mi po­mi­jam to, że jej nie ma. Że jest tylko wy­obra­że­niem, po­wsta­łym na pod­sta­wie tego, co zna­la­złem w domu obcej mi ko­bie­ty.

– Wszyst­ko, co wiemy o in­nych lu­dziach, to tylko nasze wy­obra­że­nia o nich – mówi Klara, by mnie po­cie­szyć. Nasz głos brzmi ła­god­nie. Nie wie­dzia­łem, że po­tra­fię tak mówić. – Nawet sie­bie nie je­ste­śmy w sta­nie po­znać do końca – do­da­je.

Moż­li­we, że prze­czy­ta­ła to w ja­kiejś książ­ce. Jed­nej z tych, które zo­sta­wi­łem w domu. Nie od­po­wia­dam jej.

Znów sie­dzę w ra­tu­szo­wej wieży. Je­stem tutaj co­dzien­nie. Wy­pa­tru­ję ja­kie­goś ruchu. Ludzi. Na­uczy­łem się już roz­po­zna­wać zwie­rzę­ta. Cza­sa­mi wy­ru­szam jesz­cze za mia­sto, żeby się upew­nić, czy to, co wi­dzia­łem nie było jed­nak czło­wie­kiem, ale do tej pory nie spo­tka­łem ni­ko­go. Ani tu, ani gdzie in­dziej.

Z mia­sta wy­jeż­dża­łem kil­ka­krot­nie. W róż­nych kie­run­kach. Zo­ba­czy­łem miej­sca, które chcia­łem zo­ba­czyć. Za­bra­łem z nich to, co za­wsze chcia­łem mieć. Teraz miesz­kam w ra­tu­szu. Mogę tutaj dużo zmie­ścić. Klara i dzie­ci też mają tu swoje po­ko­je.

Gdy pa­trzę ze szczy­tu wieży, widzę miej­sca za­zna­czo­ne moją obec­no­ścią. Oglą­dam je jak zdję­cia z im­pre­zy, którą teraz le­d­wie pa­mię­tam. Jest tego tro­chę. Zglisz­cza po spa­lo­nym Pla­ne­ta­rium. Po­roz­bi­ja­ne sa­mo­cho­dy. Stłu­czo­ne wi­try­ny.

Do tych dni nie­czę­sto się­gam pa­mię­cią. Jed­nak gdyby ta hi­sto­ria miała szczę­śli­we za­koń­cze­nie, pew­nie to o nich opo­wia­dał­bym naj­wię­cej. Te dni to czas, w któ­rym Kevin orien­tu­je się, że zo­stał sam w domu. Jesz­cze mu to nie do­skwie­ra. Jesz­cze nie musi się bro­nić. Jak to wy­glą­da­ło?

Wy­obraź sobie par­king przed ga­le­rią na Wro­cław­skiej. Prze­ci­nam go w Mer­ce­de­sie G 65 AMG. Auto na­bie­ra pręd­ko­ści. Przy­spie­sze­nie wbija mnie w fotel. Słup­ki przed prze­szklo­nym wej­ściem ści­nam jakby w ogóle ich tam nie było. Ścia­nę szkła po­dob­nie. Dalej są wy­sep­ki. Z ko­sme­ty­ka­mi, te­le­fo­na­mi, faj­ka­mi. W po­wie­trze wy­la­tu­ją szmin­ki, tusze do rzęs, kremy. Dalej smart­fo­ny, skó­rza­ne po­krow­ce i wy­ro­by ty­to­nio­we.

Ha­mu­lec. Za­kręt. Sa­mo­chód prze­chy­la się i je­stem pewny, że zaraz prze­wró­ci się na bok. Jed­nak wy­jeż­dżam zza rogu i sunę dalej, od­bi­ja­jąc od razu w lewo. Skrzy­nia jest au­to­ma­tycz­na, nie muszę re­du­ko­wać biegu. Sil­nik wcho­dzi na wyż­sze tony i widzę na ze­ga­rze, jak wska­zów­ka ob­ro­tów wspi­na się i opada, raz za razem. Sły­szę zgrzyt. Staję, wbity w ru­cho­me scho­dy. Pas za­ci­ska się. Wrzy­na w skórę szyi.

W uszach dzwo­ni. Wy­sia­dam.

Albo rajd po alei Kon­sty­tu­cji i Łu­życ­kiej. Omi­jam po­zo­sta­wio­ne tam sa­mo­cho­dy. Ma­newr nie za­wsze się udaje. Chrzęst gnie­cio­nej bla­chy trzesz­czy w uszach. Po as­fal­cie sypią się dro­bi­ny szkła. Re­flek­to­ry. Ode­rwa­ne zde­rza­ki. Sil­nik wyje, a wska­zów­ka pręd­ko­ścio­mie­rza wzno­si się. Sto dwa­dzie­ścia. Sto pięć­dzie­siąt. Sto osiem­dzie­siąt. Trzask.

Cza­sa­mi muszę zmie­nić sa­mo­chód. Cza­sa­mi tkwię w roz­bi­tym aucie, nie mogąc się ru­szyć. Wtedy mój od­dech jest płyt­ki i przy­spie­szo­ny. Gdy po­wie­trze wy­peł­nia płuca, czuję ukłu­cie. Syczę. Tym razem się udało, ale po­bo­cza pełne są drzew i lamp. Ta hi­sto­ria może skoń­czyć się w każ­dym mo­men­cie.

Inny dzień. Wieża Bra­ni­bor­ska. Stoję na kra­wę­dzi czę­ści wi­do­ko­wej. U stóp pi­łecz­ka do golfa. W rę­kach kij. Biorę za­mach. Świst po­wie­trza. Pyk­nię­cie. Cze­kam na dźwięk zbi­te­go szkła. Nic z tego. Nie sły­chać nawet, żebym tra­fił w co­kol­wiek. Ze­ska­ku­ję na po­sadz­kę i z tru­dem łapię rów­no­wa­gę. Spod stopy ucie­ka ko­lej­na pi­łecz­ka. Jest ich tutaj pełno. Wy­ście­la­ją pod­ło­gę ni­czym dywan. Wy­bie­ram jedną z nich, usta­wiam i wska­ku­ję na murek. Przy­mie­rzam się. Ude­rzam. Tym razem sły­szę, jak po­szło okno w któ­rymś z blo­ków.

Całe mia­sto jest jak ogrom­ny plac zabaw. Cały kraj nim jest. I pew­nie świat też. Mam kar­net na wszyst­kie atrak­cje, ale już z niego nie ko­rzy­stam. Tort je­dzo­ny co­dzien­nie może się uprzy­krzyć.

Gdy pa­trzę teraz na mia­sto z ra­tu­szo­wej wieży, wła­śnie te sceny stają mi przed ocza­mi. Scho­dzę do po­ko­ju, który prze­ro­bi­łem na sy­pial­nię. Nie pa­mię­tam już, co znaj­do­wa­ło się tam wcze­śniej. Sia­dam na łóżku i biorę z noc­nej szaf­ki opa­ko­wa­nie ni­tra­ze­pa­mu. Wy­trze­pu­ję na rękę dwie dzie­się­cio­mi­li­gra­mo­we ta­blet­ki. Po­ły­kam. Kładę się, nie zdej­mu­jąc nawet gar­ni­tu­ru.

 

***

 

Dziś znik­nął ko­lej­ny bu­dy­nek. W jego miej­scu jest dziu­ra, jak po wy­rwa­nym zębie. Czar­na zie­mia w for­mie leju. Nie ma nawet żad­nych rur czy kabli.

To za­czę­ło się kilka dni temu. Naj­pierw znik­nę­ła wieża ra­tu­sza. A przy­naj­mniej jej brak za­uwa­ży­łem jako pierw­szy. Chcia­łem prze­pro­wa­dzić co­dzien­ny zwiad, ale pro­wa­dzą­ce na nią scho­dy koń­czy­ły się ślepo, mie­rząc w niebo, zaraz na swoim po­cząt­ku. Kiedy wy­sze­dłem na mia­sto, za­uwa­ży­łem ko­lej­ne braki.

Nie było w tym żad­nej re­gu­ły. Kon­ka­te­dra wy­pa­ro­wa­ła, ale inne, rów­nie stare ko­ścio­ły stały. W za­mian po pa­sa­żu han­dlo­wym na Ka­spro­wi­cza zo­stał tylko po­dłuż­ny lej. Po­dob­nie było z pocz­tą i zglisz­cza­mi Pla­ne­ta­rium. Wieżą Ła­zien­ną. Znik­nę­ły też zwy­kłe bu­dyn­ki miesz­kal­ne. Całe ka­mie­ni­ce i bloki. Mia­sto wy­glą­da­ło jak ma­kie­ta, z któ­rej ktoś na chy­bił tra­fił po­wyj­mo­wał ele­men­ty.

Cza­sa­mi, za­miast dziur, po bu­dyn­kach zo­sta­wa­ły tylko po­ła­cie ziemi, usia­ne ster­tą mebli, ubrań i in­nych przed­mio­tów, które wcze­śniej mu­sia­ły być w miesz­ka­niach. Tak stało się z lo­fta­mi. Wśród ster­ty kla­mo­tów nie po­tra­fi­łem roz­po­znać tego, czego nie za­bra­łem ze sobą, gdy prze­no­si­łem się z Klarą i dzieć­mi do ra­tu­sza. Po­roz­rzu­ca­ne rze­czy wy­glą­da­ły jak na wy­sy­pi­sku śmie­ci. Kłę­bią­ce się w nich szczu­ry nie ro­bi­ły sobie nic z mojej obec­no­ści. Z lo­dó­wek czuć było smród ze­psu­te­go je­dze­nia. Zda­łem sobie spra­wę z tego, że uno­sił się w po­wie­trzu już wcze­śniej. Mu­siał są­czyć się z miesz­kań, z któ­rych nie za­bie­ra­łem żyw­no­ści. To pew­nie ten za­pach wabił dzi­kie zwie­rzę­ta. Było ich w mie­ście coraz wię­cej.

Dla­te­go teraz mam ze sobą kuszę i nóż. W woj­sko­wej tor­bie noszę naj­po­trzeb­niej­sze rze­czy: opa­trun­ki, suchy pro­wiant, ma­nier­kę z wodą, za­pał­ki sztor­mo­we. Przy pasku la­tar­kę. Na wy­pa­dek, gdyby wszyst­ko miało znik­nąć. Zre­zy­gno­wa­łem też z gar­ni­tu­ru. Zmie­ni­łem go na woj­sko­we ubra­nie, które wzią­łem z pułku w Czer­wień­sku. Bu­dyn­ków tego kom­plek­su zresz­tą też już nie ma. Po­dob­nie jak aptek, w któ­rych uzu­peł­nia­łem leki na­sen­ne. Może to i do­brze.

Zbyt długo żyłem we­dług sche­ma­tu: wstać, zjeść, ro­zej­rzeć się z wieży, po­łknąć ni­tra­ze­pam, za­snąć. Teraz mu­sia­ło się to zmie­nić.

Każ­dej nocy sły­szę wycie wil­ków. Spo­ty­kam je cza­sa­mi, kiedy wy­ru­szam oglą­dać ko­lej­ne wyrwy po za­gi­nio­nych bu­dyn­kach. Mi­ja­my się, jak sta­rzy wro­go­wie, któ­rzy nie mają już siły na dal­szą walkę. Cza­sa­mi na­tra­fiam na ob­je­dzo­ne kości saren. Pa­dli­ny jest dużo. Do tego śmie­ci, wy­wle­czo­ne z ku­błów przez szczu­ry. Za­pach, jaki temu to­wa­rzy­szy spra­wia, że tę­sk­nię nawet za smro­dem spa­lin.

Nie­kie­dy wy­da­je mi się, że tylko zwie­rzę­ta wie­dzą, co jest grane. Widzę to w ich oczach. W szczu­rzych śle­piach. W ko­lo­ro­wych źre­ni­cach kotów i w po­waż­nych spoj­rze­niach ja­strzę­bi. Naj­bar­dziej dziwi ich to, że jesz­cze tu je­stem.

Kiedy wra­cam do domu, w wi­try­nach, któ­rych jesz­cze nie stłu­kłem widzę swoje od­bi­cie. Wy­glą­dam jak duch. Jak­bym był tylko tą po­sta­cią na szkle. Bez rze­czy­wi­stej re­pre­zen­ta­cji. I wtedy widzę ruch. Czy­jaś głowa ucie­ka­ją­ca za ramę okna. Nie szu­kam drzwi. Po­de­szwą woj­sko­we­go buta ude­rzam w szybę. Ka­wał­ki szkła sypią się na chod­nik. Prze­ska­ku­ję do środ­ka. Pusto. Się­gam po la­tar­kę przy pasku. Okrąg świa­tła wy­ci­na z mroku ko­lej­ne ele­men­ty za­ku­rzo­nej ka­wiar­ni. Krze­sła, małe, kwa­dra­to­we sto­li­ki. Szczu­ry ucie­ka­ją przed świa­tłem. Gaszę la­tar­kę i sia­dam przy sto­li­ku w kącie. Cze­kam. Sły­szę nie­ustan­ny szmer. Ruch. Nic z tego nie brzmi jed­nak jak ludz­kie kroki. Mimo tego po­sta­na­wiam zo­stać tu na noc.

 

***

 

Nie ma już mia­sta. Nie ma Klary i dzie­ci. Nie mam nawet port­fe­la z ich zdję­cia­mi. Zo­sta­wi­łem je w gar­ni­tu­rze.

Sie­dzę na ka­wiar­nia­nym krze­śle, obo­la­ły, ze zdrę­twia­ły­mi no­ga­mi i sztyw­nym kar­kiem. Słoń­ce wisi wy­so­ko. Musi być po­łu­dnie. To żar mnie obu­dził.

Ubra­nie klei się od potu. Czuję za­pach nie­my­te­go ciała. I za­pach ziemi. Nie ma smro­du śmie­ci. Pa­dli­ny. Szczu­rów. Są za to wilki.

Mogły po­ja­wić się przed chwi­lą, mogą ob­ser­wo­wać mnie od dawna. Szare krop­ki na ho­ry­zon­cie. Jest ich sie­dem. Przy­kła­dam do oczu lor­net­kę. Widzę, jak za­czy­na­ją mnie ota­czać. Jakby cze­ka­ły, aż się obu­dzę, by sto­czyć ho­no­ro­wą walkę.

Od­bez­pie­czam kuszę i przy­kła­dam kolbę do ra­mie­nia. Czuję na­grza­ny oku­lar ce­low­ni­ka. Strze­lam.

Wa­ta­ha za­czy­na biec, prze­rze­dzo­na o jed­ne­go osob­ni­ka. Ła­du­ję broń i zdaję sobie spra­wę z tego, że mam tylko pięć beł­tów. Strze­lam cel­nie. Mia­łem czas, by po­ćwi­czyć. Po każ­dym na­ci­śnię­ciu spu­stu jedno ze zwie­rząt pada z im­pe­tem, jakby na­tra­fi­ło na nie­wi­dzial­ną ba­rie­rę. Je­stem jak dzie­więt­na­sto­wiecz­ny pie­chur od­pie­ra­ją­cy szar­żę wroga. Gdy koń­czą mi się po­ci­ski od­rzu­cam broń, wy­cią­gam nóż i łapię za krze­sło.

Pierw­szy z wil­ków ska­cze, wgry­za­jąc się w drew­nia­ne sie­dze­nie. Upa­dam wraz z nim. Za­ci­skam dłoń na nożu. Widzę krew, nie wiem, swoją czy na­past­ni­ka. Przy­gnie­cio­ny cię­ża­rem zwie­rzę­cia nie mam jak wziąć szer­sze­go za­ma­chu. Jed­nak ostrze wcho­dzi po rę­ko­jeść. Sły­szę sko­wyt. War­cze­nie. Zwie­rzę od­ska­ku­je, po­ty­ka się i upada. Nóż tkwi pod przed­nią łapą. Jest za da­le­ko, bym go do­się­gnął.

W za­kres wi­dze­nia wcho­dzi mi na­pię­ty pysk, ob­na­ża­ją­cy po­żół­kłe zęby. Ciek­nie z nich ślina. Po­zna­ję go. To ten z przy­pa­lo­ną sier­ścią. Ten, z któ­rym już wcze­śniej się star­łem. Pró­bu­ję od­su­nąć się nie­znacz­nie, do­się­gnąć noża. Wście­kłe szcze­ka­nie mówi mi, bym tego nie robił. Oczy zwie­rzę­cia są jak czar­ne księ­ży­ce na pło­ną­cym nie­bie. Za­wie­szo­ne nade mną niczym widmo śmier­ci. Widzę w nich pew­ność, że za chwi­lę wszyst­ko wróci do normy. Że ostat­ni ele­ment, który nie pa­su­je do tego świa­ta znik­nie.

Z kie­sze­ni wy­cią­gam za­pał­ki i za­pa­lam jedną. Wilk cofa się. Od­pa­lam drugą. Już przy trze­ciej zwie­rzę znów pod­cho­dzi. Zro­zu­mia­ło, że nie zro­bię mu tym krzyw­dy.

Sły­szę, jak jego to­wa­rzysz skom­li. Usi­łu­je wstać.

I nagle ten nade mną ska­cze. Mam tylko ułam­ki se­kund, by za­re­ago­wać. Przy­le­gam do ziemi, ścią­gam z szyi lor­net­kę i wy­cią­gam przed sie­bie. Zwie­rzę chwy­ta ją w locie. Roz­le­ga się trzask ma­te­ria­łu, z któ­re­go zo­sta­ła zro­bio­na. Prze­krę­cam się na ko­la­na i cią­gnę za pasek. Zwie­rzę upada. Pisz­czy. Z jego pyska ciek­nie jucha. Lu­zu­ję pasek i owi­jam mu wokół szyi, aku­rat gdy wilk zbie­ra siły i wsta­je. Za­ci­skam pętlę. Coraz moc­niej. Wilk wstrzą­sa cia­łem. Na­pi­na wszyst­kie mię­śnie. Znów upa­da­my. Czuję jego krew na twa­rzy. Cuch­ną­cy pa­dli­ną od­dech. Owi­jam sobie pas lor­net­ki wokół nad­garst­ków. Ob­ra­cam się ple­ca­mi do zwie­rzę­cia. Kładę się na nim. I cią­gnę. Ręce stają się blade. Tracę w nich czu­cie. Sły­szę rzę­że­nie. Wła­sny od­dech. Jest cięż­ki. Dalej szum wia­tru. Ptaki. Do­pie­ro gdy słoń­ce za­cho­dzi, wilk traci cie­pło. Je­stem jed­nak zbyt zmę­czo­ny, by się ru­szyć. Wy­plą­tu­ję tylko dło­nie, prze­ta­czam się obok tru­chła i za­sy­piam.

 

***

 

Jest ciem­no, ale to nie przez noc. Bar­dziej, jakby znik­nę­ło świa­tło. Jak­bym oślepł. Nie czuję jed­nak ciała. Nie wiem, czy wciąż mam oczy. Nie mogę nawet ich do­tknąć, by spraw­dzić, czy jesz­cze są.

Przy­po­mi­nam sobie ostat­nią noc. Jak drogę do domu w pi­jac­kim amoku. Ko­lej­ne slaj­dy zmie­nia­ją się szyb­ko, cza­sa­mi wy­świe­tla­ją się od­wrot­nie, cza­sa­mi po­ło­wicz­nie, nie­któ­re kli­nu­ją się, za­miast scen po­ka­zu­jąc czar­ne plamy.

Widzę wiel­kie pole, jak zna­mię, wy­pa­lo­ne po mie­ście, w któ­rym się uro­dzi­łem. Mia­sta już nie ma. Są za to tru­chła wil­ków. Czujnie spoglądające ślepia zwierząt. Ścia­na drzew na ho­ry­zon­cie raz jest, raz znika, po­dob­nie chmu­ry oświe­tla­ne bla­skiem księ­ży­ca. Ni­czym w błęd­nie przy­go­to­wa­nej grze, w któ­rej za­ni­ka­ją ele­men­ty gra­fi­ki. W końcu nie ma ich wcale i leżę sam, pod nie­bem bez gwiazd. Gdy znika księ­życ, nie widzę już ni­cze­go.

Teraz nawet nie czuję ziemi, na któ­rej za­sną­łem. Uno­szę się w próż­ni. Naraz wy­ła­pu­ję śmiesz­ną myśl, że tak musi wy­glą­dać śmierć so­lip­sy­sty. Że skoro ten świat miał być tylko moim wy­obra­że­niem, to koń­czy się wraz ze mną. Czy więc od sa­me­go po­cząt­ku umie­ra­łem?

Myśli bie­gną szyb­ko i nie po­tra­fię już ich do­go­nić. Nie roz­po­zna­ję słów ani zdań. Cza­sa­mi jed­nak do­cie­ra­ do mnie ich sens. Jakby ktoś opo­wia­dał mi hi­sto­rię, któ­rej treść od­bie­ram bez udzia­łu zmy­słów. Jest w niej moje życie. Inni lu­dzie. Ich znik­nię­cie. Prze­kaz krzy­żu­je się. Jak w radiu, któ­re­go fale na­sta­wio­ne są po­mię­dzy dwoma sta­cja­mi. Z szumu wy­ła­nia się inna opo­wieść. Zlewa się z moją. I naraz je­stem tylko myślą w cu­dzej gło­wie i zdaję sobie spra­wę z tego, że mam już inne ciało i je­stem w innym miej­scu. Że czy­tam tę hi­sto­rię, jakby nie była moją wła­sną. Że prze­cież pa­mię­tam, że je­stem zu­peł­nie kimś innym, z zu­peł­nie inną bio­gra­fią. Że prze­cież to nie­moż­li­we by było ina­czej.

I ostat­kiem sił udaje mi się tylko zadać ostat­nie py­ta­nie, które dźwię­czy jesz­cze długo w mojej gło­wie: a masz dowód?

 

 

 

Koniec

Komentarze

Była zuchwała przedmowa, więc na wszelki wypadek jeszcze zuchwały komentarz – tekst ukazał się na papierze, w antologii „Fantazje Zielonogórskie VII” i można zgłaszać go do Nagrody im. J. Zajdla. Jeśli uważasz, że warto zagłosować na to opowiadanie, można zrobić to tutaj: http://zajdel.art.pl/nominacje/zajdel.php (Przemek Morawski, Ostatni człowiek w mieście).

 

Ok, koniec lokowania produktu.

pzdr,

p.

Z wielką przykrością muszę stwierdzić, że to straszny gniot… Styl fatalny, czyta się z ogromnym trudem, a pomysł na fabułę… też słabiutki, delikatnie mówiąc. Aż się dziwię, że jury Fantazji ma tak fatalny gust i wybrało ten tekst do antologii.

 

 

EDYTA

PRIMA APRILIS!!!

 

 

 

 

Podstuwaku, mam nadzieję, że nie gniewasz się za mój pierwszy komentarz :) Wiem, że czasem miewam ciężki dowcip, ale nie mogłam się powstrzymać. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Przez tekst brnąłem, jakbym miał nogi po kolana zanurzone w błocie, z trudem wypatrując twardego, suchego gruntu. Im dalej się zapuszczałem, tym bardziej wątpiłem, że w końcu wydostanę się z bagna, w które sam wlazłem, wybierając ten tekst na niedzielne, świąteczne popołudnie.

W końcu jednak dotarłem do miejsca, gdzie brunatna, gęsta, z trudem przechodząca przez palce ciecz, zamieniła się w suchą ziemię. Wtedy odetchnąłem z ulgą. To musi być pierwszy kwietnia, pomyślałem. Nie inaczej.

Ok, edytowałam poprzedni komentarz. A teraz na poważnie. 

 

Na początek – w oczy wpadło mi kilka literówek, jakieś brakujące słówko, ale – moja wina – nie zanotowałam od razu gdzie i teraz nie mogę znaleźć. Nie były to jednak usterki, które by jakoś bardzo przeszkadzały w czytaniu.

W pewnym sensie tekst jest dość monotonny, nawet filozoficzny dialog nie pobudza i nie urozmaica go za bardzo. A jednak płynie się przez opowieść stosunkowo lekko. Niby w prosty sposób, ale wystarczająco obrazowo odmalowałeś opuszczone miasto, znikające miasto. Mimo że nie znam Zielonej Góry i wspomniane nazwy ulic czy budynków nic mi nie mówiły, to nie przeszkadzało mi to w ogólnym wyobrażeniu sobie odpowiednich obrazów. Ciekawie też pokazałeś bohatera, fajnym elementem jest ta początkowa obawa, że to jakieś dziwaczne show. Wcześniej z taką postawą się nie spotkałam, a przynajmniej nie pamiętam. 

A tak i jeszcze wilki. Ich obecność jest też według mnie świetną przyprawą w tym daniu :) Podoba mi się ich obecność i zachowanie. 

I wiesz co? Nawet nie przeszkadza mi, że jako czytelnik też nie wiem, co się stało, gdzie podziali się ludzie. To duży plus, bo zazwyczaj wolę klarowniejsze sytuacje. 

Co do samego pomysłu na osamotnionego nagle człowieka, to coś podobnego czytałam lata temu. I chociaż nie pamiętam ani tytułu, ani autora, ani nawet szczegółów fabuły, to jednak pewne podobieństwa (jedyny człowiek, korzystanie ze wszystkiego w mieście) są wyraźne. Jednak u Ciebie zakończenie odlatuje na nowy poziom. Poziom, którego ze względu na ilość zawartej w końcówce abstrakcji i filozofii, nie mam zamiaru analizować. 

Generalnie, gdyby komentarz nie był dość jasny – podobało mi się.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Ja poszedłem śladem śniącej :P Tak szczerze, to bardzo dobry tekst :)

 

Pozdrawiam

No, a mnie trochę brakowało wyjaśnień, ale to mi się często zdarza.

OK, solipsyzm to jest jakaś możliwość, ale mnie nie przekonał do końca.

W pewnym momencie zaczęło mi brakować akcji. Facet łazi po mieście, jeździ po okolicach, łobuzuje, fantazjuje, ale nic ciekawego nie robi. Nic twórczego.

Możliwe, że tu było jakieś fajne przesłanie (wilki, które atakują człowieka mimo żarcia dookoła?), ale go nie skumałam.

Babska logika rządzi!

Tak. Skojarzenie z powieścią Herberta Rosendorfera “Wielkie solo Anatola L. “​ samo sie nasuwa, Śniąca. Wrócę z komentarzem.

Na razie daję klika.

Po przeczytaniu spalić monitor.

Mr.Marasie, to, co czytałam to było opowiadanie i raczej polskiego autora. Wspomnianej powieści nie znam. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Hmmm. Wydaje mi się, że jedyny człowiek w mieście to motyw często zdarzający się w postapo. Mam wrażenie, że czytałam coś takiego nawet u nas.

Babska logika rządzi!

Prawda. Jednak z jakiegoś powodu pierwsze na myśl przyszło mi tamto opowiadanie. Tam też ludzie zniknęli/umarli (naprawdę nie pamiętam) w jednej chwili z niewyjaśnionego powodu. I bohater w podobny sposób spędzał czas i żył. Z jakiejś przyczyny tamten stary tekst tkwi mi, przynajmniej częściowo, w głowie od lat. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Motyw ostatniego człowieka na Ziemi nie nowy, a początek, gdy bohater odkrywa stan obecny świata, trochę się wlókł. Jednak od momentu mieszkania i Klary robi się znacznie ciekawiej. Pokazujesz pazur, fajnie naświetlasz pogarszającą się psychikę postaci. Co prawda nie zaszkodziłoby skupienie na kilku ważnych aspektach przetrwania (skąd jedzenie w świecie bez prądu – a może akcja toczy się raptem kilka tygodni?), ale ich brak jakoś mocno mi nie przeszkadzał.

Motyw wilków i zakończenie na plus. Ogółem fajny koncert fajerwerków, nawet jeśli nie oparty na nowym temacie.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Nie no, jedzenie będzie dość długo nawet bez prądu. Takie rzeczy jak konserwy, makarony, kasze, mąka itp. wolno się psują. Zapasów w jednym sklepie wystarczy na długo.

Aha, zapomniałam wspomnieć, ale dziwiło mnie spokojne zniknięcie ludzi – żadnych pożarów (nikt akurat nic nie gotował?), wybuchów gazu, skraksowanych samochodów (chociaż pełno ich na drogach)…

Babska logika rządzi!

Tak po prawdzie, to raczej nie przepadam za tekstami pisanymi na konkurs o wybranym mieście, albowiem potem okazuje się, że opowiadana historia mogła wydarzyć się wszędzie. Zielonej Góry nie znam, więc nazwy ulic i innych miejsc zupełnie nic mi nie mówiły. Ale to wszystko nic, bo historię Ostatniego człowieka w mieście czytało się całkiem nieźle, choć nie mogę powiedzieć o pełnej satysfakcji. Brakło mi choćby zdania o przyczynie tego, co spotkało bohatera. Nie mam nic przeciwko niedopowiedzeniom, ale to opowiadanie kończy się niewiadomą, którą trudno nazwać niedopowiedzeniem.

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

 

Droga na Świe­bo­dzin, drogi na gra­ni­cę. Ich bez­ruch spra­wia, że są… –> Czy od drogi można wymagać ruchu?

A może: Droga do Świe­bo­dzina, drogi do gra­ni­cy. Bez­ruch na nich spra­wia, że

 

Każ­de­go ranka myję się, golę i ubie­ram świe­ży gar­ni­tur. –> W co ubiera garnitur?

Garnituru, tak żadnej innej odzieży, nie ubiera się! Garnitur można włożyć/ założyć/ przywdziać/ ubrać się weń/ wystroić się weń, ale garnituru nie można ubrać!

Pamiętaj, Podstuwaku, że za ubieranie ubrań grozi sroga kara – trzy godziny klęczenia na grochu w kącie, twarzą do ściany i z rękami w górze!

 

Sze­dłem pie­szo. –> Masło maślane. Czy istniała możliwość, aby szedł w inny sposób?

 

Mi ze­szło dłu­żej. –> Mnie ze­szło dłu­żej.

 

jak na wir­tu­al­nym spa­ce­rze po post-apo­ka­lip­tycz­nej Pol­sce. –> …jak na wir­tu­al­nym spa­ce­rze po postapo­ka­lip­tycz­nej Pol­sce.

 

kto za­po­mniał dziec­ka z re­stau­ra­cji… –> Raczej: …kto za­po­mniał dziec­ka w re­stau­ra­cji

 

Z mia­sta wzią­łem ze sobą kilka piw, które wy­pi­łem po sobie, cze­ka­jąc na sen. –> Na czym polega picie po sobie?

Proponuję: Z mia­sta wzią­łem ze sobą kilka piw, które wy­pi­łem jedno po drugim/ kolejno, cze­ka­jąc na sen.

 

Jed­nak to jego lubię naj­bar­dziej. –> Piszesz o garniturze, więc: Jed­nak to ten lubię naj­bar­dziej.

 

Lub nad­je­dzie biały Ford Kuga. –> Lub nad­je­dzie biały ford kuga.

Nazwy pojazdów zapisujemy małymi literami. Ten błąd pojawia się jeszcze dwukrotnie z dalszej części opowiadania. http://sjp.pwn.pl/zasady/;629431

 

W Zie­lo­nej Górze nie bra­ku­je miejsc, w któ­rych można je zna­leźć. W ta­kich chwi­lach bra­ku­je mi mu­zy­ki. –> Powtórzenie.

Może w pierwszym zdaniu: W Zie­lo­nej Górze wciąż jest dość miejsc, w któ­rych można je zna­leźć.

 

Zmie­rza­łem w kie­run­ku Ber­li­na, za­trzy­mu­jąc się mi­ja­nych po dro­dze mia­stach. –> Pewnie miało być: …za­trzy­mu­jąc się w mi­ja­nych po dro­dze mia­stach.

 

a zro­zu­mie­cie, dla­cze­go cza­sa­mi wdaję się nie­przy­chyl­ny. –> Literówka.

 

Gdyby nie port­fel ze zdję­cia­mi, pew­nie za­po­mniał­bym o niej już wię­cej po opusz­cze­niu tam­te­go loftu. –> Nie rozumiem tego zdania. Czy to jego ostateczne wersja?

 

– Otóż to – sły­szę po­twier­dze­nie. –> – Otóż to.Sły­szę po­twier­dze­nie.

 

Mijam wi­try­nę i wy­ła­pu­je ruch na szkla­nej tafli. –> Literówka.

 

Lą­du­je na ulicy, cią­gnąć za sobą war­kocz stłu­czo­ne­go szkła. –> Literówka.

 

W od­da­li widzę wilka. Twa w bez­ru­chu… –> Literówka.

 

biorę z noc­nej szaf­ki opa­ko­wa­nie Ni­tra­ze­pa­mu. –> …biorę z noc­nej szaf­ki opa­ko­wa­nie ni­tra­ze­pa­mu.

Nazwy leków też zapisujemy małymi literami. Ten błąd pojawia się jeszcze w dalszej części opowiadania.

 

Od­bez­pie­czam kuszę i przy­kła­dam kolbę do ra­mie­nia. –> O ile mi wiadomo, kusza nie ma kolby. Kusza ma łoże.

 

Pró­bu­ją od­su­nąć się nie­znacz­nie, do­się­gnąć noża. –> Literówka.

 

Za­wie­szo­ne nade mną nizym widmo śmier­ci. –> Literówka.

 

Czuję jego krew na mojej twa­rzy. –> Tam nie ma innych twarzy, więc wystarczy: Czuję jego krew na twa­rzy.

 

Śle­pia zwie­rząt ob­ser­wu­ją­cych nas z da­le­ka. –> Nas to znaczy kogo?

 

Cza­sa­mi jed­nak do­cie­ra­ją do mnie sensy. –> Czy sens występuje w liczbie mnogiej? Nigdzie nie znalazłam przykładu użycia słowa sens w liczbie mnogiej.

 

 

PS

Dodam jeszcze, że opowiadanie o podobnym zjawisku Piętnaście wpisów napisał kiedyś PsychoFish, ale zniknęło z naszej strony, by, jeśli dobrze pamiętam, ukazać się drukiem.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Wielkie dzięki, za przeczytanie i komentarze. Cieszę się, że tekst – mniej lub bardziej, ale jednak – się Wam (w jakimś stopniu) spodobał.

 

Jeśli chodzi o motyw pustego miasta, to tutaj bardziej miałem w głowie wszystkie postapokaliptyczne historie + filmy o zombie, a cały pomysł na tekst wziął się stąd, że chciałem napisać o kimś, kto snuje się po mieście.

„Wielkiego sola…” nie znałem, ale po przeczytaniu opisu fabuły raz, że rzeczywiście skojarzenie jest mocne i niepodważalne, dwa, że muszę szybko poznać.

@Finkla – rzeczy, o których piszesz w ostatnim komentarzu trochę wynikają z wyjaśnienia całej historii, trochę rzeczywiście z niedopatrzenia, bo przydałoby się również wspomnieć o tym, dlaczego coś się nie dzieje.

Zresztą już po napisaniu tekstu widziałem krótki film, przedstawiający, co stałoby się z Ziemią, gdyby ludzkość znikła i było tam jeszcze kilka rzeczy, o których nie pomyślałem.

 

Co do żartów na prima aprilis, to z jednej strony, miałem nadzieję, że takie jest właśnie wyjaśnienie tych komentarzy, z drugiej nie miałem pewności, więc sprawdziły się.

@wojownik cieszy – dodatkowo przy Twoim komentarzu, przez jego dość mocną poetykę, nie potrafiłem nawet jednoznacznie określić, czy opinia na plus czy minus. Bo przecież wciągające opowiadanie to nic złego..

 

Jeszcze raz dzięki za przeczytanie.

pzdr,

p.  

@regulatorzy – dzięki za przeczytanie i korektę – wszystko poprawione. Co do kuszy – współczesne kusze mają kolbę, więc to zostawiłem.

Wstyd, że znalazło się tutaj kilka błędów, które popełniłem już wcześniej i na które już wcześniej zwracałaś mi uwagę (za to ubieranie ubrania na dokładkę z markami samochodów chyba rzeczywiście będę musiał kupić trochę grochu i poklęczeć – na początek na ugotowanym, jeśli sytuacja się powtórzy, to surowym. Na suchy przyjdzie czas za trzecim razem – postaram się, żeby go nie było).

Jeszcze raz dzięki za włożoną w poprawki pracę – pozwalają mi przemyśleć niektóre fragmenty tekstu głębiej i przy pisaniu kolejnych tekstów zastanowić się nad rzeczami, które bez tego mogłyby mi nie przyjść do głowy.

 

pzdr,

p.

Podstuwaku, bardzo się cieszę, że uważasz uwagi za przydatne.

No i mam wielką nadzieję, że wystarczy samo widmo groźby klęczenia na grochu. ;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Takie trochę przerażające i smutne, przynajmniej jak dla mnie, ale dobrze mi się czytało. Przypomniało mi się parę filmów o ostatnich ludziach na Ziemi, ale mimo iż sam pomysł nie jest oryginalny, Twoje opowiadanie wniosło na sprawę trochę innego spojrzenia i bardziej filozoficznego nastroju. Podoba mi się motyw wilków i solipsystyczne zakończenie… Opowiadanie na pewno warte biblioteki.

Generalnie, uważam że idea nie jest współmierna z wykonaniem. Bo widzisz – na pomysł samotnego człowieka w mieście/na świecie pisały już legiony pisarzy. Twój tekst kojarzył mi się głównie z Bastionem (ach, trzeba będzie znów poczytać…) i filmem Jestem Legendą. A zaraz za nimi stały kolejne i kolejne postapo.

Największą nadzieję upatrywałem więc w rozwinięciu i zakończeniu. No i zawiodłem się. Najpierw bohater robi w kółko to samo i najwyraźniej nie ma żadnych ambicji i chęci by zmienić swoje położenie (kocham spać, więc śpię), a na koniec znika i… finito. Brak pomysłu? Pewnie zaprzeczysz, ale ja tak to niestety widzę.

Na szczęście niektórzy lubią nierozwiązane zakończenia :)

 

Teraz trochę pozytywów, bo tekst, pomimo całego tego jadu powyżej, czytało mi się szybko i sprawnie. I z satysfakcją.

Akcję prowadzisz niespiesznie, ale świadomie. Kontrolujesz tempo i wprawnie malujesz słowem – miasto, wilki, depresja bohatera… To wszystko jawiło mi się przed oczami. Element wcielania się w innych ludzi, by poczuć się mniej samotnym – świetny.

A zatem – immersja na wysokim poziomie. Podobnie warsztat, choć (nie)skromnym hrabiowskim zdaniem, walnąłeś tam parę interpunkcyjnych byków. Chociażby brak przecinków przed “ale” czy “gdy”, kiedy po nich występuje orzeczenie… No ale nie znam się na przecinkach, więc stawiam tu tylko niewielki znak zapytania.

 

Tyle ode mnie. Na koniec dwie uwagi końcowe:

Gdyby nie portfel ze zdjęciami, pewnie zapomniałbym o niej już więcej po opuszczeniu tamtego loftu.

Nie miało tu być – “wkrótce”?

Twa w bezruchu, z głową wyciągniętą przed siebie.

Literówka.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Po części zgadzam się z Countem, mnie też rozwinięcie specjalnie nie zaskoczyło, a finał trochę rozczarował. Czytałem wczoraj i dzisiaj musiałem spojrzeć, jak się skończyło. Podoba mi się za to profil psychologiczny bohatera. Same “wdepnięcie” w tą sytuację jest pomysłowe, gdy gość dopiero po kilku dniach zdaje sobie sprawę, że jest sam. :) Wymowne i wydaje się być całkiem realne. Jego przemyślenia i zachowanie są dla mnie wiarygodne, tutaj mam przeciwnie, jak Count, bohater, akurat właśnie ten, z jego profilem psychologicznym, przekonująco wpisuje się w “chodzenie w kółko i robienie tego samego”. Tak więc duże plusy za bohatera, często bowiem widzę w nich (bohaterach) jakieś “ale”, ale nie w Twoim.

Jak na postapo, bo tak odbieram ten świat, to nie mam się do czego przyczepić, a różnie bywa w takich światach. Niestety, jest świat, jest bohater, ale niewiele z tego wynika. Bo ja owszem, lubię poczytać psychologiczne wynurzenia, przemyślenia i takie tam, ale wiesz, sam też potrafię myśleć i chciałbym więcej fabuły, akcji, konfrontacji. Wilki to trochę zbyt mało. Takie na przykład “Zdjęcie rodzinne”. Tam to się działo…

Pozdrawiam.

Wielkie solo Antona L. wersja polska, skrócona.Ewidentnie. Włącznie ze znijającymi (rozsypującymi się) budynkami, ino szybciej niż w Antonie, oraz zwierzostanem w mieście. Nawet rozmowy wewnętrzne bohatera są podobne. Ale się nie martw, podobno rower też wynaleziono równocześnie w kilku oddalonych od siebie miejscach. Słowem: wszystko już było i Ben Akiba. Na pocieszenie powiem ci, że kiedyś, w młodości, napisałem opowiadanie "Ściana", a dopieto wiele lat potem King napisał "Kopułę", a pewna Niemka swoją wersję "Ściany". Tyle że moja działa się w Białowieży, a jej w jakivhś niemieckich górach. Ale aż takim megalomanem nie jestem, by żądać od nich za copyrigtts. Wpadłeś na to samo, na co wpadali i inni, ktoś kiedyś musiał, pociesz się. A "Wielkie solo" polecam.Świetna książka.

 

Przeczytałem kontrolnie finał "Antona L.". Wiesz, że on TEŻ znika?Nie za dużo tych koincydencji, aby?

 

Wielkie dzięki za przeczytanie i obszerne komentarze. Cieszę się, że w tekście znalazły się również elementy, które Wam się spodobały.

@CountPrimagen – dodatkowe dzięki za wyłapanie błędów – poprawione.

@rybak – wszystko, co dzieje się w tekście wiąże się z rozwiązaniem, wynika z niego i do niego prowadzi, bo jednak ten tekst nie ma zakończenia tak otwartego, jak zostało tutaj we wcześniejszych komentarzach stwierdzone (i to, że jednak jest ono odbierane inaczej, wskazuje mi, że nad takimi rzeczami powinienem jeszcze mocno popracować – dzięki więc na zwrócenie na ten element uwagi).

Występujące elementy – jak zwierzęta czy znikanie budynków – pełnią określone funkcje, nie tylko przedstawiające, jak świat mógłby wyglądać, gdyby nie było w nim ludzi i budujące klimat, ale także interpretacyjne.

Wykazane przez Ciebie zbieżności wyglądają ewidentnie podejrzanie, ale nie sądzę, by były wystarczającym usprawiedliwieniem do zdradzania zakończenia książki komuś, kto potencjalnie jej nie czytał, nawet, jeśli twarde dane mówią, że tylko udaje. Tym bardziej, że bohater powyższego opowiadania wcale nie znika, choć na końcu nie jest już tą samą osobą, co na początku.

 

pzdr,

p.  

Twoje opowiadaie jest wobec tego genialne: Własnie przeczytałem po raz kolejny w życiu Wielkie solo Antona L – w nim też są i polujące wilki, i rozmowa bohatera z filozofami. Kiedyś mnie uczono, że tak znaczące nagromadzenie przypadków nie może być przypadkiem. Zatem spuszczę wstydliwą zasłonę milczenia nad innymi zbieżnościamimiędzy książką Rosendorfera a Twoim opowiadaniem.

 

Podobało mi się. I główny bohater i jego opisywane przygody. Niby wiele się nie działo, ale taka sceneria zawsze mnie wciąga. Gdy zniknął pierwszy budynek, domyśliłem się zakończenia i powiem szczerze, że średnio do mnie trafiło. Ale wszystko co przedtem – bardzo dobre.

Dzięki za przeczytanie i komentarz. Cieszę się, że pewne elementy tekstu przypadły Ci do gustu.

 

pzdr,

p.

Bardzo fajne, podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Bardzo się cieszę. Dzięki za przeczytanie i komentarz!

 

pzdr,

p.

Nowa Fantastyka