- Opowiadanie: Światowider - Na drodze do Wyborga

Na drodze do Wyborga

No to debiucik na portalu. Będę wdzięczny za wszystkie  komentarze i uwagi :)

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Użytkownicy, NoWhereMan

Oceny

Na drodze do Wyborga

– Feuer! – padła krótka komenda. Rozległ się huk salwy.

Wolfgang spokojnie jadł kaszę. Siedział oparty plecami o ścianę szańca, który już drugi dzień trwał niezdobyty, tak więc nie musiał się obawiać kul muszkietów. Armaty stanowiły większe zagrożenie. Pocisk wystrzelony z jednej z nich przeleciał mu ze świstem nad głową i upadł przed nim na ziemię, obsypując jego oraz kaszę chmurą błota.

– Donnerwetter – warknął Wolfgang, ale jadł dalej, gdyż miał już w życiu do czynienia z o wiele gorszą strawą.

Ledwie zjadł ostatnią łyżkę, usłyszał krzyk:

– Idą do szturmu!

– Znowu?! – wykrzyknął z niekłamanym zdumieniem Wolfgang. – Czy tym psubratom Szwedom nie dość było wczorajszych cięgów?

Z trudem podniósł się z ziemi, chwytając swój muszkiet. Był wprawdzie oficerem, ale zawsze walczył ramię w ramię ze swymi ludźmi. Wyjrzał ostrożnie za wał szańca. Istotnie, widział jak na dłoni idących do ataku muszkieterów wroga, wspieranych przez dosiadającą potężnych fryzów rajtarię. Nie mógł jednak przyglądać się temu długo. Gdy tylko wskoczył z powrotem do okopu, kula armatnia przeleciała w miejscu, w którym przed chwilą trzymał głowę.

– Nabić broń i czekać! – nakazał cicho.

Nad ich głowami przelatywały pociski artylerii osłaniającej szwedzki atak. Wolfgang cicho liczył, poruszając bezgłośnie ustami. Podczas wielu szturmów, jakie wróg przypuszczał poprzedniego dnia bitwy, wyliczył dokładnie ile piechocie zajmuje dojście do punktu, w którym najlepiej ją było ostrzelać. Szwedzi już kilkukrotnie próbowali przerwać linię polskich umocnień, broniących im drogi do głównych sił obrońców, które przeprawiały się jeszcze przez Wisłę. Szańce z lewej strony oparte były o rzekę, zaś prawą flankę zabezpieczały wydmy, tak że przeciwnik mógł przypuszczać jedynie frontalne natarcia.

– Czekajcie jeszcze – szepnął Wolfgang, widząc niespokojne spojrzenia młodszych podkomendnych.

Czuł się nieco nieswojo. Większość służących Szwedom żołnierzy było Niemcami, wspierała ich też armia elektora brandenburskiego, więc zapewne miał wydać zaraz rozkaz strzelania do własnych rodaków. No cóż, od czasu wojny trzydziestoletniej taki już był niemiecki los, zamiast budować potęgę własnego kraju, walczyli ze sobą na służbie obcych władców. Ale nie czas na rozmyślania…

– Teraz! – krzyknął gromko i ścisnąwszy mocno muszkiet, wychylił się z szańca. Chciał jeszcze zawołać “Feuer”, ale nagle coś rozbłysło mu przed oczami, poczuł ból, jakby granat rozsadził mu od środka czaszkę, po czym stracił przytomność.

 

***

 

Obudziło go uczucie przytulnego ciepła. Jego źródło położone było po lewej stronie, a dodatkowo Wolfgangowi zdawało się, że czyjeś dobre ręce okryły go grubym futrem. Usłyszał kroki. Niechętnie otworzył oczy. Ujrzał pochylające się nad nim dwie obce twarze. Pierwszą rzeczą, jaka zwróciła jego uwagę na obu tych obliczach, był jasny, przystrzyżony na modę szwedzką zarost. “Jestem w niewoli” – pomyślał. Po chwili jednak uspokoił się. Wszak także wśród polskich oficerów niektórzy strzygli się podług zachodnich wzorów.

– Kto jesteście? – wychrypiał cicho Wolfgang po niemiecku.

Nieznajomi wyprostowali się. Ujrzał ich zachodni strój – wamsy oraz skórzane, rajtarskie kolety, a także przerzucone przez ramiona szarfy, świadczące o oficerskiej randze. Wyższy i starszy mający włosy przyprószone już siwizną, odparł łamanym niemieckim:

– Jesteśmy żołnierzami w służbie Jego Królewskiej Mości Karola Gustawa. Służymy w Viborgs och Nyslotts läns regemente. Ale to my powinniśmy tu zadawać pytania. Kto waść jesteś, skądeś się tu wziął i komu służysz? Znaleźliśmy cię nieprzytomnego w tajdze, a nie należysz chyba do naszych… Możeś najemnik Moskali?

Wolfganga opuściła wszelka nadzieja – był w niewoli. Dziwiła go tylko wzmianka o tajdze. Wszakże gdy stracił przytomność walczył w lipcowym skwarze pod Warszawą, wiele setek kilometrów od syberyjskich lasów.

– Jestem oberszter lejntant Wolfgang Reuter – przemówił słabym głosem. – Służę w regimencie piechoty niemieckiej cudzoziemskiego autoramentu pułkownika Grotthauza.

– Grotthauz?! – zdumiał się młodszy oficer. – Słyszałem gdzieś to nazwisko… Na pewno u nas nikogo takiego nie ma…

– To prawda – odparł starszy. – Nie przypominam sobie także aby służył taki u Moskali.

Jakich u licha Moskali!? – chciał krzyknąć Wolfgang, ale pomiarkował się. Zaczęło mu w głowie świtać, że być może wybuch, który winien był zabić, miast tego przeniósł go w miejscu i czasie o wiele setek mil, na pogranicze Finlandii i Carstwa Moskiewskiego, na którym, jak słyszał, od kwietnia trwała wojna. Trudno było to pojąć umysłem, ale nie umiał znaleźć innego wytłumaczenia.

– Wiem już! – zawołał starszy Szwed. – W którymś z meldunków jakie dostał ostatnio staruszek Nilsson była wzmianka, że Polacy dowodzeni przez pułkownika Grotthauza przełamali wreszcie front pod Narwą. – Zwrócił się z promienną twarzą do Wolfganga. – W takim razie witamy sojusznika! Wybaczcie nasze grubiańskie zachowanie, ale nie spodziewaliśmy się waszych tak szybko tutaj, i wzięliśmy waszą mość za najemnika Moskali. Powiadajcie, rychło wasz pułkownik tu z całą swą potęgą nadejdzie?

“Ja sojusznikiem Szwedów?” – zdumiał się Wolfgang – “Pułkownik Grotthauz pod Narwą?”. Wszak ostatni raz widział go, gdy lustrował ich okopy pod Warszawą, tego samego dnia, gdy stracił przytomność. Przecież nie mógł przespać okresu, w ciągu którego Rzeczypospolita zdążyłaby przestać drzeć koty ze Szwedami i ruszyć wraz z nimi na Moskwicinów. A już na pewno nie mógł tego czasu przeleżeć wśród tajgi! Cóż więc się zdarzyło?

Wtedy z najgłębszych zakątków jego umysłu wychynęło odległe wspomnienie. Przypomniał sobie swego nauczyciela, zwanego z racji jego pochodzenia Florentczykiem. Był to dziwny człowiek – oskarżany wszędzie o alchemię, czarną magię i herezję musiał wędrować z kraju do kraju, aż ostał się wreszcie w ojczyźnie otwartej dla wszystkich takich jak on dysydentów – Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Ten sam kraj przygarnął będących menonitami rodziców Wolfganga. Gdy jego ojciec spotkał Florentczyka, z ciekawością wysłuchał opisu badań, jakie prowadził i uznając Włocha za człowieka wielce wykształconego, zatrudnił go jako wychowawcę dla swego syna. Wolfgang na nowo usłyszał słowa nauczyciela, dolatujące z dalekiej przeszłości: Każden nasz wybór – mówił Włoch. – Każdy czyn jakiego dokonujemy, jest tylko jedną z możliwości jakowe mogły mieć miejsce. Ale wybrać możesz jeno jedno, tem sposobem określając dalszy bieg wielu rzeczy. Cezar przekroczywszy Rubikon dał początek zdarzeniom, które doprowadziły do powstania cesarstwa. Mógł jednak podporządkować się poleceniom senatu. Cóże by się wtedy stało? Nie wiemy i nie dowiemy się nigdy, ale istniała wszakże takowa możliwość. Cóże więc się z nią stało? Czy przepadła po prostu w okrutnych ostępach historii? Otóż ja myślę, że nie. Sądzę, iż jest insza rzeczywistość, inszy świat, gdzie Cezar dokonał odmiennego wyboru niż w naszym. Jest zapewne nawet taki, w którem Cezar się nie narodził! Pojmujesz?

Wolfgang nie pojął wtedy ani trochę wywodu Florentczyka, pełnego trudnych słów i niezrozumiałych wizji, ale leżąc po latach na łożu, gdzieś w okolicach Wyborga czy Narwy, słuchając tych dwóch oficerów, musiał uznać, że jego nauczyciel miał chyba rację. Widocznie wybuch przeniósł Wolfganga do owego “innego świata”. Tu jednak odmienne wybory nie zaszły chyba w czasach Cezara, ale całkiem niedawno, gdy w Sztokholmie ważono losy, myśląc nad wojną z Polską lub Moskwą. W tym świecie Karol Gustaw wybrał tę drugą. Nadal jednak Wolfgang wiedział zbyt mało. Może zmiany miały większy zasięg? Musiał jakimś sposobem wyciągnąć od Szwedów jak najwięcej informacji.

– Wybaczcie waszmościowie – zaczął cicho. – Mróz pomieszał mi chyba pamięć. Swą rangę umiałem wam podać, bowiem to każden żołnierz niezależnie od sytuacji pamiętać winien, lecz będę szczery, nie pomnę wiele więcej. Przypominam sobie jeno straszliwie jasny błysk…

– Musieli was tam ostrzelać Moskale, nie może inaczej być – rzekł starszy oficer, kiwając ze zrozumieniem głową. – Dziwno mi tylko, że gdy was znaleźliśmy, wokoło nie było żadnych trupów, a i wy nie mieliście najmniejszych ran czy osmaleń.

– Istotnie dziwne – odparł Wolfgang. – Jednak, jako już rzekłem, nie pomnę, co takiego się zdarzyło. Trudno mi rzec nawet gdzie jestem i który mamy rok pański.

– Aż tak z wami źle? – Zasępił się starszy Szwed.

– Mamy rok pański tysiąc pięćset pięćdziesiąty szósty, drugi już panowania Jego Królewskiej Mości Karola Gustawa – powiedział ten młodszy. – Znajdujecie się w kwaterze stojącego przed wami pułkownika Gustavssona, ja zaś jestem major Lindberg. Stacjonujemy w Ingrii, na południe od Wyborga i na wschód od Narwy, gdzie, jak dotąd sądziliśmy, znajdują się szwedzko-litewskie wojska pod wodzą pułkownika Grotthauza, do których musiałeś waszmość należeć. Razem z nimi zamykamy w kleszczach oddziały wojewody Potiomkina. Całym frontem północnym dowodzi feldmarszałek Loewenhaupt, zaś od strony Inflant feldmarszałek Douglas wraz z hetmanem Gosiewskim.

– Coś mi już w głowie świta. – Wolfgang postanowił dalej improwizować. – Zdaje mi się, że Potiomkin uderzył na nasze pozycje, aleśmy go odparli. Pułkownik posłał zań podjazd, w którym i ja poszedłem, aleć wpadliśmy w pułapkę Moskali. Później nie pomnę już nic.

– Może to być! – zwrócił się ożywiony Lindberg do Gustavssona. – W ostatnich tygodniach wszystkie podjazdy przynosiły wieści o ruchach nieprzyjaciela na zachód. Widać nie był to jeno fortel.

– A więc trzeba jak najprędzej atakować! – wykrzyknął Gustavsson. – Jeśli Potiomkin dalej jest w ofensywie – zajdziemy go od tyłu, a jeśli się cofa – uderzymy na jego zdezorganizowanych żołnierzy. Jeszcze dziś pchnę gońca do Nilssona. Jeżeli nie da nam zgody na atak, znaczyć to będzie, iż istotnie się zestarzał, jak to o nim gadają. Wy, mości Reuter, kurujcie się, macie jeszcze kęs czasu, przygotowania do wymarszu potrwają parę dni, a i goniec nie od razu wróci. Tuszę, że jeżeli ozdrowiejecie na czas, pociągniecie z nami?

– Z radością! – odparł Wolfgang. W głębi ducha nie było mu jednak wesoło. Pomyślał bowiem, że jeśli dotrą do wojsk Grotthauza, może tam spotkać siebie samego z tej rzeczywistości, a to by oznaczało, że któryś zginie.

 

***

 

Przygotowania zajęły więcej czasu niż się spodziewano. Goniec zgubił drogę i wrócił od pułkownika Nilssona dopiero po pięciu dniach. W tym czasie Wolfgang wciąż leżał w swym łożu, ogrzewany przez ogień kominka. Opiekował się nim młody chłopak, adiutant Lindberga – Arvid, syn jakiegoś wysoko postawionego w sztabie generalnym Szwecji oficera. Z opowieści wyrostka wynikało, że rok temu królowie Szwecji i Rzeczypospolitej nie wypowiedzieli sobie wojny, przeciwnie, zawarli porozumienie. Jan Kazimierz otrzymał dożywotnio tytuł monarchy szwedzkiego, zaś polska i litewska szlachta zobowiązały się obrać następnym królem Karola Gustawa i tym samym na nowo połączyć trzy państwa, tworząc Dominium Maris Baltici. Tajna część ugody zawierała plan wspólnej wojny przeciw Moskwie. Kreml wyczuł jednak co się święci, gdyż pierwszy uderzył. Carscy bojcy wkroczyli w granice Szwecji, zajmując Ingrię i Karelię. Szybko jednak nastąpił kontratak. Połączone siły hetmana wielkiego litewskiego Janusza Radziwiłła i feldmarszałka Arvida Wittenberga odepchnęły Moskali spod spalonego Wilna i zwyciężyły ich w wielkiej bitwie pod Mińskiem. Po tej wiktorii Radziwiłł posłał wojska w sukurs Szwedom na północ. Wpierw doborowy pułk piechoty najemnej pod wodzą Grotthauza, który objął także dowództwo nad dwoma regimentami szwedzkimi i okopał się pod Narwą. Następnie nadciągnął z dywizją kawalerii hetman polny Gosiewski, którego wsparła mała armia kurlandzka oraz feldmarszałek Douglas. Połączone wojska wyparły Moskwicinów z Inflant i obległy Nowogród. Na głównodowodzącego wojskami w Finlandii wyznaczono feldmarszałka Loewenhaupta, zaś pod jego komendą, w Ingrii dowodził pułkownik Nilsson.

Ten ostatni, wraz z Grotthauzem, zaczął dążyć do oskrzydlenia kontrolującego Ingrię wojewody Potiomkina, a następnie zepchnięcia go w kierunku oblężonego Nowogrodu. Niestety krajobraz i klimat Ingrii, a także doskonałe umiejętności inżynieryjne Potiomkina uniemożliwiły szybkie zwycięstwo, zmuszając sprzymierzonych do wyczerpującej wojny pozycyjnej. Choć powoli spychali Moskali, kosztowało to zbyt wiele istnień i nie rokowało szans na bliskie rozstrzygnięcie wojny w tym regionie. Dlatego wieść o nierozważnym ataku przeciwnika na Narwę tak ożywiła Szwedów.

W końcu Gustavssonowi udało się poderwać regiment do gotowości. Dodatkowo otrzymał od Nilssona dwie posiłkowe kompanie – rajtarów z Wyborga i dragonów prowincjonalnych, w większości rekrutów.

– Waść służysz w piechocie – powiedział Gustavsson do Wolfganga, gdy ten wreszcie stanął na nogi i mógł dosiadać konia. – Myślę jednak, że skoroście już zdrowi, możecie objąć komendę nad dragonią i pójść w przedniej straży. Tym żółtodziobom przyda się ręka weterana.

– To będzie dla mnie zaszczyt. – Wolfgang skłonił się nisko, zamiatając ziemię piórami kapelusza.

– Dowództwo nad strażą przednią obejmie Lindberg – ciągnął pułkownik. – Oprócz waszych dragonów, pójdą w niej dwie kompanie rajtarów, w tym wyborska. Wyruszacie jutro przed świtem.

Wolfgang ponownie się skłonił.

– W takim razie pójdę zapoznać się z moimi ludźmi.

 

***

 

Przez dwa dni udało im się uniknąć wszelkich niespodzianek. Cały czas podążali ciasną drogą wiodącą przez gęsty, sosnowy las. Przodem szła kompania z Wyborga, w centrum rajtarzy krajowi z Lindbergiem na czele, pochód zamykali dragoni Wolfganga. Nie napotkali dotąd nikogo prócz kilku ruskich chłopów, których Linderg uznał za szpiegów i kazał powiesić. Mimo to Wolfgang niepokoił się. Ten las nie budził jego zaufania. Nigdy nie widział równie grubych i starych sosen, których pnie wraz z igliwiem tworzyły z obu stron szczelny, ciemnozielony mur.

– Idealne miejsce na zasadzkę – mruczał wciąż do siebie, co chwila sprawdzając czy jego rapier luźno leży w pochwie.

Trzeciego dnia niepokoje Wolfganga okazały się słuszne. Około południa, gdy już mieli stanąć na odpoczynek, całkowicie niespodziewanie rozległy się strzały. Jadący na czele podjazdu dowódca wyborskich rajtarów spadł z konia, trafiony kulą w gardło. Inny pocisk zdmuchnął z głowy Lindberga kapelusz. Z przodu i z tyłu kolumny na drogę upadły olbrzymie drzewa, odcinając napadniętym możliwość ucieczki.

Nie czekając na kolejne salwy, Wolfgang zaczął wydawać komendy:

– Alt! Z koni! – Po chwili sam znalazł się na ziemi. – Do szeregu!

Dragoni, prócz koniowodnych, pośpiesznie sformowali linię, lecz wtedy padły kolejne strzały. Choć napastnicy nie celowali dobrze, dwóch dragonów padło. Wolfgang widział jasno, że walka w zwartym szyku z niewidzialnym wrogiem byłaby szaleństwem. Z drugiej jednak strony wyszkolenie jego podkomendnych nie wybiegało daleko poza musztrę i rozproszeni łatwo mogli wpaść w panikę lub spróbować dezercji.

– Po dwudziestu ludzi niech znajdzie sobie jakieś zarośla na obu skrzydłach i strzela do tych psubratów bez rozkazu. Reszta za mną, musimy bronić tyłów.

Dopadli do leżącego na drodze drzewa i ukryli się za nim. Potężny konar mógł ich dość skutecznie osłaniać od ostrzału, ale naładowanie półmuszkietów w przyklęku wymagało wielkiej wprawy, której dragoni nie posiadali. Wolfgang nakazał im więc czekać ze strzelaniem na rozkaz. Miał nadzieję, że napastnicy wyjdą wreszcie z ukrycia, a wtedy przywita ich oddaną z bliska salwą.

Nie omylił się. Spośród drzew zaczęli wyskakiwać atakujący, ubrani w znoszone skóry i sukmany. Niewielu z nich miało broń palną, większość dzierżyła w rękach siekiery, widły, a nawet maczugi.

– To chłopi! – Wolfgang odetchnął z ulgą. Na takiego wroga powinna wystarczyć jedna salwa.

Napastnicy rzucili się na dragonów z trzech stron, krzycząc coś w swym języku. Wolfgang czekał spokojnie. Dopiero gdy chłopi znaleźli się w odległości zaledwie paru kroków, podniósł rapier do góry i wydał komendę:

– Feuer!

Pierwszy szereg wypalił. Rozległ huk, drogę zasnuła chmura dymu, z której dobiegały okrzyki bólu i wściekłości.

– Drugi szereg do przodu! Feuer! – komenderował spokojnie Wolfgang, a dragoni wykonywali klasyczny kontrmarsz.

Gdy powiew wiatru rozpędził dym, oczom obrońców ukazały się leżące pokotem chłopskie trupy.

– Ładuj – nakazał z uśmiechem Wolfgang, po czym odwrócił się by spojrzeć jak poszło rajtarom. Radość zniknęła mu z twarzy. Stłoczeni na wąskiej ścieżce jeźdźcy z trudem opierali się nacierającym zewsząd Moskalom.

– Leif! – krzyknął do swego adiutanta. – Leć do Lindberga! Niech przebijają się w naszą stronę.

– Herr leutant! – odezwał się jeden z dragonów do Wolfganga.

Ten odwrócił się. Na drodze, jeszcze przed chwilą pustej, ustawiał się w szyku zbrojny oddział. To już nie byli chłopi.

– Herr Gott – wyszeptał przerażony Wolfgang. To była piechota grodowa, jedna z najbitniejszych moskiewskich formacji.

– Feuer!

Dragoni wypalili, ale nim szeregi zdążyły się zmienić, wróg odpowiedział salwą. Kilkunastu Szwedów padło. Zgiełk walki za plecami dragonów coraz bardziej się wzmagał.

– Szybko! – rozkazywał nie tracąc głowy Wolfgang. – Zmiana szeregów! Feuer! Ładować! Feuer! Zmiana! Donnerwetter, atakują!

Istotnie, moskiewscy żołnierze zrezygnowali z walki strzeleckiej i dzierżąc ogromne berdysze, ruszyli do szarży.

– Ładujcie, szybko! Może zdążymy wystrzelić jeszcze jedną salwę! – krzyczał Wolfgang.

Niestety, Moskale byli coraz bliżej, a dragonom drżały ręce, rozsypywał się proch, gasły lonty.

– To na nic – zdecydował Wolfgang. – Rzućcie te półmuszkiety. Dobyć rapierów i bronić pozycji! Gott mit uns!

Wypalił z pistoletu do najbliższego Moskwicina. To jednak nie powstrzymało napastników. Bez trudu przesadzili drzewo i jak burza wpadli na Szwedów. Dragoni przez chwilę stawiali opór, ale wkrótce zaczęli się cofać. Wolfgang klął, groził, prosił, błagał – nic nie pomagało. Wreszcie postanowił własnym przykładem pociągnąć żołnierzy. Samotnie rzucił się na największego Moskala. Tan uniósł nad głowę berdysz, Wolfgang zaatakował sztychem. Niestety, przeciwnik okazał się szybszy. Potężny cios spadł na głowę Wolfganga. Ten chwilę chwiał się na nogach, po czym runął w ciemność.

 

***

 

Obudził się leżąc pod gołym niebem. Wszystko go bolało. Ogromnym wysiłkiem woli obrócił głowę na bok. Ujrzał długi rząd leżących rannych.

– Obudziliście się wreszcie, Herr Leutnant. – Nad Wolfgangiem pojawił się znajomy mu chirurg.

– Gdzie… Gdzie jestem? – wycharczał z trudem ranny.

– Pod Warszawą. Oberwaliście zdrowo odłamkiem kartacza w głowę. Dziękujcie gorąco Bogu, pierwszy raz widzę, żeby ktoś przeżył coś takiego.

Wolfgang przymknął oczy. A więc to wszystko był tylko sen albo majaki rannego. A może… może nie? Może to cios berdyszem przeniósł go z powrotem do tego świata? Chyba nigdy się tego nie dowie.

Koniec

Komentarze

Witaj!

 

Na portalowy debiut całkiem elegancko.

Napisane niezgorzej, całkiem-całkiem.

Tylko ilość polityczno-infodumpowej gadaniny jakby niewspółmierna do ilości akcji i wydarzeń. Szczęsciem przy tej długości nie znudziło, a sceny zasadzki i walki całkiem soczyste.

Widać, że się waść wyznajesz na historycznym podłożu owego opowiadania (lub sprawiasz takie wrażenie w moich laickich oczach).

Całość na plus, następnym razem serwuj waćpanie więcej fabuły, a mniej informacyjnego bełkotu :D

 

Pozdrawiam!

 

edit:

A i ode mnie punkcik do biblioteki zgłoszony :-)

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

Przeczytałam bez przykrości, ale i bez szczególnej satysfakcji, bowiem przedstawiłeś pomysł dość wyeksploatowany. Wiele już było opowieści, których bohaterowie z różnych powodów tracili przytomność i odzyskiwali ją w innym czasie i miejscu, w dodatku rzecz cała skupia się na sprawach wojskowych i walce, a te, niestety, nie budzą mojego zainteresowania.

Mam nadzieję, że Twoje przyszłe opowiadania okażą się ciekawsze i będą świetnie napisane.

 

Wol­fgang cicho li­czył, po­ru­sza­jąc bez­gło­śnie usta­mi. Pod­czas licz­nych sztur­mów, jakie wróg przy­pusz­czał po­przed­nie­go dnia bitwy, wy­li­czył do­kład­nie… –> Nie brzmi to najlepiej.

 

Chciał jesz­cze za­wo­łać “feuer… –> Chciał jesz­cze za­wo­łać “Feuer

 

“Puł­kow­nik Grot­thauz pod Narwą?.” –> Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.

 

znaj­du­ją się szwedz­ko – li­tew­skie woj­ska… –> …znaj­du­ją się szwedz­ko-li­tew­skie woj­ska

W tego typu połączeniach używamy dywizu, nie półpauzy.

 

Po­łą­czo­ne siły het­ma­na wiel­kie­go li­te­we­skie­go Ja­nu­sza Ra­dzi­wił­ła… –> Literówka.

 

za­czął dążyć do oskrzy­dle­nia kon­ro­lu­ją­ce­go In­grię… –> Literówka.

 

i nie ro­ko­wa­ło szans na bli­skie roz­strzy­gnię­cie wojny… –> …i nie ro­ko­wa­ło bli­skiego roz­strzy­gnię­cie wojny

 

Ten las nie bu­dził jego sym­pa­tii. –> Czy sympatia jest uczuciem, które żołnierz powinien czuć do lasu?

Proponuję: Ten las nie bu­dził jego zaufania.

 

Roz­legł huk, błysk, drogę za­snu­ła chmu­ra dymu… –> Chyba miało być: Roz­legł się huk, błysk, drogę za­snu­ła chmu­ra dymu

Wydaje mi się, że zdanie sugeruje, iż po huku rozległ się błysk.

 

– Obu­dzi­li­ście się wresz­cie, herr leu­tant. –> – Obu­dzi­li­ście się wresz­cie, Herr Leu­tnant.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Mam podobnie jak Regulatorzy. Tematyka militarna mnie nudzi, a przeniesienie do alternatywnego świata na skutek utraty świadomości już wiele razy widziałam.

Bohater niewiele robi – historia raczej mu się przydarza. Ot, oberwał po głowie, popatrzył, co się dzieje, oberwał drugi raz i wrócił.

Ale napisane całkiem przyzwoicie i research historyczny imponujący.

Jan Kazimierz otrzymał dożywotnio tytuł monarchy szwedzkiego, zaś polska i litewska szlachta zobowiązały się obrać następnym królem Karola Gustawa

A w to nie uwierzyłam. Odnoszę wrażenie, że w rodach królewskich dzieciaki wysysają ambicję z mlekiem mamki. Jakoś sobie nie wyobrażam, że któryś dobrowolnie wyrzekłby się tytułu. No, jeśli mu się wykręca rękę i grozi czymś bardzo nieprzyjemnym. Albo jeśli dostał małpiego rozumu na tle kobiety nieodpowiedniej dla monarchy. Ale tak w ramach pokojowego traktatu? I co lud by powiedział na króla za morzem?

Babska logika rządzi!

Bardzo dziękuję za poświęcenie czasu na czytanie mego tekstu i komentarze!

 

@Mytrix Ten “bełkot”, to trochę efekt tego, że najpierw miałem wizję geopolityczną całej sytuacji, a później trzeba było w to wcisnąć bohatera. Na przyszłość postaram się zamieszczać więcej fabuły ;)  No i dziękuję za punkcik!

 

@regulatorzy Wielkie dzięki za poprawki! 

 

Mam nadzieję, że Twoje przyszłe opowiadania okażą się ciekawsze i będą świetnie napisane.

Również mam taką nadzieję, choć o opowiadania bez motywów militarnych w moim przypadku może być ciężko, ale pożyjemy zobaczymy :)

 

@Finkla

Bohater niewiele robi – historia raczej mu się przydarza. Ot, oberwał po głowie, popatrzył, co się dzieje, oberwał drugi raz i wrócił.

Jeszcze się po drodze trochę nakrzyczał ;)

 

A w to nie uwierzyłam. Odnoszę wrażenie, że w rodach królewskich dzieciaki wysysają ambicję z mlekiem mamki. Jakoś sobie nie wyobrażam, że któryś dobrowolnie wyrzekłby się tytułu. No, jeśli mu się wykręca rękę i grozi czymś bardzo nieprzyjemnym. Albo jeśli dostał małpiego rozumu na tle kobiety nieodpowiedniej dla monarchy. Ale tak w ramach pokojowego traktatu? I co lud by powiedział na króla za morzem?

Myślę, że możesz spokojnie uwierzyć, bo do takiej sytuacji doszło 21 lat wcześniej gdy Władysław IV, po teoretycznie wygranej kampanii, zrzekł się tytułu cara Rosji (choć w zamian dostał pokaźną sumę pieniędzy), a także pięć lat później, gdy Jan Kazimierz jednak zrzekł się pretensji do tronu szwedzkiego i miał zachować tytuł króla Szwecji wyłącznie dożywotnio (zresztą było to również po teoretycznie wygranej wojnie). Tak więc myślę, że gdyby nie bezkompromisowy charakter Jana Kazimierza i zła ocena działań szwedzkich przez polski dwór to przedstawiony w opowiadaniu scenariusz mógłby być całkiem realny. A lud (jeśli tak można nazwać szlachtę) by się bardzo ucieszył, bo od początku był przeciwny awanturom ze Szwedami.

 

A że temat opowiadania wyeksploatowany to prawda, no ale niestety nie wpadłem na bardziej pomysłowe przeniesienie bohatera w czasie i przestrzeni. Niemniej skoro udało Wam się dobrnąć do końca i jeszcze skomentować, to znaczy, że nie było tak tragicznie ;P

Hmmm. Dla mnie zrzeczenie się władzy nad podbitym państwem to nie to samo. To tak, jakby ktoś włamał się do domu sąsiada, ale w końcu w nim nie zamieszkał, tylko zabrał kasę i biżuterię. Ale oddać komuś własną chałupę to już całkiem insza inszość.

Babska logika rządzi!

Widzę, że jednak przedstawiłem swoją wizję niedokładnie. Generalnie założenie jest takie, że w rzeczywistości, do której się przeniósł Wolfgang dwór polski, zamiast bezsensowną upartością doprowadzać do wojny, zdecydował się na zrezygnowanie z pretensji do korony szwedzkiej oraz zagwarantował, że następcą Jana Kazimierza będzie Karol Gustaw (takie gwarancje rzeczywiście w historii dawano, chociażby ks. Rakoczemu). W zamian Szwedzi mieli pomóc wywalić Moskali z Litwy. O ile mi wiadomo możliwość takiego układu historycznie zaistniała, lecz nie została wykorzystana. Ale to oczywiście tylko gdybania domorosłego historyka, więc trudno mi cokolwiek w tej kwestii udowadniać ;)

Mi natomiast bardzo podobały się opisy geopolityczne i batalistyczne. Może po prostu łatwo mnie zadowolić jako laika. :) Ale czytało się je bardzo przyjemnie. Zgodzę się, że więcej fabuły wyszłoby opowiadaniu na plus. Bohater też mógłby być bardziej rozbudowany. Co do samego Wolfganga, to zaskakująco łatwo przyszło mu uwierzenie w podróż między wymiarami. :) Wątek czemu akurat to wydaje mu się bardziej prawdopodobne niż dłuższa kuracja i podróż mógłby być zdecydowanie szerzej opisany.

Z czepialstwa:

Nad ich głowami przelatywały pociski osłaniającej szwedzki atak artylerii.

Czy tutaj artyleria przypadkiem nie osłaniała a nie była osłaniana? Chyba, że czegoś nie zrozumiałem. :)

I w tym samym fragmencie:

– Czekajcie jeszcze – szepnął Wolfgang

Wydaje mi się, że jak latały tam pociski i kule armatnie to podkomendni mogli jego szeptu nie usłyszeć.

W każdym razie na plus! Chętnie przeczytam więcej. :)

 

No to ja zrozumiałam, że Jan Kazimierz niczego się nie zrzekł, tylko otrzymał dożywotni tytuł. Tak, jak wyjaśniasz w komentarzu, brzmi wiarygodniej.

Babska logika rządzi!

No to ja zrozumiałam, że Jan Kazimierz niczego się nie zrzekł, tylko otrzymał dożywotni tytuł. Tak, jak wyjaśniasz w komentarzu, brzmi wiarygodniej.

 

Tak, otrzymał dożywotni tytuł, ale zrzekł się prób odzyskania panowania nad Szwecją. Widać zbyt pogmatwałem to w tekście, w takim razie przepraszam :)

 

@ac Cieszę się, że opowiadanie włącznie ze wspomnianymi opisami przypadło Ci do gustu.

 

Co do samego Wolfganga, to zaskakująco łatwo przyszło mu uwierzenie w podróż między wymiarami. :) Wątek czemu akurat to wydaje mu się bardziej prawdopodobne niż dłuższa kuracja i podróż mógłby być zdecydowanie szerzej opisany.

Zmyślny chłopak był i w dodatku heretyk, takim różne dziwne rzeczy do głowy przychodzą :D

 

Czy tutaj artyleria przypadkiem nie osłaniała a nie była osłaniana? Chyba, że czegoś nie zrozumiałem. :)

Dobrze myślisz, to artyleria osłaniała, już poprawiam.

 

Wydaje mi się, że jak latały tam pociski i kule armatnie to podkomendni mogli jego szeptu nie usłyszeć.

Rzeczywiście, nie pomyślałem o tym :/ Ale nie będę tego już poprawiał, załóżmy, że głośno szeptał :D

 

W każdym razie na plus! Chętnie przeczytam więcej. :)

Bardzo miło mi to słyszeć, spróbuję zaspokoić oczekiwania ;)

 

A mnie się podobało, szczególnie ze względu na dużą ilość militarystyki oraz sympatię do przedstawionych czasów historycznych. :D Tylko chłopów z początku czwartej cząstki treściowej szkoda.

Frytki.

Fajny tekst. Co prawda, fabuła zbytnio nie zachwyca, a i ciągłe przedstawianie obecnej sytuacji odrobinę nudziło, lecz całościowo jest dobrze :)

Kiedyś dostanę Nobla.

Choć pomysł nagłej teleportacji do alternatywnego świata nowy nie jest, to jednak wybrałeś ciekawy moment historyczny: wiek XVII. Przez to pomysł nie wydał mi się jakoś szczególnie wtórny. Opis walk zgodny z epoką, a przynajmniej takim się zdaje takiemu laikowi jak ja, co to tylko trochę liznął taktyk walki z tego okresu.

Do jednego się przyczepię – moim zdaniem źle położyłeś nacisk w tłumaczeniach. Skupiłeś się mocno na sytuacji politycznej alternatywnego świata, sypiąc nazwami i nazwiskami (Radziwiłł, Wittenberg), kiedy należałoby pewnie wytłumaczyć w tekście czym różni się rajtar od dragona, czemu ci drudzy walczą pieszo, co to jest “klasyczny kontrmarsz” (tu aż się prosiło o słowa, że pierwszy szereg przeszedł na koniec).

Dlaczego tak sądzę? Bo polityka stanowi tu tylko tło, a z powyższymi terminami czytelnik spotkał się w tekście. Operujesz nimi z wprawą, ale jeśli ktoś nie zna terminologii wojennej z XVII wieku, to zmuszony będzie kożystać co chwila z Wikipedii. A nie każdy lubi przerywać lekturę, by przeczytać artykuł kim są oni “rajtarzy”.

Sam bohater jest nawet-nawet – choć z początku mnie nie przekonał (życie mu niemiłe, jeśli przed ostrzałem się nie chował), ale po przeniesieniu zachował się z rozsądkiem. Skojarzył informacje i odpowiednio to nich działał – rzadkość przy stosowaniu motywu przeniesienia do innego świata.

Podsumowując: jest tu może wyświechtany koncept, ale z ciekawym tłem. Akcja w miarę okej. Dam klika za ten koncercik fajerwerków.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

thomasward, Borowik, NoWhereMan – dzięki za wizytę i opinie!

 

Do jednego się przyczepię – moim zdaniem źle położyłeś nacisk w tłumaczeniach. Skupiłeś się mocno na sytuacji politycznej alternatywnego świata, sypiąc nazwami i nazwiskami (Radziwiłł, Wittenberg), kiedy należałoby pewnie wytłumaczyć w tekście czym różni się rajtar od dragona, czemu ci drudzy walczą pieszo, co to jest “klasyczny kontrmarsz” (tu aż się prosiło o słowa, że pierwszy szereg przeszedł na koniec).

Dlaczego tak sądzę? Bo polityka stanowi tu tylko tło, a z powyższymi terminami czytelnik spotkał się w tekście. Operujesz nimi z wprawą, ale jeśli ktoś nie zna terminologii wojennej z XVII wieku, to zmuszony będzie kożystać co chwila z Wikipedii. A nie każdy lubi przerywać lekturę, by przeczytać artykuł kim są oni “rajtarzy”.

Zgadzam się, ale z drugiej strony czuję się niepewnie przy tego typu objaśnieniach, bo zawsze zachodzi ryzyko, że zastopuję akcję żeby wyjaśnić jakąś oczywistość. Przykładowo, czytałem kiedyś powieść fantasy (tytułu już nie pomnę), która doprowadzała mnie do białej gorączki, gdy w momencie, kiedy już miała zacząć się walka, autor wyjaśniał czym jest tajemniczy przedmiot zwany “halabarda” ;D

Z “kontrmarszem” rzeczywiście trochę przeszarżowałem, ale jeśli chodzi o rajtarów, to myślałem, że większość czytelników coś niecoś z Sienkiewicza pamięta ;) Jednak w takim razie w przyszłości postaram się nie używać zbyt enigmatycznej terminologii.

No i dziękuję za kolejnego klika :)

Z “kontrmarszem” rzeczywiście trochę przeszarżowałem, ale jeśli chodzi o rajtarów, to myślałem, że większość czytelników coś niecoś z Sienkiewicza pamięta ;)

Generalnie lepiej uważać z założeniami tego typu. Niby każdy ma w domu komputer, ale nie sądzę, by słowa takie jak “stos sieciowy”, “pamięć nieulotna” czy “dysk magnetyczny” były powszechnie znane ;) Kres pisał w “Galerii Złamanych Piór”, że lepiej polegać na skojarzeniach popkulturowych. Rycerz, miecz, zbroja – to łatwo kojarzone terminy. Lansjer, kirys czy buzdygan – dużo mniej. Sam nie idę na skróty w opisywaniu realnych metod walki, ale przez to muszę niestety dołożyć dodatkowe tłumaczenia, by choć zawalczyć o osoby nieobeznane z tematem :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Kres pisał w “Galerii Złamanych Piór”, że lepiej polegać na skojarzeniach popkulturowych. Rycerz, miecz, zbroja – to łatwo kojarzone terminy. Lansjer, kirys czy buzdygan – dużo mniej.

Mądre słowa.

A mi żona często głowę suszy że "lud prosty trudnych słów nie potrzebuje". :D

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

– Nabić broń i czekać! – nakazał cicho.

Na pewno cicho, skoro z wykrzyknikiem? I było go słuchać wśród przelatujących kul armatnich?

Podczas wielu szturmów, jakie wróg przypuszczał poprzedniego dnia bitwy, wyliczył dokładnie[+,] ile piechocie zajmuje dojście do punktu, w którym najlepiej ją było ostrzelać.

Każden nasz wybór – mówił Włoch. – Każdy czyn jakiego dokonujemy, jest tylko jedną z możliwości jakowe mogły mieć miejsce.

Dla mnie to jest jedno zdanie.

Powiem tak: lubię alternatywne rzeczywistości, ale tutaj w sumie dostałam samą walkę, a to już mnie tak bardzo nie interesuje, więc nie wciągnęłam się. Ale czytało mi się nieźle :)

Przynoszę radość :)

Dzięki za komentarz Anet.

 

Na pewno cicho, skoro z wykrzyknikiem? I było go słuchać wśród przelatujących kul armatnich?\

Z wykrzyknikiem, bo wydawał rozkaz. Ale rzeczywiście chyba pisząc to zapomniałem o kulach armatnich ;D (choć z drugiej strony narrator wprost nie wspomina czy został usłyszany).

 

Powiem tak: lubię alternatywne rzeczywistości, ale tutaj w sumie dostałam samą walkę, a to już mnie tak bardzo nie interesuje, więc nie wciągnęłam się. Ale czytało mi się nieźle :)

Wszystkim w gust raczej nie trafię, ale cieszę się, że Cię nie zamęczyło czytanie ;)

Wszystkim się nie da dogodzić ;)

Przynoszę radość :)

Zaczęło się naprawdę ciekawie. Niedawno czytałem Galeony Wojny, więc powrót do realiów uznałem za nader przyjemny. Później jednak… było to:

Jakich u licha Moskali!? – chciał krzyknąć Wolfgang, ale pomiarkował się. Zaczęło mu w głowie świtać, że być może wybuch, który winien był zabić, miast tego przeniósł go w miejscu i czasie o wiele setek mil, na pogranicze Finlandii i Carstwa Moskiewskiego, na którym, jak słyszał, od kwietnia trwała wojna. Trudno było to pojąć umysłem, ale nie umiał znaleźć innego wytłumaczenia.

No i immersja upadła…

Serio, to najrozsądniejsze wytłumaczenie, jakie znalazł kilka minut po ocknięciu się?

A później to:

– Waść służysz w piechocie – powiedział Gustavsson do Wolfganga, gdy ten wreszcie stanął na nogi i mógł dosiadać konia. – Myślę jednak, że skoroście już zdrowi, możecie objąć komendę nad dragonią i pójść w przedniej straży. Tym żółtodziobom przyda się ręka weterana.

Taaaaak, na pewno przekazali dowodzenie gościowi, którego zupełnie nie znają, o którym nic nie wiedzą, który na dodatek stracił pamięć…

 

Szkoda, bo poza tym opowiadanie pisane raczej konsekwentnie, podobała mi się przyjęta przez Ciebie konwencja. Fabuła nie porwała, a to drugie walnięcie w łeb pozostawiło mnie po lekturze z wysoko uniesionymi brwiami, ale skłamałbym pisząc, że nie czytało mi się tego opowiadania przyjemnie.

Walka wyszła całkiem dynamicznie, a z Wolfganga również niezły bohater.

Warsztat – solidny.

A zatem opowiadanie, generalnie, na plus.

 

Tyle ode mnie, na koniec dwie uwagi techniczne:

Donerwetter – warknął Wolfgang

Literówka

– Leif! – krzyknął do swego adiutanta. – Leć do Lindberga! Niech przebijają się w

naszą stronę.

Zajrzyj do tego zdania. Posypało się formatowanie.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Na mnie tekst niestety nie zrobił specjalnego wrażenia. Początek był ok, coś się działo, ale później już wszystko oklapło. Zakończenie natomiast wywołało wzruszenie ramion. Wiem, że pozostawienie pewnego niedopowiedzenia jest bardzo kuszące, ale w tym przypadku nie ma w końcówce żadnego powiewu świeżości. Czy to był sen? Majaki rannego? Rzeczywista podróż tam i z powrotem? To dość oklepana formuła. 

Co mi jeszcze nie siadło, to infodumpy, podane w mało ciekawej formie. I jakoś też nie potrafię uwierzyć w nauki włoskiego nauczyciela i przyjęcie ich przez Wolfganga tak po prostu w nowej rzeczywistości. Zbyt gładko to poszło. 

Może na wojskowości i jej historii się nie znam, ale nie mogę też uwierzyć, że ktoś obcemu, z utratą pamięci, kompletnie niezorientowanemu w sytuacji, powierza dowództwo nad jakimkolwiek oddziałem. 

 

Od strony technicznej uwag w zasadzie nie mam. Czytało się w miarę gładko i płynnie. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Count, Śniąca, dzięki za wizytę! Przyznaję, że fabuła nie należy do porywających, pozostaje mi tylko następnym razem wyczarować lepszą ;)

 

Co do powierzania dowództwa, rzeczywiście jest to trochę naciągane, aczkolwiek wcielanie wziętych do niewoli żołnierzy wroga było wtedy na porządku dziennym (a tu mamy do czynienia z sojusznikiem), a jak wspominałem w tekście, Szwedom brakowało na tym odcinku ludzi, sporo było rekrutów, więc doświadczony oficer był na wagę złota, nawet jeśli trochę zdezorientowany. Co oczywiście nie tłumaczy powierzenia mu dowództwa w straży przedniej, dlatego przyznaję, że wątek nieco naciągany. Niemniej cieszę się, że czytanie nie było dla Was bolesne ;)

Nowa Fantastyka