- Opowiadanie: Ikumi - Wezwanie Emilii – Rozdział 2.

Wezwanie Emilii – Rozdział 2.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Wezwanie Emilii – Rozdział 2.

Rozdział 2.

 

 

Sól i pieprz, zaskakujący duet.

 

– Co tu się dzieje?! – Zawołała zdziwiona Emilia, zrywając się z łóżka. Spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Miała na sobie swoją białą koszulę nocną, wiszącą na jej ciele jak na wieszaku. Czarne, potargane włosy spływały w nieładzie na plecy. Kobieta widziała zbyt niewyraźnie, żeby dostrzec coś więcej, sięgnęła więc po okulary leżące na komodzie obok. Gdy tylko nałożyła je na nos wydała z siebie okrzyk przerażenia.

Jej dłonie były całe czerwone, poparzone.

Odruchowo podciągnęła rękawy, okazało się, że poparzenia nie dotyczą tylko dłoni.

Zdjęła koszulę. Tylko twarzy nie miała pokaleczonej.

– Kiedy… Kto… Skąd ja tu się wzięłam? – Mruczała, dotykając lustra i przyglądając się swemu nagiemu ciału. Gdy spuściła głowę ujrzała jakiś cień i usłyszała szum. Przestraszona odwróciła się od lustra i gorączkowo rozejrzała po sypialni.

Szafkowy zegar wybił właśnie godzinę ósmą, kiedy w pomieszczeniu rozbrzmiało natarczywe buczenie. Studentka rzuciła się na łóżko niczym lwica, przekopując pościel. Ostatecznie znalazła to, czego szukała.

– Z tej strony Emilia Liddell – odebrała komórkę, nie patrząc na to kto dzwoni. – Kto mówi?

– No zgadnij. – Odpowiedział radosny głos jej przyjaciela, Daniela. – Ubrana, umyta, uczesana? Właśnie jedziemy po ciebie z Harrym, nie uwierzysz, jak nas zobaczysz. Będziemy za piętnaście minut.

Kobieta kiwnęła głową zapominając, że Daniel nie może tego widzieć, jednak połączenie zakończono.

Zaskoczona tym wszystkim zaczęła się szybko zbierać do wyjścia.

„Co się stało z Mattersonem? – Rozmyślała. – Co tu w ogóle się stało?"

Na wyjaśnienie tego mogła liczyć tylko ze strony przyjaciół, którzy po nią właśnie jechali.

– O kurczę… Daniel powiedział, że jadą po mnie. Czyli Harry dostał w końcu samochód! – Podekscytowana wróciła do czesania włosów.

Gdy już się przygotowała i mijając pokojówkę wyszła przed dom, szczęka jej opadła na widok przyjaciół siedzących w błyszczącym, nowiutkim, czarnym samochodzie. Nie czekając na zaproszenie, wparowała z teczką do środka, na tylni fotel.

– Ekstra, co to za cudo? – Zawołała do siedzącego za kierownicą Harrego o platynowych włosach, który aż pęczniał z dumy.

– Ach to? – Rzekł uśmiechnięty z udawaną skromnością. – To nic takiego, tylko nowiutki, prosto z pasa produkcyjnego Citroën Traction Avant 7A! Z Paryża przypłynął do nas statkiem, silnik jeszcze nie zdążył się porządnie rozgrzać! Jedyny w swoim rodzaju z przednim napędem i z hamulcami na wszystkie cztery kółeczka! Moja jedyna miłość!

– Niewiele z tego rozumiem – zaśmiała się Emilia. – Ale zgaduję, że twój tatuś-adwokat nie żałował pieniędzy na nową zabawkę dla synka?

– No ba! – Uśmiechnął się młodzieniec od ucha do ucha. Był na pierwszym roku psychologii, poszedł tam za namową ojca, który doszedł do wniosku, że może potrzebować psychologa w pracy. Daniel był z Emilią na roku i wbrew temu, co mawiano o rudych można było powiedzieć o nim wszystko, tylko nie to, że jest fałszywy.

– Słyszycie ten boski dźwięk? – Mruknął Harry, uruchamiając terkoczący silnik i ruszając z miejsca, rozpryskując żwir na podjeździe. Pojechali drogą wiodącą do uczelni.

– Ty dzisiaj idziesz do McStona, po temat pracy, prawda? – Odezwał się Daniel, nim studentka zdążyła o cokolwiek zapytać. Szczęka znów jej opadła, tym razem ze zdziwienia.

– Jak do McStona?… – spytała niepewnie. – Przecież byłam wczoraj u Mattersona…

– Hahaha, niezłe, ale zapominasz, że wczoraj była niedziela. – Przekrzyknął silnik rudzielec. – I jaki niby znów Matterson?

– Wczoraj była przecież środa… – mruknęła bezgłośnie. Z zamyślenia wyrwała ją inna myśl. – Jak to, jaki Matterson? Chodzi mi o profesora Mattersona!

Studenci śmieli się, wzbudzając w Emilii niepokój. To było dziwne.

– No a uniwersytet? Przecież pożar był…

– Jak znów pożar? – Przez łzy rozbawienia odezwał się Harry. – Dziewczyno, nie było tam żadnego pożaru!

– Był! W podziemiach! W sekcji dla przypadków specjalnych! Przecież wiecie, o czym mówię!

– Jakie znów „przypadki specjalne"? Emilio, wyraźnie za bardzo ostatnio zabalowałaś!

– Dobrze wiecie, o czym mówię! Ty Danielu szczególnie, pięć lat już jesteśmy na jednych studiach, sam to pierwszy…

Nic jednak więcej nie zdołała powiedzieć. Mężczyźni śmieli się coraz głośniej. Ich opętańcze głosy mroziły krew w żyłach. Lecz co innego wzbudzało w niej prawdziwy strach. Droga wiodąca w górę z jednej strony osłonięta była gęstym, iglastym lasem, z drugiej było za to urwisko. A kierowca za nic nie patrzył na drogę.

– Możecie się uspokoić?! – Krzyczała zrozpaczona Liddell. Nic to nie dawało, było tylko coraz gorzej. Panika narastała w niej z każdą chwilą.

To co się stało w następnej chwili przekroczyło jakiekolwiek granice.

Zamiast dzikiego chichotu rozbrzmiały trzaski rwanej tkanki. Studentka wrzasnęła, zdzierając sobie gardło. Jej przyjaciele teraz faktycznie uśmiechy mieli od ucha, do ucha. Nie krwawili, lecz żuchwy opadły im na szyje. Wyglądali niczym koszmarne pacynki, pozbawione czaszek w postaci czyjeś ręki. Z ich wnętrz dobiegał teraz charkot i gulgotanie, obaj bezwładnie opierali się o fotele. Harry nie trzymał już kierownicy, mimo to pojazd jechał dalej sam, bez problemów.

Kobieta nie przestawała krzyczeć, gdy usłyszała cichy, znajomy głos.

Musisz uciekać.

Emilia rozejrzała się wkoło. Znów krzyknęła.

Na środku drogi, ni z tego, ni z owego wyrósł potężny dąb. Samochód miał wyraźnie ochotę w niego wjechać.

Czarnowłosa zrobiła głęboki wdech, otworzyła drzwi i wyskoczyła na drogę. Przeturlała się niemal pod sam las, wpadając w krzaki rosnące w rowie, tracąc na dobre kilka sekund oddech. Czuła, że coś ciepłego i lepkiego spływa jej po kolanach. Wolała nie patrzeć, co to, chociaż dobrze wiedziała czym była ciecz. Niemal natychmiast poczuła efekty ubytku krwi, była senna i osłabiona, chociaż wcale mocno nie krwawiła.

Kiedy w końcu się uspokoiła wstała ciężko z ziemi, krztusząc popiołem napływającym od strony pojazdu. Do tej pory była odwrócona plecami do wypadku. To co zobaczyła teraz wywołało w niej szok.

Drzewo rosło przez środek całkiem zardzewiałego i spalonego Citroëna. Wewnątrz leżały białe szkielety, z których mięso pożerały jakieś żuki. Otumaniona kobieta podeszła chwiejnym krokiem do wraku. Nie mogąc uwierzyć w to co widzi, postukała dwa razy czaszkę, która powinna należeć do Harrego.

Szczęka upadła z łupnięciem na asfalt, pękając w pół. Emilia przełknęła głośno ślinę, powstrzymując wymioty i cofnęła o trzy kroki. Kiedy robiła czwarty krok poczuła coś miękkiego pod stopą i usłyszała pełen pretensji miauk. Podskoczyła jak oparzona i odwróciła się.

Przed nią siedziały dwa koty. Jeden był cały biały z pomarańczowymi oczami, jedynie ogon miał czarny. Drugi był jego idealnym negatywem, czarny z błękitnymi oczami i białym ogonem. Czarny oblizywał swój ogon, najwyraźniej zdeptany przez nią. Biały wyglądał, jakby się uśmiechał. Na to studentka również się uśmiechnęła, lecz niepewnie.

– Kici, kici? – Mruknęła, tym razem odchodząc od zwierzaków.

– Żadne kici kici, zołzo – syknął czarny kot. – Ogon mi zgniotłaś.

„Chyba zwariowałam" – pomyślała z dziwnym nawet dla siebie samej spokojem. – „Ten kot przemówił… To się nie dzieje chyba naprawdę."

– Dzieje się, dzieje. – Biały kot wciąż był uśmiechnięty. – Chyba jesteś zaskoczona.

– Kim wy do cholery jesteście? Co to niby znaczy?! Czyj to durny dowcip?!

– To nie jest żaden dowcip – znów syknął czarny. – Czy wyglądam na takiego, co to się cieszy, że mu ogon zgniótł gruby babsztyl?

– Spokojnie. – Mruknął jego towarzysz. – A jeśli chodzi o to, jak nas nazywać, to możesz jak tylko chcesz. Biały i Czarny, Pozytyw i Negatyw, Idź i Stój, Sól i Pieprz. Ładnie, nieprawdaż?

– Musisz uciekać – szepnął niespodziewanie Pieprz. – Natasha ostrzegała. Oni cię szukają, sama widzisz. Pomożemy, i tak musimy.

– Ty chyba sobie żartujesz! – Krzyknęła wściekła Emilia. – Nie wiem co tu jest grane, ale ostatnie na co mam ochotę, to gadać z kotami, niczym jakaś wariatka! Pierdol się sukinkocie!

Nie zważając na nic minęła wrak i pobiegła w górę ulicy, do akademii. Nie do końca wiedziała, po co to robi, ale teraz jedynie to przychodziło jej do głowy.

Budynek uczelni pojawił się równie nagle, co dąb rosnący na ulicy i wywołało to w kobiecie nie mniejsze zdziwienie. Cały był czarny, nawet okna, tak jakby ktoś z papieru zrobił model ogólnej bryły budowli, nie zaznaczając żadnych okien czy drzwi. Dominował nad wypaloną polaną niczym katedra poświęcona potępionemu bóstwu. Studentka nie miała ochoty podchodzić bliżej, póki nie dostrzegła malunków zrobionych kolorową kredą. Rozejrzała się, czy nie ma w okolicy nikogo, kogo mogłaby spytać co spotkało budynek jej uniwersytetu. Uznawszy, że w promieniu najbliższych trzystu metrów jest jedynym człowiekiem postanowiła sprawdzić dziecięce obrazki.

Tak jak początkowo się spodziewała, nie przedstawiały niczego szczególnego. Ścianę wypełniały setki wersji słoneczek, kwiatków, domków, patykowatych ludzików. Typowe dziecięce rysunki.

Aż doszła do miejsca bliżej wejścia, gdzie widniały dziwne symbole. Po plecach studentki psychologii przechodziły dreszcze na sam ich widok. Z ciemności wyłaniały się żółte, dzikie spojrzenia, szkarłatne plamy, maskujące dłonie wyrysowane białą kredą, niekończące się spirale w różnych kolorach.

Jej uwagę przyciągnął rysunek zrobiony w miejscu drzwi.

„Beżowy tulipan bez łodygi, urocze" – pomyślała lekko złośliwie Emilia, bawiąc się kosmykiem kruczoczarnych włosów. – „Dziecko było wyraźnie nadpobudliwe, nie miało cierpliwości nawet na całkowite zamalowanie płatków."

Czuła, że coś więcej jest w tej mało estetycznej pracy. Czarne kółka i mała, niedomalowana plamka dużo niżej nie wyglądały na przypadkowe. Pośrodku niezamalowanych pierścieni były dwie niebieskie kropki.

– To jest głowa! – Zawołała odkrywczo, nie przejmując się, że może ktoś ją słyszeć. – Odgryziona od góry… Ktokolwiek to namalował, niezłym był przyjemniaczkiem. Albo miał z takimi do czynienia.

Była pewna, że dokładnie w tym samym momencie, kiedy skończyła mówić, coś zaczęło wolno spływać po ścianie. Lepkie, powolne, ciemnej barwy. Chociaż kolor tego nie zdradzał, po zapachu rozpoznała, co to było. Śmierdziało krwią. Odruchowo się cofnęła, widok wprawiał ją w obrzydzenie. Właśnie wtedy zrozumiała, że nie była to odgryziona głowa.

Krew dziwnym trafem płynęła falistymi strumykami w kierunku głowy, tworząc z beżową plamą chorą i mało zabawną wizję kwiatu. Tylko, że to nie był kwiat, a krew nie tworzyła jego płatków.

To były włosy. Twarz z czarnymi włosami i okularami identycznym jak Emilii.

Usta malunku nagle się zaczerwieniły i spłynęły po ścianie krwią.

– O boże… – stęknęła studentka, dotykając dłonią własne usta. Były rozpalone, wilgotne a zarazem popękane. Znów czuła zapach palonych włosów.

– Masz dosyć i idziesz z nami? – Usłyszała za sobą przyjazny głos. Należał on do Pozytywu.

Studentka prychnęła i ponownie wyminęła koty, tym razem chcąc biec do miasta.

Nie przebiegła pięciuset metrów, gdy nagle znalazła się w całkiem innym miejscu. Zniknął las, droga i mroczny uniwersytet. Otaczało ją miasto. Żywe i pełne ludzi, co trochę uspokoiło Liddell. Na niedługo.

Bywała tutaj codziennie, bez problemu więc znalazła drogę, która powinna prowadzić do jej domu. Tak było w teorii. W praktyce, chodziła w kółko.

Zdawało się, że z ziemi wyrastają coraz to nowe budynki, niczym potworne cienie. Nieważne którędy studentka biegła, zawsze trafiała w to same miejsce, w sam środek centralnej ulicy. Nawet kiedy szła wciąż przed siebie, nie skręcając nigdzie, to prędzej czy później znów była w punkcie wyjścia.

Ale nie tylko budynki i ulice były identyczne. Za każdym razem widziała te same twarze.

– Przepraszam… – szepnęła, kiedy niespodziewanie na kogoś wpadła, upadając na ziemię. Podniosła głowę, aby spojrzeć na ofiarę swojej nieostrożności.

Kobieta w modnej sukni obdarzyła ją groźnym spojrzeniem, zimnych, przekrwionych oczu. Za jej przykładem poszli pozostali mieszkańcy. A nienazwana groza przeistaczała się w chęć mordu.

– Przepraszam, przepraszam, przepraszam… – mamrotała nieprzerwanie Emilia, powoli odchodząc. Z każdym jej nieporadnym krokiem przybywało więcej gapiów, niemal ją otaczając.

Wszyscy z przekrwionymi oczami śledzili każdy jej ruch.

Nie wytrzymała nerwowo. Odwróciła się na pięcie i pobiegła, uciekała jak najdalej mogła, zapominając, że to nic nie da. Lecz tym razem było inaczej.

Usłyszała pod stopami trzask deptanego szkła. Dopiero wtedy zwróciła uwagę na to, gdzie jest.

Stała w ciasnym zaułku, otoczona tym razem przez lustra.

– Emilio, Emilio, Emilio… – rozbrzmiewało echo, odbite od szklanych tafli. – Czyją twarz, czyją twarz, czyją twarz?…

– Zobaczę… – bezgłośnie wymamrotała zahipnotyzowana czarnowłosa. Dziecięcy głos był znajomy.

– Cześć, nazywam się Emilia Liddell! – Zawołało echo radosnym tonem. – Kocham Cię… – tym razem brzmienie było inne, jakby starsze. – Tak jestem winna! – Wrzasnęło echo na koniec.

Zauroczona podeszła do najbliższego, największego lustra. Jej ogromne odbicie było odziane całe na czarno a na plecach miało pelerynę.

To były krucze skrzydła.

Nie zważając na nic sięgnęła dłonią do zimnego szkła.

„Ciekawe, kto jest po drugiej stronie" – hipnotyczny urok przedmiotu nie opuszczał jej. Nawet kiedy postać w lustrze złapała ją za dłoń i zaczęła wciągać do środka, w ciemność. Jednak gęsta, cienista masa jej nie przerażała, czuła, że kiedyś tu była i coś nawet zostawiła. Coś głęboko w pamięci.

Ktoś tego szukał w mało przyjemny sposób, grzebiąc w jej umyśle jak w łopatą w kompostowniku.

Krzyknęła, nie mogąc wytrzymać bólu. Jej umysł rozrywano na dwoje.

– Nie sądzisz, że już wystarczająco długo tam siedzi, żeby zrozumieć, iż musi nam zaufać i się ratować? – Usłyszała nagle rozpoznawalny miauk Idź.

– Ja tam bym jeszcze z chęcią popatrzył, jak idiotka się męczy. – Odpowiedział Stój.

– Chyba jednak starczy.

Coś pociągnęło ją w tył, z dala od bolesnego cienia. Wylądowała twardo na chodniku, wszystkie lustra były potłuczone.

– Masz już dosyć? – Zapytał po raz drugi tego dnia Biały. – Sama widzisz, gonią cię, chcą cię dopaść. A ty nieostrożna pchasz im się prosto w łapska. Z drugiej strony, sama ich wpuściłaś.

– Za dużo gadasz, nie uważasz? – Prychnął Czarny, nie pozwalając wyjść Emilii z szoku. – Zróbmy swoje i zostawmy ją, najlepiej od razu zaprowadźmy ją do Starej Wiedźmy.

– Wiesz dobrze, że nie możemy. – Świt przetarł łapą oczy. – Musimy jej pomóc. Pośrednio to nasza wina, że tu weszli. Zaprowadzimy ją i pójdziemy z nią dalej.

– Nie mam ochoty spotkać Wiedźmy – po plecach Zmierzchu przebiegł dreszcz.

– A ja nie mam ochoty nigdzie z wami iść! – Nieoczekiwanie przerwała dyskusję studentka. – Chce do domu, odpocząć i dowiedzieć, co tu się dzieje!

 

Koniec

Komentarze

Wyjątkowo wiele się w tym rozdziale dzieje a akcja brnie do przodu w zastraszającym tempie, ale to będzie pod tym względem rozdział wyjątkowy, ponieważ nie przewiduję tak szybkiej akcji w następnych. Koty są jednak istotnym dodatkiem w przygodzie pani psycholog.
Tak jak i w poprzednim rozdziale: cokolwiek tu jest dziwnego i nie pasującego: takie właśnie być miało. ;)

Nowa Fantastyka