Madzia zauważyła, że na ramieniu wychowawczyni usiadła wróżka. Dziewczynka nie krzyknęła z radości, chociaż duszek miał bardzo ładne skrzydełka. Od jakiegoś czasu opowieści o odwiedzinach skrzatów, aniołków i krasnoludków nie cieszyły już dorosłych, nawet mamy i taty. Wydawali się bardzo zmartwieni, a nawet przestraszeni. Prawie tak, jak dwa lata wcześniej, kiedy pierwszego listopada Madzia bawiła się na cmentarzu z duchem chłopczyka, który mieszkał w grobie. Nie miała wtedy aż siedmiu lat jak teraz i nie potrafiła czytać. Cała rodzina bardzo chciała wiedzieć, po czym poznała, że jej kolega tam leżał, skoro nie było zdjęcia.
Madzia nauczyła się już w pierwszej klasie wielu wspaniałych i mądrych rzeczy. Przyswajała sobie również i trudne sprawy, czyli, że niedobrze mówić o duszkach i wróżkach, a także – co sprawiło jej największą trudność – że nie wolno już wierzyć w to, że święty Mikołaj przynosił prezenty.
Wróżka siedziała przez chwilę, po czym znowu wzbiła się w powietrze. Klasa Madzi weszła na dziedziniec Zamku Królewskiego. Radosne okrzyki dzieci odbijały się od murów, a dziewczynka zauważyła pierwsze zamczaki.
Jeden zeskoczył z parapetu na głowę Andżeliki, tej, która zawsze zachowywała się jak księżniczka. Nie większy od yorka, ceglany i jakby pokryty tynkiem, zawołał:
– No patrz, koleżanka. Jaki zamek! W sam raz dla księżniczki! Chciałabyś w takim mieszkać, co nie?
Andżelika od razu zawołała do pani:
– Mój tata mi kupi taki zamek!
Gdyby Madzia coś takiego powiedziała, wszyscy by ją wyśmiali. Życie było jednak niesprawiedliwe. Zamczak wydawał się bardzo z siebie zadowolony i jak Andżelika zaczęła paplać o zamkach, baldachimach i stajniach z kucykami, dosłownie pęczniał z dumy. Rósł z każdą minutą. Kiedy dzieci zeszły do szatni, mógłby pogonić niejednego bigla. Uczepiony samozwańczej księżniczki zamczak wskazywał jej wspaniałe marmury i filary. Madzia przypomniała sobie, że duszki kiedyś mówiły jej o różnych rodzajach tych stworków. Nie wyglądał jednak ani na komińczaka, ani na lustrzaka, ani obrazaka. Żyrandolak wgapiał się w nich z góry, wrzeszcząc do dzieci, żeby zwróciły uwagę na wenecki kryształ, więc chyba to też nie on. Siedmiolatka pierwszego towarzysza podróży nazwała zatem Dziedzińczakiem.
Przyszła pani przewodniczka. Dzieci były naprawdę grzeczne i spokojnie poszły na lekcję muzealną. Nie wiedziały na co miały patrzeć, tyle dziwów wokół! Na każdym właściwie zabytku siedział jakiś zamczak i zachwalał:
– Flamandzki arras! Ręcznie tkany!
– Patrzcie, jaka szafa! Dębowa!
– Zastawa saska! Fajans z osiemnastego wieku!
– Obraz Canaletta! Psst, warszawiak, warszawianka! Kochacie wasze miasto, co? No, to spójrzcie! Jakie pałace!
Obrazaki wyglądały na pomalowane. Komińczaki miały kubraczki z antycznymi motywami, wazoniaki mnóstwo kwiatów we włosach. Uśmiechały się promiennie, ale spojrzenia miały przede wszystkim… głodne. Świdrowały ślepiami przechodzące dzieci, zgrzytały długimi zębami, zaciskały zakończone szponami palce. Niektóre udzielały rad pani przewodniczce.
– Kobieto, to są siedmiolatki! – wrzeszczał obrazak w sali z pocztem królów i książąt. – Chcesz je zabić tym przynudzaniem?
– Daj im kredki, głupia babo!
– Zaśpiewajcie, zatańczcie! Sala balowa, do jasnej cholery.
Zamczakowe kobiety, firaniaczki, spoglądały na przewodniczkę z odrazą.
– Zakatuje te bachory, kochana! Mój syn, który jest pistoleciakiem w Muzeum Powstania, opowiadał mi…
– Byle kogo teraz do tej roboty biorą. Słoiki po licencjacie, jedna z drugą…
– Dwa tygodnie kursu i już, dawaj, wyrabiaj godziny…
– Na śmieciówce tobie też by się nie chciało…
– O dzieciaki nie dbają, tylko zaraz jakiegoś chłopa próbują wyłapać…
– Zanudzi bachory i po nas, kurde, znowu.
– Niewychowane te dzieci teraz. Tylko te telefony, a czy która im zwróci uwagę?
– Idzie! – pisnął jeden fotelak i uciekł. Na twarzach pozostałych zamczaków odmalowały się wrogość i strach. Pokazywały palcami w kierunku drzwi. Madzia spojrzała i tam. Zobaczyła wielki, ciemny kształt, powoli sunący korytarzem. Czy rzeczywiście usłyszała ciężkie, zbliżające się kroki? Czy zadrżały szyby w oknach?
Poczuła się bardzo nieswojo. Zamczaki milkły, po chwili nie widziała żadnego. Usłyszała ciężki oddech. Przestraszona dziewczynka podbiegła i zatrzasnęła drzwi. Dawno nie używane, ciężkie wrota zgrzytnęły ze sprzeciwem, wszyscy podskoczyli. Po chwili podbiegła przewodniczka i jedna z pracowniczek muzeum i zaczęły strasznie krzyczeć. Dziewczynka powiedziała szybko:
– Mama zawsze mówi, żeby zamykać drzwi, bo przeciąg…
Wyćwiczone oczy w spodki, łzy na zawołanie i drgające wargi jak zawsze oswobodziły ją z opresji. Zamczaki wyszły znowu, w kolejnych pokojach coraz głośniej nawołując dzieci, aby zwróciły uwagę na zabytki. Pierwszoklasiści jednak mieli coraz wyraźniej dosyć. Bolały ich nogi, byli głodni, co chwilę jakieś dziecko chciało siku, a w ogóle to pograliby na telefonach, które w końcu pani wychowawczyni zaczęła zabierać.
– Zróbcie im coś ruchowego! – błagały zamczaki. – Film jakiś puśćcie, no! Bądźcie ludźmi, to są dzieci!
W końcu kazano wszystkim usiąść. Dzieci były otępiałe i zupełnie niezainteresowane. Nawet Madzia nie zauważyła w pierwszej chwili, jak coś wielkiego wlazło do sali. Musiała zadrzeć wysoko głowę. Ten zamczak był olbrzymi, miał chyba ze dwa metry wzrostu. Idąc kołysał tłustym cielskiem na boki. Dziewczynka wytrzeszczyła na niego oczy. Obrzmiały stwór wykrzywił rozlazłą twarz w uśmiechu godnym Kota z Cheshire.
– Kim jesteś? – wydukała Madzia.
– Jestem Nudziak – odparł olbrzym i wygodnie rozsiadł się na podłodze.
Po chwili wszystkie dzieci przysnęły.