- Opowiadanie: jganko - Podług woli

Podług woli

Początkowo miało to być opowiadanie inspirowane przede wszystkim twórczością Tadeusza Micińskiego, lecz uparcie skręcało mi coraz mocniej w kierunku Aleistera Crowleya i jego Thelemy, wikłając się przy tym w okultystyczne obrzędy i mistyczne rejony. Chyba wyszło mu to na dobre.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Podług woli

Nie potrafię już dokładnie wskazać, w którym momencie przekroczyłem punkt, z którego nie da się wrócić, za sprawą moich niewinnych igraszek z ogniem. A pomyśleć, że mogłem zostać księdzem, tak jak zawsze przewidywała moja babka. Pójść do wojska i posłusznie wykonywać rozkazy, bez żadnego bagażu odpowiedzialności. Ale nie, mnie się zamarzyła wszechświatowa góra wiedzy i poszukiwanie prawdy. Studia, filmy, badania: od “Fausta” Murnaua aż po “Prometeusza” Ridleya Scotta… No, i mam za swoje.

Nie przypominam sobie, żeby Koletta wpadła mi wcześniej w oko. Samo jej nietypowe imię raczej zwróciłoby moją uwagę. Z perspektywy czasu nie zdziwiłbym się zresztą, gdyby po prostu nie przychodziła przez te dwa lata na większość zajęć i pojawiała się dopiero na egzaminach. Tak, jak tamtego dnia, kiedy po raz pierwszy zwróciłem na nią uwagę.

Czekałem pod salą na egzamin ustny z historii filmu. Profesor zapraszał po dwie osoby do odpytania, dzięki czemu kolejka zmniejszała się całkiem sprawnie. Ja, z racji pierwszej litery mojego nazwiska, zostałem ostatni i bez pary. Pamiętam, że otworzył przede mną drzwi na oścież i spytał, układając przy tym usta w podkówkę, jakby nieco zawiedziony:

– Pan tak sam?

– Ja… – zacząłem ochryple, ale coś rozczochranego przebiegło obok mnie, wbiegło do sali i natychmiast cofnęło się do drzwi. Dziewczyna pstryknęła palcami i wystrzeliła niczym piorun burz:

– Jeszczjaprzpraszmnaegzmn.

Fioletowe włosy ani drgnęły mimo intensywnych ruchów głową.

– Zdążyła pani w ostatniej chwili…

I tak zostaliśmy z Kolettą parą do egzaminu z Historii filmu.

Dostała rzeczywiście niewdzięczne, techniczne pytania o braci Lumière i kinematograf. Improwizowała i nie zrobiła na profesorze zbyt dobrego wrażenia, szczególnie w zestawieniu z moimi elaboratami o Kubricku i Lynchu (poszczęściło mi się). Na szczęście profesor nikogo tego dnia nie uwalił i najwyraźniej nie zamierzał tego już zmieniać. Dostałem piątkę, a Koletta naciągniętą czwórkę.

– Pff – prychnęła, sprawdziwszy jeszcze raz zawartość indeksu po wyjściu z sali. Przez chwilę miałem wrażenie, że wyrzuci go do kosza na śmieci. – Koletta jestem.

Podała mi zimną dłoń, zaskakująco dużą u dziewczyny, z paznokciami pomalowanymi na ciemnofioletowo.

– Idziesz do lasu?

Budynek naszej uczelni mieścił się pośrodku Lasu Bielańskiego, jakiś kilometr od cywilizacji. Nie lubię samotnych spacerów – a wracając z Kolettą, miałem nie tylko towarzystwo, lecz także towarzystwo chętne i zdolne do rozmowy o filmach. Okazało się, że dla niej również moje pytania byłyby wymarzone. Przyznała mi, że uwielbia zarówno Lyncha, jak i Kubricka, więc mieliśmy o czym rozmawiać przez te kilkanaście minut.

Potem ona poszła do metra, a ja zaczekałem na tramwaj. Zaczęły się wakacje i o wszystkim zapomniałem. Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że były to ostatnie tak spokojne chwile mojego życia.

 

Po raz drugi spotkałem Kolettę na stołówce. Był środek października, a leśny korytarz prowadzący na nasz uniwersytet rozpalał wyobraźnię żółtymi i pomarańczowymi nadziejami, które już wkrótce miały bezpowrotnie przeminąć. Pamiętam doskonale, że kłóciliśmy się wtedy z moim przyjacielem Witoldem o to, kto tak naprawdę ma dziś władzę na świecie.

Ja naiwnie wymieniałem wtedy mafiozów jako współczesnych królów, którzy sterują marionetkowymi rządami. On przekonywał mnie, że największą władzę nad umysłami ludzi wciąż mają artyści.

– Kiedyś to byli pisarze. Podstawowym narzędziem manipulacji rzeczywistością jest manipulacja słowami, zatem jeśli możesz kontrolować znaczenie słów, możesz kontrolować także ludzi, którzy musieli słów używać. Ale dziś już rzadko kiedy ktoś używa słów, zamiast tego mamy obrazy, więc kontrolując obrazy: tworząc filmy…

– Można? – przerwała mu Koletta, która pojawiła się znikąd obok nas z talerzem pełnym pierogów leśnych i kubkiem zupy pomidorowej.

Witold musiał ją poznać wcześniej. Od razu wdali się w rozmowę na temat wspólnych zajęć, w których nie uczestniczyłem, zamiast kontynuować naszą wymianę zdań. Dopiero gdy wyczerpali temat, Koletta pstryknęła palcami i spytała, przerywając mi przeżuwanie kotleta:

– A kolega, widziałam na Facebooku, że na Wampiriady chodzi.

Przełknąłem w pośpiechu, by szybko odpowiedzieć:

– Przyznaję się do winy.

– To powinniśmy się dogadać muzycznie.

Koletta nie miała typowo gotyckiego image’u. Fioletowe włosy i podkreślone czarnymi barwami oczy wpisywały się w tę stylistykę, ale ona tylko wykorzystywała te elementy do budowy własnego stylu. Podobnie zdawały się prezentować jej upodobania muzyczne. Zapytała mnie:

– Fields of the Nephilim? Dead Can Dance? Czy może bardziej niemiecka scena?

Od razu wyczułem minę, na którą chciała mnie zepchnąć.

– Na niemieckim techno dla gotów idę do baru.

Koletta pokiwała głową z aprobatą, nie odrywając ode mnie spojrzenia fosforycznych oczu.

– Słuchajcie… – wtrącił się wreszcie Witold. – Będzie koncert w przyszłym tygodniu. Kat ma grać w Tyglu. Oczywiście z Romanem. Idziesz, Albert?

 

Koncert Kata był naszym pierwszym wyjściem we trójkę. Od tamtej pory byliśmy w zasadzie nierozłączni: trzymaliśmy się na zajęciach, spotykaliśmy się na dyskusje przy wódce, razem odsypialiśmy weekendy. Byliśmy trójką najlepszych przyjaciół, ale miałem wrażenie, że Witold jest z Kolettą bliżej niż ja. Parę razy wydawało mi się, że się obejmują, a raz nawet dałbym sobie rękę uciąć, że się całowali, lecz przerwali natychmiast na mój widok.

Koletta wciąż nie chodziła na wiele zajęć, w których brałem udział z Witoldem. Postanowiłem to wykorzystać. Raz po międzykulturowości i tożsamości kulturowej w filmie wziąłem Witka z zaskoczenia:

– A ty i Koletta… To tak poważniej?

Liczyłem, że zdradzi mi coś pierwszą reakcją, ale był chyba przygotowany na takie pytanie. Podrapał się tylko koło brodawki pod prawym okiem i zaintonował, jakby rozpoczynał piosenkę:

– Miłość jest prawem, miłość podług woli.

Wtedy jeszcze nie rozumiałem tych słów. Witold to najwyraźniej zauważył, bo zaraz wspomógł mnie kolejnymi pytaniami.

– A co, spodobała ci się? Pragniesz jej?

Odwróciłem wzrok i poruszyłem ustami przynajmniej kilkukrotnie, zanim udało mi się sformułować satysfakcjonującą odpowiedź. Czułem, że się czerwienię, co Witold zapewne ostatecznie wziął za odpowiedź twierdzącą.

– Zatem czyń wedle swej woli i niczym więcej się nie przejmuj.

Długo zastanawiałem się nad tymi słowami, ale wcale nie pchnęły mnie od razu w ramiona Koletty. Wciąż spotykaliśmy się na równych prawach we trójkę i cieszyliśmy swoim towarzystwem.

Jesień przestała nas rozpieszczać nadzieją. Po ukazaniu nam kolorowej cudowności przemijania, z dnia na dzień przedstawiła nam śmierć we własnej osobie. Szkielety drzew wprawiały mnie w grobowy nastrój każdego poranka, gdy musiałem pokonywać drogę na uczelnię. Zamilkły nagle śpiewy ptaków, ziemia zwilgotniała pod moimi drżącymi krokami. Otchłań zimy rozwierała się szerzej z każdym dniem. Cieszyłem się, że będę mógł spędzić przerwę świąteczną zaszyty w łóżku, nadrabiając zaległości filmowe i popijając grzańcem. Stałem się wtedy prawdziwym grobowcem ciszy – ciszy przed burzą.

 

Nowy rok powitał Warszawę śniegiem. To, co zwykłem nazywać leśnym korytarzem, zamieniło się w tunel, ryty każdego ranka w białym puchu. Szarość ustąpiła mroźnemu błękitowi i cała natura zdawała się popaść w hibernację.

Podobny stan spotkał naszą trójkę. Z Witkiem miałem trudny kontakt: większość moich prób zagajenia zbywał niesympatycznymi pomrukami. Koletta przez cały styczeń nie pojawiła się ani razu na zajęciach. Gdy zagadałem do niej na Facebooku, wyjaśniła, że ma problemy ze zdrowiem i zapewniła, że wróci, ale dopiero na sesję egzaminacyjną. Później już nawet nie wyświetlała moich wiadomości i nie odbierała telefonów.

Zobaczyłem ją dopiero na początku lutego. Siedziała na przystanku tramwajowym, gdy wracałem z egzaminu. W pierwszej chwili ledwo ją poznałem – zmieniła kolor włosów na ciemnorudy.

– Kola… Wszystko w porządku? – spytałem z troską, bo miałem wrażenie, że płakała.

Uniosła głowę i spojrzała na mnie wzrokiem, który nie miał tym razem cienia fosforyczności. Jej oczy przypominały bardziej dwie tafle lodu, pod którymi jakieś żyjątko resztkami sił próbuje przebić się na powierzchnię.

– Jak się czujesz? Tęskniłem, nie widziałem cię od…

Lód błyskawicznie roztopił się pod żarem ognia. Żyjątko prawdopodobnie zginęło w płomieniach, nie zdążywszy uciec na wolność.

– Wypierdalaj ze swoją litością! Przeklęci ci, którzy się litują!

– Kola… – wymamrotałem i aż odskoczyłem.

W odpowiedzi mi tylko warknęła i pobiegła w stronę lasu jak rozdrażnione zwierzę, któremu szkoda było czasu nawet na zabicie swojej żałosnej ofiary.

 

Następnego dnia spotkaliśmy się przed egzaminem z języka filmu. Spodziewałem się przeprosin, ale usiadła bez słowa pod ścianą, zaledwie centymetr obok mnie. Zerknąłem na nią znad książki, z której bezmyślnie powtarzałem informacje do egzaminu. Nasze nogi się stykały. Myślałem, że wygrzebie z plecaka taką samą książkę o filmie, ale nie. Wyciągnęła stary, czarny tom w skórzanej oprawie, na której widniały złocone hieroglify, pod nimi zaś tajemniczy napis “LIBER AL VEL LEGIS”. Zamiast otwierać księgę, pstryknęła palcami i podsunęła mi ją pod nos.

– Czytałeś?

Pokręciłem głową.

– Powinieneś.

To była cała nasza rozmowa tamtego dnia. Byłem pewien, że Koletta również przyszła na egzamin, ale wstała i odeszła zaraz po wręczeniu mi książki. Potem znów nie widziałem jej przez kilka tygodni.

W tym czasie zapoznałem się z tajemniczym tomem “LIBER AL VEL LEGIS”. Okazało się, że nie jest to żadne streszczenie egipskiej mitologii, jak pierwotnie podejrzewałem po hieroglifach, lecz “Księga prawa” Aleistera Crowleya. Wyklęta pozycja, o której niejednokrotnie słyszałem, stanowiła bowiem źródło inspiracji dla wielu moich ulubionych zespołów.

Nie brakowało w niej egipskich bóstw – jak Horus czy Nuit – przede wszystkim przedstawiała jednak fundamenty filozofii telemistycznej. Dowiedziałam się z niej między innymi, że moja świadomość – która winna być jedynym panem mojej egzystencji – narodziła się poprzez zetknięcie nieskończenie małego atomu z nieskończenie wielkim kontinuum czasoprzestrzennym, które przenikało wszelki byt.

Poznałem też, skąd pochodziły słowa Witolda o “miłości podług woli”.

Wiele z przedstawionych w niej tez mieściło się w ramach mojego prywatnego światopoglądu. Całość traktowałem jednak jako ciekawostkę, pretensjonalny i wyolbrzymiony bełkot. Przede wszystkim nie mogłem pogodzić się w niej z brakiem miłosierdzia, z jej egocentryzmem i pogardą wobec bliźniego. Wszystkie te myśli były dla mnie stanowczo zbyt samolubne.

Jeśli wracałem do tej specyficznej lektury, to raczej tylko z tęsknoty za Kolettą. Widziałem w słowach Crowleya wiele myśli, które musiały wpłynąć na jej życie, a także Witolda. Próbowałem rozwiązać tę zagadkę, tym bardziej że po zakończeniu sesji Koletta została oficjalnie skreślona z listy studentów. Nie odpowiadając na żadne moje próby kontaktu, utwierdzała mnie tylko w przekonaniu, że już nigdy jej nie zobaczę.

Och, jakże się wtedy myliłem.

 

Dostałem od niej krótkiego SMS-a 20 marca. Pamiętam tę datę dokładnie, bo była to równonoc wiosenna. “Spotkajmy się wieczorem w mroku gwiazd” – tylko tyle i aż tyle.

“Mrokiem gwiazd” nazywaliśmy niejednokrotnie otaczający naszą uczelnię Las Bielański. Taki poetycki, nie mówiący nic konkretnego epitet, który zapożyczyliśmy od Tadeusza Micińskiego, wydawał nam się idealny w roli kryptonimu, oznaczającego spożywanie alkoholu i palenie marihuany pod gołym niebem.

Choć była już końcówka marca, zima wciąż mocno ściskała Warszawę w swoich kościstych palcach. Droga przez las nadal była zasypana śniegiem, a mróz boleśnie łaskotał mnie nawet przez wełnianą czapkę i rękawiczki. Wszystko to nie było jednak w stanie zniechęcić mnie do spotkania z Kolettą.

Mieliśmy nasze ulubione miejsce na drewnianych ławkach ukrytych w środku lasu. Wiele razy rozpalaliśmy przy nich ognisko i prowadziliśmy zażarte dyskusje wspomagane zakazanymi substancjami. Domyślałem się, że to właśnie tam będzie czekać na mnie Koletta. Na jej widok zdumiałem się jednak ponad wszelkie pojęcie.

W aurze zachodzącego słońca, które przebijało się pośród ogołoconych drzew, dostrzegłem jej nagą sylwetkę. Kroczyła powoli, boso po śniegu w moją stronę. Biła od niej jakaś tajemnicza energia. Mimo zimnego wiatru, jej nagie ciało nawet nie drgnęło.

Dopiero z bliska dostrzegłem, że ma na rękach wymalowany czerwony i żółty okrąg. Między piersiami, nieco nad mostkiem, namalowała sobie niebieski symbol, który przypominał cyfrę cztery, tyle tylko, że jej lewa górna kreska zaokrąglała się i skręcała w lewo.

Widziała, że pożeram ją wzrokiem, ale nie powiedziała ani słowa. Zamiast tego pstryknęła palcami i sięgnęła po telefon, który leżał na jednej z ławek. W lesie rozległ się majestatyczny “Cwał walkirii” z “Pierścienia Nibelunga” Wagnera.

Podeszła blisko mnie i objęła mocnym uchwytem ramienia. Jej ciało było ciepłe, wręcz rozpalone. Moje, mimo grubej zimowej kurtki, całe dygotało.

– Jest naszą wolą mieć władzę – słowa, które wypowiedziała mi do ucha, przemknęły przez całe moje ciało niczym płomień boży.

Następnie odsunęła się ode mnie i stanęła wyprostowana. Obserwowałem, jak jej piersi unoszą się regularnie w spokojnym oddechu. Wyciągnęła ręce przed siebie, podniosła wysoko głowę i zamknęła oczy. Nigdy wcześniej nie widziałem na własne oczy nagiej kobiety, a Koletta była idealnie wyrzeźbioną boginią.

– Feth, utok udinbak, lohixoz nomiind – z zamyślenia wyrwała mnie złowroga recytacja. Wydawało mi się, że widziałem już ten fragment w księdze Crowleya. Kolejne zdania wypowiadane z wielką mocą i pewnością przez Kolettę brzmiały dość podobnie. Recytację zakończyły słowa:

– Feth xebemek jechovog bexteh! Feth ongo bejvasfeth ongo levifith!

Następnie Koletta otworzyła oczy, spuściła głowę i spojrzała prosto na mnie. Roześmiała się na tyle głośno, że prawdopodobnie było ją słychać w całym lesie. Wiedziałem, że chce, żebym podszedł bliżej. Byłem zahipnotyzowany bielą jej skóry. Nie miałem najmniejszej ochoty się opierać, gdy wypełniałem jej wolę i klęknąłem przy jej łonie. Otchłań tęcz mnie wzywała. Twarda, zamarznięta ziemia i mrożący chłód topniejącego lodu, który wnikał mi w spodnie, nie miały najmniejszego znaczenia.

– Niewolnicy będą służyć – stęknęła, gdy wsunąłem w nią język. – Miłość jest prawem. Miłość podług woli.

 

Byłem wtedy pewien, że nie zobaczę już więcej Koletty. Tak samo, jak po pierwszym spotkaniu, przestała się odzywać.

Odnowiłem za to znajomość z Witkiem. W drugim semestrze trzeciego roku studiów wzięliśmy się poważnie za realizację etiud filmowych. Naszym pierwszym dziełem było “Białe Xięstwo”, które zrealizowaliśmy na podstawie mojego scenariusza.

Rozwiesiliśmy na uczelni ogłoszenia o poszukiwaniu modelki, która nie wstydziłaby się wystąpić nago. Gdy znaleźliśmy kandydatkę – nieco wyższą i szczuplejszą od Koletty – zadbałem o jej odpowiednią charakteryzację. Na moją prośbę przefarbowała włosy na fioletowo. Z tym kolorem wciąż ją najmocniej kojarzyłem.

Witold nie mógł wiedzieć, że wszystkie “artystyczne pomysły”, które tak chwalił, były wiernymi kopiami tego, co wydarzyło się podczas mojego ostatniego spotkania z Kolettą. Wymalowaliśmy na ciele naszej modelki te same okultystyczne symbole, zachęcałem ją tylko do nieco żywszej gestykulacji.

Całość nakręciliśmy w iście opętańczym tempie w blasku zachodzącego słońca. Mieliśmy dużo szczęścia, bo okazało się, że był to ostatni dzień śniegu. Mimo pospiesznego tempa, byłem bardzo zadowolony z efektu naszej pracy. Modelka przypłaciła ją niestety ciężkim zapaleniem płuc. Na filmie widać w niektórych kadrach, jak jej ciało drży z zimna. Witek z własnej kieszeni zapłacił jej za występ 500 zł, mimo że umawialiśmy się na time for print.

“Białe Xięstwo” odbiło się szerokim echem na uniwersytecie. Zrealizowałem je pchany przede wszystkim chęcią utrwalenia niespodziewanego zbliżenia z Kolettą z równonocy wiosennej. W miarę postępujących prac odkryłem jednak, że kręcenie filmów sprawia mi ogromną przyjemność. Do końca roku zrealizowaliśmy jeszcze z Witkiem trzy inne, eksperymentalno-artystyczne krótkie metraże.

A później, niespodziewanie, Witek podjął decyzję, że zakończy studia na etapie licencjatu.

Kontynuowałem rozwijanie pasji filmowej bez niego i przekonałem się, że najbardziej interesuje mnie przedstawianie prawdy o otaczającej mnie rzeczywistości. Jeszcze w czasie wakacji zacząłem przygotowania do realizacji pierwszego poważnego filmu dokumentalnego.

Wszystko znowu wyniknęło ze szczęśliwego zbiegu okoliczności. Odezwał się do mnie Jacek, dawny kolega z liceum. Już w tamtych czasach zdarzały mu się dłuższe ciągi alkoholowe – podczas gdy wszyscy po imprezie odsypiali jeden dzień i byli z powrotem do użytku, on potrafił pić codziennie przez tydzień albo dwa. Kiedyś się przez to mocno pokłóciliśmy, po czym zerwałem z nim kontakt. Wyciągnął do mnie rękę po latach, bo był to jeden z elementów jego programu dwunastu kroków. Postanowiłem nakręcić film o jego walce z uzależnieniem.

“Ziarna zmian” miały premierę w największym audytorium uniwersytetu. Przyszli studenci i wykładowcy innych wydziałów, kilka osób zupełnie niezwiązanych z uczelnią, które musiały dowiedzieć się o pokazie z internetu. Po skończonej projekcji podchodzili do mnie moi rówieśnicy i chwalili wyczucie, z jakim oddałem nieobcy im problem. Szczególnie zapadł mi w pamięć znajomy Jacka, który razem z nim brał udział w programie i tylko przytaknął mi ze łzami w oczach.

Moi nauczyciele filmoznawstwa również byli pod wrażeniem i oferowali pomoc przy realizacji kolejnych projektów. Wreszcie nie musiałem robić wszystkiego sam. Dzięki nim poznałem doskonałego operatora, pana Mieczysława, miałem wreszcie profesjonalnego montażystę i dźwiękowca.

Razem rozpoczęliśmy prace nad dokumentem “Xiądz”, w którym chciałem przyjrzeć się kulisom skandalu kościelnego w małej miejscowości pod Warszawą. Zależało mi, żeby rzetelnie przepytać mieszkańców, ale też zbadać sytuację od drugiej strony, której goniące za sensacją media nie chciały wcale słuchać. Wiedziałem, że będzie to niełatwy temat, ale nie zdawałem sobie sprawy, że zaprowadzi mnie w tak przerażającą otchłań…

 

W trakcie jednego z naszych wyjazdów pod Warszawę pan Mieczysław zapytał mnie, czy znam Witolda Dunina.

– Tak mi się wydawało, że mogliście studiować razem. Witold jest teraz dyrektorem Teatru na Ochocie, Micińskiego wystawia…

W pierwszej chwili byłem w szoku, że mój kolega w tak młodym wieku objął tak odpowiedzialne stanowisko. Z drugiej strony było to zupełnie w jego stylu. Nie dziwiło mnie, że potrafił się przebić i nawiązać kontakty, a i jego nagła rezygnacja ze studiów nabrała nagle sensu. Czemu mi jednak niczego nie powiedział?

Na mieście mignęły mi już wcześniej plakaty reklamujące “Kniazia Patiomkina”, ale nie wiedziałem, że stoi za nim Witek. Wybór dramatu Micińskiego doskonale do niego pasował, a po zgłębieniu tematu dowiedziałem się, że był to zaledwie początek całego cyklu przedstawień poświęconego łódzkiemu twórcy. Skontaktowanie się z władzami teatru okazało się znacznie prostsze niż moje próby prywatnego kontaktu z Witoldem. Już po kilku dniach dostałem od niego ciepły list oraz zaproszenie na premierę “Bazylissy Teofanu”.

 

Zawsze wydawało mi się zabawne – w ten jedyny, charakterystyczny dla dziejów świata sposób – że Miciński tak trafnie przewidział Rewolucję Październikową, a jednocześnie sam stał się jej śmiertelną ofiarą. Odrodzenie Europy nie okazało się tak zbawienne, jak mogło mu się wydawać, ale mimo wszystko – podobnie jak on – zawsze byłem zwolennikiem panslawizmu i podzielałem pogląd, że Polska powinna jednać się z innymi Słowianami, zamiast na siłę przeć na Zachód.

Ale opowieść o Bizancjum, nierozerwalnie połączonym z pogańskimi dotąd plemionami Polan wraz z chrztem w 966 roku, nigdy mi się szczególnie nie spodobała. Również przedstawienie w teatrze Witolda nie zrobiło na mnie wrażenia, a większą jego część spędziłem na wyczekiwaniu końca. Wymyśliłem sobie bowiem, że później z pewnością uda mi się spotkać z samym Witkiem. I faktycznie, dobrze myślałem, choć po raz kolejny nawet nie przeszło mi przez myśl, w jakich okolicznościach do tego dojdzie…

Witold dołączył do obsady przedstawienia podczas pożegnalnych owacji. Miał teraz dłuższe, bardziej popielate włosy, które gładko zaczesywał do tyłu. Ukłonił się razem z aktorami, a jego twarz przyozdobił szeroki uśmiech. Gdybym spełnił marzenie swego życia, pewnie wyglądałbym podobnie. Po przedstawieniu część widowni podchodziła jeszcze do aktorów, zagadywała też samego Witka. A ja cierpliwie siedziałem na swoim niepozornym miejscu w drugiej części sali. Tak samo cierpliwie czekała kobieta w pierwszym rzędzie.

Gdy aktorzy i resztka publiczności opuścili już salę, wstała i podeszła do Witolda. Jej figura się nieco zaokrągliła, znowu zmieniła kolor włosów (tym razem na przykuwającą uwagę, fosforyczną, marchewkową barwę), ale nie miałem wątpliwości.

To była Koletta.

Witold dostrzegł mnie z oddali pierwszy, ona była odwrócona do mnie tyłem. Ale gdy uniósł wysoko brwi, odwróciła się. Blisko dwa lata, przez które się nie widzieliśmy, odcisnęły na niej piekielne piętno. Miała podkrążone oczy, jej twarz była jakby napuchnięta, ciało straciło na swej eterycznej sprężystości. Wciąż jednak była kobietą z moich snów.

– Czyż to nie prawdziwe spotkanie po latach? – Witek roześmiał się. Z bliska wyglądało, jakby też postarzał się przez te kilka miesięcy w znacznie przyspieszonym tempie. – No jak tam, podobała ci się taka interpretacja “Bazylissy Teofanu”?

– Szczerze powiedziawszy, nie bardzo.

– Tak mi się wydawało, że to mogą nie być twoje obszary.

Koletta bez słowa świdrowała mnie wzrokiem. Gdy nasze spojrzenia się spotkały, dostrzegłem, że jej oczy znacznie pociemniały. Były jak dwie otchłanie nicości, przypatrujące mi się z nienawiścią.

– Ale skoro jesteśmy już tutaj w komplecie, co powiesz na odrobinę improwizacji?

Witold złapał puste krzesło i zaciągnął je na scenę. Usiadł, spojrzał na Kolettę i tupnął dwa razy lewą nogą. Wreszcie uwolniła mnie od swojego przeszywającego spojrzenia i weszła na scenę z głową przechyloną ku prawemu ramieniu. Teraz oboje patrzyli na mnie, oczekując najwyraźniej, że do nich dołączę.

Odwróciłem się, by upewnić się, że sala jest pusta. Ostatni z widzów musiał zamknąć za sobą drzwi. Zostaliśmy tylko we troje.

Koletta pstryknęła palcami na moment przed tym, jak zwróciłem się z powrotem w jej stronę. Niepewnym krokiem wszedłem na scenę i stanąłem obok niej.

– Każdy mężczyzna! – krzyknął Witold, spoglądając na nas ze złowrogim uśmiechem znad oparcia krzesła. – I każda kobieta… to gwiazda.

Następnie tupnął kilka razy lewą i kilka razy prawą nogą.

Dopiero po chwili te tupnięcia przestały mi się odbijać w głowie echem i dostrzegłem, że między mną a Kolettą leży na scenie gruby sznur. Musiał zostać po przedstawieniu, choć nie przypominam sobie, aby którakolwiek scena wykorzystywała taki rekwizyt. Był zwinięty w spiralę, w której było coś fascynującego. Im dłużej się w nią wpatrywałem, miałem wrażenie, że wszystko w moich oczach zaczyna coraz szybciej wirować. Musiałem zamknąć oczy i złapać się za głowę. Gdy otworzyłem je z powrotem, rzuciłem się na sznur niczym na węża gotowego do ataku. Ale on wcale nie chciał zrobić mi żadnej krzywdy. Jego celem było najwyraźniej tylko znaleźć się w moich rękach.

Odwróciłem się do Koletty. Obserwowała każdy mój ruch tymi ciemnymi, niepokojącymi oczami. Nie spuszczając wzroku, wysunęła obie stopy ze szpilek i stanęła bliżej mnie. Sprawnym ruchem obu rąk zrzuciła z siebie bordową bluzkę. Moje serce zaczęło bić szybciej, a na widok jej piersi z trudem łapałem każdy kolejny oddech. Wiedziałem, że doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co mi robi tym pokazem, ale nie okazywała przy nim najmniejszych emocji.

Gdy krew w moim ciele nieco się uspokoiła, Koletta stała obok mnie zupełnie naga, dokładnie tak, jak zapamiętałem ją poprzednim razem. Jej ciało było w kilku miejscach posiniaczone, na plecach miała szramy, które momentalnie skojarzyłem z okładaniem biczem. Ta myśl automatycznie przypomniała mi, że mam w rękach grubą linę. Koletta wyciągnęła ręce i pstryknęła palcami lewej dłoni. Nawet nie zastanowiłem się nad tym, co robię. Chwyciłem ją za nadgarstki i odsunąłem ręce do tyłu. Zacząłem owijać je liną nieco powyżej łokci. Wiedziałem, że wiążę ją trochę za mocno, ale nie protestowała. Sprawdziłem dokładnie, czy nie może się wydostać, po czym opuściłem kilkanaście centymetrów liny i skrępowałem ją jeszcze mocniej w nadgarstkach.

Koletta wciągnęła mocno powietrze i odsunęła się, cały czas patrząc na mnie dwiema taflami otumanionej beznamiętności. Odwróciłem się, by sprawdzić, czy Witold obserwował każdy mój ruch. Nie siedział już na krześle – musiał wyciągnąć zza kulis niewielki, srebrny stolik (podobny do tych, których lekarze używają w trakcie operacji) i pchał go teraz w naszą stronę. Leżały na nim różne rodzaje metalowych klipsów i spinek, a także cała kolekcja ciężkich, czarnych kulek, ułożona od najmniejszych do największych.

– Miłość podług woli – wycedził przez zęby, roztaczając jednocześnie rękę nad stolikiem.

Bez najmniejszego zastanowienia sięgnąłem po dwa klipsy i podszedłem z nimi z powrotem do Koletty. Choć bardzo chciałem jej dotknąć, coś powstrzymywało mnie przed najmniejszym muśnięciem jej ciała. Jej piersi hipnotyzowały mnie, mimo że podobnie jak ona nie reagowały nawet najmniejszym stopniu. Nie wiedziałem, co zrobię z klipsami, gdy po nie sięgałem, ale wpatrując się w bladą czerwień jej sutków, odnalazłem odpowiedź.

Koletta ani drgnęła, nie skrzywiła się z bólu, ani nie jęknęła. Ciche pstryknięcie było jedynym dźwiękiem, jaki usłyszałem. Obserwowałem w niemym zachwycie, jak brodawka powiększała się pod wpływem nacisku. To samo powtórzyłem z drugim klipsem.

– Podług woli – potwierdził życzliwie Witek, kiedy wróciłem do stolika, by wybrać odważniki.

Poświęciłem chwilę, by zważyć w dłoni każdą z czarnych kulek. Wybrałem ostatecznie po dwie średniej ciężkości i dwie z najcięższych. Wróciłem do Koletty, bawiąc się nimi w dłoni.

Mniejsze odważniki zawiesiłem jednocześnie na drobnych łańcuszkach, które zwisały z klipsów. Koletta głośno wciągnęła powietrze, ale chwilę po tym jej ciało się uspokoiło.

Kiedy jednak dołożyłem do obciążenia najbardziej masywne z kulek, reakcja była nieunikniona. Jej piersi zaczęły drżeć, a sutki czerwienieć. Koletta odchyliła głowę do tyłu, eksponując długą szyję. Dopiero teraz zwróciłem uwagę, że wokół niej również ciągnęła się cienka, blada blizna.

Koletta wpadła w trans. Czułem, jakby w całej swojej bezradności i beznamiętności osiągnęła wyższy poziom istnienia. Uciekła w jakiś magiczny stan podświadomości, o którym nie miałem wcześniej pojęcia. To, co przeżywała, nie było zwyczajną ekstazą. Widziałem to po nieludzkich ruchach jej głowy, okropnym wykrzywieniu twarzy, a także absolutnie pustym spojrzeniu, które przeraziło mnie, gdy nasze oczy znowu się spotkały.

Nigdy więcej nie widziałem już Koletty. Nie pamiętam, jak wróciłem tamtej nocy do domu. Teatr na Ochocie został zamknięty w następnym tygodniu.

 

Gdybym miał precyzyjnie wskazać moment, który to wszystko zapoczątkował, musiałbym wybrać dzień, w którym poznałem Kolettę. A może dzień, w którym pierwszy raz zagadał do mnie Witold? Wydaje mi się, że taki los był mi pisany i nie uciekłbym przed rolą katalizatora ich woli.

Od tamtej upadlającej nas wszystkich nocy wiele się zmieniło: nie tylko w moim życiu, lecz także w całej Polsce. Mój film dokumentalny “Xiądz” wstrząsnął krajem. Dyskusje o pedofilii i archaiczności kościoła były w każdej telewizji, pod każdym artykułem w internecie i w każdym polskim domu. Nie powiedziałem w nim jednak wszystkiego. Badając sprawę księdza w zapomnianym przez świat miasteczku natrafiłem na trop, który prowadził znacznie wyżej…

O tym opowiedziałem dopiero w kolejnym filmie, “Mea culpa”. Śledztwo doprowadziło mnie do samego Watykanu, nie był to więc kolejny lokalny przebój kinowy bez szans na wyjście poza granice Polski. Wzbudził zainteresowanie w całej Europie, a współzałożyciel wytwórni Miramax osobiście podpisał ze mną wielomilionowy kontrakt na amerykańską dystrybucję. Przekonałem się jednak na własnej skórze, że pieniądze…

Konsekwencje moich filmów były znacznie poważniejsze, niż można było przewidywać. To nie były już tylko obrazoburcze memy, mające zwrócić uwagę na problem swoją prymitywną wulgarnością. Miałem dowody, które przekonywały największych zwolenników kościoła. Ci starsi, najmocniejsi w wierze, z łatwością zostali zakrzyczani i stratowani przez młodszych.

Na całym świecie dochodziły do władzy ruchy antyklerykalne. W Polsce miażdżącą większością głosów wybrana została partia PPW, która obiecała “zdesakralizować cały kraj”. Likwidowała kościoły i resztki infrastruktury kleru. Od tej pory jedynym prawem miała być miłość – miłość podług woli. Witold był jednym z najaktywniejszych działaczy PPW. Mówi się, że zostanie kolejnym prezydentem.

I może oni mają rację, tak jak rację mógł mieć w swojej filozofii Crowley. Ale tak jak w jego myśli, nie czuję w tym już ani krzty miłosierdzia. Wydawało mi się, że realizuję własną wolę, poszukując za wszelką cenę prawdy. Starałem się ją wydobyć dla dobra innych ludzi. Dziś nie jestem pewien nawet tego, czyja tak naprawdę to była wola. Wiem tylko, że moja jest ta gałąź.

Liczę, że się nie połamie, gdy zaraz zawieszę na niej swoją pętlę.

 

2945523

Koniec

Komentarze

precyzyjnie wskazać

Zbyt wydumane słowo (koliduje mi ze znaczeniem technicznym, przepraszam).

 przekroczyły punkt, z którego nie da się już wrócić

Igraszki przekroczyły?

 No i mam za swoje.

No, i.

 Posiadając wiedzę, jaką mam dziś

Telewizyjny język, za który powinno się klęczeć na grochu: Z perspektywy czasu przypuszczam…

 Tak jak zrobiła to wtedy, gdy pierwszy raz świadomie ją spotkałem.

Tak, jak tamtego dnia, kiedy po raz pierwszy zwróciłem na nią uwagę.

 egzamin ustny z Historii filmu

Nazwy przedmiotów akademickich małą literą.

 Profesor bardzo sprawnie zapraszał po dwie osoby do odpytania. Ja, z racji mojego nazwiska, zostałem ostatni i bez pary. Pamiętam, że otworzył przede mną drzwi na oścież i spytał, układając przy tym brodę w podkówkę, jakby nieco zawiedziony

Większość znanych mi profesorów tak postępuje – po co zaznaczasz, że sprawnie? Jeśli chcesz pokazać profesora, zrób to. Nie z racji nazwiska, tylko mając nazwisko z końca alfabetu, a w podkówkę można zrobić nie brodę, ale usta (i śmiesznie to wygląda u starego profesora).

coś poczochranego

Rozczochranego.

 wystrzeliła niczym piorun burz

Co to jest "piorun burz"? Nie widzę, jak ona to zrobiła.

 Podała mi zimną dłoń, zaskakującą dużą jak na dziewczynę, z pomalowanymi na ciemny odcień fioletu paznokciami.

Podała mi zimną dłoń, zaskakująco dużą u dziewczyny, z paznokciami pomalowanymi na ciemnofioletowo.

 Nasza uczelnia mieściła się pośrodku Lasu Bielańskiego – aby wydostać się z powrotem do cywilizacji, należało wpierw odbyć kilometrowy spacer. Pokonywanie tej trasy w pojedynkę potrafiło być męczące, dlatego zawsze lepiej było wracać w towarzystwie. A spacerując z Kolettą, miałem dodatkową okazję porozmawiać z nią o filmach.

Kilometrowy spacer – męczący? W lesie? Brak kondycji :) Wytnij zbędne słowa: Budynek naszej uczelni mieścił się pośrodku Lasku Bielańskiego, jakiś kilometr od cywilizacji. Nie lubię samotnych spacerów – a wracając z Kolettą miałem nie tylko towarzystwo, ale towarzystwo chętne i zdolne do rozmowy o filmach.

 Kolejny raz spotkałem Kolettę na stołówce.

Po raz drugi spotkałem Kolettę w stołówce.

 leśny korytarz prowadzący na nasz uniwersytet rozpalał wyobraźnię żółtymi i pomarańczowymi nadziejami

Typowy przykład "purpurowych łat" Horacego – ni przypiął, ni przyłatał, a rzuca się w oczy.

 zadała pytanie, które przerwało mi przeżuwanie kotleta

Powtarzający się dźwięk wybija z rytmu (anie-anie).

 A kolega widziałam na Facebooku, że na Wampiriady chodzi.

A kolega, widziałam na Facebooku, że na Wampiriady chodzi.

 ona zaledwie wykorzystywała te elementy

Tylko. "Zaledwie" i "tylko" to nie to samo.

 nie odrywając ode mnie wzroku fosforycznych oczu

Nie odrywając ode mnie spojrzenia fosforycznych oczu. Czy ona jest kotem, że jej oczy świecą?

 Wiedział, że nie miałem jeszcze żadnej kobiety i że wpędza mnie w niezręczną sytuację.

Strasznie łopatologiczne. Może to pokaż?

 Jesień przestała nas rozpieszczać nadzieją.

Cały akapit bardzo purpurowy. Czemu ma służyć?

 cała natura zdawała się popaść w niezdrową hibernację

Co jest niezdrowego w hibernacji?

Z Witkiem miałem ciężki kontakt

Kolokwialne.

 zapewniła, że wróci dopiero na sesję egzaminacyjną

Zapewniła, że wróci na sesję, albo że wróci, ale dopiero na sesję.

 zmieniła kolor włosów na ciemny rudy.

Na ciemnorudy.

spojrzała na mnie wzrokiem, który nie miał cienia fosforyczności

Cokolwiek to ma znaczyć.

 Lód błyskawicznie roztopił się pod żarem ognia.

 

Pierwszą część tej metafory zrozumiałam tak, że coś w dziewczynie umiera, skute lodem – nie możesz tego lodu topić, bo wtedy by się uwolniło, rozumiesz?

 Jej reakcja była na tyle niespodziewana, że aż odskoczyłem.

Wiemy, dlaczego się odskakuje. Wystarczy: Aż odskoczyłem.

 Moja najlepsza przyjaciółka

Od kiedy? Wcale nie pokazałeś, jak się zaprzyjaźnili, powiedziałeś nam o tym, ale na pierwszym planie jest raczej wrogość.

 złowrogi napis “LIBER AL VEL LEGIS”

Co jest złowrogiego w tym napisie? Czcionka? Kolor? Treść? Słabość łaciny Crowleya? (moja nie jest lepsza, ale głowę dam, że powinno być "Liber Legerum" lub coś w ten deseń). I co to ma do egipskiej mitologii?

 Wyklęta pozycja, która niejednokrotnie obiła mi się wcześniej o uszy

O której słyszałem. Gdyby się obiła o uszy, to by bolało.

 narodziła się poprzez zetknięcie nieskończenie małego atomu z nieskończenie wielkim kontinuum czasoprzestrzennym, które przenikało wszelki byt.

Z ciekawości – tam naprawdę jest taki bełkot?

 Wiele z przedstawionych w niej założeń mieściło się w kręgach mojego prywatnego światopoglądu. Całość traktowałem jednak jako ciekawostkę, przesadzoną i wyolbrzymioną metaforę.

Mieściło się w ramach (idiom!). Założenie to coś, co w rozumowaniu przyjmujemy z góry – nie masz aby na myśli wniosku (do którego się dochodzi)? Metafora musi być czegoś – czego metaforą jest satanizm?

 Widziałem w słowach Crowleya wiele wątków

Niespójność metafory – wątki nie wpływają.

 “Mrokiem gwiazd” określaliśmy niejednokrotnie otaczający naszą uczelnię Las Bielański.

Nazywaliśmy. "Określać" to raczej "definiować".

 Takie poetyckie wyolbrzymienie, zapożyczone od Tadeusza Micińskiego, wydawało nam się idealne na spożywanie alkoholu i palenie marihuany pod gołym niebem.

Nie po polsku. Co to znaczy?

 mróz boleśnie łaskotał

Czy łaskotanie może być bolesne? Zwykle ma raczej miłe konotacje.

Jej widok zdumiał mnie jednak ponad wszelkie pojęcie.

Spodziewał się ją zobaczyć – może raczej zdumiał się na jej widok?

 Przy całej niesamowitości tego zdarzenia, wciąż najbardziej uderzało mnie jej piękno.

Nie mów nam, co mamy myśleć – opisz to.

 Roześmiała się na cały las.

Skąd on to wie?

 Wiedziałem, że chciała, żebym podszedł bliżej.

Wiedziałem, że chce (w polszczyźnie nie ma następstwa czasów).

 Otchłań tęcz mnie wzywała.

Rozumiem, że opisujesz doświadczenie psychodeliczne, ale może spróbuj chodzić, zanim zaczniesz tańczyć?

 Po tej nierealnej sytuacji byłem pewien, że nie zobaczę więcej Koletty. Powtórzył się schemat, z którym miałem do czynienia po naszym poprzednim spotkaniu i nie miałem z nią żadnego kontaktu.

Byłem wtedy pewien, że już więcej nie zobaczę Koletty. Tak samo, jak po pierwszym spotkaniu, przestała się odzywać.

 “artystyczne pomysły” (…) były po prostu wierną relacją

Pomysły nie są relacją – raczej artystyczne szczegóły są skopiowane ze spotkania.

 nakręciliśmy w istnie opętańczym tempie

Iście opętańczym tempie.

 Mieliśmy dużo szczęścia, bo okazało się, że był to ostatni dzień śniegu.

Mieliśmy dużo szczęścia, bo już następnego dnia śnieg stopniał.

 Witek podjął decyzję, że zakończy studia na etapie licencjackim.

Na etapie licencjatu, albo na licencjacie.

 W trakcie jednego z naszych wyjazdów pod Warszawę, pan Mieczysław zapytał

Zbędny przecinek.

 odrodzenie Europy zapoczątkowane przez Rosję

… what?

 z innymi słowianami

Słowianie dużą literą. Podobnie Polanie. Plemiona nie były bluźniercze, lecz pogańskie (bluźnierstwo jest świadome, nie można bluźnić nieznanemu bóstwu).

 Ale opowieść o Bizancjum (…) nie zdobyła nigdy mojej szczególnej sympatii.

Nie wystarczy, że się nie spodobała?

 dostąpić tego spotkania…

To jego kolega, nie Dalaj Lama. Obniż ton.

 a jego twarz przyzdobił szeroki uśmiech

Przyozdobił. Uśmiechał się po prostu.

 Wyglądał na przepełnionego dumą ze spełnionego marzenia swojego życia.

Powtórzony dźwięk, i lepiej by było opisać ten uśmiech.

 fosforyczną barwę marchewkowego

Fosforyczną (a nie "fosforyzującą"?) barwę marchewkową.

 Blisko dwa lata, które się nie widzieliśmy,

Blisko dwa lata, przez które się nie widzieliśmy.

 Koletta bez słowa wpatrywała się we mnie z nieludzką uwagą

Co to znaczy? Świdrowała wzrokiem?

 Usiadłszy oparł się obydwiema rękami o oparcie.

Oparł się o oparcie. Mało odkrywcze. Przecinek po "usiadłszy".

 Kiedy już go spełnił,

Tu się potknęłam. To nie wygląda dobrze. Ożywiasz sznur?

 jakby przejrzawszy mój tok rozumowania

Jakiego rozumowania? Tylko sobie przypomniał. Wiążę.

 Sprawdziłem skrupulatnie

Aliteracja? W polszczyźnie unikaj.

 skrępowałem ją jeszcze mocniej na nadgarstkach.

W nadgarstkach.

patrząc na mnie dwiema taflami otumanionej beznamiętności.

Purpurowe.

stanowiło jedyne potwierdzenie mojego czynu

Nie po polsku.

 jej ciało wróciło do status quo

Nie wróciło. Status quo ante znaczy “stan taki, jak przedtem”.

 rolą katalizatora ich woli

??? Bo sami tych świństw nie robili? To skąd ona ma blizny?

pedofilii i archaiczności kościoła

Im myśl nowsza, tym głupsza.

 obrazoburcze memy, mające przykuć uwagę na problem swoją prymitywną wulgarnością.

Zwrócić uwagę na problem, albo przykuć uwagę do problemu. Skoro alkoholicy chwalili film o nich, to chyba nie był aż tak wulgarny? I przecinek przed "niż".

 Miałem dowody, które przekonywały największych zwolenników kościoła.

Wątpię. Polecam Chestertona na odtrutkę po satanizmie.

 Na całym świecie dochodziły do władzy ruchy antyklerykalne.

Też mi nowina.

 Dziś nie jestem pewien nawet tego, czyja tak naprawdę to była wola.

To dość oczywiste. On może mieć wątpliwości, ale to świadczy tylko o jego stanie psychicznym.

 Wiem tylko, że mój jest ten patyk.

Patyki leżą na ziemi, a do obwieszenia się lepsza żywa gałąź.

 

No, tak. Muszę przyznać, że zapowiadasz tezę ("artyści" mają władzę nad ludźmi) i wywiązujesz się z niej. Filozoficznie jestem od Ciebie bardzo daleko, więc się nie wypowiem, ale jeśli o warsztat chodzi – wiele rzeczy mogłeś bardziej pokazać, także samą tezę, która występuje raptem dwukrotnie, choć mogłaby więcej (wpływy reżyserów na bohatera, np). Końcówka jest logiczna, chociaż pokazujesz tylko początek i koniec wydarzeń, a środka prawie wcale. Nie wystraszyłeś mnie (nie udało się to wielu sprawniejszym pisarzom), a raczej wprawiłeś w nastrój ponury i sarkastyczny, niestety.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

No cóż, przeczytałam dość osobliwą historię trojga ludzi, dawniej przyjaciół, a teraz nie bardzo wiadomo, kim dla siebie będących, a choć nieźle przedstawiłeś ich wzajemne relacje, to niektóre opisane sytuacje wydały mi się na tyle specyficzne, że nie udało mi się pojąć, co miałeś nadzieję opowiedzieć.

 

Ob­ser­wo­wa­łem, jak jej pier­si uno­szą się re­gu­lar­nie w spo­koj­nym od­de­chu. Wy­cią­gnę­ła ręce przed sie­bie, unio­sła wy­so­ko głowę… –> Czy to celowe powtórzenie?

 

Roz­wie­si­li­śmy na uczel­ni ogło­sze­nia w po­szu­ki­wa­niu mo­del­ki… –> Roz­wie­si­li­śmy na uczel­ni ogło­sze­nia o po­szu­ki­wa­niu mo­del­ki

 

Na mie­ście mi­gnę­ły mi już wcze­śniej pla­ka­ty re­kla­mu­ją­ce ”Knia­zia Pa­tiom­ki­na”, ale nie wie­dzia­łem, że stoi za nią Witek. –> Kim jest ta, za którą stał Witek?

 

Gdy nasz spoj­rze­nia się spo­tka­ły… –> Literówka.

 

Wi­told zła­pał za puste krze­sło i za­cią­gnął je na scenę. –> Wi­told zła­pał puste krze­sło i za­cią­gnął je na scenę.

 

Wie­dzia­łem, że wiąże ją tro­chę za mocno… –> Literówka.

 

Ko­let­ta od­gię­ła głowę do tyłu, uka­zu­jąc mi długą, wy­gię­tą szyję. –> Nie brzmi to najlepiej.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Słabo znam twórczość Micińskiego poza faktem, że szedł w stronę okultyzmu, a Crowleya jakimś wielkim fanem nie jestem. O ile sceny mistyczne wyszły całkiem klimatycznie, to łącząca je nić fabularna jest mocno niejasna, a zakończenie obojętne.

Teza o artystach bardzo ciekawa, fajnie pokazujesz ją w tekście, ale koniec końców nie wynika z niej żadne zastanowienie, próba dyskusji, czy cokolwiek innego.

Podsumowując: niektóre elementy niezłe, ale suma summarum bez fajerwerków.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Uff… Chwilę mi to zajęło, ale wprowadziłem wszystkie poprawki tam, gdzie uznałem to za stosowne.

 

Tradycyjnie podziękowania za czas i opinię dla NoWhereMan, a także za poprawki dla regulatorzy. Wasze komentarze ponownie dają mi do myślenia. Najbardziej dziękuję jednak Tarninie. Biorąc pod uwagę, ile czasu zajęło mi poprawianie, wolę nawet nie myśleć, jaki trud włożyłaś w wypunktowanie każdej uwagi. Szczególnie jestem wdzięczny za wszystkie sugestie natury behawiorystycznej – w ostatnim czasie staram się restrykcyjnie trzymać takich zasad (”Podług woli” powstało trochę wcześniej).

 

Co do samej treści, zawsze dziwnie się czuję, kiedy dochodzi do tłumaczenia tego, o czym piszę, więc staram się go unikać, ale biorąc pod uwagę Wasze wątpliwości co do ciągu fabularnego, tym razem zaryzykuję i też Wam poświęcę jeszcze chwilę. Myśląc o Albercie, miałem przed oczami zagubionego studenta, samotnego, być może z zaburzeniami depresyjnymi, które mogłyby mieć wpływ na jego postrzeganie świata. Może cierpi na jakąś nadwrażliwość, która nakazywałaby mu postrzegać świat przez purpurowe okulary? I może właśnie dlatego dał się tak łatwo omotać specyficznej kobiecie. Ale może było też tak, że ta specyficzna kobieta już wcześniej stanowiła zaledwie marionetkę w rękach potężniejszej, demonicznej siły, która wykorzystała ją do pozyskania nowego, użytecznego narzędzia. Gdyby tak miało być, wydaje mi się, że wiele innych – być może znacznie groźniejszych – machinacji tejże siły odbywałoby się poza kadrem i świadomością Alberta. Myślę, że pewien wgląd w naturę rytuałów telemistycznych mógłby tu rozwiać pewne wątpliwości.

 

Ponadto przykro mi, Tarnino, że wprawiłem Cię w ponury nastrój, ale jest całkiem prawdopodobne, że taki był jeden z moich zamiarów (i to nawet ważniejszy niż wystraszenie). Natomiast proszę nie wiązać mnie z filozofią prezentowaną przez któregokolwiek z bohaterów, ja tu ich tylko wymyślam do konkretnych celów ;)

I am surrendering to gravity and the unknown.

taki był jeden z moich zamiarów

O, Ty podły :P A z filozofią powiązałam Cię pod wpływem komentarza odautorskiego – nie wiem, ile tutaj pochodzi od Ciebie, a ile od Crowleya, bo nie czytałam gościa.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Nowa Fantastyka