- Opowiadanie: Ajwenhoł - Andromeda

Andromeda

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Andromeda

 

 

Dawno, dawno temu, gdy liście na drzewach były młodsze i zieleń bardziej soczysta, a góry wciąż jeszcze rosły, w czasach, gdy świat był dużo żywszy i pełniejszy niż dzisiaj, za górami, za lasami żył cny rycerz Alamach ze Złotego Boru. A choć serce jego było czyste jak wykute z kryształu, to z zewnątrz przypominał Alamach własną swą zbroję : leciwy, zmatowiały od starości i zardzewiały rycerz zamieszkiwał w swym rodzinnym zamczysku, które jak stary kruk przycupnęło na wzgórzu ponad Złotym Borem. Mieszkał także w Alamachowym dworzyszczu Skrobal Minstrel, jedyny towarzysz dobrego rycerza, a poza tym od dziurawych piwnic po zatęchły dach rozciągały się królestwa mysz, szczurów i karaluchów, królestwa o własnej historii, która wszakże z naszą opowieścią niewiele ma wspólnego.

 

Pewnego dnia, gdy wieże zamku skrzypiały na wietrze niczym na wpół spróchniałe drzewa, rzekł Alamach do Skrobala Minstrela:

 

-Druhu mój i przyjacielu, nie godzi się, byśmy samodwaj tutaj w dworze siedzieli, podczas gdy świat poza Złotym Borem niechybnie naszej pomocy potrzebuje. Pora nam wyruszyć ku krajom dalekim groźnym przygodom na spotkanie.

 

Na to odrzekł mu Skrobal:

 

-Istniał świat bez twej pomocy wiele dni i wiele nocy. Każdy ci to mądry powie: choćbyś stanął na swej głowie, nie odmienisz świata siłą, by się ludziom dobrze żyło. Radzę ci więc bez ochyby: chodźmy, panie, dziś na grzyby.

 

-Nie lza rycerzowi doma siedzieć, gdy na świecie siła zła się dzieje -pokręcił Alamach głową. -Musimy tedy wyruszyć, i to jak najrychlej, a nawet zaraz.

 

Skrobal wzruszył na to ramionami i podrapał się po nosie.

 

-Miłościwy, dobry panie, jako każesz, tak się stanie.

 

I osiodławszy konie wyruszyli natychmiast. Z początku droga poniosła ich przez Złoty Bór, pachnący mchem i popołudniowym słońcem. Przylaszczki i zawilce śpiewały pieśń słyszalną tylko dla tych, którzy chcą ją usłyszeć. Wiosna w pełni sapała wędrowcom w karki. Alamach jechał na przedzie z miną posępną i melancholijną jak wierzba jesienią, która to mina przystoi wszystkim rycerzom w podróży. Skrobal zaś pozostawał kilka kroków z tyłu i ze słodko-głupkowatym uśmieszkiem brzdękał na rozstrojonej lutni.

 

Tak upłynął im pierwszy dzień wędrówki – wśród śpiewu liści pomiędzy ptakami i wśród złocistego światła o smaku życia. Nastał wieczór i dwaj przyjaciele rozbili obóz w wykrocie samotnego dębu pośrodku samotnej polany na samym szczycie samotnego wzgórza. Podczas gdy Skrobal rozpalał ognisko, Alamach odszedł o parę kroków by patrzeć na słońce, które konało zabarwiając trzecią część nieba na purpurowo swoją krwią. Aż w końcu słońce wykrwawiło się zupełnie i umarło gdzieś daleko na zachodzie, a na bezpiecznym płaszczu nocy wykwitły pierwsze gwiazdy. Alamach powrócił pod wykrot, gdzie Skrobal już grzał się przy ogniu i zawzięcie dłubał w nosie. Zjedli posiłek złożony głównie z zabranych z zamku sucharów, lekko deszczowych w smaku. Skrobal usiłował nastroić lutnię, przez co rozstroił ją jeszcze bardziej, a koniec końców urwał jedną strunę, więc rzucił się na kupę zeschłych liści, które zaszeleściły z oburzeniem. Nie przejmując się niczym minstrel usnął w mgnieniu serca.

 

Alamach spojrzał raz jeszcze na niebo. Miriady gwiazd lśniły na niebie, jedne kojąco, inne obojętnie, a niektóre szyderczo. Ale wzrok rycerza spoczął na jednej tylko gwieździe w środkowej części nieba, wcale nie najjaśniejszej ani największej, lecz mimo to wydawała się Alamachowi najpiękniejszą ze wszystkich.

 

-Istnieje milion gwiazd i wszystkie są piękne -wyszeptał rycerz -ale nie ma drugiej takiej jak ty.

 

-Dziękuję -odparła gwiazda, choć do Alamacha dotarło tylko lekkie muśnięcie jej słów, łagodne i ciche jak światło. Ona jednak słyszała jego słowa doskonale. Gwiazdy słyszą wszystko, cokolwiek się do nich mówi.

 

-Z kim rozmawiasz? -zapytała Dirmach, starsza i bardzo dostojna siostra Mirach, gwiazdy, do której mówił Alamach.

 

-Tam z dołu, z malutkiej planetki zwanej Ziemią patrzy na mnie dobry rycerz Almach ze Złotego Boru -wyjaśniła Mirach.

 

-Mówisz o tym człeczynie na wzgórzu w zardzewiałym płaszczu i o zjedzonym przez mole mieczu u pasa? Na Kasjopeję, jakiż on jest brzydki! A zresztą jakim cudem może patrzeć tylko na ciebie, skoro jest nas milion? Ten śmiertelnik widzi i podziwia nas wszystkie, bo na to zasługujemy, i powinien być wdzięczny, że w ogóle ma możliwość nas oglądać. Jeśli już wpatruje się w którąś z nas, siostrzyczko, to na pewno nie w ciebie. Jesteś w końcu poślednią gwiazdką czwartego stopnia jasności.

 

Łza z helu i wodoru spłynęła po policzku Mirach lśniąc niczym kryształ.

 

-A ja i tak wiem, Alamachu, że może i widzisz wszystkie gwiazdy, ale patrzysz tylko na mnie. Dirmach widzi w tobie gnijące ciało śmiertelnika, zakute w brudną blachę, ale ja dostrzegam w tobie serce, a niewiele istot na niebie i ziemi je posiada. I wiem, że patrząc na mnie, dostrzegasz coś więcej niż tylko żółtego karła w gwiazdozbiorze Andromedy.

 

Słowa Mirach docierały do Alamacha ciepłe jak pocałunek. Rycerz westchnął.

 

-Wiem, że chcesz mi coś powiedzieć – rzekł po chwili – a ja nie potrafię zrozumieć mowy gwiazd. Nie znam nawet twojego imienia i nie wiem, czy mnie słyszysz. Ale tak czy inaczej kocham cię, jakkolwiek dziwne mogłoby się to wydawać. Dzielą nas lata świetlne, ale miłość jest szybsza nawet od światła.

 

-Słyszę cię i słucham, Alamachu -odrzekła Mirach. -Ja także cię kocham. Ale gdybym zeszła na ziemię, stałabym się śmiertelniczką, a nie wiem, co to za uczucie. Boję się. Wybacz mi, Almachu.

 

I uroniła jeszcze jedną łzę, która połączyła się z poprzednią i razem spadły na ziemię niczym świetliście gorzki meteoryt. Alamach ze zdumieniem patrzył na łzę, która spłynęła po twarzy niebios i znikła za zachodnim horyzontem.

 

To znak, pomyślał, a znaków nie wolno lekceważyć.

 

Alamach postanowił wyruszyć czym prędzej i odszukać łzę. Podbiegł do wykrotu i potrząsnął śpiącym Skrobalem.

 

-Co się dzieje? Czy już dnieje? Czemu budzisz mnie wśród nocy, nie trza jakiej ci pomocy? -wymamrotał minstrel.

 

-Wstawaj, Skrobalu. Oto bowiem gwiazda, którą kocham, uroniła łzę. Wyruszajmy natychmiast jej śladem. Nie można dopuścić, by żyjąca światłość została zbrukana rękami szubrawców przez nieprawość tego świata.

 

-Śniło ci się, przyjacielu. Już przed tobą było wielu, co za prawdę mieli sny. Wszystkich ich los spotkał zły. Radzę ci więc, kładź się spać, byś mógł bladym świtem wstać.

 

-Klnę się na honor, to nie był sen! Lecz jeśli nie zechcesz mi towarzyszyć, pójdę sam.

 

-Podstrzeleńcze, czekajże, nie zostawię przecież cię! -Skrobal zerwał się na równe nogi. -Pobłądziłbyś, o szalony! Powiedz chociaż, w którą stronę pragniesz zwrócić kroki swe, aby ową znaleźć łzę?

 

Alamach zdecydowanie wyciągnął rękę na zachód. Cień przebiegł po twarzy Skrobala jak pająk po ścianie.

 

-Nie ma w sercu mym radości: to księcia Zniesława włości. Ponoć twardy z niego drań, mówią o tym bez dwóch zdań. Co pięknego, wnet zabije – taki się w nim diabeł kryje. Zniesław srogi i jałowy, co przybyszom ścina głowy, a twarz jego mrozem zryta, ciepło nas tam nie przywita. Radzę, panie, namyśl się, bowiem będzie z nami źle.

 

-Nie wolno tracić ducha, Skrobalu -rycerz pokręcił głową. -Rozpocząć coś i nie dokończyć to gorzej niż w ogóle nie zaczynać. Gdybym teraz nie poszedł za łzą, nigdy nie potrafiłbym już spojrzeć w lustro. Wiem, że ta gwiazda jest moim przeznaczeniem. Ruszajmy, Skrobalu.

 

I tak ruszyli ścieżką łzy pośród przejrzystego, jasnego mroku nocy.

 

-A więc poszedłeś -słowa Mirach rozległy się leciutkim tchnieniem wiatru pośród warstw eteru. -Poszedłeś dla jednej jedynej łzy.

 

-Och, tak -odparła Dirmach atramentowym głosem. -Śmiertelni robią czasem takie rzeczy. Dziwię się, że marnujesz dla niego czas. Za ułamek eonu nie zostanie po nim nawet wspomnienie w szepcie wiatru.

 

-A ty pewnego dnia zmienisz się w żarłoczną czarną dziurę -uniosła się Mirach. -Już zaczynasz zapadać się w głąb własnego gnijącego serce, w którym coraz więcej jest ołowiu!

 

-To samo czeka i ciebie. Nic nie jest wieczne -Dirmach roześmiała się śmiechem grzechotnika.

 

-Mam nadzieję, że tego nie dożyję -Mirach zapulsowała gwałtownie.

 

-Czyżbyś zamierzała zstąpić na ziemię dla tego zakutego w stal jadła dla robaków? -szydziła starsza z gwiazd. -Czyżbyś naprawdę pragnęła swym lekkim jak skowronek serduszkiem upaść i poniżyć się, taplać w błocie śmiertelności?

 

-Sama zdecyduję, co tak naprawdę jest upadkiem i poniżeniem -głos Mirach zadźwięczał wśród eteru jak blask księżyca na ostrzu miecza. Wszystkie gwiazdy nagle zwróciły się w jej stronę. Ich twarze wyrażały zdumienie z pełną podziwu pogardą.

 

-Chyba nie mówisz poważnie? -wysyczała Dirmach. -Jak będzie bez ciebie wyglądać Andromeda?

 

-Będzie musiała sobie poradzić. A zresztą jeszcze nie zdecydowałam -rzekła Mirach wyniośle. Gwiazdy przestały zwracać na nią uwagę.

 

*

 

Tymczasem Alamach ze Skrobalem galopowali przez nocny las, a końskie kopyta wzbijały w powietrze grudy ziemi i ciemności. Pędzili, jakby ścigała ich zgraja demonów, a za ich plecami noc szczerzyła zęby w omszałym uśmiechu wisielca. Drzewa podstawiały im korzenie, trzeszcząc złowróżbnie kornikami w głębi swych spróchniałych serc. Droga jęczała, rozdzierana stalowymi podkowami koni.

 

-Zatrzymajmy się , mój panie! Wnet nam się tu krzywda stanie! -zawołał jadący z tyłu Skrobal. Jego głos z głuchym chlupotem wpadł i znikł w mroku jak kamień w wodzie. Niemal widziało się kręgi i drobne fale, obmywające brzegi nocy.

 

-Jeszcze nie nadszedł czas! -odkrzyknął rycerz przez ramię.

 

-Co ty pleciesz, jaki czas?! Ty źle w głowie chyba masz!

 

-Czas gwiazdy!!! -zawołał Alamach przez otulający zmysły aksamit nocy i roześmiał się na całe gardło, ochryple i obłąkańczo.

 

Nastała zimna i lepka godzina przedświtu, gdy rycerz i minstrel w końcu zatrzymali pokryte pianą konie. Alamach zeskoczył ze swego rumaka i stanął na skraju wysokiego urwiska, zwróconego na zachód, w stronę kraju Zniesława. Trwał tak zapatrzony, nieruchomy i dumny jak strach na wróble. Za jego plecami oparty o drzewo Skrobal wycierał spocone czoło wierzchem dłoni.

 

Na wschodzie zapłonęła łuna, najpierw bladozłota, a potem szkarłatna, i słońce zmartwychwstało w pełni swej chwały, a u jego stóp słał się kobierzec z ptasich treli, które nagle eksplodowały unisono w ekstatycznej pieśni, by po paru minutach umrzeć nagle i gwałtownie. Wstał nowy dzień.

 

Alamach zwrócił się na wschód, podziwiając słońce, które właśnie narodziło się po raz biliard sześćset czterdzieści dwa biliony pięćset miliardów trzysta dwanaście milionów siedemset siedemdziesiąt siedem tysięcy czterdziesty czwarty. I, jak każdy wschód słońca, ten był zupełnie inny od pozostałych. Każdego dnia słońce wstaje milion razy w milionie różnych miejsc na ziemi, lecz nikt nigdy nie widział dwóch takich samych wschodów. Alamach zaś ciągle trwał zafascynowany liturgią poranka. W końcu nie tylko gwiazdy się liczą.

 

*

 

Zostawili Złoty Bór za plecami. Teraz otaczał ich las zupełnie zwyczajny, tętniący wiosenną zielenią i pełen dojrzewających malin. Nastrój lasu udzielił się i dwójce wędrowców, a dziwny nastrój Alamacha ulotnił się gdzieś jak mgła o poranku. Kiedy więc zatrzymali się ponownie na wieczorny popas tuż po zachodzie słońca, Skrobal wysunął propozycję:

 

-Zniesław straszny, Zniesław zły wnet poszczuje na nas psy, jeno wejdziem w jego progi. Weźmy, panie, za pas nogi! Na zachodzie złego leże – mądry się tam nie wybierze! Zasię w południową stronę, tam, gdzie łąki lśnią zielone, tam, gdzie droga niedaleka szczęście wielkie nam ucieka! Wino złote, piękne damy – na cóż, druhu mój, czekamy? Ruszmy jutro w tamtą stronę, rzuć do diabła sny szalone!

 

-Nie, Skrobalu – twarz Alamacha stężała nagle jakby ścięta lodem. -Nie porzucę swego celu i swego snu. Zaiste, wielu było przede mną takich, co rad przyjaciół posłuchawszy zamiarów swych się wyrzekli. Lecz powiadam ci, cny trubadurze: spokój, wino i niewiasty przez zaledwie krótką chwilę były w stanie dać im szczęście. I zawsze dopędzała ich myśl, co też by było, gdyby w pewnym momencie nie zawahali się i nie zawrócili, jeno podążyli dalej ścieżką ku swoim snom. Zaprawdę, straszna owa myśl szlachetnych niegdyś mężów żółcią i zgryzotą napełniała, aż wypełniła po brzegi . Nie próbuj mnie więcej zwieść, Skrobalu, i nie wystawiaj mnie nawet w dobrej wierze na pokusę, bym z wybranej drogi nie zawrócił. Albowiem ścieżka ku szczęściu nie kędy indziej wiedzie, jak po cierniach.

 

Zasępił się natenczas Skrobal Minstrel, albowiem i w winie, i w kobietach wielkie miał upodobanie. Nie miał jednak czasu zasmucić się naprawdę i głęboko, gdyż gdzieś między przedwieczorną ciszą i liśćmi gęstych paproci rozległy się przytłumione głosy:

 

-Ale jesteście pewni, że to oni?

 

-Oni to pewnikiem! Nie jest-li to pierwszy prawdziwy rycerz, jakiego dane ci w życiu spotkać, czerepie krasny?! Rzekł nam niemiłościwie nam panujący książę Zniesław, oby go myszy pożarły: szukajcie ostatniego prawdziwego rycerza!

 

-Aleć on nawet do rycerza nie jest podobny, nawet do walki z wiatrakami się nie nadaje.

 

-Pewnie to sprytne bestyje, braciszkowie, jeno tak się kamuflują!

 

-Cichajcie, bo nas zoczą!…

 

Rycerz i minstrel, ma się rozumieć, zoczyli. Albo usłyszeli.

 

-Któż zacz po krzakach się chowa, jakoby złodzieje i szubrawcy, co lękają się ognia podejść, by win swych nie ujawnić? -zawołał Alamach, dobywając nadjedzonego przez mole miecza.

 

Paprocie zaszeleściły i wychynął z nich szarobury kot bez butów, prowadząc bandę czterdziestu krasnych ludków o posępnych, wypranych twarzach.

 

-Ano, myśmy są właśnie złodzieje i szubrawcy, a nadto łotry bezecne! -rzekł Kot bez Butów, kłaniając się dworsko. Czterdziestu krasnych ludków pokiwało ochoczo głowami zbrojnymi w długie brody i jaskrawe czapki. -Zły książę Zniesław wysłał nas tu, byśmy was dwóch zgładzili, albowiem dopatrzył się w jednym z was, to jest w rycerzu, piękna, którego nienawidzi.

 

Zapadał posępna cisza wypełniona milczeniem paproci i wieczornymi jaskółkami.

 

-Zdrajcy jesteście i rozbójnicy, wisieć będziecie na szubienicy! -wycedził Skrobal głosem skrzypiących zawiasów.

 

-Zaiste, zdaje się być nie do pomyślenia, iż Kot w Butach i krasne ludki służą tak podłemu panu, jakim jest Zniesław, i miast dobro czynić, za napadanie spokojnych podróżnych się zabrali -powiedział rycerz zdumiony.

 

-Nie czynim tego, panie, podług naszej woli, jeno pod przymusem i groźbą śmierci. Jarzmo Zniesława jest ciężkie, lecz nie możem uczynić nic, by się spodeń uwolnić. I nie zwij mnie, panie rycerzu, Kotem w Butach, gdyż niecny Zniesław buty odebrał mi dawno temu wraz z całą dumą. Jestem więc nynie zwykłym kotem bez butów.

 

-I z nami sprawa ma się podobnie -westchnął jeden z krasnych ludków, o zszarzałych oczach i brudnochytrych rysach twarzy. -Zwano mnie swego czasu Turoniem Dębową Tarczą i przewodziłem wielu uczciwym, w pewnym sensie, krasnym ludkom. Lecz wstąpiwszy na tron Zniesław uznał nasze kopalnie za nierentowne i zarządził redukcję etatów, która niestety nie ominęła mnie i mego klanu. Większość wyrobisk zamknięto, reszta przeszła w prywatne ręce. Jednakże będąc człekiem uczciwym zaproponował nam w zamian pracę w rozbójnictwie, jako że były w tej branży wolne miejsca pracy. Opornych spotkała śmierć. Mimo to wielu uważa Zniesława za niedobrego władcę, dużo gorszego niż smok Smog, z którym onegdaj przyszło mi mieć do czynienia.

 

-Widzicie zatem, dobrzy podróżnicy, że mimo naszych najszczerszych chęci nie mamy innego wyboru, jak uśmiercić was, gdyż jeśli tego nie zrobimy, zostaniemy zwolnieni, a nasze rodziny i my sami pozostaniemy bez środków do życia -rzekł Kot bez Butów smutnym tonem, dobywając rapiera. Broń zalśniła zimno i metalicznie.

 

-Nic nas już nie uratuje, zarżną nas na drodze zbóje – jęknął Skrobal Minstrel. -A mówiłem: jedźmy tam, gdzie kraj jest przyjazny nam!

 

Alamach nie odpowiedział nic, przełknął tylko kulę śliny twardą jak żelazo. Kot bez Butów i czterdziestu krasnych ludków otoczyło wędrowców ciasnym kręgiem. Rycerz ze Złotego Boru nigdy nie przypuszczał, że przygody mogą być tak okrutne i że może istnieć baśń bez szczęśliwego zakończenia.

 

Błysk rapiera odbił się dysonansem w pitagorejskiej muzyce niebios, przykuwając uwagę wszystkich gwiazd, które akurat były na firmamencie.

 

-I tak oto kończy się baśń o twoim zardzewiałym rycerzu – mruknęła Dirmach z nutką świszczącej satysfakcji w głosie. – Mam nadzieję, że ci się podobała.

 

-Jak… jak śmiesz… -Mirach zalśniła niczym pulsar. – Jak śmiesz twierdzić, że mogłabym bawić się Alamachem!

 

-Ależ ty to robisz. Nie udawaj hipokrytki, nie mam zamiaru cię potępiać. Dla śmiertelnych to zaszczyt, że chcemy się nimi bawić.

 

Słowa Dirmach uderzyły młodą gwiazdę zimne i prawdziwe jak śmierć.

 

-Nieprawda – rzekła rozpaczliwie.

 

-Prawda. Twój rycerz umiera, a ty nie robisz nic, by mu pomóc. Zresztą i tak umarłby. Co za różnica, teraz, czy za czterdzieści lat. Jego życie jest snem, a on nikim. Tylko cud mógłby go teraz uratować. Ale jaki sens ma odraczanie wyroku śmierci, który zapadł przy jego poczęciu? -słowa Dirmach chłostały Mirach swoją prawdziwością. I wtedy młoda gwiazda podjęła decyzję.

 

-Jestem w stanie dokonać cudu. To moje ostatnie chwile w eterze. Odchodzę.

 

-Zamierzasz poświęcić piętnaście miliardów lat dla kilku chwil na Ziemi? -drwiący śmiech Dirmach wypełnił całą galaktykę. – Nie bądź śmieszna. Nikt na to nie zasługuje.

 

-On zasługuje. Potrafił poświęcić swoje życie, choćby nie wiem jak nędzne, dla jednej jedynej mojej łzy. Nie chcę spędzić wieczności miotana między dumą a sumieniem. Obserwowałam ludzi bardziej niż ty i wiem, że jeden dzień miłości na Ziemi jest wart więcej niż cała wieczność obojętności w niebie. Zatem, żegnaj Dirmach. Żegnajcie gwiazdy.

 

Mówiąc to Mirach runęła w dół, a jej upadek był wyzwoleniem, miał w sobie ogień jasny jak ból i namiętny jak pocałunek. Mirach upadła dokładnie u stóp Alamacha, który przygotowywał się do odparcia pierwszego natarcia hordy krasnych ludków. Alamach, Skrobal, Kot bez Butów i krasne ludki zasłonili oczy przed nieziemskim blaskiem, który spadająca gwiazda rozsiała wszędzie dookoła. Zdawało się, że cały las, cały świat płonie srebrzystym światłem.

 

Blask zgasł nagle, a na leśnej polanie nie było już gwiazdy. U stóp rycerza leżała kobieta, okryta długimi włosami o zapachu nocy i barwie wodospadu w świetle księżyca. Alamach podniósł ją delikatnie, a kobieta stanęła na drżących nogach. Z jej twarzy biło tak rozgwieżdżone piękno, że Skrobal musiał odwrócić się, a kot i krasne ludki ukryli twarze w dłoniach. Jeden tylko Almach mógł spoglądać w jej atramentowe oczy. Mirach uniosła smukłą, bladą dłoń i pogładziła szorstkie, wyblakłe oblicze rycerza.

 

-Przyszłam do ciebie -szepnęła. -Zrzuciłam okowy nieśmiertelności. Jestem wolna. Chcę dać ci siebie, moją miłość i moje życie. Pragnę razem z tobą rozsypać się w proch.

 

-Mirach… – było to jedyne, co potrafił wypowiedzieć Alamach. Jakimś sposobem poznał imię kobiety, kiedy tylko upadła na ziemię. Po raz pierwszy od bardzo dawna na twarzy Alamacha zakwitły stokrotki. Rycerz ucałował dłoń kobiety i przysunął swoje usta do jej ust, czując na twarzy jej oddech, ciepły jak ognisko w grudniową noc.

 

Nagle ochrypły dźwięk rozdarł ciszę na dwoje i na polanę wdarł się motor błyszczący jak krew na ostrzu miecza. Motoru dosiadał mężczyzna zakuty w czarną, najeżoną kolcami zbroję. Nim pierwszy pocałunek Mirach i Alamacha zdołał zmącić ciszę nocnych paproci, czarny rycerz dopadł kobiety i brutalnie rzucił ją za siebie na siodełko motoru.

 

-W imieniu księcia Zniesława i wszystkiego co szpetne, oskarżam cię o bycie piękną i skazuję na śmierć! -wykrzyknął mężczyzna dudniącym, kolczastym głosem. – Rycerza Alamacha ze Złotego Boru zaś osobiście wyzywam na pojedynek za trzy dni od dzisiaj. Spotkamy się samodwaj w gaju na północ od zamku księcia Zniesława. Chodzi w grę honor waszmości. Nie zawiedź mnie, Alamachu. Wy zaś, reszta, możecie odejść. Wasza brzydota jest zadowalająca.

 

Nim Alamach zdołał dobyć miecza, Czarny Rycerz ,wzniósł swój motor w powietrze i znikł na tle zamyślonej tarczy księżyca.

 

-Panie mój, zabijże mnie -jęknął Skrobal. -Cud na cudzie dzieje się. Gwiazdy z niebios tu spadają, ludzką postać przybierają, diabeł na motorze lata – toż to chyba koniec świata!

 

-Nikt jeszcze nie zwał mnie ani mego ludu brzydkimi -zacietrzewił się Turoń Dębowa Tarcza. – Jesteśmy piękni, tyle że na swój sposób i według własnych kryteriów, a onegdaj spod rąk krasnych ludków wychodziło wiele cudownych przedmiotów. Wielką ujmę uczynił nam Zniesław, gorszą niż wszystkie jego dotychczasowe zbrodnie.

 

-Czemuż więc wciąż mu służycie? Czymże jeszcze się łudzicie? Na niewolę godzić się to najgorszy z grzechów grzech!

 

-Wielka jest potęga Zniesława, my nie tacy głupi, żeby darmo karku nadstawiać -mruknął Turoń.

 

-W naszych sercach wielki duch, i każdy z nas wart jest dwóch! Kiedy krasnych ludków kupa, to Zniesława zmienią w trupa!

 

-Mości panowie, toż to mi jawną rebeliją pachnie – stwierdził Kot bez Butów.

 

-Wolisz więc chodzić bez butów, mieć na łapach pełno strupów, niewolnikiem księcia być, po kres dni swych tak już żyć?

 

-Prawdę gada! -krzyknął jeden z krasnych ludków.

 

-Chleba bez pracy! -zawołał drugi.

 

-Wolność, równość, kumoterstwo! -huknął trzeci.

 

-Krasne ludki wszystkich krajów, łączcie się! -zawył czwarty.

 

-Za wolność naszą, nie waszą! -ryknął piąty.

 

-Za barykady! -popluł się szósty.

 

-Morda! -warknął Turoń Dębowa Tarcza. -Jak już się buntować, to rozumnie, a nie wszyscy na kupę, bo wyjdzie dupa, nie niepodległość. Musimy pierwej wiedzieć, czy wszyscy tu zebrani popierają nasze przedsięwzięcie, gdyż naszym zamiarem jest rozpoczęcie działalności wywrotowej, co musi zostać utrzymane w najwyższej tajemnicy. Nie można zatem pozwolić, by do naszej grupy przeniknęły jakiekolwiek elementy służące Zniesławowemu imperializmowi. Musimy więc wszystkich zdrajców poodnajdywać, pościnać, powywieszać, poćwiartować, końmi porozrywać i na pal powbijać. A zatem, czy nikt spośród zebranych nie planuje niecnie zdradzić nas, zdrajców, ani też spiskować przeciwko nam, spiskowcom?

 

-Nikt! -zawołał kot bez Butów.

 

-Nikt! – huknęły chórem krasne ludki.

 

-Zatem, secundo albo po drugie -ciągnął Turoń -każda szanująca się rebelia winna mieć swego wodza, swego prywatnego Robespierre'a. Proponuję, by został nim dobry rycerz Alamach ze Złotego Boru, który z jakiegoś powodu szczególnie Zniesławowi zalazł za skórę. Czy ktoś jest przeciwny?

 

-Wiwat Alamach Rebelizant! -wyrwało się z trzydziestu dziewięciu krasnych gardzieli.

 

-Zawżdym wiedział, iż ów Alamach jest człekiem wielkiego ducha i rychło Zniesława na szafot przywiedzie! -Kot bez Butów zamruczał fascynująco fałszywie, jak tylko koty potrafią. Czterdziestu krasnych ludków porwało Alamacha na ręce i poczęło podrzucać go w górę.

 

-Panie, raduj się! Hurra! Oto przyszła chwila twa! Sława czeka cię i chwała, co nikogo nie spotkała! Wielki śpiewać będą bardy o twych czynach dumnych, hardych! Chcesz – ja pierwszy pieśń ułożę, co cię w walce twej wspomoże. Skończył się Zniesława czas – prowadź, panie! Prowadź nas!

 

-Ale… ja chciałem tylko odnaleźć moją gwiazdę… -szept Alamacha niepewnie wypełzł na świat, ale wrzawa głosów krasnych ludków zamordowały go i pogrzebały.

 

-Mirach…

 

-Alamach! Alamach! -skandujące czterdzieści piskliwych głosów zagłuszyło głos rycerza, jak Ósma Symfonia Samobójcy zabija śpiew kwiatu rozchylającego płatki.

 

-Zostań wodzem nam, mój panie! Na najdalszy świata kraniec pójdziem chętnie w twoje ślady, pomścić krzywdy i zniewagi!

 

-Oczywiście, musisz zobowiązać się, że kiedy już zostaniesz królem całej krainy, zapewnisz nam, jako swym najwierniejszym poddanym, dużą swobodę działań polityczno-społecznych oraz monopol handlowy i wydobywczy -zaznaczył Turoń. Trzydzieści dziewięć bród pokiwało z zapałem.

 

-Ponadto musisz obiecać powołanie Rady Ministrów, której ja w wyborach wolnych i demokratycznych obrany zostanę prezesem, Turoń ministrem finansów, a Skrobal ministrem sztuki -dodał Kot bez Butów, podkręcając muszkieterskiego wąsa. Skrobal pisnął z radości, dwa razy i do rymu.

 

-Ja – królem?… – zdumiał się Alamach. -Wybaczcie, przyjaciele, lecz mam wątpliwości, czy nadaję się na tak odpowiedzialne stanowisko.

 

-To dobrze – oświadczył Turoń poważnie. -Im mniej się nadajesz, tym łatwiej będzie nam tobą kierować, a więc tym bardziej się nadajesz. Uważam tedy naszą rebelię za rozpoczętą, a dni Zniesława za policzone!

 

-Hurra! Niech żyje Alamach ze Złotego Boru! -huknęły krasne ludki i jęły podrzucać rycerza jeszcze wyżej w powietrze, aż skrzypiały mu stawy.

 

Zaczął padać młody, złośliwy deszcz. Rebelianci spędzili noc po ciemku i jedynie szepty i podszepty krasnych ludków obijały się głuchym echem w Duszy Wszechświata. Na skraju zaś przysiadł Alamach, licząc krople deszczu wpadające mu za kołnierz, żałując, że nie został w Złotym Borze i nie dożył swych dni jako król karaluchów. Nagłe i niespodziewane szczęście zabłysło w jego życiu, by chwilę potem zostać pochłoniętym przez coś, co było brudne, czarne, złe i oblepiało go z każdej strony. Rycerz usnął przy trzysta dwudziestej czwartej kropli.

 

*

 

Ranek wstał cichy i pogodny, jakby nic nigdy nie miało się wydarzyć. Świat po deszczu był chłodny, świeży i zabłocony. Las rozbrzmiał nieśmiałymi ptasimi trelami. Alamach, Skrobal, kot i cała kawalkada krasnych ludków ruszyła w drogę do zamku księcia Zniesława. Podążali na zachód, usiłując bezskutecznie doścignąć własne cienie. Alamach w duchu pomyślał, że wyruszanie w pogoń za własnym cieniem i uciekanie od światła źle wróży wyprawie, lecz nie powiedział nic.

 

Krasne ludki przez całą drogę śpiewały pieśni o złocie i krwi, a u ich stóp słała się wygodna ścieżka wiodąca w spokojny kraj. Wędrowali głównie polnymi drogami. Młode zboże dojrzewało wszędzie dookoła, błoto wyschło, a towarzyszem podróży rebeliantów stał się kurz. Kraina nie sprawiała wrażenia specjalnie uciemiężonej, była biedna i odrapana jak każda inna, a drzwi wiejskich chat, jak wszędzie indziej, stały dla rewolucjonistów otworem.

 

Trzeciego wieczora od upadku Mirach Alamach, Skrobal i krasne ludki z kotem stanęli u bram zamku Zniesława. Cytadela rzucała niebu wyzwanie setkami czarnych, matematycznie dokładnych wieżyczek. Alamach oznajmił Turoniowi, że podąża na spotkanie z Czarnym Rycerzem, na co przywódca krasnych ludków nie zwrócił większej uwagi. Alamach wymknął się niepostrzeżenie niczym cień.

 

-Oto już wędrówki kres! Zamek to Zniesława jest. Tu nastąpi rozstrzygnięcie, pryśnie czar i złe zaklęcie. Rycerz wnet nasz los odmieni i zwycięży przeznaczenie! -szepnał uroczyście Skrobal, wpatrując się w iglice zamku.

 

-Jakie znów zaklęcie i przeznaczenie? -zdziwił się Kot bez Butów. -Nie wiem nic o żadnym czarze, czyż ni przyszliśmy tu dla złota i władzy? Dlaczego ten szarpistruna przypisuje nam jakieś idiotycznie idealistyczne pobudki?

 

-Jest poetą. Ma do tego prawo -wyjaśnił Turoń Dębowa Tarcza cierpliwie.

 

-Do fałszowania rzeczywistości?

 

-Nie używajmy tak dosadnych sformułowań, mój drogi kocie. On po prostu pojmuje ją subiektywnie.

 

-Dalej, bracia, ruszmy w bój! Rycerz, kot i ludków rój! Złego pana pobijemy, tron krainy obejmiemy! -Skrobal w bojowym zapale zatoczył lutnią krąg nad głową.

 

-Hurra! -zawołały krasne ludki.

 

-Poczekajcie chwilę – odezwał się Kot bez Butów. -Macie zamiar tak po prostu szturmować zamek? Bez planu, uzbrojenia, machin oblężniczych? Samo przygotowanie do oblężenia tej twierdzy zajmie nam przynajmniej kwartał. Do tego dochodzi jeszcze sprawa wykucia należytego rynsztunku, bo na razie jesteśmy tylko bandą obdartusów. Trójka ślepych łuczników byłaby w stanie obronić przed nami zamek Zniesława. Według mnie, jesteśmy w stanie przystąpić do oblężenia najwcześniej w przyszłym roku.

 

Pełne rozczarowania westchnienie przebiegło po szeregach rebeliantów niczym szczur po stercie kompostu. Tylko oblicze Kota bez Butów nieustannie jaśniało z radości.

 

-Nie mamy tyle czasu, zacni druhowie, lecz jak zawsze mamy alternatywę -rzekł.

 

-Mów, kocie, słuchamy cię! -rozległ się pełen nadziei szmer czterdziestu głosów.

 

-Podstęp! Zdrada! Spisek! -kot podkręcił dumnie lewe wąsiki. -Przeniknijmy na dwór Zniesława, zatopmy sztylet w jego sercu, zatrujmy wino, przebijmy osikowym kołkiem zastrzelmy srebrną kulą! To szybsze, bezpieczniejsze i bardziej profesjonalne rozwiązanie.

 

-Lecz, ach, kocie, mniej chwalebne! -wtrącił Skrobal -Trucicielstwo zbyt powszednie, zbyt niechlubne zda mi się. Sztylet w plecy to też grzech.

 

-Zawsze możesz opisać to po swojemu, uczynić z nas rycerzy w lśniących zbrojach na białych rumakach -zauważył kot. -I tak nikt tego nie będzie sprawdzał. Historię napiszą zwycięzcy. To znaczy my.

 

-Kocie, czemu wspomniałeś o zakołkowaniu księcia? -zapytał Turoń zaciekawiony.

 

-Bywałem swego czasu na dworze u Zniesława, nim popadłem w niełaskę. Wiadomym mi jest, iż książę jest wąpierzem.

 

-Wąpierzem! -powtórzyły krasne ludki ze strachem.

 

-Wąpierzem -rzekł kot raz jeszcze, sycąc się przerażeniem towarzyszy niczym pijawka krwią, i wyglądał, jakby za chwilę miał pęknąć. – A na wąpierze najlepszy domowy środek profilaktyczny stanowią osikowe kołki, wbite prosto w serce.

 

-Ale wspomniałeś też, kocie, o srebrnej kuli, która jest środkiem nie na wampiry, lecz na wilczełaki -odezwał się Turoń ponownie.

 

-Kula w łeb, srebrna, złota czy ołowiana, wystrzelona z odległości trzech metrów powali i wampira, i wilkołaka, i wszystko inne, co się rusza.

 

-Brawo, kocie, nie wpadłbym! Chwała ci po kres twych dni! Wpaść nie może byle ktoś na ten pomysł – to jest coś! Ruszmy zgładzić więc Zniesława! Niech nadejdzie Era Prawa! -wyszeptał Skrobal w mistycznym uniesieniu, tak że Turoń obawiał się, aby barda nie porwał nagle jakiś pegaz albo inne poetyckie dziwadło.

 

Kot bez Butów, bard i czterdziestu krasnych ludków zebrało w sobie tyle odwagi, ile wypełniłoby połowę przeciętnego rycerza, i tyle sprytu, ile potrzebuje osiemdziesięciu czterech łotrów, i zastukali w bramy zamczyska. Głuchy dźwięk powędrował w dalekie krainy wielkich sal i długich korytarzy, pełne kurzu i ciemności. Ogromne odrzwia rozwarły się na oścież same od siebie. Rebeliantów owionął chłód grobowca. Rozglądając się w czterdzieści dwie strony, połówka rycerza przekroczyła próg posępnego dworzyszcza.

 

*

 

W tym samym czasie rycerz Alamach stanął przed bramą z marmuru, o dwóch kolumnach oplecionych winoroślą z boku. Nad jego głową widniał napis nadjedzony przez mole historii:

PORZUĆCIE WSZELKI ŻAL, KTÓRZY TU WCHODZICIE

Alamach pchnął ciężkie odrzwia bramy i przestąpił jej próg. W jego nozdrza uderzył zapach orchidei, odurzając go niczym dobrym winem. Wysypana białym żwirem ścieżka wiodła w głąb dębowego zagajnika. Był ciepły wieczór, snopy złotego światła przenikały między gałęziami dumnych drzew, igrając z paprociami i ginąc w morzu mchu. Cicha muzyka niewidzialnego fletu dobiegała z gęstwiny, jakby gdzieś tak grał Pan. Wszystko zaś wypełniały niezliczone głosy, potoki szeptów i kaskady śmiechu, bliskie i dalekie, a każdy element gaju spleciony był z innymi nierozerwalną nicią z tworzywa trwalszego niż ludzka myśl. Rycerz chodził po ogrodzie jak we śnie, słysząc wokół siebie muzykę, rytm wybijany na odległych bębnach, kroki i dziwne głosy. Każdą rzecz wypełniało i przenikało światło słońca, zarazem zwykłe i niezwykłe, melodia silna, dzika i cudowna jak śpiew Ziemi. W powietrzu wisiała żywa poezja. Alamach czuł się, jakby właśnie wszedł do najgłębszych zakątków własnego serca.

 

Ścieżka zawiodła Alamacha na niewielką porośniętą paprociami polankę, pośrodku której wznosiła się wsparta na białych korynckich kolumnach kapliczka. Obok biło źródło wody czystej jak kryształ i zimnej jak lód. Alamach wiedział, że wewnątrz kaplicy odnajdzie w końcu Mirach, lecz wiedział też, że nim to się stanie, będzie musiało wydarzyć się coś strasznego.

 

-Cóż to za miejsce, dziwne i piękne zarazem?

 

-To nieistotne. Nazwij je jak chcesz: Helikon, Nemeton, Gaj. Jest dobre, więc nie dziw się, że pragnąłbym je jak najprędzej opuścić – rozległ się głos głęboki i złowrogi niczym grzmot zwiastujący nadejście burzy. Alamach gwałtownie obrócił się w tamtą stronę i ujrzał czarnego rycerza w kolczastej zbroi, który przed trzema dniami porwał Mirach. Almach gwałtownie dobył miecza.

 

-Pragnąłeś się ze mną zmierzyć. Oto jestem.

 

-Nic nie mają tu do rzeczy pragnienia i niepragnienia, moje czy twoje -czarny rycerz roześmiał się cicho. Powietrze wokół zgęstniało, może od woni kwiatów. -Ale tak zostało postanowione. Musisz to uczynić – głos czarnego rycerza przeszedł w szept. Alamach wzdrygnął się, gdy nagle poczuł śliski dotyk na skórze nogi. Po jego ciele, powoli i namiętnie, wspinał się grzechotnik.

 

-Kim jesteś? -zapytał Alamach przez zaciśnięte zęby. -Co robisz w tym miejscu… co tu robi zło?

 

-Ooooch, tak, zzzło -wysyczał grzechotnik kusicielsko. Głos węża wypełnił i naprężył każdą komórkę w ciele Alamacha. -Wszędzie dookoła zzzło…Uwierz w to, a tak się ssstanie… Zzzło… sss… w tobie i wokół ciebie, jak sssłodko…

 

-Jestem twym przeznaczeniem. Możesz mnie zwać jak zechcesz -odrzekł czarny rycerz, jakby nie zauważając węża. -Od początku świata w gwiazdach zapisano, że tu przyjdziesz i że się spotkamy. Wynik naszej walki został przesądzony.

 

-Wygra zzzło… sss… Zzzło wygrywa zawszszsze -odezwał się wąż uwodzicielskim głosem sukkuba.

 

-Nie wierzę -wycedził Alamach przez żeby. -Nie wierzę w …takie… przeznaczenie.

 

-Twoja wiara czy niewiara nic nie znaczą. Przed wiekami Mojry rzuciły kości naszych dziejów. Musi tak być. Przykro mi, Alamachu. Gotuj się na śmierć.

 

-NIE!!! -chudy rycerz rzucił się na swoje przeznaczenie i ciął na odlew. Stal zadźwięczała o stal, rozległy się pierwsze akordy symfonii śmierci.

 

-O taak… śśśmierć… nasssyć się krwią… Jesstem przy tobie, Alamachu!…

 

Każdy zadany i sparowany cios, każda nuta pieśni metalu rozpalała w duszy Alamacha żądzę krwi. Niczego tak nie pragnął jak śmierci swego przeznaczenia. Z głębin jego serca wyrywało się jednak ku światłu dogasającego dnia jedno słowo, jedno imię, niepasujące ani do czarnego rycerza, ani do węża…

 

-Mi…

 

-Sss! Nie wymawiaj tego imienia! -wysyczał wąż tuż przy uchu Alamacha.

 

Rycerz posłuchał rady grzechotnika. W tym momencie jego przeznaczenie wzniosło oburącz nad głowę swój czarny jak noc miecz, gotując się do zadania potężnego ciosu. Jednak Alamach był szybszy. Wypatrzywszy uprzednio szczelinę w zbroi powyżej nagolennika swego przeznaczenia, zadał jedno niskie, poziome cięcie, które zwaliło czarnego rycerza na ziemię.

 

-Zzzabij! -syknął wąż. -Jeden szszsztych wysstarczy.

 

-Rycerz nie zadaje sztychów -rzekł Alamach drewnianym głosem. Wąż syknął nienawistnie, pojmując swój błąd. – Nie uczynię tego.

 

-Zrobisz -trzy zimne, metaliczne głosy odezwały się w głębinach Wszechświata.

 

-Zrobiszszsz, co każe ci przzezzznaczenie… Sssłyszyszszsz?… To Mojry…

 

-Nie.

 

Słowo Alamacha, krótsze od błysku noża, przecięło wątek w tkaninie losu. Ale to słowo pociągnęło za sobą inne…

 

-Mirach…

 

Wąż wydał z siebie syk pełen nienawiści syk i spełzł z ciała Alamacha, a rycerz poczuł palący ból na skórze szyi. Ciało jego przeznaczenia zadrżała niczym w gorącym powietrzu i rozpłynęła się jak poranna mgła. Rycerz dotknął piekącego miejsca na szyi. Spojrzał na palce i dostrzegł na nich dwa czerwone punkciki. Spoglądał na nie obojętnie, patrzył śmierci prosto w oczy. To już nie miało znaczenia. Wiedząc, że nie ma zbyt wiele czasu, Alamach przekroczył próg kapliczki.

 

Mirach leżała na kamiennym katafalku okryta własnymi włosami i lśniąc bladym światłem.

 

-Mirach… -wyszeptał rycerz.

 

-Przepraszam cię, Alamachu… ja nie mogę żyć tu, na ziemi… gasnę… umieram z każdą chwilą…

 

-Ja też umieram -rycerz położył dłoń gwiazdy na swej szyi. Po bladej skórze Mirach popłynęły dwie szkarłatne strużki. Gwiazda uśmiechnęła się lekko.

 

-Kocham cię…

 

-Nie znalazłem twojej łzy. Przykro mi…

 

-To nie ma znaczenia. Znalazłeś mnie.

 

W odpowiedzi Alamach złożył usta na ustach kobiety, i oboje połączyli się w pocałunku, pierwszym i ostatnim, jakiego dane im było doświadczyć. W pewnym momencie Mirach przestała odpowiadać na dotyk rycerza. Alamach westchnął i odgarnął włosy z twarzy martwej gwiazdy. Wzniósł oczy w górę i przez otwór w stropie kaplicy ujrzał rozgwieżdżone niebo. Jad węża działał szybko; ostatnią rzeczą, jaką zobaczył Alamach, był gwiazdozbiór Andromedy. Choć nie mógł o tym wiedzieć, znajdował się bowiem wiele lat świetlnych od gwiazdozbioru, gwiazda znana jako Dirmach zgasła w tej samej chwili, zapadając się w czarną dziurę.

 

*

 

Tymczasem krasnym ludkom, kotu i Skrobalowi udało się dotrzeć niepostrzeżenie do sali balowej, gdzie szary jak bandaż mumii książę Zniesław w towarzystwie kilku innych wampirów popijał schłodzoną krew w szklaneczce z parasolką.

 

-Witaj, niemiłościwie nam panujący Zniesławie! -zawołał Kot bez Butów, kłaniając się nisko. Krasne ludki zamiotły posadzkę brodami.

 

-Aaa, to znowu ty, Kocie! -uradował się Zniesław i zarechotał drewnianym, klekoczącym głosem. – Widzę, że tobie i twym druhom udało się dostać aż do serca mego zamczyska nie wzbudzając niczyjej uwagi! Hm, może zbytnio pospieszyłem się z twoją degradacją? Zaiste, wasz talent jest niecodzienny, nie każdy dysponuje tak genialnymi umiejętnościami skradania się, podkradania i zakradania! Doprawdy, jestem pod wrażeniem.

 

Kot i krasne ludki zarumieniły się, ten i ów podłubał czubkiem buta w podłodze i bąknął coś niezrozumiale.

 

-Być może nie doceniłem waszych zdolności, jesteście przecież znakomitymi kandydatami do służb wywiadowczych mojego księstwa -ciągnął Zniesław. -Mianuję was odtąd moimi nadwornymi agentami specjalnymi.

 

-Wasza niechlubność, jeśli mógłbym coś zaproponować, wielu z nas bardziej nadaje się do innego rodzaju praktyk intelektualnych… -odezwał się Turoń z udawaną nieśmiałością.

 

-Wiem, o co ci chodzi, mój niecny krasny ludku -przerwał Zniesław. – Będziesz więc odtąd moim Ministrem Krętactwa.

 

-Dzięki ci, o panie! -zawołał Turoń i teatralnie rzucił się do nóg księcia.

 

-Bylibyśmy radzi, gdyby znalazło się też i stanowisko dla naszego druha i towarzysza, Skrobala Urwistruny! – rzekł Kot bez Butów.

 

-A czy on naprawdę źle gra na jakimś instrumencie? -zapytał Zniesław.

 

-Jak najgorzej! -zapewnił kot.

 

-I nie ma muzycznego ucha?

 

-Ani pół, panie!

 

-Zatem zostanie książęcym Arcyrzępolem, Trefnym Trefnisiem i Błaznem.

 

-Panie, nie będziesz miał wierniejszych sług od nas! -zapewnił Turoń, a reszta krasnych ludków przytaknęła mu ochoczo.

 

-I dobrze. Zawsze byłem zdania, że lud trzeba uszczęśliwiać, bo inaczej może dojść do buntu, rebelii, czystek i tak dalej. A na co to komu potrzebne.

 

-Chwila, moment, panie kocie! To już wszystko po robocie? -szepnął Skrobal do ucha Kotu bez Butów. -Mieliśmy księcia obalić, kraj wyzwolić, świat ocalić, a my się z nim sprzymierzamy. Gdzie my jaki honor mamy?!

 

-Ten rycerzyk Alamach zrobił ci pranie mózgu. Schowaj sobie honor i jemu podobne abstrakcyje do kieszeni i ciesz się tym, co ci dają, pozwól, aby cię zwodziły jakieś kłamliwe ideologie -zbył Skrobala kot.

 

-Właśnie! Cóż z Alamachem biednym, wojownikiem niepowszednim? Wszak on buntu był przywódcą, naszym wodzem i dowódcą!

 

-Alamach? Jaki znowu Alamach? Czy ja mówiłem coś o jakimś Alamachu? Nigdy nie było nikogo takiego, a im szybciej to sobie uświadomisz, tym lepiej dla ciebie -rzekł Kot bez Butów.

 

-Słuchaj rady kota, bardzie, bo kot mądry jest, sprytny i doświadczony. Nigdy nie było żadnego Alamacha – stwierdził Turoń z pewnością i siłą czołgu.

 

-Nigdy nie było żadnego Alamacha -powtórzył Skrobal bez rymu. – No i przecież, że nie było, bo to wszystko mi się śniło.

 

 

* * *

 

 

Gwiazdozbiór Andromedy jest widoczny przez cały rok w centralnej części nieba, między Kasjopeją, Perseuszem, Rybami, Pegazem a Jaszczurką, w kącie nieco poniżej linii Drogi Mlecznej a powyżej ekliptyki. Posiada dwie jasne, charakterystyczne gwiazdy, noszące imiona Mirach i Almach.

 

 

 

 

Dębica, zima 2004/2005

 

Koniec

Komentarze

To tekst sprzed pięciu lat, więc tu i tam utyka.

Ale fajny!Mak limacik. I Minstreal pierwsza klasa kreacja.
Ode mnie 5+

Ajwenhoł. Ty mi powiedz, co to jest, co to miało być. Dwa razy czytałem i nadal nie wiem, co o tym myśleć.
Może to kwestia tych pięciu lat różnicy w datach?

@ AdamKB : Potrafisz skrytykować w taki sposób, że przyznam, że poszło mi w pięty;) To jest opowiadanie, które mi się zdarzyło napisać na jakiś konkurs literacki na początku liceum. Niestety, nie ma tu żadnych fajerwerków, do miana wielkiej sztuki, ani nawet średniej, nie aspiruje - przykro mi, że rozczarowuje. Mimo wszystko był to pierwszy mój doceniony w konkursie tekst, a pisząc go nieźle się bawiłem, zamieściłem go tutaj może nawet bardziej z sentymentu do niego niż z jakiegokolwiek innego powodu.
Zapraszam do przeczytania opowiadania "Szukając Pana", które jako pierwsze umieściłem na stronie NF, chociaż widać było ono tak nieciekawe, że nie dorobiło się ani jednej oceny;)
W najbliższym czasie nie przewiduję dodawania innych tekstów, wszystkie napisane ostatnio krótkie formy porozsyłałem na konkursy. (Jeżeli zajrzy tu Mortycjan, ucieszy się widząc te słowa).

Pozdrawiam.

To nie była krytyka jako taka, lecz przyznanie do się do braku zdecydowania w określeniu, co czytam. Ale fakt, jeśli nie wiem, co czytam, znaczy to, że Autor nie przekazał swojej myśli w sposób skuteczny wobec mnie... Jeden taki czytelnik to jeszcze nie klęska, więc nie przejmuj się za bardzo.
Myślę, że pięć lat ma znaczenie. Przypuszczam, że dzisiaj położyłbyś większy nacisk na jednolitość tekstu i nie pomieszałbyś lekko łzawej historii miłosnej z lekką (i celną) groteską.
Przewidujesz czy nie, są tacy, którzy czekają na nowe opowiadania.

P.S. Dorobiło się. Wcale nie po znajomości. Ale --- wiesz? --- pomimo umiejętności pisania nastrojowych, lekko bajkowych tekstów, pisz również bardziej fabularnie.

(Jeżeli zajrzy tu Mortycjan, ucieszy się widząc te słowa)

No ba ;) Wielkie Oko czuwa.

 

Mój stosunek do wszelakich barokowo-przesłodzonych opowiastek znasz, więc nie będę się powtarzał. Zwórcę natomiast uwagę na kilka rzeczy mniej zależnych od mojego gustu. A mianowicie błędy, w jakie popadłeś przez owe poetyckie opisy. Kilka przykładów, bo wszystkiego mi się wyszukiwać nie chce:

 

rozciągały się królestwa licznych mysz, szczurów i karaluchów

Z tego wynika, że każda mysz, szczur i karaluch miały własne królestwo. Usunąć "licznych".

a góry wciąż jeszcze rosły

Bo teraz oczywiście przestały... 

gdy wieże zamku skrzypiały na wietrze

Wieże nie skrzypią same z siebie. Skrzypią okiennice, drzwi etc...

Itp. itd. Brak spacji przed/po myślnikach i inne drobiny też wystąpiły.

Co do opowiadania ogółem - niestety, to nie brzmi. Pomijając bezsensowną i naciąganą pod każdym względem historię (powód rycerza do wyruszenia w podróż przekracza wszelkie normy absurdalnej głupoty), te opisy są jakby na siłę. "Wierszcze" to już zupełnie inna bajka - może mi to wszystko nie smakować, mogę wręcz rzygać od tych opisów i bezcelowości, ale muszę przyznać, że zrobiłeś kolosalne postępy (w "swojej kategorii").

Co nie zmienia faktu, że obu postawiłbym najwyżej 2 :]

 

@ Mortycjan:
a góry wciąż jeszcze rosły
"Bo teraz oczywiście przestały..." - zależy, które.

 gdy wieże zamku skrzypiały na wietrze
"Wieże nie skrzypią same z siebie. Skrzypią okiennice, drzwi etc..."
Polecam "Trzy wiedźmy";)

"... ale muszę przyznać, że zrobiłeś kolosalne postępy (w "swojej kategorii"). "
Nie do wiary, Mortycjan mówi ludzkim głosem.

Ciekawie napisana antybajka z gorzkim, ale życiowym morałem. Jeśli chodzi o warsztat literacki, to jak zwykle bardzo dobry.

Nie podobało mi się natomiast pojawiające się momentami pomieszanie z poplątaniem - groteska groteską, ale ten czarny rycerz na motorze i Robespierre, to mi tam pasowały jak pięść do oka ;) Momentami za dużo niepotrzebnych opisów.

Ciekawa pozycja - 5.

Ogólnie niezłe - parodia baśni, bajki i rewolucji świetna (szczególnie fragment z wykrzykiwaniem haseł przez krasne ludki ubawił mnie setnie), postać nadętej Dirmach i rymującego Skrobala bardzo dobre, tylko ta część z historią miłości do gwiazdy taka jakaś "nie-ten-teges" mi się wydała...  No i jeszcze ten zgrzyt, gdy czarny rycerz przybywa na motorze - nie mógł być to czarny, oszalały, toczący pianę z pyska pegaz? Aha, i miecz zjedzony przez mole - z wełny go miał czy co?

ad. Mortycjan i góry, które przestały rosnąć - przecież to naturalny proces, że góry wypiętrzają się, potem następuje uspokojenie tektoniczne terenu i przeważają procesy erozji, w wyniku których góry zmierzają powoli do poziomu morza... czy może moje wiadomości o orogenezie z liceum są już nieaktualne?

Miecz rycerza był nadżarty przez mole, bo płaszcz zardzewiał...;) Takich rzeczy jest kilka i są one celowe.

Dobre opowiadanie. Warsztat autora wysokich lotów:) Z przyjemnością czytałem ciesząc się językowymi archaizmami.

HAHAHA! Co to? I Ty z takim kunsztem śmiałeś sie ze mnie?! Nie jesteś lepszy ani troszeczuchnę! xD

Po tym jak przeczytałem, że zamek "przycupnął na górze" przestałem czytać, żenada!

@ Leonek
Widać jest taki wiek, gdy pisze się żenujące teksty;) Pozdrawiam!

Ja przeczytałam niedawno. I parodia, parodią, a mnie fragment tekstu przywiódł na myśl Małego księcia i jego rozmowę z Różą... I mam na myśli , rzecz jasna, styl i klimat : "Kiedy Mały Książę znowu pojawił się na swojej planecie, Róża była tym mile zaskoczona, ale starała się tego nie okazywać.
Choć żadne nie powiedziało tego głośno, oboje ucieszyli się na swój widok.
Róża milczała, zaś Mały Książę rozglądał się po planecie, wypatrując niepożądanych ziaren baobabu.
- Co to znaczy śmierć? - zapytała Róża.
Mały Książę spojrzał na nią zaskoczony i przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią. Po pewnym czasie powiedział:
- Według mnie to tak, że jakbyś umarła, to byłabyś obecna przy mnie tylko duchem a nie ciałem. I choć nie mówiłabyś do mnie, ja jednak bym cię słyszał. Na Ziemi sądzą, że gdy umrzesz, to cię w ogóle nie ma, ale tak nie jest.
- Rozumiem - powiedziała Róża. "... i Twój tekst :
"Alamach spojrzał raz jeszcze na niebo. Miriady gwiazd lśniły na niebie, jedne kojąco, inne obojętnie, a niektóre szyderczo. Ale wzrok rycerza spoczął na jednej tylko gwieździe w środkowej części nieba, wcale nie najjaśniejszej ani największej, lecz mimo to wydawała się Alamachowi najpiękniejszą ze wszystkich.

-Istnieje milion gwiazd i wszystkie są piękne -wyszeptał rycerz -ale nie ma drugiej takiej jak ty.

-Dziękuję -odparła gwiazda, choć do Alamacha dotarło tylko lekkie muśnięcie jej słów, łagodne i ciche jak światło. Ona jednak słyszała jego słowa doskonale. Gwiazdy słyszą wszystko, cokolwiek się do nich mówi.

-Z kim rozmawiasz? -zapytała Dirmach, starsza i bardzo dostojna siostra Mirach, gwiazdy, do której mówił Alamach.

-Tam z dołu, z malutkiej planetki zwanej Ziemią patrzy na mnie dobry rycerz Almach ze Złotego Boru -wyjaśniła Mirach.

-Mówisz o tym człeczynie na wzgórzu w zardzewiałym płaszczu i o zjedzonym przez mole mieczu u pasa? Na Kasjopeję, jakiż on jest brzydki! A zresztą jakim cudem może patrzeć tylko na ciebie, skoro jest nas milion? Ten śmiertelnik widzi i podziwia nas wszystkie, bo na to zasługujemy, i powinien być wdzięczny, że w ogóle ma możliwość nas oglądać. Jeśli już wpatruje się w którąś z nas, siostrzyczko, to na pewno nie w ciebie. Jesteś w końcu poślednią gwiazdką czwartego stopnia jasności.

Łza z helu i wodoru spłynęła po policzku Mirach lśniąc niczym kryształ.

-A ja i tak wiem, Alamachu, że może i widzisz wszystkie gwiazdy, ale patrzysz tylko na mnie. Dirmach widzi w tobie gnijące ciało śmiertelnika, zakute w brudną blachę, ale ja dostrzegam w tobie serce, a niewiele istot na niebie i ziemi je posiada. I wiem, że patrząc na mnie, dostrzegasz coś więcej niż tylko żółtego karła w gwiazdozbiorze Andromedy.

Słowa Mirach docierały do Alamacha ciepłe jak pocałunek. Rycerz westchnął.

-Wiem, że chcesz mi coś powiedzieć - rzekł po chwili - a ja nie potrafię zrozumieć mowy gwiazd. Nie znam nawet twojego imienia i nie wiem, czy mnie słyszysz. Ale tak czy inaczej kocham cię, jakkolwiek dziwne mogłoby się to wydawać. Dzielą nas lata świetlne, ale miłość jest szybsza nawet od światła.

-Słyszę cię i słucham, Alamachu -odrzekła Mirach. -Ja także cię kocham. Ale gdybym zeszła na ziemię, stałabym się śmiertelniczką, a nie wiem, co to za uczucie. Boję się. Wybacz mi, Almachu."
Po prostu, nie mam na myśloi przesłania, tylko nawiązania do stylu pisania. Naprawdę si wzruszyłam tutaj, mimo wszystko :)
A do Leonka...Leonku, nawet gdy dla Ciebie było to żenadą, wystarczyło grzecznie uzasadnić, a nie wykrzykiwać. Przeczytaj: " Na szczycie Łysej Góry przycupnął klasztor Ojców Oblatów ", "
Na obrzeżach miasteczka o tej samej nazwie co zamek przycupnął stary, niezwykły cmentarz. ... "Figura Barbarossy przycupnęła w otoczeniu skał u stóp pomnika cesarza Wilhelma."... Zatem ja nie rozumiem, co wprawiło Cię w zakłopotanie...Leonku...?

"Naprawdę si wzruszyłam tutaj, mimo wszystko :)" -
Mimo tej parodii...żebym nie została źle zrozumiana :)

Mnie się takie teksty podobają ;]
5 dam ^^ 

Mam podobnie jak Adam: nie bardzo wiem, czym tekst miał być. Trochę romansu, trochę rewolucji, trochę polityki, trochę groteski, trochę baśni… Dla mnie – wyszło dziwnie.

Po co Ci odstępy miedzy akapitami? Zamień na spacje przy myślnikach…

Babska logika rządzi!

W chwili publikacji, w 2010 roku, ten zacny tekst miał pięć lat, więc teraz ma już niemal dwanaście, a wygląda jakby Autorowi zupełnie na nim nie zależało. Szpecą go fatalnie zapisane dialogi, literówki i inne usterki. Szkoda, bo ta zwariowana historia całkiem przypadła mi do gustu.  

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przyjrzyj się zapisowi dialogów.

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka