Mazurskie niebo bywa magiczne, szczególnie w sierpniu, gdy spadają gwiazdy. Na pomost wystarczy wziąć koc i wino, a potem tylko położyć się na pachnących, skrzypiących deskach i patrzeć do góry. Dobrze też mieć przy okazji kogoś obok, kto złapie cię za rękę, gdy zarośla dziwnie zaszeleszczą, albo pod pomostem chlupnie coś dużego. W każdym razie niebo świeci i migocze, gwiazd jest tak dużo, a ja czuję się taka strasznie mała wobec tego wszystkiego. I wtedy trzeba przestać tyle rozmyślać, bo zaczyna boleć głowa.
Tak właśnie leżeliśmy razem na pomoście tej sierpniowej nocy, a te i inne podobne myśli plątały mi się po głowie. Objęliśmy się nawzajem ramionami i jeszcze przez chwilę próbowaliśmy myśleć tylko o sobie. Przez to udawało nam się wyrzucić z głowy wszystkie straszne rzeczy, przez chwilę nie było z nami trosk, było tylko to spokojne, wielkie, migotliwe niebo i pachnące mułem jezioro.
Po chwili jednak musieliśmy sobie przypomnieć.
– Pamiętasz jak to było, jak byliśmy bardzo mali? Pamiętasz tamtą Polskę? – zapytałam.
– Ledwo, Ema. Pamiętam, że ludzie narzekali i lubili się napić. Pamiętam też dużo babulek w kolorowych chustach i pamiętam jak zawodziły w kościołach.
– Tak, u mnie był taki mały stary kościółek w Beskidzie Niskim, w niedziele do kościoła przychodziły godzinę przed mszą, żeby udekorować wszystko kwiatami. – Uśmiechnęłam się.
– Podobno zanim Oni się pojawili, ludzie byli cholernie szczęśliwi. Oczywiście każdy jeden narzekał, mówił, że jest beznadziejnie i źle się żyje, ale prawie nikt nie odjeżdżał, bo naprawdę kochali swoją ziemię. – Przemilczałam jego słowa i w zamyśleniu dalej patrzyłam na czyste, granatowe niebo pełne gwiazd.
Teraz kościółków już nie ma, wszystkie spalone. Zdjęcia najpiękniejszych polskich zabytków osiągają astronomiczną cenę na czarnym rynku, a ja mogłam tylko słuchać opowiadań starszych o Wawelu, Malborku czy Łazienkach w Warszawie. Przyszli Oni i zniszczyli nasz świat. Niektórzy postanowili zostać w Polsce, a inni odeszli niszczyć dalej. Nikogo nie zabili, a nas przecież wciąż ubywało. Nie było dnia, żebyśmy nie znaleźli kogoś we wsi powieszonego, albo otrutego sparoksem. Traciliśmy swoje domy, pieniądze i bliskich, niesionych straszliwą falą seryjnych samobójstw. Po prostu niektórzy nie dawali sobie rady i kończyli ze sobą. Po pokojowych marszach zostawały zgliszcza po spalonych za karę domach, kościołach i całym naszym polskim dziedzictwie, które podobno było wyjątkowe. Wszyscy chodziliśmy jak duchy, cicho i smutno, czasem tylko udawało się nam gdzieś uciec i przez chwilę udawać, że wszystko jest dobrze.
Mówiło się na nich "Oni", bo nie do końca wiedzieliśmy, czy to ludzie, czy nie. Odkrywcy kosmosu przywieźli ze sobą przez lata mnóstwo tajemnic i czasami zastanawialiśmy się z Migdałem, czy przypadkiem nie są jednymi z Obcych, przybyszów z innych planet. Byli tacy nieludzcy z tymi wszystkimi cudami techniki, o których do tej pory słyszeliśmy tylko z opowiadań naszych dziadków. Mieli piękne, symetryczne twarze pozbawione emocji i wymyślne fryzury. Założę się, że nie wiedzieli, co to wszy, głód i zimno. To była nowoczesna armia nowoczesnego kraju, która wparowała do Polski i zabrała nam wszystko. Modna, elegancka i bezkrwawa – tak o sobie mówili z dumą, bo podobno żaden mundur nie splamił się tam krwią. My wiedzieliśmy swoje. Zapach krwi ciągnął się za nimi zawsze, tylko że parę dni drogi dalej.
Nie zawsze chodziło o stracony majątek, czasem ludzie robili to bez powodu, nawet ci, którzy nie zdążyli niczego stracić. Nikt dokładnie nie wiedział dlaczego, ale wszyscy byli pewni, że Oni mieli z tym coś wspólnego, zostawiali za sobą jakiś taki lepki, gęsty smutek i poczucie beznadziei. Mówili, że wprowadzają nowy ład i pokój. Mój ojciec zawsze powtarzał, że w żadnej wojnie tylu ludzi nie zginęło, jak w walkach o pokój i coś w tym musiało być. Było więc strasznie dookoła od tego całego pokoju. Psychologowie i duchowni załamywali ręce, a wszyscy razem traciliśmy nadzieję. Od tego wszystkiego trzeba było jakoś uciec, najlepiej gdzieś do lasu. Co jak co, ale lasom i naturze nie przeszkadzali, bo jednym z przejawów ich nowoczesności była przesadna dbałość o środowisko naturalne, więc przynajmniej czasami było się gdzie schować. Co innego gdy przyłapali jakiegoś zmarzniętego biedaka zimie na wycince drewna na opał. Szkoda gadać. Natura była za to niewzruszona, jej nic nie obchodziło, więc uciekaliśmy tam jak najczęściej, a lato było naszą ulubioną porą roku.
– Powoli świta – powiedział Migdał.
– Chodźmy, przejdziemy się jeszcze po lesie. Mamy jeszcze całe trzy godziny – poprosiłam.
– Rozumiem, że dziś nie śpimy?
– Żartujesz? – Zmilczał. To było jasne, że nie szliśmy spać, tylko korzystaliśmy, ile fabryka da i że lepiej być nieprzytomnym w pracy, niż zmarnować choćby jedną przyjemną chwilę.
Las powoli się budził, a na popielatym niebie nad nami przemykały ostatnie nietoperze. Pachniało sosnowym igliwiem, mchem i grzybami.
– Patrz, Ema, borówki! – W niedojrzałym świetle dnia na zielonym poszyciu gdzieniegdzie mogliśmy dostrzec fioletowe owoce. Rzuciliśmy się na kolana i zaczęliśmy wcinać jagody, bo ostatni posiłek jedliśmy chyba przedwczoraj. Śmialiśmy się przy tym jak szaleni, bo Migdał miał już fioletowe usta, a ja upaskudziłam całe ubranie. Było zbyt przyjemnie, żeby martwić się konsekwencjami. Przeszło mi przez myśl, że chyba będziemy musieli wytarzać się zaraz w błocie, żeby zakryć te fioletowe ślady.
Nagle cisza zgęstniała, a mnie zjeżyły się włoski na rękach. I już wiedziałam, kilka sekund przed tym, zanim ta myśl uformowała się w słowa.
– Oni – szepnęłam. Odwróciliśmy się, a za nami stała jak posąg jedna z Nich w obcisłym terenowym ubraniu, uczesana w sztywny kok. Odruchowo zaczęłam czołgać się w tył, ale Migdał tylko zacisnął rękę na moim ramieniu i pomógł mi wstać. Czekała spokojnie, bez cienia wątpliwości, że nie zaczniemy nagle uciekać. Bo i nie było dokąd – byli wszędzie i umieli wyrastać spod ziemi, a my byliśmy mali i nie mogliśmy nic. Gdy skończyliśmy się otrzepywać, eleganckim gestem wskazała nam ścieżkę przed sobą. Poszliśmy nią jak skazańcy, a ja próbowałam zebrać myśli. Jej nie słyszeliśmy, ale wiedzieliśmy, że stąpa lekko za nami i że lepiej się nie odwracać.
Po chwili na skraju lasu zobaczyliśmy ich wóz. Ona minęła nas z gracją i otworzyła nam drzwi, jak jakimś ważnym gościom, co wydało mi się jeszcze bardziej upiorne, niż gdyby wrzuciła nas tam siłą. Wsiadając udało mi się zerknąć na Migdała – nie odwzajemnił spojrzenia, nagle stał się dziwnie nieobecny i zamyślony. Wydawał się zupełnie nieporuszony naszą sytuacją. Był taki odległy i obcy, a to zachowanie było do niego bardzo niepodobne. Migdał zawsze dbał o mnie jak nikt inny, a teraz, gdy naprawdę potrzebowałam chociaż jednego spojrzenia dodającego otuchy, on zachowywał się tak… inaczej.
Gdy tylko zamknęły się za nami drzwi eleganckiego samochodu, poczułam się całkiem samotna i w tym samym momencie poczułam też, że nie mogę oddychać. Na moich piersiach usiadł jakiś taki wielki strach, którego nie zrzuciłaby ze mnie żadna nadzieja i pomyślałam sobie, że tak muszą się czuć ludzie, którzy się topią. Zdałam sobie niejasno sprawę z tego, że przeżywam właśnie coś, co nazywa się atakiem paniki. Podobno jest to jedna ze strategii, jakie wykorzystują Oni, gdy chcą złamać przestępcę. Nikt do końca nie wie jak to robią, ale słyszeliśmy, że potrafią chemicznie podrażnić odpowiednie ośrodki w mózgu. Po takim ataku przestępca nie ma już na nic siły. Walcząc z chęcią wrzasku i otworzenia drzwi siedziałam spokojnie i przeżywałam najwolniejsze sekundy swojego życia, podczas gdy po moich plecach spływał zimny pot. Co jak co, ale zgadza się to, co wszyscy mi mówili – tortury psychiczne to Ich specjalność. Serce waliło mi jak oszalałe, chciałam złapać Migdała za rękę, ale bałam się ruszyć. Jazda dłużyła się jak szalona. Gdy myślałam, że już nie wytrzymam, nagle wszystko ustało. Strach odszedł tak gwałtownie jak się pojawił. Czując, że trzęsą mi się ręce równocześnie zaczęłam myśleć niezwykle trzeźwo i analizować sytuację. To wszystko – nagły atak strasznych emocji, pojawienie się Ich leśnej strażniczki, dziwne zachowania Migdała – sugerowało, że nie jest to zwykła, rutynowa kontrola obywatelska, tylko, że coś jest na rzeczy. Niestety, nie miałam pojęcia co.
Samochód zatrzymał się pod Murem. Było to miejsce, do którego nikt nigdy nie chciał się zbliżać, bo wiedzieliśmy, że za tą szarą, ogromną, idealnie czystą ścianą jest Ich siedziba. W odległości kilku metrów od konstrukcji nie rosło absolutnie nic, a najbliżej położone rośliny były cofnięte w stronę lasu, tak, jakby też chciały znaleźć się jak najdalej stąd. Na środku ściany stała modernistyczna Wielka Brama, pokazywana w przewodnikach jako jeden z ośmiu cudów Nowoczesnej Polski, arcydzieło najlepszych artystów Bezkrwawej Armii. Patrząc na nią z bliska po raz pierwszy w życiu, myślałam tylko o tym, że jest rzeczywiście wielka. Potężna i masywna konstrukcja budziła respekt i lęk, a żeby dojrzeć jej szczyt trzeba było zadrzeć głowę. Nagle jej skrzydła drgnęły i otworzyła się przed nami powoli.
Naszym oczom ukazał się gigantyczny, czysty betonowy plac, którego nikt z wioski nigdy nie widział, a przynajmniej nie miał okazji o tym opowiadać. Co takiego zrobiliśmy, że zabrali nas aż tutaj? Przecież to były tylko borówki, nie byliśmy na żadnym zakazanym terenie, nie złamaliśmy żadnych ważniejszych przepisów, bo przecież za podkradanie owoców z lasu ludziom obcinali racje żywieniowe, a nie wywozili ich za Mur… Co chwilę zerkałam ukradkiem na Migdała, którego skupiona twarz nie wyrażała absolutnie nic.
Samochód się zatrzymał, a drzwi otworzyły nam wysokie postacie, których twarzy nie widziałam zza przyciemnionych szyb. Wysiedliśmy z dwóch stron samochodu i zamarłam. To nie byli ludzie. To, co otworzyło nam drzwi nie przypominało niczego, co kiedykolwiek widziałam. Przez chwilę gapiłam się na tego po mojej stronie samochodu z mieszaniną przerażenia i odrazy. Stwory te nie miały twarzy i wyglądały jak dwumetrowe drewniane manekiny ze stawami, tak jak te, które używaliśmy w szkole na lekcji rysunku. Ten mój nie miał oczu, ale przysięgam, patrzył prosto na mnie. Jego głowa pokryta była czymś bladym i cienkim, przypominającym skórę, pozbawionym włosów i zmarszczek. Stwory bez ceregieli wzięły nas pod ramiona, podniosły z ziemi i zabrały do białego, symetrycznego budynku na środku placu. Ona dreptała za nami z twarzą pozbawioną wyrazu.
Zawsze wyobrażałam sobie siebie w ostatnich sekundach jako spełnioną starowinkę, otoczoną gromadką wnuków i prawnuków i przekazującą im ważne prawdy życiowe. Potem umarłabym spokojnie, a moje prochy zostałyby rozsypane nad mazurskimi jeziorami w tle zachodzącego słońca. Dorobek mojego życia zmieniłby bieg historii, a wszyscy mówiliby: "och, jakie miała piękne życie i piękną śmierć", albo" "każdy chciałby odejść z godnością, tak jak Ema". Nie planowałam gwałtownej, anonimowej śmierci w męczarniach, a jak na razie wszystko wskazywało na to, że moje cenne życie właśnie tak się skończy. Godność? Duma? Chciałabym powiedzieć, że weszłam tam z podniesioną głową, ale nie wypada mi zmyślać. Zaczęłam płakać, krzyczeć i wyrywać się, a mechaniczne ramiona ciągnęły mnie po rozgrzanym asfalcie, nie reagując zupełnie na moje kopniaki i szarpaninę. W połowie placu zrezygnowałam i opadłam jak szmaciana zabawka, wlokąc nogami po ziemi.
Migdał szedł sam, spokojnie, równym krokiem, wpatrując się w skupieniu w asfalt. Wyglądał na nieobecnego i znowu poczułam znajome ukłucie paniki.
– Migdał, cholera! – krzyknęłam przez łzy, ale nie doczekałam się odpowiedzi.
Drzwi białego budynku otworzyły się, stwory pchnęły nas do środka, a same zostały na zewnątrz. Wnętrze wyglądało jak korytarz w poczekalni do lekarza. Białe ściany i rząd czarnych, eleganckich foteli pod ścianą i czarne, ciężkie drzwi na końcu korytarza. Było cicho. Wyglądało na to, że zostaliśmy sami, a Migdał w końcu podniósł na mnie wzrok.
– Co to było? – zapytałam. – Dlaczego nawet na mnie nie patrzyłeś? – Głos zadrżał mi ze zmęczenia, ze strachu, a teraz jeszcze ze zdenerwowania.
– Zastanawiałem się nad czymś… Ema, jak się czujesz?
– Wiesz co, ja myślę, że tu nie chodzi o borówki – odpowiedziałam już przez łzy.
– Też mi się tak wydaje – mruknął i w zamyśleniu pokiwał głową. Posadził mnie na fotelu, usiadł obok i zaczął mnie głaskać po głowie. Zrobiło mi się zimno i słabo, a zmęczenie po nieprzespanej nocy, przerażenie i szok wywołany stworami bez twarzy dały o sobie znać. Nie wiem ile spałam, ale nagle poderwałam się z jednego z tych krótkich, nieprzyjemnych snów, w których wydaje ci się, że spadasz. Nienaturalną ciszę przerywało tylko rytmiczne, leciutkie skrzypienie. Zerknęłam na Migdała, który znowu wpatrywał się w przestrzeń z tym nieobecnym, skupionym wyrazem twarzy, który tak zaniepokoił mnie gdy tu jechaliśmy.
Kątem oka wychwyciłam coś bardzo dziwnego. Jego z krzeseł na końcu rzędu ruszało się tak, jakby niewidzialna ręka stała nad nim i kiwała w jedną i w drugą stronę, bardzo powoli, trzymając za oparcie. Trwało to krótką chwilę i w zasadzie wydawało mi się, że dalej śpię.
Skrzypnięcie otwieranych drzwi zbiegło się z moim „Co do…” i poderwało mnie gwałtownie. Krzesło stało bez ruchu, jak gdyby nigdy nic, a w drzwiach pojawiła się olśniewająca para, długowłosa blondynka o figurze modelki, pięknej twarzy i krwistoczerwonych ustach i przystojny, wysoki brunet. Stanęli przed nami i Ona oświadczyła aksamitnym głosem:
– Pani Emilia Nowak i pan Michał Wójcik proszeni są na przesłuchanie w sprawie wywiadu rodzinnego przesłuchiwanego pana Wójcika oraz powiązań i udziału w tejże sprawie pani Nowak. Prosimy za nami. Prosimy o nie odzywanie się bez wyraźnego pozwolenia, w wypadku niesubordynacji państwa rodziny zostaną ukarane ograniczeniem racji żywnościowych w trybie natychmiastowym.
Nie wytrzymałam.
– Halo, proszę pani, to tylko borówki, my nic nie wiemy, byliśmy głodni, chcieliśmy zjeść cokolwiek! – krzyknęłam. – Przecież nasze rodziny są sprawdzane co tydzień, dobrze wiecie, że jesteśmy czyści, nie karzcie ich za te borówki!
– Ema, cicho, błagam – szepnął Migdał.
– Pani Nowak, pani rodzina zostaje pozbawiona dostawy na najbliższy tydzień. To pierwsze ostrzeżenie – powiedział On spokojnym głosem. Opuściłam głowę.
Nieznacznym gestem kazał nam iść za sobą korytarzem. Gdy szliśmy wzdłuż rzędu krzeseł wyostrzyłam wzrok patrząc uważnie na te ostatnie. Wydawało mi się, że znów zobaczyłam malutki ruch, ledwo zauważalny. Pokręciłam głową i skarciłam się w myślach. Naprawdę mieliśmy poważniejsze problemy na głowie.
Wprowadzili nas do przestronnej, białej sali, w której wzdłuż ścian stały na baczność te same stwory bez twarzy, straszne i groteskowe zarazem. Było ich około dwadzieścia z każdej strony, a ich łyse głowy obracały się za nami, gdy przechodziliśmy przez pokój. Posadzili nas na prostych krzesłach, a sami usiedli przed nami za biurkiem.
– Panie Wójcik – Zaczął mężczyzna. – Czy rozumie pan, dlaczego go tu zaprosiliśmy? – Zobaczyłam kątem oka, jak Migdał spuszcza głowę. Wytrzeszczyłam oczy, gapiąc się to na niego, to na Nich. Walczyłam z wrodzoną chęcią natychmiastowego zdobycia informacji, powstrzymywały mnie jedynie wygłodzone gęby mojego młodszego rodzeństwa. Co się dzieje, dlaczego on nie zaprzecza?
– W ostatnim czasie zauważyliśmy w pana otoczeniu szereg niepokojących zjawisk. Prowadziliśmy z tego tytułu śledztwo wokół pańskich korzeni i odkryliśmy kilka interesujących faktów. Okazuje się, że nie ma pan żadnych korzeni. Nie jest pan spokrewniony z żadną rodziną na Warmii i Mazurach, co więcej, nie jest pan spokrewniony z żadną rodziną w Polsce. Chcą państwo usłyszeć, do jakiego wniosku doszliśmy w następnej kolejności? – Powoli pokręciłam głową, widząc, jak Migdał twardo wpatruje się w podłogę.
– Pańskie ziemskie pochodzenie, panie Wójcik, stoi obecnie pod dużym znakiem zapytania. Pani Nowak zostaje zatrzymana, jako osoba ewidentnie bliska pańskiemu sercu, która być może pomoże nam jako argument w pewnych dyskusjach z panem.
Rewelacje, wypowiedziane przed chwilą dotarły do mnie z pewnym opóźnieniem. Gdy zrozumiałam ich sens, podskoczyłam gwałtownie na krześle i zanim zdążyłam się zorientować, pięć par drewnianych rąk z żelazną siłą unieruchamiało mnie z powrotem. Wciąż jednak się nie odzywałam i wodząc wzrokiem dookoła zastanawiałam się co się tu, do jasnej cholery, dzieje.
– Pańskie zachowanie stanowi dla nas potwierdzenie, że wie pan, o czym mówimy. Na pewno zauważył pan dziwne zjawiska, dziejące się wokół pana w sytuacjach szczególnego wzburzenia, jakieś dziwne odczucia, czy… osobliwości? – W oku przesłuchującego dało się zauważyć błysk.
– Panie Wójcik, mamy podstawy twierdzić, że posiada pan pozaziemskie pochodzenie. Musimy Pana zatrzymać w naszym biurze, żeby sprawdzić, czy nie jest pan zagrożeniem dla pokojowego społeczeństwa Polski i naszej Bezkrwawej Armii. Dodatkowo musimy zbadać pańskie niezwykłe umiejętności, oczywiście w sposób całkowicie bezbolesny i bezpieczny dla pana i pańskiej towarzyszki, proszę się o nic nie martwić – powiedziała Ona spokojnym głosem i uśmiechnęła się do nas na koniec.
– Nie wydaje mi się – odparł Migdał, nagle podnosząc głowę. Oczy mu błyszczały i wydał mi się jakiś taki… odmieniony.– Nie zgadzam się. Ona też nie. – Wskazał mnie brodą.
– No… Migdał, ja nie wiem… nie wiem, czy mamy coś do gadania w tej sprawie – wyszeptałam czując, że nagle za naszymi plecami zrobiło się gęsto od drewnianych manekinów bez twarzy.
– Pani Nowak ma absolutną rację. Prosimy o skierowanie się do pokoju numer czternaście, gdzie przeprowadzimy pierwszą serię próbnych badań. Prosimy o niestawianie oporu, nasi strażnicy potrafią być niedelikatni – powiedziała Ona, powoli wstając z krzesła i wygładzając zmarszczki na ołówkowej spódnicy.
Nagle zamarła, ze zmarszczonymi brwiami wpatrując się w drzwi, za którymi coś delikatnie chrobotało. Spojrzała na drzwi, potem na swojego towarzysza, a na końcu na Migdała, który dalej siedział spokojnie ze spuszczoną głową. Zobaczyłam na jej twarzy błysk zrozumienia, a potem jej pełne usta idealne podkreślone krwistą konturówką otworzyły się. W tej samej sekundzie rozległ się huk i świst, a na ścianie za Nimi pojawił się rozbryzg czerwonej farby. Oni sami uklęknęli nagle za biurkiem. Zupełnie zgłupiałam. „Co to znowu za farba?” Pomyślałam. „Co to za numery?” I nagle kawałki układanki w mojej głowie połączyły się w jedną całość. Migdał tylko wstał, odwrócił się i spojrzał na strażników, którzy jak w zwolnionym tempie zaczęli się łamać w sztucznych stawach i padać na ziemię z głuchym stukotem, gubiąc po drodze głowy bez twarzy i kończyny.
To wszystko trwało może pięć sekund. Migdał spokojnie przeszedł nad rozsypanymi ciałami stworów i podszedł do biurka. Ominął je i pochylił się nad czymś, a potem przywołał mnie dłonią. Za biurkiem leżeli Oni, martwi, z nogami od czarnego krzesła z holu przebijającymi ich smukłe szyje na wylot. Na ścianie nie było wcale farby. Zgięłam się w pół i zwymiotowałam.
Migdał stał spokojnie i czekał, aż dojdę do siebie. Po wszystkim powoli podniosłam na niego wzrok. Wydawał się zakłopotany. Staliśmy dobrą chwilę, patrząc na siebie bez słowa.
– Cóż… dzięki – wybąkałam.
– Przepraszam, że ci nic nie powiedziałem.
– Wiedziałeś?
– Nie do końca. wydawało mi się, że coś potrafię, ale jeszcze nigdy nie miałem okazji, żeby… no wiesz.
-Żeby robić… takie rzeczy? – Zapadła cisza. Po chwili Migdał westchnął i przekroczył ciała, minął mnie bez słowa i powoli poszedł w stronę drzwi.
– Zaczekaj! – krzyknęłam. – Dziękuję, że nas uratowałeś. I idę z tobą. – Na jego twarzy pojawił się słaby uśmiech, a ja poczułam, że powoli się uspokajam.
Wciąż jeszcze oszołomiona wyszłam za Migdałem z budynku i przeszliśmy przez pusty plac. Dookoła nie było nikogo. Nad głową świeciło słońce i wiał lekki wiaterek, niosąc zapach lasu zza Wielkiej Bramy.
– Ale gdzie oni wszyscy się podziali? – zapytałam, gdy byliśmy już pod samym wyjściem i zobaczyłam, że skrzydła Wielkiej Bramy są uchylone i otworzyły się za moim lekkim pchnięciem.
– Poszli zająć się pożarem – odpowiedział Migdał.
– Jakim pożarem… – powiedziałam, a zaraz potem to zobaczyłam. Daleko, po drugiej stronie placu szły jeden za drugim stwory bez twarzy, a każdemu z nich płonęła głowa. Ich wysokie, chude ciała zakończone wielkimi pióropuszami ognia tuż nad chudą szyją stanowiły naprawdę osobliwy widok. Szli miarowo, a wokół nich jak mrówki uwijali się Oni, ale stwory nie reagowały na ich krzyki i chaotyczne próby powstrzymania tego dziwacznego pochodu. Zobaczyłam nawet, jak jedna z Nich, malutka figurka o blond włosach, podbiega na czoło pochodu i oblewa jednego z nich wodą z wiadra. Stwór, któremu nie sięgała nawet do pasa odsunął ją tylko gwałtownym ruchem twardej kończyny i szedł dalej w stronę Głównej Siedziby, a ona znieruchomiała na betonie. Jeden po drugim płonące kreatury wchodziły do budynku i nie minęło kilka sekund, jak z okien zaczął wydobywać się dym. Nie mogąc uwierzyć w to, co widzę, złapałam Migdała mocno za rękę i zapytałam:
– To twoja robota?
– Postanowiłem zakończyć to z hukiem. Chodźmy stąd.
Wyszliśmy przez bramę i nie oglądając się za siebie pobiegliśmy w stronę lasu. Z rozkoszą wdychałam zapach ciepłego igliwia i wiedziałam, że od dzisiaj będzie to mój ulubiony zapach. Pierwszy raz od dawna przeszła mi przez głowę myśl, że być może w naszym życiu coś zmieni się na lepsze.
– Będzie trzeba pogadać o tym wszystkim, przede wszystkim o tym, że mój chłopak jest kosmitą. Ale najpierw muszę coś zjeść – powiedziałam Migdałowi po dłuższej ciszy. Pomyślałam też, że to, co powiedziałam brzmiało idiotycznie, ale w tak dziwnych sytuacjach chyba nikt nigdy nie znajduje odpowiednich słów. Za naszymi plecami rozległ się dźwięk wielkiego wybuchu.
– Rozumiem. To może wrócimy tam i dokończymy te borówki?
– To jest naprawdę bardzo dobry pomysł.
I poszliśmy.