- Opowiadanie: maciekzolnowski - Butelki zwrotne ze skrzydełkami i na czterech łapkach

Butelki zwrotne ze skrzydełkami i na czterech łapkach

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Butelki zwrotne ze skrzydełkami i na czterech łapkach

Zdarzyło mi się wczoraj… U! Cza, cza, cza! Gdybym powiedział, że nic nie może się równać pod pewnymi względami, w pewnym znaczeniu, ohydzie dylematu, jaki przeżyłem… że znalazłem się tam, gdzie człowieczeństwo musi wymiotować… Mógłbym to powiedzieć. Mogę też dręczyć się tym lub nie dręczyć – to właściwie ode mnie zależy.

Leżałem w słońcu, sprytnie zaszyty w łańcuchu górskim, jaki tworzy piasek naniesiony wiatrem na krańcu plaży. Są to góry piaskowe, wydmy, obfite w przełęcze, zbocza, doliny, labirynt obły i sypki, gdzieniegdzie porosły krzakiem wibrującym pod nieustannym parciem wiatru. Zasłaniała mnie spora Jungfrau, szlachetnie kubiczna, wyniosła, ale o dziesięć centymetrów od mojego nosa rozpoczynał się wicher sieczący bez wytchnienia Saharę, paloną słońcem.

Skrzydlate butelki zwrotne na czterech łapkach pracowicie snuły się po tej pustyni w celach niewiadomych. Butelki? – spytacie. – Ze skrzydłami? – Ano, butelki ze skrzydełkami. To nie był żaden sen ani przywidzenie, wiem to na pewno. I jedna z nich, nie dalej niż na odległość mojej ręki, leżała do góry denkiem. Wiatr ją przewrócił, bidulkę. Słońce piekło jej szklany odwłok, co zapewne było wyjątkowo nieprzyjemne zważywszy, że ten odwłok zwykł zawsze pozostawać w cieniu – leżała przebierając łapkami i wiadomo było, że nic innego jej nie pozostaje, jak tylko to monotonne i rozpaczliwe przebieranie łapkami. I już omdlewała, po wielu może godzinach, już konała.

Ja, olbrzym, niedostępny jej swoim ogromem, który to ogrom czynił mnie dla niej nieobecnym, przyglądałem się temu machaniu i wyciągnąwszy rękę wydobyłem ją z kaźni. Ruszyła naprzód ku Delikatesom Centrum, przywrócona w jednej sekundzie życiu.

– Pani Anetko, buteleczkę proszę.

– Na wymianę?

– Tak, pani Albisiu, Aldonko, Anetko, zimne proszę.

– Proszę, oto reszta.

– Dziękuję, pani Basiu kochana, pani Basieńko, Marysieńko najukochańsza pod słońcem.

Boże! Ileż było tych pań ekspedientek w moim delikatesowym, dotychczasowym żywocie. Ale nie przedłużałem rytualnej konwersacji, gdyż gonił mnie czas, a czas to pieniądz – choćby i marne pięćdziesiąt groszy za butelkę zwrotną po piwie. No ale lepszy rydz jak nic, nieprawdaż? Zresztą to szwędactwo połączone ze zbieractwem cholernie uzależnia, mówię wam!

– Pssssss… – Ożywiła się na moment butelka… na widok otwieracza.

Powróciłem na plażę, dzierżąc ją w dłoni, zadowolony, schłodzony, lekko tylko przymulony i pełen łask wszelakich. Zaledwie to uczyniłem, ujrzałem trochę dalej identyczną butelczynę, o obłych, finezyjnych rysach i w identycznym położeniu. I wymachiwała łapkami, i trzepotała skrzydełkami. Nie chciało mi się ruszać. Ale dlaczego tamtą uratowałeś, a tej nie? Dlaczego tamta, gdy ta? Uszczęśliwiłeś jedną, druga ma się męczyć? Wziąłem patyk, wyciągnąłem rękę, uratowałem. I pognałem do sklepu po nowe. Boże, jak te butelkowe sprawy uzależniają i zniewalają umysł!

– Pani Renatko, Anetko, Bernadetko, buteleczkę proszę.

– Na wymianę?

– Tak, zimne proszę. Dzięki, pani Lusieńko, Zosieńko.

– Dobrze się pan czuje? – Dociekała sprzedawczyni (pani Ula, Ala, inna jeszcze Genowefa, z którą łączyła mnie magiczna więź porozumienia – ta sama, która łączy nas, pijaków ze wszystkimi ekspedientkami… zarówno w Polsce, jak i na całym świecie).

– Tak, dobrze, pani Ewuniu, Kasiuniu.

– Pssssss… – Ożywiła się ma przeźroczysta czworonożność na widok otwieracza i zatrzepotaliśmy oboje radośnie skrzydełkami: ja moimi, a ona swoimi.

Zaledwie to uczyniłem – u, cza, cza, cza – ujrzałem nieco dalej identycznego Żuberka, w identycznym położeniu. Przebierającego łapkami. A słońce paliło mu brzuszek. Czyż miałem przemieniać moją sjestę w karetkę pogotowia dla konających Żubrów? Ale zanadto już zadomowiłem się w tych butelkach, w ich wymachiwaniu cudacznie bezbronnym… i chyba zrozumiecie, jeśli już zacząłem to ratowanie, nie miałem prawa zatrzymać się w dowolnym miejscu. Byłoby zbyt straszne wobec tego trzeciego Żubra zahamować akurat na progu jego klęski, zbyt okrutne i niemożliwe jakieś, nie do popełnienia. Ba! Gdybyż pomiędzy nim a tymi, których wybawiłem, była jakaś granica, coś co mogłoby upoważnić mnie do zaprzestania. Ale właśnie nie było nic, tylko dalszych dziesięć centymetrów piasku, ciągle ta sama przestrzeń piaskowa, „trochę dalej” wprawdzie, ale tylko „trochę”. A przebierał łapkami tak samo… w stylu białowieskim albo białowieszczańskim.

Jednakże rozejrzawszy się, ujrzałem „trochę” dalej jeszcze cztery (u, cza, cza, cza!) Tatry, Tyskie, Żywce, Lechy, wymachujące i palone słońcem. Nie było rady, wstałem w całym ogromie swoim i uratowałem wszystkie. Poszły. A właściwie to ja poszedłem do pani Anetki ze spożywczaka i dokonałem wymiany pustych na pełne i zimne.

– Please… – poprosiłem, podziękowałem i wróciłem na plażę.

– Psssssss! – Otworzyłem z psykiem i poczułem to uuu, cza, cza, cza!

Wtedy oczom moim ukazał się stok lśniąco-gorąco-piaszczysty sąsiedniego zbocza, a na nim z pięć lub sześć punkcików wymachujących: Żubry! Pośpieszyłem z ratunkiem. Wybawiłem. I już tak sparzyłem się z ich męką, tak bardzo w nią wsiąkłem, że widząc opodal nowe butelki na równinach, przełęczach, w wąwozach, ową wysypkę torturowanych punkcików, jąłem po tym piasku ruszać się, jak oszalały, z pomocą, z pomocą, z pomocą!

Ale, wiedziałem, że to nie może trwać wiecznie. Wszak nie tylko ta plaża, ale całe wybrzeże, jak okiem sięgnąć, było nimi usiane, więc musi nadejść moment, w którym powiem „dość” i musi nastąpić ten pierwszy Żubr nie uratowany. Który? Który? Który? Co chwila mówiłem sobie „ten” i ratowałem go nie mogąc się zdobyć na tę straszną, nikczemną prawie arbitralność, bo i dlaczego ten, dlaczego ten? Aż wreszcie dokonało się we mnie załamanie, nagle, gładko, zawiesiłem w sobie współczucie, stanąłem, pomyślałem obojętnie „no, dość tego”, rozejrzałem się, pomyślałem „gorąco” i „trzeba wracać”, zabrałem się i poszedłem. A Żubr, ten Żubr, na którym przerwałem, pozostał wymachując łapkami, co właściwie było mi już obojętne, jak gdybym zraził się do tej zabawy, ale wiedziałem, że ta obojętność jest mi narzucona przez okoliczności i niosłem ją w sobie, jak rzecz obcą.

– Pani Anetko, oddaję buteleczkę, proszę.

– Na wymianę chce pan?

– Nie, na dziś mi wystarczy. Ja już mam dobrze.

W końcu moje człowieczeństwo nieco się uspokoiło, zaś zwymiotowała pijackość i cielesność… tam na tej plaży właśnie, na tej nieszczęsnej Saharze. Ale to nic. Co mnie nie zabije to mnie wzmocni. No przecież jutro też dzień. A zatem arrivederci. U! Cza, cza, cza!

Koniec

Komentarze

Ja Ci, Maćku, ten jak twierdzisz plagiacik sparafrawyrazowany wybaczam, chociażby nie wiem którego pana klasyka wyczerpałeś kiedy pisałeś o mnożących się buteleczkach. I całkiem mi nieważne, czy jak pisałeś to miałeś takie widoki wyśnione czy może bardziej naturalne i jawne, bo jak by na to nie patrzeć opowiadanie jest ładne bardzo.

I tylko mnie trochę zadziwia, że one, te buteleczki, tak się zagrzebywały w piasku, bo jak one były zwrotne, to chyba przy pomocy czterech łapek powinny umieć same wykonać  zwrot w należytą stronę, zamiast nóżkami przebierać. No ale może mi się tylko tak zdaje.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

I jażem nie raz poznała ałtora oryginalnego.

Pow jadasz, że to na pod stawie snu? Ład ne że czy cisie siną… ;-)

Troszku maławo fanty imo.

Babska logika rządzi!

“I tylko mnie trochę zadziwia, że one, te buteleczki, tak się zagrzebywały w piasku, bo jak one były zwrotne, to chyba przy pomocy czterech łapek powinny umieć same wykonać  zwrot w należytą stronę”.

 

Nie zależało im na tym (zresztą nie wiem, czy byłyby w stanie tak samodzielnie, tak dobrowolnie dać się zwrócić). No i jeszcze dochodzą względy finansowe – dla nas, ludzi być może istotne (pięćdziesiąt groszy za butelkę piechotą nie chodzi, no ba!); nie istotne natomiast kompletnie dla bezbronnych stworzonek skrzydlatych ze szklanymi odwłoczkami.

 

Finkla, wiem, że jest mało fantasy. Ale z drugiej strony… sama rzeczywistość (ta wyśniona albo nie) może nam się jawić jako bardziej kolorowa i… “odjechana” (a niżeli fantasy). To właściwie od nas tylko zależy, od woli naszej kreacji. Nieprawdaż?  

 

W każdym razie… dziękuję bardzo (w imieniu swoim oraz W. Gombrowicza). ;) 

“Leżałem w słońcu, sprytnie zaszyty w łańcuchu górskim, jaki tworzy piasek naniesiony wiatrem na krańcu plaży”. A ja znowu o górach, o Dżizus.  ;)

Ja również nie wiem, jakie dzieło plagiatujesz :( Tematyka dość ciekawa, wszystko jest abstrakcyjne i niestandardowe, w trochę za mało grafomański sposób opisane. Podobało mi się. Warty zapamiętania obrazek.

Pozdrawiam!

https://www.facebook.com/Bridge-to-the-Neverland-239233060209763/

Dzięki Pietrku, miło jest właśnie Twoich ust usłyszeć pochwałę. Popracuję jeszcze nad tym tekstem, muszę dodać jeden lub dwa drobiazgi, o których zwyczajnie zapomniałem (zmienić i wyostrzyć zakończenie). No faktycznie: mało jest tutaj grafomanii przez duże “Gie” (a raczej – małe “gie”). 

Wzruszająca historia, te poświecenie dla sprawy, godne herosów, od dzis inaczej będe patrzył na takich ratowników ;)

U cz cz cz!  ;))

Trudny to tekst o fabule delirycznie rozedrganej, czasem nieprzejrzysty, często wymykający się zdroworozsądkowemu osądowi, zdradza jednak nawiązanie do prozy Jerzego Pilcha. 

Wrażliwości na słowo i wszystkiego, co jest dobre w moim pisaniu, nauczyła mnie Reg. Dziękuję:)*

Dzięki Ci, Cornelius, za Twój rozwibrowany komentarz. ;)

 

I wiem, że tego robić nie powinienem, bo to podobno nie jest zgodne z etykietą, z regułami… i w ogóle, ale postanowiłem zamieścić tutaj u dołu (właśnie w ramach komentarza, w drodze wyjątku) “Butelki…” w innej, nieco prostszej wersji. Mam nadzieję, że mnie Adminy nie zrugają zanadto. I (ten tego) zachęcam do lektury. ;)

 

 

 

BUTELKI ZWROTNE… WERSJA NR 2

 

U! Cza, cza, cza… Przydarzyło mi się to przedwczoraj… Mógłbym rzec, że w pewnym sensie nic nie może się równać pozoranctwu rzekomych wyborów, przed jakimi staje człowiek, przed jakimi przyszło mi stawać… Że znalazłem się oto w sytuacji, w której humanizm zaczyna czkać, bekać, a nawet rzygać… To mógłbym zaiste rzec. Wolno mi także zadręczać się tym (albo i nie) – to właściwie wyłącznie ode mnie zależy.

Opalałem się gdzieś na plaży nad Bałtykiem, pośród tych wszystkich gór piaskowych, wydm, obfitujących w zbocza i dolinki, i pasemka – labirynt sypki i efektowny, gdzieniegdzie porosły krzaczkiem rozhuśtanym od nieustającego naporu bryzy. Byłem nieco tylko osłonięty, ale metr, może dwa ode mnie rozpoczynała się najprawdziwsza Saharę, palona słońcem i smagana biczem wichru.

Jakieś butelki zwrotne po piweczku walały się na tej pustyni, porozrzucane bez ładu i składu. I jedna z nich, nie dalej niż na odległość mego ramienia, leżała do góry denkiem. Wiatr ją przewrócił, bidulkę. Słońce piekło jej brązowawą szklistość, co było w mym odczuciu zupełnie, jakieś takie, niefajne (zwykłem, ja sam, myśleć o butelkach, jako o czymś, co zazwyczaj jest zimne, a zimne do tego aż stopnia, co i piwko, które orzeźwia i gasi pragnienie, i daje radość ciału podczas upału).

Ja, Pan Głębokie Gardło, niedostępny jej swoim ogromem, wyciągnąwszy rękę zwinąłem ją prawie ukradkiem do torby. Następnie ruszyłem ku Delikatesom Centrum, zapominając na sekundę o całym plaży żarze i Saharze.

– Pani Anetko, buteleczkę proszę.

– Na wymianę?

– Tak, pani Albisiu, zimne proszę.

– Proszę, oto reszta.

– Dziękuję, pani Basiu kochana, pani Basieńko, Marysieńko najukochańsza pod słońcem.

Boże! Ileż było tych pań ekspedientek w moim dotychczasowym, mono-polowym żywocie. Ale… nie przedłużałem rytualnej konwersacji, gdyż gonił mnie czas, a czas to jest pieniądz – choćby i marne pięćdziesiąt groszy za butelkę zwrotną. No ale lepszy rydz jak nic, nieprawdaż? Zresztą to szwędactwo połączone ze zbieractwem cholernie – mówię wam – cholernie wciąga i uzależnia.

– Pssssss… – ożywiła się na moment butelkowatość na widok otwieraczości.

Powróciłem rychlikiem na plażę, dzierżąc ją w dłoni, zadowolony, schłodzony, lekko tylko przymulony i pełen łaski pańskiej. Zaledwie to uczyniłem, ujrzałem trochę dalej identyczną butelczynę, o obłych, finezyjnych rysach i w identycznym, niefajnym położeniu. I aż lśniła w słońcu, aż się prosiła, bym ją zgarnął i zwrócił. Nie chciało mi się ruszać… Ale – dlaczego tamtą zwinąłem, a tej nie?… Dlaczego tamta… gdy ta?… Wziąłem kijek, wyciągnąłem rękę, rozdziawiłem torbę – i bum… uszczęśliwiłem siebie. Pognałem do sklepu po nowe (co?) piwo! Boże, jak te butelkowe sprawy uzależniają, ludzkie umysły zniewalają, ulotną wizją szczęścia mamią… i, tak, uśmiechają się, uśmiechają…

– Pani Renatko, Anetko, Bernadetko, buteleczkę proszę.

– Na wymianę?… Panie Pijaku Jeden, Panie Ćwoku Zatracony, Panie Bezzębny Cieciu, Panie Łachmanie…

– Tak, zimne proszę. Dzięki, bardzo pani dziś łaskawa, pani Lusieńko, Zosieńko, Gabrysieńko.

– Choć guzik mnie to obchodzi… to i tak spytam, bom wścibska i ciekawska plotkara stara… Dobrze się pan czuje? – gruchnęła sprzedawczyni (pani Ula, Ala albo inna jeszcze Genowefa, z którą łączyła mnie magiczna więź porozumienia – ta sama, która łączy nas, pijaków ze wszystkimi ekspedientkami… zarówno w Polsce, jak i na całym świecie).

– Tak, dobrze, pani Ewuniu, Kasiuniu, Izuniu.

– Pssssss… – ożywiła się ma szklana przeźroczystość na widok otwieracza. I zatrzepotaliśmy oboje radośnie skrzydełkami: ja moimi, a ona swoimi, takimi, no wiecie, urojonymi.

Zaledwie to uczyniłem – u, cza, cza, cza – ujrzałem nieco dalej identycznego Żuberka, w identycznym położeniu. A słońce paliło mu denko.

Jednakże rozejrzawszy się, ujrzałem „trochę” dalej jeszcze cztery (u, cza, cza, cza!) Tatry, Tyskie, Żywce, Lechy, palone słońcem – nie było rady, wstałem w całym ogromie swoim i pozbierałem wszystkie. Poszliśmy do sklepu. Na piwo znaczy…

– Please! – poprosiłem. Podziękowałem. Wyszedłem. Wróciłem na plażę.

– Psssssss! – Otworzyłem. A z psykiem, z psykiem… panie. A jakże! I poczułem znów ten zew: u, cza, cza, cza!

Wtem oczom mym ukazało się zbocze błyszcząco-piekąco-piaskowe kolejnego stoku, a na nim z siedem lub osiem brązowych punkcików: butelki! Pośpieszyłem z torebeczką. Posprzątałem. I już tak sparzyłem się z losem zbieracza, tak bardzo w to zbieractwo wszedłem, że widząc opodal nowe butelki na nizinach, wyżynach, przełęczach, w wąwozach, ową wysypkę szklanych punkcików, jąłem po tym piasku ruszać się, jak opętany, z torebeczką, z torebeczką, z torebeczką!

Ale, ale… wiedziałem, to nie może trwać po wsze czasy – wszak nie tylko te wydmy, ale i całe wybrzeże Bałtyku, jak okiem sięgnąć, jest nimi usiane, więc musi nadejść taki moment, w którym powiem „dość”. Musi nastąpić ta pierwsza butelka zwrotna „bezzwrotna”. Która? Która? Aż w końcu dokonało się we mnie załamanie, gładko, nagle. Stanąłem. Pomyślałem obojętnie „no dość tego”. Rozejrzałem się dokoła. Podumałem „gorąco, trzeba wracać”. Zabrałem się. I polazłem w cholerę. A butelka, ta butelka, na której przerwałem, pozostała samotna, samiuteńka, co właściwie było mi już obojętne.

– Pani Anetko, oddaję buteleczkę, proszę.

– Na wymianę?

– Nieee, na dziś mi wystarczy, ja już mam dobrze.

W końcu moje człowieczeństwo nieco się uspokoiło, zaś zwymiotowała pijackość i cielesność. Ale to nic… Co mnie nie zabije to mnie wzmocni. Przecież jutro też jest dzień. U! Cza, cza, cza!  

Nowa Fantastyka