I
Coś jest nie tak.
Otwieram oczy. Przylegam twarzą do podłoża. Twardego i zimnego. Oślepia mnie biel. Podpieram się rękami, ale mam zbyt mało sił. Upadam.
Przekręcam się na plecy. Znam to miejsce?
Chyba nie.
Druga próba. Unoszę barki, a następnie zrywam się na równe nogi. Tym razem z powodzeniem.
Ponownie analizuję otoczenie. Nic szczególnego; zwykły, pusty korytarz. Jedynie ta biel budzi we mnie… sam nie wiem co. Niepokój? Strach?
To wszystko wygląda surrealistycznie. Jak sen. Nie, to nie sen. A może jednak? Jeden z tych cholernie rzeczywistych, świadomych?
Szukam czegoś, co pozwoliłoby mi się przebudzić. Zegara, znajomych przedmiotów. Bezskutecznie. Zamykam oczy. To ponoć najprostsza i najskuteczniejsza metoda. Cóż, na pewno nie w tym przypadku.
Bez sensu. Muszę opuścić miejsce, a nie złudzenie. O ile to jest złudzenie.
Po obu stronach korytarza znajdują się drzwi. Białe (Kto by się spodziewał, tutaj wszystko jest białe!), nie licząc pozłacanych klamek. Aż się dziwię, że wcześniej nie zauważyłem. Wchodzę przez prawe, długo się nie namyślając.
Światło. Intensywniejsze od tego białego, naturalne. Wszystko wskazuje na to, że znalazłem się na zewnątrz: drzewa, trawa, śpiew ptaków, asfalt.
Przede mną rozciąga się plac zabaw. Doskonale znam to miejsce. Nieraz chodzę tu z Michałkiem. Siadam sobie wtedy na ławce i czytam książkę, a mój synek bawi się w najlepsze.
Przechodzę obok huśtawki. Dla Michała jest to najfajniejsza atrakcja. Mógłby huśtać się na niej godzinami.
Pod najbliższą ławeczką walają się puszki po piwie. Jaką trzeba być osobą, żeby pić tyle przy dziecku?
Podejrzane. Jak dotąd nie dostrzegłem chociażby jednej osoby, a w tej części osiedla zawsze roi się od ludzi. No nic, najważniejsze, że już wiem, dokąd iść. Do bloku naprzeciwko placu zabaw. Do mojego mieszkania.
Postępuję parę kroków do przodu, lecz nagle na coś wpadam. Jakby na niewidzialną ścianę. Przecieram oczy i wystawiam przed siebie rękę z nadzieją, że przetnę powietrze. Niestety, znów natrafiam na przeszkodę.
– Co się, kurwa, dzieje? – pytam samego siebie.
Coś błyska. Kątem oka zerkam w lewo i aż nie mogę uwierzyć w to, co widzę. Białe drzwi po prostu stoją pomiędzy zjeżdżalnią a karuzelą. Zupełnie nie pasują do tła, czyniąc z tego wszystkiego istny absurd.
– To sen – szepczę. – Więc to naprawdę sen.
Dla pewności okrążam placyk, jednak coś ciągle nie pozwala mi na przekroczenie niematerialnej bariery. Zrezygnowany przekraczam próg.
II
Czuję się jak w labiryncie. Znowu jestem w tym cholernym korytarzu, a mogę przysiąc, że drzwi, przez które przeszedłem, wyglądały inaczej niż poprzednie. Na czym polega różnica, nie mam pojęcia, ale jestem tego pewien.
Stoję właśnie przed kolejnym wyborem: lewe czy prawe? Wcześniej zdecydowałem się na prawe i niewiele wynikło z tej decyzji.
Tym razem wkraczam do zamkniętego pomieszczenia. Walające się po podłodze samochodziki, stos kolorowych rysunków na biurku, plakaty superbohaterów na ścianach, głównie Wolverine'a. Tak, Michał uwielbia Wolverine'a.
Na końcu pokoju, pod oknem, widnieje łóżko, a na nim pościel z podobiznami X-menów. Wizerunki mutantów są jednak pogięte i niekształtne. Pod kołdrą kryje się drobne ciało.
Uśmiecham się, bo nawet lubię tę zabawę.
Rozpoczynam nieśpieszne i cierpliwe poszukiwania. Rozglądam się teatralnie, robiąc z dłoni daszek i przykładając ją do czoła.
– A gdzie to się podziewa mały Michałek?
Kiedyś po tym pytaniu chichotał, z czasem nauczył się panować nad emocjami. Wtedy nabrałem świadomości, że wyrośnie z niego silny, inteligentny i niezależny mężczyzna.
Zaglądam do szafy. Koszulki Marvela wręcz ją wypełniają. Michał powiedział mi pewnego razu, że nigdy nie przestanie kochać tego uniwersum, a ja, rzecz jasna, nie zamierzałem psuć jego wizji przyszłości. To przeminie samo, nawet tego nie zauważy.
– Tu nikogo nie ma…
Kucam. Strzela mi w stawach. Ile bym dał za wynalezienie leku na starość.
– Pod łóżkiem też nikogo nie ma… Gdzie on może być?
Powoli zbliżam dłoń do kołdry, gotów za nią pociągnąć. Chwytam i mocno szarpię, uśmiechając się od ucha do ucha.
– Tu cię…
Zamieram. To nie Michał. To coś ani trochę nie przypomina mojego syna.
Sinawy stwór z czarną kępką mokrych włosów na czubku głowy wydaje z siebie kilka niezrozumiałych dźwięków, po czym rusza na mnie z niezgrabnością godną kulawego starca. Różnica tkwi w tym, że monstrum jest, o dziwo, szybkie. Podąża w moim kierunku, jego lewa część ciała podczas ruchu telepie się jak człowiek z padaczką. A mimo to odległość pomiędzy mną a nim w przerażającym tempie się zmniejsza.
Pędzę do drzwi. Po paru susach orientuję się, że nie mam dokąd iść. Drzwi wyparowały.
Potworne jęki stają się coraz głośniejsze. Boże, dlaczego?
Coraz bliżej.
Czym sobie na to zasłużyłem? Zawsze starałem się, jak mogłem.
Już prawie mnie ma.
W kwestii syna i w każdej innej.
Dosięga mnie, zaraz wbije pazury w moje ciało.
Dlaczego?
Czuję oddech na twarzy, paskudny oddech.
– Tato…
To nie twój syn, nie daj się zwieść.
– …dlaczego?
III
Kurwa, co to było?
Straciłem orientację. Co się przed chwilą stało?
Znowu ten biały korytarz. I znowu dwie pary drzwi. O nie, w lewo na pewno już nie pójdę. Nie zamierzam ponownie przeżywać takich rzeczy. Okropieństwo.
Idę w prawo. Wkraczam do jakiegoś pomieszczenia. Ono również nie jest mi obce. To mój gabinet. Tutaj pracuję nad swoim debiutem. Nad powieścią, która, mam nadzieję, odmieni nie tylko moje życie, ale i życia całej masy czytelników. Nie będzie to długa książka. To zbyt duże ryzyko dla początkującego autora.
Na środku gabinetu stoi spore biurko z monitorem, klawiaturą, lampką i jakimiś papierami. Pod meblem spoczywa komputer – nie najnowszy, ale odpowiedni do pisania. Zawsze przed przystąpieniem do pracy dwa razy pukam w drewniany blat biurka. Taki mój mały zwyczaj. Paul Sheldon z "Misery" po skończeniu książki zapalał papierosa. Może też będę kiedyś tak sławny jak Stephen King i jego postacie.
Zatytułowałem powieść "Usta zamknięte, usta otwarte". Opisuje ona losy mężczyzny chorego na syndrom Tourette'a. Pokazuje, jak ciężko takim ludziom żyć i uzyskać stabilną pozycję w społeczeństwie. To rzadki temat, dlatego wierzę w mój sukces. Został mi już tylko sam koniec. Jeden rozdział. Punkt kulminacyjny.
Czubkiem buta o coś zahaczam. Spoglądam w dół. Przewrócona butelka po żubrze turla się po dębowych panelach. Ale jak to? Od dwóch lat nie tknąłem alkoholu. Wiem, jak działał na mnie, jak czuli się moi najbliżsi – Michał i Karolina, moja żona. Wolałbym już uciąć sobie rękę niż znowu popaść w nałóg.
Naprzeciwko mnie pojawiają się nowe drzwi. Bez zwłoki przechodzę przez nie.
IV
W salonie spędzam czas z żoną. Głównie na oglądaniu telewizji i rozmawianiu. Gdy ja wracam z liceum, w którym uczę języka polskiego, a ona z biura ubezpieczeń, siadamy na kanapie i opowiadamy, jak nam minął dzień. Co jakiś czas wchodzi tu Michał. Wtedy skupiamy się wyłącznie na nim.
Balkon jest otwarty na oścież, toteż w pokoju panuje przyjemny chłód. Od jego strony dobiega jakiś odgłos. Zbliżam się, żeby był lepiej słyszalny. Po chwili odskakuję. Słyszałem już ten dźwięk. I to całkiem niedawno.
Monstrum wspina się po balkonie. Wpada do środka, a ja znów nie mam drogi ucieczki.
Pędzi.
Spokojnie, nic ci się nie stanie. Oddychaj.
Jest wściekłe. I głodne.
Poprzednio nic się nie wydarzyło, więc teraz też nic się nie wydarzy.
Odrywa łapy od podłoża, zaraz mnie dopadnie.
Wystarczy, że zachowasz spokój.
Znów czuję ten oddech. Co za smród.
Nic się nie bój. To nie jest prawda.
Pazury mnie rozrywają.
Boże, dlaczego?
V
Uch, co za gówniane uczucie. Jakby ciało obumierało, ale wewnątrz wciąż coś żyło.
Podnoszę się z ziemi. Wszędzie biel, ale zdążyłem już do tego przywyknąć.
Nigdzie nie widzę złotych klamek. Czyżbym znalazł się w sytuacji bez wyjścia? Tylko dlaczego? Czy naprawdę to wszystko sprowadza się do czegoś takiego? Nie, nie wierzę.
Okrążam pomieszczenie kilka razy. Na próżno. Dopiero teraz orientuję się, że to nie korytarz. Poprzednie lokacje były w kształcie prostokąta i miały z trzech stron ściany, a z czwartej patrzyła na mnie ciemność. Tutaj widziałem wszystkie ściany, tworzące wraz z sufitem i podłogą sześcienną bryłę.
– Nie ma drzwi – mruknąłem.
Ale jest miś. Leży jakieś pół metra ode mnie. Taki mały, uśmiechnięty. Niewinny.
Schylam się i podnoszę pluszaka. Już nie mam złudzeń, że ten miś należy do Michała. To jego ulubiona zabawka. Ceni go nawet bardziej od figurki Wolverine'a, którą zawsze nosi ze sobą do przedszkola.
Miś nazywa się Lolek. Ja nadałem mu takie imię.
Coś się dzieje. Zamykam oczy… nie, nie zamykam ich… a może jednak?
VI
A myślałem, że nie będzie już gorzej. Głowa chyba zaraz mi eksploduje. I dlaczego ta biel mnie nie oślepia?
Chwila…
Nie ma bieli. To mój salon. Znowu.
Zastanawiam się, czy jest jakiś określony cel tej powtórki z rozrywki. Nie chciałbym po raz trzeci mierzyć się z bestią.
Wbiegam szybko na balkon i rozglądam się. Żadnej chorej szkarady, żadnego niebezpieczeństwa. Tylko ludzi nie ma na zewnątrz. Zresztą to i tak nieistotne.
Odwracam się. Coś przelatuje mi przed oczami. Przekręcam głowę. Lolek spoczywa na balkonie. Michał go tu zostawił
Tato
czy co? Bez sensu, przecież to moja wyobraźnia. Tu nie ma nikogo
pobawisz się ze mną, tato?
poza mną.
Wracam do salonu.
Brzdęk. Pod moimi nogami turla się
No tato…
butelka po żubrze.
Prooooszę…
Nie, nie dam się tak łatwo. Ja nie piję
Tato?
od dwóch lat. Od dwóch lat staram się być wzorowym ojcem i
Tato, co robisz?
dobrze mi to wychodzi. I nikt nie powie, że
Tato, puść
jest inaczej. Wychowuję tego chłopaka, dbam o jego dobro
mnie
przy okazji pracując nad czymś, dzięki czemu zapewnię wszystko
Nie, tato
czego tylko mu trzeba. Jeśli ktoś nazwie mnie złym ojcem
tato!
to w ogóle nie zna życia, nie wie, jakie to poświęcenie być…
– Tato?
Michał, odziany w piżamkę z X-menami, przeciera oczy.
– Tak, synku? – Kucam i uśmiecham się do niego.
– Dlaczego mi to zrobiłeś, tato?
– Co, co ci zrobiłem?
– Dlaczego mi to zrobiłeś, tato? – powtarza.
– Synku, o co ci…
– Dlaczego mi to zrobiłeś?! – wykrzykuje. Obserwuję, jak jego jasna skóra zmienia barwę na siną, jak pełne ciepła oczy stają się zimne. – Dlaczego mi to zrobiłeś?!
Łapię się za pierś. Serce wali mi jak oszalałe, chyba
– Dlaczego mi to zrobiłeś?!
chyba tego nie wytrzymam.
– Dlaczego mi to zrobiłeś?!
To koniec
– Dlaczego mi to zrobiłeś?!
ja umieram.
– Dlaczego mi to zrobiłeś?!
Byłem dobrym ojcem.
Epilog
Zygmunt Wiśnia obserwował wychodzącego mężczyznę przez okno swego gabinetu. Pamiętał, jak ten sam facet jeszcze dwa lata temu dopiero co stawiał tutaj pierwsze kroki. Niepewny, przerażony i niewinny. Zresztą wszyscy tu byli niewinni. Paweł Szewczyk nie stanowił wyjątku.
Dwadzieścia cztery miesiące pozbawienia wolności – pomyślał Wiśnia. – Ten śmieć powinien posiedzieć znacznie dłużej.
Szewczyk należał do tych więźniów, którzy krzywdzili tylko w stanie nieświadomości, będąc odurzeni (Zrobił coś bardzo złego). Któregoś dnia tak się schlał, że zrzucił syna z balkonu (A teraz wychodzi, tak po prostu). W sądzie jego jedyną formę obrony stanowiło to, iż chłopak rzekomo (Dwa jebane lata) przeszkadzał mu w pisaniu powieści. Później żona oskarżonego stwierdziła, że (Powinno się takim jaja rżnąć, żeby się już więcej tacy debile nie rodzili) nigdy nawet nie zaczął książki. Planował zostać pisarzem, ale (Wychodzi) nałóg skutecznie utrzymywał go w bierności.
Tak po prostu.
Zygmunt zacisnął zęby. Podobne Szewczykowi kanalie zdychały w pudle, dlaczego więc on miałby cieszyć się wolnością?
Brama zaczęła się otwierać. Za chwilę będzie po wszystkim.
Gdy Paweł Szewczyk przekraczał próg, Wiśnia myślał tylko o jednym: żeby coś nagle sfrunęło z przestworzy, coś ciężkiego, i spadło mu na mordę.
Pragnienie naczelnika ziściło się, ale w nieco inny sposób. Szewczyk upadł na ziemię, jego ciałem targały gwałtowne wstrząsy.
Na placu zebrała się spora grupa ludzi.
– Na oddział go! – krzyknął ktoś.
Wiśnia wiedział, że żaden lekarz nie pomoże Szewczykowi.
Uśmiechnął się. Wszystko było już w porządku.