- Opowiadanie: Cloudstorms - Życie na kredyt

Życie na kredyt

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Życie na kredyt

Karen wstała z łóżka lewą nogą. Ten dzień nie zapowiadał się dobrze od samego początku, a ona sama była zbyt zmęczona żeby się zwlec, a tym bardziej jeszcze stawić czoło dzisiejszym problemom.

– Mamo, zrobisz nam śniadanie? Jess już się myje, ja jestem drugi w kolejce – dobiegł głos z korytarza.

Karen wstała  i przytaknęła swojemu dziecku. Rzuciła jeszcze okiem na drugą stronę łóżka. Jacen, jej mąż, jak zawsze wstał z samego rana i wymknął się do pracy nie budząc jej ani dzieci. Był jak ninja jeżeli chodzi o wstawanie i przygotowywanie się do pracy. Trochę mu zazdrościła tej porannej energii.

Po wyjściu z pokoju Karen spojrzała na swoje najmłodsze dziecko. Finn miał dopiero pięć lat, ale energię zdecydowanie odziedziczył po ojcu. Stał trzymając w jednej ręce pluszowego misia, z którym się nie rozstawał, a w drugiej ręcznik. Na jej widok uśmiechnął się szeroko.

– Woda już nie leci, mamo. Czyli Jess już wyciera pupę! – Akcentując ostatnie słowo, Finn aż się zarumienił i wybuchł śmiechem.

– Głuptas… – powiedziała z uśmiechem Karen i poczochrała głowę syna. Później zeszła po schodach i skierowała się do kuchni.

– Dzień dobry, pani Karen. Co dziś podać na śniadanie? – Mechaniczny głos miał przyjemny, niski ton, który nie gryzł w uszy tak, jak ich poprzednia inteligentna kuchnia.

– Cześć. Tak, mocna czarna kawa dla mnie, a dla dzieci po soku pomarańczowym… A nie, poczekaj, mały miał ostatnio problemy z gardłem. Przygotuj dla niego herbatę z imbirem, proszę.

– Już się robi. Ostrzegam, że kawy wystarczy już tylko na kolejne pięć filiżanek.

– Dodaj do listy zakupów i prześlij Jacenowi przez komunikator, kupi wracając do domu. Dzięki, Skip.

– Cała przyjemność po mojej stronie. Kawa gotowa do odbioru na blacie.

Karen spojrzała leniwie w stronę blatu obok piekarnika. Kawa została podana w filiżance, a obok leżała mała łyżeczka. Nie musiała uczyć Skipa ile słodzi, nauczył się po pierwszym zamówieniu. Trochę ich kosztował ten wydatek, ale musiała przyznać, że warto był dorzucić kilka dodatkowych tysięcy dolców na to ustrojstwo.

Biorąc łyk kawy, spojrzała przez okno na zbierające się nad miastem chmury. Było w nich coś niepokojącego. Nie widziała dotąd burzy składającej się z czerwonych naelektryzowanych chmur. Coś tutaj nie grało.

– Mamo, idę się już myć. Pamiętaj, kanapki! – Finn zaświergotał z góry swoim słodkim głosem, co pozwoliło Karen skupić się na ważniejszych rzeczach niż pogoda na zewnątrz.

Kobieta wzięła większy łyk kawy i podeszła do lodówki.

– Skip, potrzebuję zrobić dzieciom kanapki, możesz podsunąć mi pomysły co można zrobić z bieżących produktów?

– Tak, już są wyświetlone na ekranie. Czy posortować je według regionów świata?

– Nasze amerykańskie będą w porządku, Skip.

– Oczywiście, zapiszę w systemie te preferencje. Czy…

– Tak, dodaj brakujące w lodówce składniki do listy zakupów, dzięki Skip – przerwała ostatnie zdanie robotowi kuchennemu i przyjrzała się kolorowym hologramom nad jej zegarkiem kuchennym.

– Kanapki z tuńczykiem i papryką – mówiła pod nosem Karen i zaraz po tym machnęła palcem w powietrzu. – Grzanki z serem, kanapki z białym serem, hot dogi… Dobra, niech będzie tuńczyk, przynajmniej go wykończymy.

Karen zaczęła przygotowywać kanapki dla swoich dzieci i zaczęła rozmyślać nad wszystkimi sprawami, które zaprzątały jej ostatnio głowę. Spłacili niedawno kredyt z Jacenem na dom, więc to jest z głowy. Co prawda zaciągnęli kolejny na nową kuchnię, ale to akurat powinni w miarę szybko spłacić.

Matka Karen ostatnio coraz mocniej choruje. Pomimo wymiany nerek na nowe, wyhodowane specjalnie dla niej, jej ciało nie może ich w przyjąć. Cholerni lekarze, zawsze są z nimi jakieś problemy. Pewnie doktor Stanford coś spieprzył, będzie trzeba przygotować pozew, ale najpierw postraszyć go jego wizją żeby zrobił poprawił stan zdrowotny matki.

Dzieci były mało wymagające w tym roku i nawet ani razu nie pisnęły o wakacjach. Wszystkie pieniądze poszły na dom, a one tylko opowiadały o przygodach z wyjazdów ich kolegów i koleżanek. Trzeba im to wynagrodzić i zabrać je gdzieś. Ewentualnie kuchnię spłacą później, to nie będzie tak wielki problem. Ale czy Karen powinna z nimi jechać czy zostać z matką…

Potężny huk za oknem wybudził Karen z jej rozważań.

Spojrzała za okno i zobaczyła wielki meteoryt lecący w stronę ich ulicy. Odwróciła się błyskawicznie.

– Dzieci! Padnijcie na ziemię, teraz! – Krzyknęła Karen kładąc się sama na ziemi.

Jedno z jej dzieci krzyknęło coś w odpowiedzi, ale nie zdążyła usłyszeć słów. Zamiast tego, poczuła potężne uderzenie, po którym cały dom zaczął się trząść. Karen podczołgała się w stronę schodów. Wokół niej spadały na ziemię wszystkie rodzinne pamiątki z wyjazdów, wspólne zdjęcia i wszystkie talerze w kuchni.

Starając się utrzymać równowagę, Karen złapała za balustradę schodów i krok po kroku szła w kierunku swoich dzieci.

Nie zdążyła wykonać nawet trzech kroków, kiedy kolejne potężne uderzenie zrzuciło ją ze schodów. Kilka oprawionych zdjęć spadło ze ściany, a jedno z nich uderzyło Karen w głowę. Próbowała jeszcze przez chwilę wstać, ale wszystko powoli cichło, a obraz przed nią zaczął majaczyć aż w końcu straciła przytomność.

***

Jacen siedział w biurze popijając kawę, gdy jego holomonitor wyświetlił na czerwono alert. Mężczyzna zamrugał zdziwiony. Alerty komputera pojawiały się tylko w nagłych przypadkach, najczęściej przy podejrzeniu pojawienia się ognia w budynku.

Jacen rozejrzał się wokół siebie. Wszyscy włączyli alert, który pojawił się na ich ekranach. Poszedł w ich ślady, a kubek z kawą, który przed chwilą trzymał w dłoni, spadł z brzękiem na podłogę.

– Z ostatniej chwili – powiedział roztrzęsiony kobiecy głos przez holomonitor. – Prosimy wszystkich mieszkańców Seattle o natychmiastową ewakuację. Proszę nie brać ze sobą żadnych rzeczy osobistych tylko uciekać z miasta jak najdalej. Właśnie przed chwilą okazało się, że nasze satelity okołoziemskie zostały zniszczone, a w stronę kilku miast, w tym naszego rodzinnego Seattle, zmierza deszcz meteorytów. To nie są ćwiczenia, prosimy o wyjście z biura i słuchanie się służb porządkowych w celu ewakuacji z miasta.

W biurze zapanowała panika. Ludzie zaczęli biec w stronę wind krzycząc i przewracając się wzajemnie. Jacen patrzył wokół i nie mógł otrząsnąć się z wiadomości, którą usłyszał. Podszedł szybko do okna i wtedy zobaczył lecący wprost na niego ogromny rozżarzony meteoryt. Odwrócił się i zaczął biec. Zdążył jeszcze spojrzeć w kierunku windy, zanim ogień nie pochłonął go wraz ze wszystkimi ludźmi na piętrze.

***

– Matthews! Matthews, czy ty mnie w ogóle słuchasz?

Młody mężczyzna otrząsnął się z letargu i spojrzał na swojego przełożonego. Całe szczęście, że kapitan Smith miał na sobie hełm gazowy, nie chciałby widzieć teraz wyrazu jego twarzy.

– Przepraszam, sir… – wymamrotał pod nosem.

– Matthews, rozumiem, że sytuacja jest trudna, ale jesteś ze mną na akcji po raz trzeci w tym miesiącu i musisz wziąć się w garść. Nie ma czasu na rozważania, mamy sporo pracy i mało czasu zanim opinia publiczna dowie się o tym.

– Tak jest, sir. Przepraszam, to się więcej nie powtórzy.

– I tak ma zostać – odpowiedział kapitan i odszedł w stronę innych żołnierzy.

Matthews rozejrzał się wokół. Wszędzie znajdowały się ogromne kratery z jeszcze żarzącymi się meteorami. Skafandry, które mieli na sobie pozwalały im przetrwać warunki, które panowały na zewnątrz, wliczając w to duże pokłady radioaktywnego pyłu i temperaturę liczoną w setkach Fahrenheitów.

Ta praca dobijała go. Wiedział, że Ziemia jest przeludnioną planetą, a bunt na innych planetach doprowadził do braku alternatyw w poszukiwaniu miejsc na kolejne lądowiska statków międzyplanetarnych. To tutaj… To przerastało jednak ludzkie pojęcie.

Wstąpił do wojska żeby jego rodzina była bezpieczna. Nazywane przez wojsko „czystki” zaczęły się w zeszłym roku i zostały przeprowadzone na większości terenów Azji i Afryki. Miejsca na Ziemi jednak wciąż brakowało, a Rosja i Zjednoczona Europa nie godziły się na dalszą politykę Stanów Zjednoczonych w niszczeniu miast, co doprowadziło do otwartego konfliktu zbrojnego.

Matthews usłyszał raz od swojego przyjaciela, Jima Tandatto, że prezydent postanowił pozbyć się w ten sam sposób kilku miast w Stanach Zjednoczonych. Miało to ponoć pozwolić na zwiększenie miejsc na lądowiska dla statków międzyplanetarnych, które pozwoliłyby na szukanie nowego miejsca dla ludzkości poza naszą galaktyką. Z wojną z Rosją i Zjednoczoną Europą na karku, Stany nie radziły sobie jednocześnie z prowadzeniem działań wojennych i przemieszczania się na inne kontynenty skąd miały wylecieć statki. Postanowiono więc przeprowadzić „czystkę” na terenie rodzimego kraju, ale w niekonwencjonalny sposób. Przywołując katastrofy naturalne.

Meksyk był pierwszym miejscem, które na terenie Stanów zostało zmiecione z powierzchni Ziemi. Postanowiono, że zmiana trajektorii lotów komet nadlatujących w tamtym czasie będzie idealną okazją do pozbycia się z terenów pod nowe lotniska całego miasta wraz z jego mieszkańcami. Nie informując o tym opinii publicznej, przystąpili do działania.

Ludzie uwierzyli. Mówiono o kolejnej wielkiej katastrofie jak o końcu świata. Ludzie znów zaczęli zwracać się w stronę kościoła, by tam szukać zbawienia i odpędzić zły los. Nie wiedzieli jednak, że to ich własny kraj zdradził ich i zniszczył. A potem wysłał tam „siły specjalne”, które miały posprzątać teren i pozwolić technikom i inżynierom na budowę stacji kosmicznej, pilnie strzeżonej przez wojsko. Mało tego, zaczęli nawet tłumaczyć, że ogromne tereny budowy to bunkry, które mają ocalić kolejnych ludzi. W ten sposób udało się ich uspokoić na chwilę.

Matthews na początku myślał, że to wszystko to bzdury i teorie spiskowe. Z czasem jednak postanowił pójść za naradą przyjaciela i wstąpić do wojska. Musiał pozbyć się jakiegokolwiek kontaktu z rodziną w zamian za przeniesienie ich do innego miasta pod powodem, którego nigdy nie poznał. W zamian za wykonywaną pracę miał utrzymać ich i siebie przy życiu, aż do czasu wybudowania statków.

Po tym co jednak działo się w ostatnim czasie, zaczynał mieć wrażenie, że na koniec zlikwidują i jego i jego najbliższych. Dostał co prawda nagrania pokazujące ich w nowym miejscu, ale nie miał pewności czy nawet to nie zostało sfabrykowane.

Rozglądając się wokół tego miejsca, nie mógł zrozumieć dokąd ludzkość doprowadziła samą siebie. Zniszczyła ekosystem własnej planety, zaczęła wspomagać się cybernetyką i holotransmiterami, które potrafiły wywoływać żądane efekty pogodowe na zawołanie i w ten sposób odbudować faunę i florę, którą z pasją niszczyła przez tysiąclecia. A co najgorsze, gdy nawet te metody zawiodły, ludzkość zwróciła się przeciwko samej sobie wywołując wojny, zmiatając z powierzchni Ziemi całe miasta i miliardy ludzkich istnień. W imię czego? Ratunku dla elit?

Płonące wokół domy były najlepszym tego przykładem. Gdzieniegdzie widział jak żołnierze dopalali szczątki ciał, niszczyli przekaźniki w meteorytach albo układali stosy z rzadkich surowców, które można było jeszcze wykorzystać przy budowie lotniska.

To był koszmar, a Matthews nie wiedział jak się z niego wydostać. Miał dopiero dwadzieścia dwa lata i nie chciał skończyć jak ci biedni ludzie.

– P… Proszę… Pomóż…

Mężczyzna podskoczył z przerażenia, gdy usłyszał słaby głos za swoimi plecami. Zebrał w sobie odwagę i odwrócił się.

Widok leżącego przed nim ciała był spełnieniem wszystkich jego najgorszych koszmarów. Zmiażdżona przez coś, co przypominało lodówkę kobieta miała całkowicie spaloną skórę, a z jej głowy wystawało kilka pojedynczych włosów. Część jej twarzy była stopiona, a ona sama przypominała raczej monstrum z horroru niż kogoś, kto mógł kiedyś być człowiekiem. Na jej mięśniach i kościach widoczna była również lekko zielona poświata popromienna. Kobieta musiała przeżywać potworne katusze, ale mimo to ściskała coś mocno w ręku, co jeszcze lekko się tliło.

Matthews czuł, że zemdleje. Zrobił krok do tyłu i poślizgnął się upadając na ziemię.

– Pomóż… – wysyczała kobieta.

– Matthews do cholery, co ty znowu wyprawiasz – głos kapitana Smitha przeszył go strachem.

– Sir… Ta kobieta… – Matthews spojrzał z przerażeniem na kapitana.

Smith prawdopodobnie nie zauważył miny żołnierza przez maskę, ale zdecydowanie mógł ocenić jej wygląd po jego brzmieniu głosu.

– Wiesz, co robić Matthews. Masz to zrobić przy mnie, żebym wiedział, że zależy ci na tej pracy.

Matthews podniósł się i spojrzał na konającą kobietę. Prawdopodobnie nie udałoby się jej już uratować, ale do cholery, jeszcze kiedyś ktoś by spróbował. Teraz jednak nie miał wyboru. Albo ona, albo on i jego własna rodzina.

Mężczyzna podszedł do niej, wyciągnął pistolet i odbezpieczył go. Później szybko przeżegnał się w duchu i wyszeptał do kobiety.

– Przepraszam.

Kobieta próbowała coś jeszcze powiedzieć, ale dwa strzały z pistoletu skutecznie ją od tego powstrzymały.

– Dobra robota Matthews. Pozbądź się ciała i szukaj kolejnych ocalałych – mówiąc te słowa, kapitan Smith odszedł zostawiając młodego mężczyznę samego.

Kobieta wypuściła z ręki przedmiot, który trzymała kurczowo przez cały ten czas. Matthews podniósł go i otrzepał z kurzu. To był pluszowy miś, dokładnie taki sam, jaki on kiedyś dostał na urodziny będąc małym chłopcem. Łzy mimowolnie napłynęły mu do oczu, a on sam padł na kolana czując się bezsilny i wściekły.

Znał odpowiedź na dręczące go pytanie. Ludzkość wyginie, a on sam do tego przyłoży rękę.

 

Koniec

Komentarze

Witaj

Jak dla mnie opko bez fajerwerków. Początek nawet fajny, inteligentna kuchnia itd. Późniejsza część już taka nijaka. Nwet nie będę badał logiczności działań, ale przechodzisz ze skali mikro do skali makro i ta skala makro wyszła kiczowato. Ostatnie zdanie to taka łopatologia nieprzyjemna.

Co do wykonu masz trochę literówek i powtórzeń. Szczególnie to zdanie wymaga remontu: "Pewnie doktor Stanford coś spieprzył, będzie trzeba przygotować pozew, ale najpierw postraszyć go jego wizją żeby zrobił poprawił stan zdrowotny matki."

Pozdrawiam!

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

Nie przekonało mnie. To znaczy, wierzę, że ludzie są zdolni do rozmaitych podłości, ale to, co opisujesz, wydaje mi się nierozsądne. Powinny być tańsze metody na ograniczenie populacji. Chociażby zaraza. Wredny wirus zostawiłby infrastrukturę nietkniętą. Po kiego grzyba wciągać do tego radioaktywność? Tylko utrudni budowę tego wymarzonego kosmodromu. Skoro trwa wojna, można wykorzystać mięso armatnie. Można przebrać żołnierzy w mundury obcej armii i upozorować atak – jeszcze wkurw na podłych wrogów wzrośnie…

I nie kupuję tezy, że większe lotniska ułatwią ewakuację. Raczej więcej rakiet by pomogło.

Kobieta ma spaloną skórę, ale jakieś włosy się uchowały? One powinny spłonąć pierwsze.

Na jej mięśniach i kościach widoczna była również lekko zielona poświata popromienna.

Tak to wygląda w kreskówkach, w realu raczej nie. I popromienna może być choroba, ale chyba nie poświata.

Babska logika rządzi!

Nie kupuję przedstawionej historii. Zasadniczy problem z teoriami spiskowymi jest taki, że im więcej ludzi wie, tym szybciej jest przeciek i konspirację trafia szlag. A w dobie internetu, smartfonów i innych zdobyczy techniki ułatwiających niekontrolowaną komunikację tym bardziej. Generalnie mam wrażenie, że wymyśliłeś najbardziej skomplikowaną teorię, jaką mogłeś. A tymczasem im prościej, tym mniej jako czytelnik muszę naginać moje zawieszenie niewiary.

Też zwrócił moją uwagę fragment o poświacie poradiacyjnej. Nie chcę wiedzieć, z czego był materiał ubiory, który Karen nosiła w domu ;)

Natomiast czytało mi się przyjemne. Jasne, powtórzenia się zdarzały to tu, to tam, tak samo jak zgubione przecinki, ale nie były to jakieś mocne grudy.

Podsumowując: przyzwoicie, ale bez fajerwerków.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Ponura wizja przyszłości zdała mi się na tyle nieprawdopodobna, że w rezultacie nie zrobiła szczególnego wrażenia. Czytało się źle, albowiem wykonanie pozostawia sporo do życzenia.

 

że warto był do­rzu­cić kilka do­dat­ko­wych ty­się­cy… –> Literówka.

 

Bio­rąc łyk kawy, spoj­rza­ła przez okno… –> Raczej: Upijając łyk kawy, spoj­rza­ła przez okno

Trudno mi sobie wyobrazić branie łyków.

 

co po­zwo­li­ło Karen sku­pić się na waż­niej­szych rze­czach niż po­go­da na ze­wnątrz. –> Czy pogoda panowała też we wnętrzu?

 

Skip, po­trze­bu­ję zro­bić dzie­ciom ka­nap­ki, mo­żesz pod­su­nąć mi po­my­sły co można zro­bićbie­żą­cych pro­duk­tów? –> Raczej: Skip, muszę/ chcę przygotować dzie­ciom ka­nap­ki

Co to znaczy, że produkty są bieżące?

 

Karen za­czę­ła przy­go­to­wy­wać ka­nap­ki dla swo­ich dzie­ci i za­czę­ła roz­my­ślać… –> Powtórzenie.

 

Matka Karen ostat­nio coraz moc­niej cho­ru­je. –> Raczej: Matka Karen ostat­nio coraz poważniej cho­ru­je.

 

jej ciało nie może ich w przy­jąć. – Literówka.

 

Spoj­rza­ła za okno i zo­ba­czy­ła… –> Spoj­rza­ła przez okno i zo­ba­czy­ła

By spojrzeć za okno, trzeba się zeń wychylić.

 

– Dzie­ci! Pad­nij­cie na zie­mię, teraz! – Krzyk­nę­ła Karen kła­dąc się sama na ziemi. –> Są w mieszkaniu, więc: – Dzie­ci! Pad­nij­cie na podłogę, teraz! – krzyk­nę­ła Karen, kła­dąc się na posadzce.

 

krok po kroku szła w kie­run­ku swo­ich dzie­ci.

Nie zdą­ży­ła wy­ko­nać nawet trzech kro­ków… –> Czy to celowe powtórzenie?

 

Aler­ty kom­pu­te­ra po­ja­wia­ły się tylko w na­głych przy­pad­kach, naj­czę­ściej przy po­dej­rze­niu po­ja­wie­nia się ognia w bu­dyn­ku. Jacen ro­zej­rzał się wokół sie­bie. Wszy­scy włą­czy­li alert, który po­ja­wił się… –> Powtórzenia.

 

i tem­pe­ra­tu­rę li­czo­ną w set­kach Fah­ren­he­itów. –> Chyba: …i tem­pe­ra­tu­rę li­czo­ną w set­kach stopni Fah­ren­he­ita.

 

prze­lud­nio­ną pla­ne­tą, a bunt na in­nych pla­ne­tach do­pro­wa­dził do braku al­ter­na­tyw w po­szu­ki­wa­niu miejsc na ko­lej­ne lą­do­wi­ska stat­ków mię­dzy­pla­ne­tar­nych. –> Nie brzmi to najlepiej.

 

Mat­thews usły­szał raz od swo­je­go przy­ja­cie­la, Jima Tan­dat­to, że pre­zy­dent po­sta­no­wił po­zbyć się w ten sam spo­sób kilku miast w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. –> Skąd przyjaciel miał takie wiadomości?

 

Przy­wo­łu­jąc ka­ta­stro­fy na­tu­ral­ne. –> Raczej: Pozorując/ Symulując ka­ta­stro­fy na­tu­ral­ne.

 

zmia­na tra­jek­to­rii lotów komet nad­la­tu­ją­cych w tam­tym cza­sie bę­dzie ide­al­ną oka­zją do po­zby­cia się z te­re­nów pod nowe lot­ni­ska… –> Nie brzmi to najlepiej.

 

Z cza­sem jed­nak po­sta­no­wił pójść za na­ra­dą przy­ja­cie­la… –> Chyba miało być: …pójść za ra­dą przy­ja­cie­la

 

do in­ne­go mia­sta pod po­wo­dem, któ­re­go nigdy nie po­znał. –> …do in­ne­go mia­sta z powodu / pod pozorem, któ­re­go nigdy nie po­znał.

 

po­tra­fi­ły wy­wo­ły­wać żą­da­ne efek­ty po­go­do­we na za­wo­ła­nie… – Nie brzmi to najlepiej.

 

Zro­bił krok do tyłu i po­śli­zgnął się upa­da­jąc na zie­mię. –> Czy dobrze rozumiem, że kiedy upadał, to się poślizgnął?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Czytałem bez większych zgrzytów, nie rzuciły mi się w oczy jakieś wielkie potknięcia językowe. Pomysł całkiem dobry, ale tak jak Finklę, mnie też nie przekonują meteoryty jako rozwiązanie na zmniejszenie populacji. Do tego potrzeba lotnisk z płaskimi przecież pasami, to taki strzał w w kolano. Niszczy się populację ale i utrudnia budowę. Szkoda, że nie znalazłeś rozwiązania, żeby pogodzić obie rzeczy i upiec dwie pieczenie na jednym ogniu.

Jeszcze co do warsztatu, parę potknięć jest. Zobacz na przykład, jak nadużywasz słowa “Karen”.

 

Zaś sama Karen trochę mało matczyna. Matka rzuca się ratować dzieci w każdej, ale to każdej sytuacji, nawet jeśli ma zginąć za sekundę. Ten rzut na ziemię, jak po szkoleniu, mało wiarygodny, ale zawsze możesz uważać inaczej.

Jest potencjał, szkoda, że poszedłeś w meteoryty. To materiał na dobry tekst, ale trzeba by jeszcze nad nim popracować.

Cześć czytałam i w pierwszej chwili najbardziej przeszkadzały mi powtórzenia słowa “Karen”. Dlatego zaśmiałam się w duchu jak przeczytałam komentarz powyżej :)

Nie porwało mnie, ale nie czytało się źle ;)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka