- Opowiadanie: Souixie - Spoczywaj w pokoju... Zasrańcu

Spoczywaj w pokoju... Zasrańcu

Po długiej przerwie wracam, a wraz ze mną dziki Ricky Tate.
Zapraszam!

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

NoWhereMan

Oceny

Spoczywaj w pokoju... Zasrańcu

1.

 

Nieświadomie odpalał jednego papierosa od drugiego, kiedy budzik, stojący na nocnej szafce przy pozbawionej abażuru lampce i ramce ze zdjęciem, zaczął wściekle wyć. Ricky wcale go nie słyszał i tylko zaciągał się dymem, który wypuszczony z płuc formował leniwie poruszające się obłoki, niebieskawe w słabym świetle gołej żarówki. Kiedy żarząca się końcówka dotknęła skóry jego palców ocknął się i z mieszaniną obrzydzenia i rozbawienia spojrzał na popielniczkę, leżącą na brzuchu z której wysypywały się niedopałki i popiół, brudząc jego podkoszulek, a nawet w jednym miejscu wypalając dziurę, czego wcześniej nie poczuł.

Ostrożnie złapał przepełnione naczynie, podniósł się i odłożył je na stolik nocny, wyłączając przy okazji budzik, którego jazgot dotarł w końcu do jego uszu. Spojrzał na cyferblat. Była godzina dwudziesta trzecia trzydzieści.

To miała być ważna noc. Planował ją już od pewnego czasu i ta drzemka, która ostatecznie przekształciła się w palenie jednego za drugim, miała służyć wypoczęciu, aby rześki i pełen sił przystąpił do działania. Życie jednak jak zwykle zweryfikowało oczekiwania Ricky’ego, pozostawiając go z obezwładniającym bólem w głowie i mdłościami. Na przyczynę tychże mdłości natrafił, gdy próbując usiąść na skraju łóżka kopnął pustą butelkę po łiski. Dopiero wtedy poczuł jak bardzo jest pijany i otępiały.

Wstał i chwiejąc się na boki ruszył do łazienki z nadzieją, że zimna woda nieco rozjaśni jego umysł i rozluźni uścisk imadła, w którym najwyraźniej sam diabeł zaciskał jego głowę, śmiejąc się do rozpuku.

Stanął przed umywalką i odkręcił kran. Poczekał chwilę, aż poleci najzimniejsza i zaczął obmywać sobie twarz, szyję i kark. Przez jego ciało przeszedł dreszcz i dostał gęsiej skórki, ale wyraźnie poczuł się lepiej. Wreszcie zebrał się na odwagę i podniósł wzrok na lustro, które wisiało na drzwiczkach szafki tuż nad umywalką.

Zza drugiej strony tafli szkła patrzył na niego mężczyzna, który wyglądał jakby swoje najlepsze lata miał już dawno za sobą. Więcej włosów wyrastało z nosa niż skóry na głowie a ogólnego obrazu starości dopełniały głębokie zmarszczki i wielkie sine wory pod oczami.

Nie mogąc znieść obrazu swojego oblicza otworzył szafkę. W środku, na półce stały dwie rzeczy – szklanka i w połowie opróżniona butelka szkockiej. Była to najtańsza łiski jaką można było legalnie dostać w zwykłym sklepie i która szybko stała się jego najwierniejszą życiową towarzyszką. Nazywała się Loch Ness, chociaż Ricky zwykł ją nazywać zdechły pies, gdyż podejrzewał, że jeżeli idzie o smak to niewiele się od padliny różnił.

Odkręcił butelkę i nalał do pełna. Odpił trochę, przytrzymał w ustach, pomieszał, przepłukał gardło i wypluł. Resztę zawartości szklanki wypił duszkiem, odłożył wszystko z powrotem na półkę i zamknął szafkę. Znów patrzył na swoje odbicie w lustrze.

Wyszczerzył zęby. Były żółte i nierówne, brakowało górnej jedynki.

Oj Ricky, Ricky, pomyślał, czyżby mamusia miała rację?

– Richardzie Tate – zaczął przedrzeźniać głos swojej matki – skończysz jako alkoholik i degenerat! Wziąłbyś przykład ze swojego brata…

– Sram na mojego brata. – Powiedział już do siebie.

Poczuł, że chce mu się lać. Ulżył sobie, po czym nie spuszczając wody odwrócił się i wrócił do sypialni. Okrążył łózko i kucnął przy szafce nocnej. Spojrzał na ramkę ze zdjęciem, która na niej stała. Fotografia przedstawiała ogromnego psa, który rozrywał wielki kawałek mięsa. Za nim stał o wiele młodszy Ricky z zadowoloną miną mówiącą: Lepiej z nami nie zadzieraj chłopcze, chyba nie chcesz, żeby Vincent to samo zrobił z twoimi jajami.

– Pieprzony pchlarz – powiedział Ricky, a w jego oku zakręciła się łza.

Vincent był jedyną istotą, którą naprawdę kochał. Znalazł go porzuconego i zostawionego samemu sobie jako szczeniaka i opiekował się nim przez następne dwadzieścia lat, co było, jeżeli chodzi o długość życia, dla psa czymś w rodzaju rekordu.

To były moje osiemnaste urodziny… Uciekłem z domu, a on tam siedział przy drodze…

Ricky gwałtownie potrząsnął głową.

Pchlarz zdechł, mam teraz ważniejsze rzeczy do zrobienia niż rozckliwianie się.

Podszedł do komody, otworzył ostatnią szufladę i wyciągnął z niej rewolwer. Nie była to śmiercionośna armata, ale wystarczyłaby, aby poważnie uprzykrzyć dzień zasrańcowi, który próbowałby przeszkodzić mu we wcieleniu planu w życie. Wyciągnął bęben i sprawdził czy na pewno w środku znajduje się sześć naboi po czym wetknął broń za pasek na plecach. Z szafy wyciągnął kilka koszul i wybrawszy tą, która śmierdziała najmniej, nałożył i upewnił się czy wystarczająco maskuje broń.

Zegar wskazywał za piętnaście dwunastą.

Wyszedł z pokoju i zszedł do kuchni. Z lodówki wyciągnął kolejną butelkę Loch Ness i wysuszoną kiełbasę. Nie spieszył się specjalnie. Miał całą noc. Przeżuwał powoli i popijał solidnymi łykami łiski.

Kiedy skończył jeść, złapał butelkę i wyszedł kuchennymi drzwiami do ogrodu. Noc była ciepła i przyjemna. Na niebie nie było żadnych chmur a księżyc w pełni oblewał świat swoim zimnym, upiornym blaskiem.

Dobrze. Ułatwi robotę – pomyślał Ricky.

Wszedł do szopy, która stała w rogu jego posesji i wcisnął włącznik światła. Pojedyncza żarówka, wisząca pod sufitem, nie zapaliła się, tylko zamrugała kilka razy i zakołysała wesoło, jak gdyby uważając to za najlepszy dowcip na świecie.

– Standard – mruknął Ricky do siebie i nie chcąc marnować czasu na szukanie latarki, a później baterii, zaczął po omacku szukać odpowiednich narzędzi. Szybko odnalazł szpadel i wyrzucił go na trawę. Usłyszał przytłumiony brzdęk gdy zetknął się z ziemią. Potrzebował jeszcze łopaty i łomu.

W szopie nie było żadnych okien, a światło księżyca padało pod złym kątem, więc w środku panowała niemal namacalna ciemność.

Ricky zaczął zastanawiać się, czy gdzieś tu wciąż jest stary kilof, który mógł mu się przydać, kiedy nagle potknął się i poleciał na ścianę przewracając przy tym miotły i grabie. Przy ziemi coś głośno pisnęło i poczuł jak po jego stopie przebiega jakieś zwierzę. Wzdrygnął się, ale wiedział, że przy tym, co zamierzał tej nocy zrobić, wielkie szczury z szopy nie wydawały się być najstraszniejszą rzeczą z jaką dane mu będzie się zmierzyć.

Chwilę później wyszedł do ogrodu z kompletem potrzebnych narzędzi. Podniósł szpadel, który rozorał trawnik i ruszył prosto do garażu.

Samochód zawsze zostawiał otwarty z kluczykami w stacyjce, gdyż był całkowicie pewien, że nikt nie okazałby się na tyle szalony, żeby próbować ukraść grata, który mógłby się po prostu rozlecieć po przejechaniu pięćdziesięciu metrów i wystawić potencjalnego złodzieja prosto pod lufę rewolweru Ricky’ego.

– Zobaczysz Richardzie, skończysz jako bezdomny – znowu usłyszał głos matki – i nie myśl, że twój brat będzie cię utrzymywał.

– Pieprzę ciebie i twojego synusia.

Wrzucił narzędzia i dwa grube koce, które przygotował sobie wcześniej do bagażnika i wślizgnął się za kierownicę. Przekręcił klucz w stacyjce i usłyszał klekot rozrusznika, ale śilnik nawet nie myślał, aby zapalić.

No dalej złomie, uderzył z całej siły w kierownicę, jeszcze tylko dzisiaj i możesz rozlecieć się na kawałki.

Za trzecim podejściem samochód ożył i wypuścił z rury wydechowej czarną chmurę gęstego dymu. Ricky nacisnął przycisk na pilocie, który przykleił do deski rozdzielczej i blaszane drzwi od garażu z przeciągłym jękiem zaczęły się otwierać.

Wyjechał już na podjazd, gdy przypomniało mu się, że nie zabrał ze sobą bardzo ważnej, może nawet najważniejszej rzeczy. Wyskoczył z samochodu i wrócił przez ogród do szopy, pod drzwiami której stała do połowy opróżniona butelka Whiskey.

Za mało, pomyślał.

­Pobiegł do kuchni i szarpnął drzwi lodówki tak, że prawie ją przewrócił. W środku z wyjątkiem jeszcze jednej flaszki było tylko światło. ­

Miało być na jutro, kalkulował w myślach, Trudno. Poza tym, jeżeli wszystko się uda…

Złapał butelkę i wrócił do samochodu. Pociągnął solidny łyk, zwolnił hamulec ręczny i wyjechał na ulicę nie fatygując się nawet, żeby zamknąć za sobą dom

– Jak nie masz nic, to przynajmniej nie musisz się martwić, że cię okradną – zaśmiał się, uważając to za bardzo błyskotliwy żart. Pociągnął z butelki i nastawił radio na stację nadającą muzykę rockową.

W głośnikach zabrzmiało Takin’ Care of Business zespołu Bachman-Turner Overdrive.

– Święte słowa chłopcy, właśnie jadę wziąć sprawę w swoje ręce.

 

2.

 

Obrał dłuższą drogę, która wiodła przez przedmieścia, gdzie mieszkali ważni i bogaci ludzie. Nad całą dzielnicą górowało Zajęcze Wzniesienie, gdzie domy wyglądały jak pałace a długie, czarne limuzyny nie przestawały jeździć to w jedną, to w drugą stronę.

Ricky chciał przejechać obok rezydencji, w której mieszkał jego brat a wraz z nim ich matka. Miał nadzieję, że zobaczy światło w jej oknie, a może nawet nerwowe ruch objawiający się poprzez taniec cieni na tle długich zasłon.

Jego matka była już starą kobietą i pora była późna, ale Ricky był pewien, że w świetle ostatnich wydarzeń nie mogła zaznać spokojnego snu. W myślach widział, jak czerwona na twarzy i ciężko sapiąc krąży po pokoju, próbując wymyślić jakiś sposób albo haczyk, aby odzyskać kontrolę nad sytuacją.

Przez całe jego życie matka trzymała Roberta, jej młodszego syna, na bardzo krótkiej smyczy. Dobierała mu znajomych, podejmowała decyzje, dbała o jego edukację i naiwność, kształtując w nim coś na podobieństwo kultu jednostki. Kultu jej samej.

Robbie nie widział poza nią świata.

Kiedy zaczął dojrzewać i dziewczęta stały się dla niego źródłem nieznanej ekscytacji i podniecenia, matka szybko wypaczyła mu ten obraz w podstępny sposób manipulując jego uczuciami i odstraszając groźbami każdą potencjalną partnerkę czy nawet koleżankę swojego syna.

Psa Lisy Ford, dziewczyny wyjątkowo odpornej na jej zagrywki, poczęstowała kiełbaską nafaszerowaną detergentami i innymi chemikaliami. Zwierzę przeżyło, ale poważnie ucierpiało, kończąc z wewnętrznymi poparzeniami żołądka i prawie tracąc wzrok. Wieść szybko się rozniosła, prawdopodobnie za sprawą samej Aldony, chociaż nikt nie potrafił jej tego udowodnić i od tamtego czasu żadne dziecko nie próbowało nawet zbliżyć się do rozpadającego się bungalowa, w którym ówcześnie mieszkali.

Kiedy Ricky, idąc w ślady ojca uciekł z tego chorego domu całą swoją uwagę i tak już w większości skierowaną na niego, skupiła na Robbiem, jego edukacji i sukcesie. Chłopak, nie mając przyjaciół ani życia poza domem, cały wolny czas poświęcał pracy, co zaskutkowało najlepszym wynikiem na koniec szkoły w całej jej historii i otwartymi drzwiami na każdy uniwersytet jaki tylko sobie wymarzył. Oczywiście decyzję, gdzie i jaki kierunek wybierze, podjęła Aldona. Reszta była już tylko spełnionym amerykańskim snem. Robby najpierw piął się po szczeblach kariery w dużej korporacji, następnie otworzył własną firmę i prężnie ją rozwijając, oraz mądrze inwestując, zbudował imperium wyceniane na kilkaset milionów dolarów.

O Rickym, tak jak przepowiadała mu matka, nikt nie pamiętał, ale on czytał gazety (czasami wygrzebane ze śmieci, albo wyrwane bogu winnemu przechodniu w parku) i wiedział o swojej rodzinie wszystko.

Wzmianka, na którą natrafił kilka dni wcześniej, mimowolnie wywołała drwiący uśmiech na jego twarzy.

– Tego na pewno nie się spodziewałaś stara jędzo – wykrzyknął w puste ściany kuchni i jakby chcąc to uczcić, nalał sobie podwójną porcję łiskacza, wzniósł toast za tego zasrańca Robbiego, jak to zwykł mawiać i wypił duszkiem.

 – W końcu Robbie, w końcu – mówił wciąż do pustej przestrzeni – w końcu zrobiłeś coś czego ta suka się zupełnie nie spodziewała.

Jednak okładka gazety z dnia następnego, na której tłustymi literami było napisane „Ekscentryczna decyzja budowlanego giganta”, spowodowała, że nikły płomyk uczucia, które poczuł do swojego brata, jakby widząc w nim przez chwilę swojego sprzymierzeńca w kampanii przeciwko matce, raptownie zgasł. Znowu zrobił sobie podwójnego drinka, ale tym razem zamiast rechotać na myśl o czerwieniącej się twarzy Aldony zaciskającej pięści, tak, że długie paznokcie raniły wewnętrzną stronę dłoni i kompletnie zagubionej; zaczął intensywnie myśleć.

Po kilku godzinach, trzech kawach i półtorej butelki Loch Ness a.k.a Zdechły Pies, miał obmyślony cały plan. Może nie był on bardzo błyskotliwy i nie nadawałby się na hollywoodzką adaptację, ale w mniemaniu Rickiego zakładał znaczną poprawę jego życiowej sytuacji.

 

Pogrążony w rozmyślaniach zbliżał się do olbrzymiej posiadłości, którą tak często przyjeżdżał obserwować ukrywając przed samym sobą, w głębi serca, palącą zazdrość i rozgoryczenie.

W ciągu dziesiątek takich wycieczek zdążył znaleźć sobie dogodny punkt obserwacyjny, z którego miał widok na skrzydło, gdzie znajdywała się sypialnia matki. Czasami nawet widywał ją jak wychodzi na balkon zapalić papierosa albo po prostu pooddychać nocnym powietrzem. Zastanawiał się czy czasem o nim myśli, czy już zupełnie wyparła wspomnienie o swoim pierworodnym synu wraz z tym o mężu. (Jonathan Tate miał poważny wypadek samochodowy na kilka dni po tym jak zapukał w drzwi swojego syna twierdząc, że należy mu się część majątku. Zmarł na miejscu a jego głowę, odciętą prawdopodobnie przez kawał ostrej blachy, znaleziono dopiero po kilku dniach nadjedzoną przez dzikie zwierzęta.) Nie była głupia. Wręcz przeciwnie, była szalenie inteligentna, co widać było po tym jak z niemal żebraczki awansowała na arystokratkę.

Jednak Robbiemu udało się ją w końcu wykiwać, a teraz Ricky miał zamiar rozegrać drugą rundę i znokautować ją swoim genialnym pomysłem.

Tej nocy tylko przejechał, wcześniej gasząc reflektory i wyłączając radio, obok domu, gdyż już z daleka widział, że ciemne okna domu odbijają tylko srebrzyste światło księżyca.

Nastawiwszy odbiornik z powrotem ma swoją ulubioną stację wcisnął gaz do dechy i jedną ręką trzymając kierownicę a drugą wlewając sobie do gardła resztkę trunku, ruszył złożyć pierwszą i zarazem ostatnią wizytę swojemu bratu.

 

3.

 

Piętnaście minut później zatrzymał się przed bramą miejskiego cmentarza.

Nie wyłączając silnika, rozejrzał się dookoła. Było kilka minut po pierwszej w nocy i nikogo w zasięgu wzroku, ale też niczego innego można było spodziewać się po cmentarzu w środku nocy.

Teren cmentarza był wyznaczony na planie prostokąta i znajdywał się na wielkiej płaskiej polanie, która wyznaczała granicę miasta od jego północnej strony. Dalej ciągnęły się już tylko gęste lasy. Plan Rickiego zakładał, że objedzie teren, zostawi samochód na skraju lasu i następnie przeskoczy przez ogrodzenie.

Ustawił swój wóz w miejscu, do którego docierało najmniej promieni księżyca i zabierając ze sobą drugą, wciąż pełną butelkę whiskey, otworzył bagażnik. Najpierw rozwinął oba koce na trawie, zupełnie jakby szykował się do upiornego pikniku z umarlakami. Następnie ostrożnie ułożył na nich narzędzia i wszystko zwinął tworząc pokrowiec, który miał wytłumić brzdęk narzędzi, kiedy przerzuci je przez płot.

Zarzucił go sobie na ramię i ruszył ku ogrodzeniu. Był to zwykły ceglany murek z ozdobną kratą z żelaza. Było to raczej tylko symboliczne zabezpieczenie, gdyż wysokie na półtorej metra nie stanowiło wyzwania nawet dla Rickiego. Grube koce spełniły swoje zadanie i zaraz za nimi na terenie cmentarza zgrabnie wylądował mężczyzna, uginając mocno kolana, aby jeszcze bardziej wytłumić uderzenie.

Nagle uderzyło go coś, o czym wcześniej nie pomyślał.

Ricky nigdy nie był specjalnie bystry. Ukończył tylko szkołę podstawową i to z wielkim trudem, nigdy też nie przejawiał żadnych ukrytych zdolności. Miał jednak głowę na karku, potrafił poradzić sobie w każdej sytuacji i wyjść cało z każdej opresji. Wierzył, że jeśli chodzi o planowanie przekrętów i szwindle, to nie ma sobie równych.

Teraz jednak poczuł się jak skończony idiota.

Rozejrzał się dookoła, na niekończące się rzędy nagrobków, pomników i mauzoleów, i zrozumiał, że nie ma pojęcia, gdzie może leżeć jego brat. Poczuł zrezygnowanie i po raz pierwszy nawiedziło go poczucie beznadziejności sytuacji. Mógł równie dobrze przeszukiwać cmentarz do rana i nie znalazłszy się nawet blisko, zostać przyuważony przez jakiegoś pogrążonego w żałobie rannego ptaszka, jak lawiruje między grobami z łopatą i kilofem pod pachą. Wtedy przyjazd odpowiednich służb byłby tylko kwestią czasu.

Po chwili bezcelowego błądzenia, zauważył, że wokół jednego z nagrobków jest znacznie jaśniej. Ruszył w jego kierunku, niczym ćma zwabiona płomieniem świecy, nie mogąc podjąć żadnej konkretnej decyzji. Czuł, że jeżeli teraz się wycofa, to już nigdy nie zbierze się w sobie, aby spróbować jeszcze raz. Poza tym… Czekanie dłużej nie wchodziło w grę. Było lato, w związku z czym było gorąco, a w taką pogodę, tam na dole, wszystko działo się bardzo szybko.

Pozłacane litery informowały, że w tym miejscu spoczywa niejaki Mitchel Megger. Mężczyzna musiał umrzeć całkiem niedawno, gdyż wszędzie stały jeszcze świeże kwiaty i dziesiątki różnokolorowych zniczy. Ricky przyjrzał się dacie zgonu wypisanej na granitowej płycie. Zgodnie z nią, człowiek ten zmarł tydzień wcześniej.

Jeszcze przez chwilę wpatrywał się migoczące płomienie, godząc się powoli z porażką i karcąc w myślach za swoją naiwność, gdy nagle go olśniło.

Przecież Robbie też zdechł niedawno, pomyślał, jego grób pewnie wygląda ja pieprzona kwiaciarnia. Matka, mimo tego co jej zrobił, na pewno o to zadbała…

Po chwili przetwarzania tej nowej w informacji w głowie, Ricky przypomniał sobie, że na tym cmentarzu było specjalne, wydzielone miejsce, gdzie chowano zamożnych i ważnych. Poprawił narzędzia, które wciąż zawinięte w koc, leżały na jego ramieniu i ruszył ku sektorowi S, w którym miał nadzieję znaleźć miejsce spoczynku Roberta Tate’a.

Im był bliżej tym wyraźniejsza stawała się różnica między bogaczami a zwykłymi zjadaczami chleba. Ricky raz po raz mijał coraz okazalsze nagrobki, zdobione rzeźbami i wymyślnymi ornamentami.

Kiedy przekroczył bramę sektora S przystanął na chwilę, aby nasycić się widokiem potężnych monumentów i obelisków oświetlanych blaskiem lampionów i ogromnych zniczy. W powietrzu unosił się intensywny zapach świeżych kwiatów i kadzideł. Gdzieś z głębi dobiegał go leniwy chlupot wody przelewającej się w fontannie i dzwonków poruszanych ledwo odczuwalnymi podmuchami wiatru.

W końcu spostrzegł to po co przyszedł. Chociaż równie dobrze mógł to być grób kogoś innego, Ricky przeczuwał, że to właśnie to.

Około pięćdziesięciu metrów od niego, wznosił się ogromny monolit zewsząd otoczony wiązankami kwiatów.

Tylko ona mogła coś takiego wymyślić… Ludziom się w dupach poprzewracało, skoro wydają tyle pieniędzy na pieprzonych umarlaków.

Nagle poczuł, że zachciało mu się palić. Zdziwił się, że dopiero teraz, ale przypomniał sobie stos niedopałków wysypujących się z popielniczki. Był nałogowym palaczem i sięgał po papierosa średnio co dwadzieścia minut, co wiązało się z kupowaniem trzech paczek dziennie. Obmacał kieszenie i znalazł pudełko, w której zostały już tylko trzy papierosy.

Cóż, jednego teraz a następnego dopiero po robocie, pomyślał , może Robbie też będzie miał ochotę… W końcu tak bardzo lubił palić. Tego jednego nie potrafiła Ci zakazać, co zasrańcu?

Zaśmiał się, jak gdyby był to najlepszy dowcip na świecie i wsadził fajkę w kącik ust. Podpalił i ruszył w stronę grobu swojego brata.

Położył zawiniątko na ziemi i wygrzebał narzędzia spomiędzy fałd koców.

– No, łom chyba jednak nie będzie potrzebny… Stwierdził, patrząc na monolit i idealnie przystrzyżony trawnik leżący tuż pod nim.

Z zadowoleniem odrzucił go na bok i złapał szpadel. Nagle poczuł lęk. Co jeżeli ten, ważący pewnie z dziesięć ton, słup stoi dokładnie nad ciałem? Zastanowił się nad tym i stwierdził, że to raczej niemożliwe, ale stwierdził, że na wszelki wypadek lepiej zacząć kopać tuż przy jego krawędzi.

Jak pomyślał tak zrobił, odsunął na bok wszystkie wiązanki i wyrzucił znicze, tak że niektóre z nich się potłukły, następnie wyciągnął z wewnętrznej kieszeni butelkę, którą dzielnie, nie podpijając nawet kropli, trzymał, czekając na ten moment. Zerwał korek zębami po czym wlał w siebie jedną czwartą zawartości.

Był gotowy. Zaczął wbijać szpadel w ziemię i raz po raz odrzucać ją na boki, robiąc co jakiś czas przerwę na kolejny łyk.

Nie miał przy sobie zegarka, ale musiało być już po trzeciej, kiedy łopata zazgrzytała o trumnę. Smród rozkładającego ciała stał się znacznie wyraźniejszy, ale Ricky tłumił go wlewając w siebie łisky. Dźwięk towarzyszący zderzeniu metalu z drewnem tak go podniecił, że zaczął wymachiwać łopatą ze zdwojoną szybkością, mimo potwornego zmęczenia i bólu w plecach.

Wreszcie zamachnął się ostatni raz, odrzucił narzędzie i spojrzał pod nogi. Stał na sporej dębowej trumnie zdobionej złoconym wykończeniem. Schylił się i wykręcił śruby przytrzymujące wieko, po czym wygrzebał się na powierzchnię.

Złapał koc i rozłożył go przy krawędzi dołu. Położył się na brzuchu i wysunął najdalej jak był w stanie, tak aby nie stracić równowagi i nie ześlizgnąć się do środka. Jego twarz znajdywała się około pięćdziesięciu centymetrów od trumny. Złapał za wieko i z całej siły pociągnął do góry.

Otworzyło się łatwiej niż Ricky się tego spodziewał w wyniku czego górna część jego ciała przeciążyła i ześlizgnął się do środka lądując na rozkładającym się ciele. Smród jaki wydobył się z wnętrza ciała obezwładnił go i wywołał niekontrolowane torsje. Cała zawartość żołądka mężczyzny wylądowała na pokrytej zielonkawym meszkiem twarzy jego brata. Ricky nagle zapragnął umrzeć. Oddałby wszystko, żeby znaleźć się w innym miejscu i zapomnieć o odorze stęchlizny i mlaśnięciu jakie usłyszał, gdy jego ciało przygniotło zwłoki.

Nagle zobaczył jak z pustego oczodołu Robbiego wypełza olbrzymi chrząszcz, jakby odrobinę zaciekawiony, ale i niezadowolony z przerywania mu uczty. Ricky nie powstrzymał się i wrzasnął na całe gardło. Zaczął nagle odczuwać setki maleńkich nóżek drażniących jego skórę pod ubraniem i ukłucia żądełek nieopisanych paskudztw, które próbowały dostać się pod jego skórę, aby złożyć tam jaja. Jego dłonie były całe pokryte lepką pleśnią i skrawkami garnituru.

W końcu udało mu się wygramolić na powierzchnię, gdzie najpierw cały otrząsnął się ze gródek ziemi i kawałków rozkładającego się materiału. Zorientował się, że po jego ciele nie pełzają żadne trupie owady i nagle poczuł się jak małe dziecko, które przestraszyło się mitycznego potwora czającego się w nocy pod łóżkiem.

Podniósł butelkę z ziemi i duszkiem wypił do dna. Postanowił zapalić papierosa i zebrać myśli. Czuł, że ma już niewiele czasu i że za chwilę prawdopodobnie zacznie świtać. Musiał działać. Teraz albo nigdy.

I po co nam to wszystko Robbie hę? Trzeba było tak skomplikować sprawę? Zobacz do czego nas to doprowadziło. Muszę babrać się przez ciebie w tym gównie, które kiedyś nazywałeś swoim ciałem.

Ricky paląc, przypomniał sobie artykuł, który przyczynił się w wielkim stopniu do jego obecnej sytuacji. Było w nim napisane, że Robert Tate, jeden z najbardziej wpływowych mężczyzn w kraju, niezamężny i bezdzietny, przepisał cały swój, szacowany na ponad czterysta pięćdziesiąt milionów dolarów, majątek, swojemu psu. Co więcej, jak podawała gazeta, nie było to rasowe zwierzę, tylko zwykły uliczny kundel, którego ten zaadoptował na kilka miesięcy przed śmiercią.

Teraz ten sam mężczyzna leżał, w dole, do którego Ricky ostrożnie wchodził, aby zdjąć z jego nadgarstka warty czterdzieści tysięcy dolarów zegarek, a jego pies pewnie wylegiwał się gdzieś spokojnie, w posiadłości, którą odziedziczył, nieświadomy niczego. O ile, oczywiście, nie wpadł w ręce ziejącej nienawiścią i chęcią zemsty Aldony Tate.

Mężczyzna ostrożnie ustawił nogi na obrzeżach trumny i przechylił się do przodu i do tyłu, aby sprawdzić, czy stoi stabilnie. Cała jego pewność siebie i ślepa wściekłość wróciły ze zdwojoną siłą. Teraz oprócz zabrania zegarka, miał zamiar jeszcze obszczać zwłoki swojego brata.

Mając pewność, że nie straci ponownie równowagi schylił się i sięgnął po wiotką rękę. Kiedy ją uniósł zobaczył kłębiące się pod nią larwy i wzdrygnął się. Odpiął pasek zegarka i szarpnął go, ale zamiast go zdjąć, usłyszał ohydne mlaśnięcie i głuchy trzask pękającej kości. Ręka opadła z powrotem na zbiorowisko owadów, zegarek zsunął się z niej i wpadł gdzieś między nogę trupa a ściankę trumny a Ricky został z dłonią oderwaną w nadgarstku. Poczuł falę niekontrolowanego śmiechu, który ledwie w sobie zdusił.

– Oj Robbie, nigdy mi z taką łatwością nie podawałeś tej ręki – powiedział do ciała niemal czule. – Ty zasrańcu. – Dodał i czar prysł.

Wyrzucił urwaną część ciała na zewnątrz i zaczął grzebać w trumnie w poszukiwaniu zegarka. To czego dotknęły jego palce i to jak wiło się pomiędzy nimi spowodowało, że znowu poczuł falę mdłości, ale w końcu złapał to po co przyszedł i wyciągnął z triumfalnym jękiem.

Zaczynał się już wspinać z powrotem na powierzchnię, gdy poczuł dziwne uczucie, że coś jeszcze musi zrobić. Odwrócił się do twarzy brata i uważając, aby znowu nie wylądować na jego miękkim nabrzmiałym ciele, nachylił się i splunął mu w twarz, rezygnując ostatecznie z oddania moczu.

– Spoczywaj w pokoju zasrańcu.

Nagle Ricky zauważył, że w grobie zrobiło się wyraźnie ciemniej, jakby ktoś zasuwał nad nim płytę nagrobną, co było dziwne, biorąc pod uwagę, że zaczynało już świtać i nie było żadnej płyty.

Zdążył jeszcze podnieść głowę do góry, kiedy dziesięciotonowy obelisk runął na niego, przygniatając do rozkładających się zwłok. Podkopał go za bardzo i w końcu, gdy pod wpływem ciężaru, osunęła się resztka ziemi, przesuwając jego środek ciężkości aż w końcu runął w ciemność, ku zgubie Rickiego.

Jego żebra popękały w drobny mak a ciężar nie pozwalał mu wziąć oddechu. Leżał twarzą w twarz ze swoim bratem.

Ricky Tate, umierając usłyszał głos Roberta, przytłumiony i głuchy, zupełnie jakby w jego gardle zadomowiło się stado much, który rzekł:

– Spoczywaj w pokoju zasrańcu.

Ostatnie, co zobaczył Ricky, to masy larw, chrząszczy i innych paskudztw, wypełzajacych z pustych oczodołów, nadgniłych warg i uszu, osiadających jego twarz, wchodzących do nosa i gardła, gryzących i żądlących, wywołując ból jakiego nigdy wcześniej nie doznał.

Kilka chwil później już nie żył.

Koniec

Komentarze

Souixie, w tytule nie stawia się kropki. Usuń ją.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Poprawiłem, dzięki Reg.

Witaj!

"– Oj Ricky, Ricky – pomyślał – czyżby mamusia miała rację?" – Myśli nie zapisujemy tak jak dialogów. Generalnie najlepiej obrać jeden sposób zapisywania myśli i trzymać się go w całym tekście. Proponuję zajrzeć tu: http://www.jezykowedylematy.pl/2014/08/jak-zapisac-mysli-bohaterow/

"No dalej złomie, uderzył z całej siły w kierownicę, jeszcze tylko dzisiaj i możesz rozlecieć się kawałki." – zjadło "na"

Narazie skończyłem pierwszy rozdział. Ten zapis "łisky" później "łiski" mnie kłuje w oczy. genwralnie też wybierz jeden sposób i się go trzymaj. Ja bym dał "whisky" albo "whiskey" ale ja to ja. Niby taki potężny ból głowy i do dupy się czuje, ale po jednym łyku mu przeszło. Niby niedobrze mu było, ale zjadł bez problemu.

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

Niekonsekwencja pewnie bierze się stąd, że tekst napisałem jakiś czas temu, potem zostawiłem go i wróciłem dopiero ostatnio. Naprawdę starałem się wyśledzić te wszystkie niuanse, ale no jak widać niekoniecznie mi się udało. 

Co do bólu głowy, mdłości, nie jest powiedziane, że przechodzi mu to jak za dotknięciem boskiej ręki, jednak postać samego Rickiego, jego przyzwyczajenia i sposób życia wskazują na to, że jest zawodowym alkoholikiem, więc takie samopoczucie nie jest dla niego nowością, a wręcz codziennością, z którą nauczył się żyć i funkcjonować.

Zawodowy alkoholik czy nie, chyba nie do końca tak to wygląda :) Jak dczytam to doklikam komentarz.

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

No dobra, a gdzie tu jest fantastyka? W płytkości zakopania trumny? W szybkości rozkładu? W tym, że starszy brat po ciemku jeszcze coś zobaczył?

Wykonanie słabe, pełno rozmaitych błędów: interpunkcja kuleje na obie nogi, zapis dialogów losowy, literówki, czasami byłoza, nadmiar zaimków, zgubione podmioty…

kopnął pustą butelkę po łiski.

Bardzo oryginalna pisownia.

Z szafy wyciągnął kilka koszul i wybrawszy tą, która śmierdziała najmniej,

Tę koszulę.

Podniósł szpadel, który rozorał trawnik i ruszył prosto do garażu.

Szpadel ruszył do garażu?

Jego matka była już starą kobietą i pora była późna, ale Ricky był pewien,

Byłoza.

wysokie na półtorej metra nie stanowiło wyzwania nawet dla Rickiego.

Metr jest rodzaju męskiego.

Babska logika rządzi!

Szpadel ożył, ruszył do garażu orając trawnik a bohatera pociągnął za sobą :D

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

Nie wiem co Ci napisać, Souixie, ale Twoje opowiadanie jest jednym z niewielu na portalu, których nie byłem w stanie doczytać do końca. Mimo tego, że moje chęci były szczere! Nie potrafiłem się przemóc ze względu na niesamowicie dla mnie nieprzyjazną konstrukcję zdań. Wybacz, ale nie będę się zmuszać.

Dzięki za krytykę Finkla, jednak chciałbym tu się na chwilę zatrzymać i podyskutować.

Pytasz czy szpadel ruszył do garażu. Dłuższą chwilą spędziłem nad tym zdaniem i nie potrafię się zgodzić, ponieważ uważam, że to oczywiste kto do tego garażu ruszył. W języku mówionym przy spójniku ludzki aparat fonetyczny robi naturalną pauzę, która eliminuje potrzebę stawiania przecinka. A kiedy czytamy to tak jakby mówimy, tyle że w głowie. Dlatego uważam, że nie ma tutaj problemu ze zrozumieniem o kogo chodzi i kto do tego garażu poszedł. Poza tym chyba logiczne jest to, że szpadel nigdzie sam się nie wybierze, więc czytelnik nie będzie miał problemu ze zrozumieniem takiej konstrukcji.

Druga sprawa to nie rozumiem co nie tak jest z tym metrem i jego rodzajem, może brak mi wiedzy, więc bardzo bym prosił o jakieś szersze wytłumaczenie.

No i na koniec, czy jeżeli w moim tekście nie pojawi się fantastyka w dokładnym tego słowa znaczeniu, to nie powinienem takiego tekstu tutaj publikować? Bo jeśli tak, to przestanę to robić, nie chcę łamać regulaminu.

Ruchliwy szpadel. Oczywiście, że można zgadnąć, o co chodzi. Ale IMO, czytelnik nie jest od zgadywania. Ma się zanurzyć w wykreowanym świecie i gładko sunąć przez tekst. Ja się na tym zdaniu potknęłam, trochę mnie rozbawiła wizja szpadla w podskokach sunącego do garażu. I w tym momencie imersja bierze w łeb, coś się psuje. Przecinek zamykający wtrącenie poprawiłby sytuację, ale ja bym chyba przerobiła zdanie.

Metr. Liczebniki (niektóre) odmieniają się przez rodzaje: jeden metr, jedna sekunda. Półtora metra, półtorej sekundy.

Fantastyka. To już mniej wyraźna kwestia. Zdaje się, że regulamin nie zabrania. Ale portal nazywa się “fantastyka” i mnie osobiście teksty czysto obyczajowe zazwyczaj nudzą. Czuję się oszukana, że Autor nie wymyślił nic nadnaturalnego, czego nie można znaleźć w telenoweli. To i marudzę. ;-)

Fajnie, że podejmujesz dyskusję.

Babska logika rządzi!

trochę mnie rozbawiła wizja szpadla w podskokach sunącego do garażu.

Finklo, gdybyś to Ty była w garażu, widok szpadla dziarsko podskakującego w Twoją stronę zapewne wydałby Ci się już nieco mniej zabawny :D

Garaże zazwyczaj mają jakieś drzwi i podłogę na tyle solidną, że nawet ożywiony szpadel nie powinien się podkopać. ;-)

Babska logika rządzi!

No cóż, Souixie, przykro mi to pisać, bo mając w pamięci Twoje Cztery strzały, spodziewałam się tekstu równie zajmującego, może nawet lepszego. Niestety, opowiadanie Spoczywaj w pokoju… zasrańcu bardzo mnie rozczarowało – już to za sprawą wątłej fabuły, już to z braku fantastyki, że nie wspomnę o wykonaniu pozostawiającym wiele do życzenia.

Mam nadzieję, że Twoje przyszłe opowiadania będą znacznie ciekawsze i zdecydowanie lepiej napisane.  

 

po­zo­sta­wia­jąc go z obez­wład­nia­ją­cym bólem w gło­wie i mdło­ścia­mi. –> Raczej: …po­zo­sta­wia­jąc go z obez­wład­nia­ją­cym bólem głowy i mdło­ścia­mi.

 

Zza dru­giej stro­ny tafli szkła pa­trzył na niego męż­czy­zna… –> Patrząc na lustro, widzimy jedną taflę.

Proponuję: Z tafli szkła pa­trzył na niego męż­czy­zna

 

odło­żył wszyst­ko z po­wro­tem na półkę… –> …odstawił wszyst­ko z po­wro­tem na półkę

 

– Sram na mo­je­go brata.Po­wie­dział już do sie­bie. –> – Sram na mo­je­go brata – po­wie­dział już do sie­bie.

Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi. Przypominam o tym wątku: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

psa, który roz­ry­wał wiel­ki ka­wa­łek mięsa. –> Skoro wielki, to: …psa, który roz­ry­wał wiel­ki ka­wa­ł mięsa.

 

na szu­ka­nie la­tar­ki, a póź­niej ba­te­rii, za­czął po omac­ku szu­kać… –> Powtórzenie.

 

ale śil­nik nawet nie my­ślał, aby zapalić. –> …ale sil­nik nawet nie my­ślał, aby za­pa­lić.

 

do po­ło­wy opróż­nio­na bu­tel­ka Whi­skey. –> …do po­ło­wy opróż­nio­na bu­tel­ka whi­skey.

 

może nawet ner­wo­we ruch ob­ja­wia­ją­cy się… –> Literówka.

 

Przez całe jego życie matka trzy­ma­ła Ro­ber­ta, jej młod­sze­go syna… –> Przez całe jego życie matka trzy­ma­ła Ro­ber­ta, swojego młod­sze­go syna

 

zbli­żyć się do roz­pa­da­ją­ce­go się bun­ga­lo­wa… –> Może: …podejść do roz­pa­da­ją­ce­go się bun­ga­lo­wu

 

czy­tał ga­ze­ty (cza­sa­mi wy­grze­ba­ne ze śmie­ci, albo wy­rwa­ne bogu win­ne­mu prze­chod­niu w parku) –> …czy­tał ga­ze­ty (cza­sa­mi wy­grze­ba­ne ze śmie­ci, albo wy­rwa­ne Bogu ducha win­ne­mu prze­chod­niowi w parku)

 

– Tego na pewno nie się spo­dzie­wa­łaś stara jędzo… –> – Tego na pewno się nie spo­dzie­wa­łaś, stara jędzo

 

miał widok na skrzy­dło, gdzie znaj­dy­wa­ła się sy­pial­nia matki. –> …miał widok na skrzy­dło, gdzie znaj­do­wa­ła się sy­pial­nia matki.

 

Jo­na­than Tate miał po­waż­ny wy­pa­dek sa­mo­cho­do­wy na kilka dni po tym jak za­pu­kał w drzwi… –> Jo­na­than Tate miał po­waż­ny wy­pa­dek sa­mo­cho­do­wy kilka dni po tym, jak za­pu­kał w drzwi

 

nad­je­dzo­ną przez dzi­kie zwie­rzę­ta.) –> Kropkę stawiamy po zamknięciu nawiasu.

 

ale też ni­cze­go in­ne­go można było spo­dzie­wać się… –> …ale też ni­cze­go in­ne­go nie można było spo­dzie­wać się

 

znaj­dy­wał się na wiel­kiej pła­skiej po­la­nie… –> …znaj­dował się na wiel­kiej pła­skiej po­la­nie

 

kiedy prze­rzu­ci je przez płot. Za­rzu­cił go sobie na ramię… –> Powtórzenie.

 

aby jesz­cze bar­dziej wy­tłu­mić ude­rze­nie. Nagle ude­rzy­ło go coś… –> Powtórzenie.

 

Ro­zej­rzał się do­oko­ła, na nie­koń­czą­ce się rzędy na­grob­ków… –> Nie można rozejrzeć się na coś.

Proponuję: Spojrzał do­oko­ła na nie­koń­czą­ce się rzędy na­grob­ków

 

Jesz­cze przez chwi­lę wpa­try­wał się mi­go­czą­ce pło­mie­nie… –> Jesz­cze przez chwi­lę wpa­try­wał się w mi­go­czą­ce pło­mie­nie

 

Ob­ma­cał kie­sze­nie i zna­lazł pu­deł­ko, w któ­rej zo­sta­ły już tylko trzy pa­pie­ro­sy. –> …któ­rym zo­sta­ły już tylko trzy pa­pie­ro­sy.

 

po­my­ślał , może Rob­bie też bę­dzie miał ocho­tę –> Zbędna spacja przed przecinkiem.

 

Tego jed­ne­go nie po­tra­fi­ła Ci za­ka­zać, co za­srań­cu? –> Tego jed­ne­go nie po­tra­fi­ła ci za­ka­zać, co za­srań­cu?

Zaimki piszemy wielka literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

Jego twarz znaj­dy­wa­ła się… –> Jego twarz znaj­dowa­ła się

 

otrzą­snął się ze gró­dek ziemi… –> …otrzą­snął się z gró­dek ziemi

 

Ro­bert Tate, jeden z naj­bar­dziej wpły­wo­wych męż­czyzn w kraju, nie­za­męż­ny i bez­dziet­ny… –> Żaden go nie chciał? ;-)

Zamężna lub nie może być kobieta; mężczyzna może być żonaty lub nie.

Proponuję: Ro­bert Tate, jeden z naj­bar­dziej wpły­wo­wych męż­czyzn w kraju, nie­żonaty i bez­dziet­ny/ bezdzietny kawaler

 

chrząsz­czy i in­nych pa­skudztw, wy­peł­za­ja­cych… –> Literówka.

 

osia­da­ją­cych jego twarz… –> …obsia­da­ją­cych jego twarz… Lub: …osia­da­ją­cych na jego twarzy

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Finklo, z drugiej strony, żywe szpadle ciągające ludzi po garażach to niezła fantastyka, może powinienem temu zagadnieniu poświęcić więcej czasu w kontekście kolejnego opowiadania. :D

Dzięki Reg. za przybliżenie niedoróbek. Analizując wszystkie komentarze jakie się tu pojawiły dochodzę do wniosku, że było o jedną korektę za mało. Cóż… idealny nie jestem, czasami lenistwo i chęć podzielenia się tekstem biorą górę. 

Wierzę, że teraz może być już tylko lepiej.

No, świadomie żywe szpadle nie są złe. :-) I od razu problem fantastyki z głowy. Same korzyści.

Babska logika rządzi!

Nie wyzbywaj się tej wiary Souixie, a z pewnością będzie lepiej.

Życzę powodzenia. ;)

Może przyda Ci się ten wątek: http://www.fantastyka.pl/loza/17

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Mnie osobiście zmęczyło. Nie doczytałam, przyznaję bez bicia. Nie trafia. Ale może się nie znam…

Powodzenia!

Trochę się wybijając powiem, że czytało mi się dobrze. Wciągnąłem się w historię Ricky’iego, jego stosunków z matką i dziwnego planu, mającego… No właśnie, do końca nie zrozumiałem, co bohater chce przez to osiągnąć. Ale to też pewnie przez tę ilość wypitej przez niego whisky. Niewyraźnie też widzę jego relację z bratem – czy raczej brata do niego, bo Ricky co chwila daje upust frustracji.

I aż szkoda, że to tylko prosta historia zakończonego tragicznie żartu. Że z tej historii nie wypłynęła żadna puenta albo nie doprowadziło do czegoś większego niż śmierć bohatera.

Podsumowując: oglądałem z przyjemnością, ale niektóre elementy relacji bohatera z innym postaciami pozostały dla mnie niejasne, a całość to w sumie prosta historia czy wręcz scena – i tyle. Mam poczucie niewykorzystanego do końca potencjału tego koncertu fajerwerków. Dam jednak klika, bo historia naprawdę mnie wciągnęła i przeczytałem z ciekawością do końca.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Plan polegał chyba na kradzieży zegarka. Ricky jako chłop raczej prosty, posługujący sie najbardziej żelazną z żelaznych logik, niewiele myśli, a co już pomyśli to robi, albo, w świetle ostatnich wydarzeń, raczej robił. Oczywiście możnaby się zastanawiać, skąd wiadomo, że Robbie został pochowany razem z zegarkiem… Niestety Ricky nam tego już nie zdradzi.

W pewnym sensie prostota czy banalność tej historii jest metaforą życia głównego bohatera. 

Przeczytałem, choć łatwo nie było. Przynudzałeś, waść, niemiłosiernie…

No ale zacznijmy od początku:

– dlaczego tekst nie jest wyjustowany? To pierwsze, o co powinieneś zadbać. Portal dzieli wyrazy, a w opowiadaniu niewiele jest dialogów, więc może tak bardzo to nie razi, ale… razi. Trzeba wyjustować ;)

– fantastyka – brak. No, chyba że za takową uznać ilość wypitego przez bohatera alkoholu. Nie chciało mi się liczyć, ale raczej zabiłaby go piorunująca niewydolność wątroby. Zresztą, nie powinien być w stanie funkcjonować, nawet zaadaptowany do takiego chlania.

– początek dość nudny. Przydałoby się trochę wrażeń, zamiast suchego opisu, wtedy przyciągniesz czytelnika.

– makabryczna szczegółowość opisów. Biorąc pod uwagę czystą akcję (a ta nas interesuje, w końcu napisałeś coś ala western) to jest jej tak na… 5000-8000 tys. znaków. A ile masz na liczniku? Serio, to że nie spuścił wody, nie jest istotne. Podobnie to, ile chleje główny bohater.

– sam świat, bohater, jego rodzina… Coś w tym jest. Widać, że masz pomysł, jakiś plan, ideę… Tylko z przekazem gorzej. Ale warto popracować, bo kreacja, choć w powijakach, daje radę.

– warsztatowo nie jest źle. Ogarniesz się, jeśli chodzi o zwięzłość, a teksty będą niczego sobie :) Popracuj jedynie nad przecinkami, bo w tym elemencie jest słabo. Przed “który”, przed “a”… W trakcie pisania, gdy używasz któregoś z łączników, zawsze sprawdź sobie w jakich sytuacjach stawia się przecinek. Wyjdzie Ci to tylko na zdrowie (i Twoim czytelnikom również).

– zakończenie takie o, pozostawiło mnie neutralnym, aczkolwiek opis tego robactwa całkiem obrazowy. Nie zazdroszczę Rickiemu, brr.

 

Tyle ode mnie, na koniec dwie uwagi ekstra:

usiąść na skraju łóżka kopnął pustą butelkę po łiski.

Wyskoczył z samochodu i wrócił przez ogród do szopy, pod drzwiami której stała do połowy opróżniona butelka Whiskey.

Zlituj się, panie Souixie… Ten pierwszy (i dominujący) zapis to tragedia. Drugi już lepszy, tylko w podanym przykładzie niepotrzebna duża litera ;) Prosiłbym Cię o ujednolicenie do whisky lub whiskey. Obie wersje są poprawne.

i nie chcąc marnować czasu na szukanie latarki, a później baterii, zaczął po omacku szukać odpowiednich narzędzi.

Powtórzenie.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Nie porwało mnie :(

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka