- Opowiadanie: maciekzolnowski - Kronika samobójstw górskich dokumentowania

Kronika samobójstw górskich dokumentowania

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Kronika samobójstw górskich dokumentowania

Sam nie wiem, kiedy pojawiła się we mnie ta niezdrowa pasja tropienia pewnego szczególnego rodzaju samobójstw. Po prostu któregoś pięknego poranka powziąłem decyzję, aby przemierzać knieje w poszukiwaniu miejsc tajemniczych zgonów, zaopatrzywszy się uprzednio w odpowiednie informacje, co do lokalizacji tychże miejsc, oraz inne materiały źródłowe. Oczywiście nie bez znaczenia była dla mnie także górska sceneria, stanowiąca arenę owych dramatycznych aktów, gdyż za przedmiot studiów obrałem sobie właśnie dokumentowanie samobójstw w górach. W każdej wolnej chwili wertowałem notatki sporządzane w księgach ratowniczych, publikowane w sprawozdaniach z działalności GOPR w „Wierchach”. Śledziłem wszelkie doniesienia prasowe, radiowe, telewizyjne i internetowe powiązane z interesującym mnie tematem. Nie będę się tu rozpisywał, co do genezy tych mrocznych fascynacji, lecz ograniczę się do krótkiej wzmianki o dwóch przełomowych momentach, dwóch nocach, jakie przyszło mi spędzać samotnie w górach. To one wytyczyły drogę w kierunku dalszych przeżyć ekstremalnych, niekiedy traumatycznych.

Pierwszy raz zastała mnie noc gdzieś na beskidzkich bezdrożach. Pamiętam to doskonale. Las, góry, a ja zupełnie sam. Chyba nie trzeba zbytnio wysilać wyobraźni, by to ujrzeć? Wiał halny, a ja błąkałem się bez latarki w okolicach Baraniej Góry, zgubiwszy uprzednio żółty i w ogóle jakikolwiek szlak. Na szczęście wszystko zakończyło się happy endem i nawet w miejscowym hipermarkecie nikt nie raczył zauważyć, jak bardzo byłem wtenczas roztrzęsiony parogodzinnym błądzeniem po omacku. Pamiętam jak dziś, jak strasznie byłem tym faktem rozczarowany, tą bezmyślnością zaprogramowanych wyłącznie na zrobienie zakupów ludzi, którzy szwendali się to tu, to tam przy relaksujących dźwiękach muzaka i zdawali się mnie wcale nie zauważać. Ale ja nie o tym chciałem…

Za drugim razem było inaczej, bo też i aura mi sprzyjała. Wiadomo: pełnia lata, wonny okres następujący zaraz po Święcie Matki Boskiej Zielnej. Zdrzemnąłem się wtedy w jednej z rozsianych licznie ambon myśliwskich nieopodal Soli na Żywiecczyźnie. Nigdy nie zapomnę tej fenomenalnej ciszy i spadających owej nocy gwiazd. Wydawało mi się, że na powrót stałem się dzieckiem. I że znowu mogę poznawać świat od podstaw i spoglądać na rybę z porcelany, stojącą u cioci Jadzi, po raz pierwszy, rozdziawiając z zachwytu szeroko swe usta. Magiczne zupełnie doznanie! Tej nocy mógłbym przysiąc, że coś albo ktoś mnie obserwuje, ale nie przejmowałem się tym zbytnio. To właśnie wtedy stałem się nocnym markiem i miłośnikiem eksploracji.

***

Którejś zimy wybrałem się na Babią Górę – górę posępną i kapryśną, kryjącą zawsze całą masę przykrych niespodzianek. I kiedy już z niej schodziłem, pogarszająca się gwałtownie pogoda zmusiła mnie do znalezienia sobie tymczasowego schronu. W ten sposób natrafiłem na legendarną Chatę Turysty pod Sulową Cyrhlą. Dziwna rzecz, pomyślałem. Mógłbym przysiąc, że jest od dawna nieczynna lub też że w ogóle nie istnieje, bo: albo została rozebrana, albo doszczętnie spłonęła w pożarze, albo też spróchniała i obrosła gęstym lasem. A jednak stała przede mną wśród starodrzewu, zatopiona w miękką szarzyznę pejzażu, jakby węglem naszkicowanego. Tego magicznego obrazka dopełniały odgłosy ptactwa: wron, gawronów oraz kruków, przyprawiające o gęsią skórkę. Ciężkie chmury wisiały ponad nią nieruchomo, jakby rozleniwione śnieniem o przytulnym wnętrzu i ciepłym palenisku. I nawet ja sam zamarzyłem o parzącej w język strawie i gorącym napitku.

Nie namyślając się zbyt długo położyłem rękę na skoblu i uchyliłem drzwi. Pojawiło się znajome skrzypnięcie, które najpierw dotarło do uszu, a potem pofalowało w głąb sennej chatki. To falowanie odebrałem jak merdającego ogonem na dzień dobry owczarka, który – starym swym zwyczajem – wbiega do środka, by powiadomić gospodarzy o przybyszu. Lotem błyskawicy wyniuchałem korzenne i telluryczne wonie, co sprawiło, iż natychmiast przypomniałem sobie słynną sentencję: „Prochem jesteś i w proch się obrócisz”. I mógłbym przysiąc, że coś się w tym wnętrzu obudziło (może jakiś Chochoł?), a przynajmniej tak mi się wtedy zdawało. Wrażenie było tym mocniejsze, że faktycznie po krótkiej chwili ktoś pochwycił mnie za ramię i na siłę zaciągnął do izby.

– A to ci niespodzianka! Jednak nie przywidziało mi się tym razem – zwrócił się objawiony w tak nieoczekiwany sposób gospodarz.

– Przepraszam najmocniej. Okropnie zmarzłem. A wydawało mi się, że widzę światło i… Naprawdę przepraszam za wtargnięcie – gubiłem się w zeznaniach.

– Nic nie szkodzi – odparł, sadzając mnie przy kominku i podając natychmiast smakowite jadło, jakby wyczarowane za pomocą formuły: „stoliczku nakryj się”.

Potem rozpoczął snucie niesamowitej historyjki o łapach Długosza, którą rajcowałem się jak dziecko ciepłem książki w deszczowe dni. Tymczasem ogień świszczał, huczał, strzelał w tak charakterystyczny dla siebie sposób. Wtedy to dowiedziałem się, że przed wielu laty na skałkach Sokolicy ćwiczył nieżyjący już alpinista i taternik Jan Długosz, którego widziadło do tej pory krąży nocami po okolicy i kościstymi palcami dotyka twarzy śpiących turystów.

Nawet nie wiem, kiedy znalazłem się sam w wielkim łóżku. Zmęczenie całodzienną tułaczką zrobiło swoje. I pewnie spałbym tak do białego rana, gdyby nie potworny raban panujący za oknem. Zerwałem się na równe nogi i rozchyliłem kotary, wyjrzałem na zewnątrz. A tam pośród śniegu i lodu na wyschniętym pniaku wisiało ciało nagiego faceta. Widoczek, jakiego nikomu nie życzę, a już na pewno nie z rana. Jego twarz, jego oczy zdawały się do mnie uśmiechać. Od razu go poznałem. To był strażnik watry szałaśnej, mój zdziwaczały gospodarz ze schronu.

Miałem sprzęt. Byłem profesjonalistą. Migiem się ruszyłem, umyłem i ubrałem, a potem? Potem przyszła kolej na kamerkę. Pojawiły się kolejno: pot, obcasy i mokre nogawki, no i śnieg, dużo śniegu, a także koleiny i grudy. Wszystko przeleciało w okamgnieniu. Przez atłasowe zaspy z atłasowego śniegu pognałem ile sił do pobliskiej osady, by powiadomić władze o znalezisku. Jakież było moje zdziwienie, kiedy dowiedziałem się, że opisywane przeze mnie samobójstwo i owszem miało miejsce, ale jakieś trzydzieści lat temu w miejscu, którego już nie ma, które nie istnieje. Nigdy nie zapomnę tego szyderczego uśmiechu na twarzach moich umundurowanych rozmówców.

***

Przez ponad pół roku dochodziłem potem do siebie, aż w końcu wziąłem się w garść i uderzyłem na Rysy. Wystartowałem spod Morskiego Oka. Warunki były wyśmienite. Panowały wtedy upały z tymi niesamowicie ciepłymi nocami. Zabrałem ulubione zabawki: lekki śpiwór, karimatkę, dwie latarki, minikamerę, picie i coś na ząb. Trasa do łatwych nie należała i gdy dotarłem na szczyt, było już ciemno. Do tej pory żałuję, że nie załapałem się na niepowtarzalny tatrzański zachód słońca. Miałem zamiar rozłożyć się w pobliżu szczytu, niekoniecznie zresztą w pozycji leżącej, pod jakimiś postrzępionymi głazami, dającymi namiastkę ochrony przed dzikimi zwierzętami oraz wiatrem. Musiałem jeszcze tylko przedstawić przed kamerką historię samobójcy spod Rysów, bo Rysy łaknęły krwi prawie tak samo jak o wiele niższy, ale wcale nie mniej efektowny Nosal. I tak opowiedziałem o jednej ze straszniejszych znanych mi tragedii.

Wyobraźcie sobie młodzieńca – zwracałem się do miłośników mocnej dokumentalistyki – który w obecności rodziców skacze w objęcia śmierci, oświadczając im, że nie będzie już dłużej dla nich ciężarem.

Skończyłem apelować. W ogóle skończyłem. Odstawiłem kamerę. Minęła chwila. Już drzemałem. Miałem sen. Przyszedł niczym niezburzony, niezakłócony. Śniłem, że lecę. I że spadam. A gdy nie śniłem, był dzień – cały ten boski ranek. I dobrze. Wszystko dobrze, tylko nie wiem, czemu się obudziłem. I to nad Czarnym Stawem. Tym pod Rysami. Co mnie przeniosło? Jaka siła mnie tam zawiodła? Kiedy? Jak? Dlaczego? Nie znałem odpowiedzi. Do dzisiaj nie znam. Powinienem dać sobie spokój. Już wtedy. Bo to było ostrzeżenie. I nie brnąć w to dalej. W te samobójstwa znaczy się.

***

Mój trzeci z kolei raz był inny niż wszystkie dotychczasowe. Nadal pracowałem nad dokumentem o samobójcach i tych upiornych miejscach naznaczonych ich obecnością – duszą, energią i sam nie wiem, czym jeszcze. Udałem się, jak poprzednio, w plener w urzekające swym pięknem Tatry. Tym razem postanowiłem na własnej skórze przekonać się, co to znaczy spojrzeć kostusze w oczy: odwodnić się, wychłodzić i zgłodnieć. Wpełzłem do ciemnej pieczary pełnej stalaktytów i stalagmitów, na tyle ciasnej, bym nie mógł z niej wyleźć, a w każdym razie – nie bez pomocy osób trzecich. Skopiowałem pomysł samobójcy z Zakopanego, który postanowił w ten sposób ze sobą skończyć gdzieś w okolicach Doliny Chochołowskiej. Nie wiem na co liczyłem, na czyją pomoc i czy w ogóle mogłem na kimś polegać? Na szczęście zabrałem ze sobą komórkę.

– O, jak dobrze – pomyślał optymista.

– Ee! Co mi po komórce, skoro i tak nie ma zasięgu? Alarmowe niekiedy są, a niekiedy nie – zauważył pesymista.

– Ale dobre i to. Będzie się można ratować w razie co – skwitował defetysta.

Kamera poszła! I tak w obliczu głodu, chłodu, dziwnych drgawek, deprywacji sensorycznej, arachnofobii, osamotnienie i depresji musiałem skorzystać z fachowej pomocy goprowców. Dobrze, że przynajmniej nic w tej pieczarze nie pełzało ani się nie wiło, na przykład jakaś olbrzymia skolopendra. I pomyśleć, że po cichu miałem nadzieję na jakąś boską interwencję sił (dobrych, złych, sam nie wiem jakich) śniących od prawieków swój sen w tych niezbadanych podziemiach. No cóż… trochę się przeliczyłem, ale skórę i komórę uratowałem.

***

Muszę powiedzieć, że samobójstwa w górach to niejako chleb powszedni jeśli chodzi o przełom lata i jesieni. Jesień ma ten swój niepowtarzalny klimat i jest najbardziej creepy. Zima natomiast cieszy się wśród ofiar najmniejszą popularnością. W czym nie ma zresztą nic nadzwyczajnego, albowiem okres aktywności samobójców pokrywa się zawsze z czasem wzmożonego ruchu turystycznego. Z moich badań wynikało to niezbicie.

Nagrywałem materiał do dokumentu podczas okrągłych rocznic. Chwytałem za sprzęt równo dziesięć, dwadzieścia albo trzydzieści lat od śmierci denata. I siłą rzeczy także i mój okres aktywności musiał przypadać na końcówkę lata, początek jesieni.

Raz tylko, w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym trzecim, a więc trzydzieści lat od samobójstwa pewnego młodego lekarza, pojawiłem się w Dolinie Białego w połowie marca, a więc wiosną. Przeszedłem wtedy taką trasę ze schroniska do urwiska, jaką pokonał ów warszawiak nim się zabił. Na każdym etapie przystawałem i dodawałem komentarz, filmując bajkową okolice.

Kamera poszła, ja za nią, pot, obcasy, mokre nogawki, śnieg, dużo śniegu, ziemia, koleiny, gruda, połyskujące kamyczki, domki i pola, i lasy, ta droga, ten marsz, skąd, dokąd, dużo by gadać, a już o tym gadałem i więcej nie będę. W ten sposób po dwóch godzinach dotarłem do potoku, a ponieważ zaczynała się robić szarówka, udałem się z powrotem do atelier, by rozpocząć edytowanie filmiku. I znów kamera poszła, ja za nią, pot, obcasy, mokre nogawki… duch lekarza, śnieg, dużo śniegu, ziemia, koleiny, gruda… ex-doktor, dwie grudy, cztery grudy, połyskujące kamyczki, domki i pola, i lasy… i medyk, ta droga, ten marsz, skąd, dokąd, dużo by gadać.

I teraz okazało się, że na co piątej klatce ujawniła się postać, której wcale to a wcale nie filmowałem. Te klatki układały się w spójny ciąg montażowy, przedstawiający lekarza, i to, jak wychodzi ze schroniska, jak zażywa środki nasenne, jak traci i odzyskuje przytomność, jak podcina sobie żyły… i jak skacze z wysokiego urwiska i ostatecznie topi się w lodowatym potoku. Tragedia! Pot. Łzy. Krew. Ręce mi opadły. Spać poszedłem. Nie miałem już sił na strachy.

***

Ostatnie moje „spotkanie” z samobójcami miało miejsce w okolicach Rezerwatu pod Szyndzielnią nieopodal Bielska. W sensie synoptycznym, te pierwsze dni września sprzyjały takim jak ja harcerzykom, nie licząc oczywiście paskudnie zimnych mgieł, więc śmiało można było pomyśleć o biwaku i nocce na łonie natury.

Trzydzieści lat wcześniej o godzinie dziesiątej rano na peronie Polskich Kolei Linowych zjawił się trzydziestosiedmioletni Józef K. w odświętnym stroju.

Współcześnie, rocznicowo tego samego dnia, pojawiłem się na peronie PKL i od razu też udałem w miejsce, w którym grupa turystów natrafiła na zwłoki pozbawione głowy. Było to nic innego, jak częściowo zmumifikowane ciało Józef K., którego głowę odnaleziono znacznie później, wiszącą w pętli wisielczej jakieś piętnaście metrów nad ziemią na wysokim świerku. Zadomowiły się w niej gryzonie. Stare dzieje, upiorna historia! To właśnie tu, pod tym świerkiem postanowiłem rozbić obóz.

Józef K. skorzystał trzydzieści lat temu z solidnej liny, której koniec w przemyślny sposób przywiązał do gałęzi.

Skorzystałem z mocnych linek, by unieruchomić namiot.

Józef nie zdejmował ubrania, chciał zostać zapamiętany jako posiadacz tysiąca ośmiuset dziewięćdziesięciu żon, przystojniak, któremu żadna kobieta nie byłaby się w stanie oprzeć.

Nie zdejmowałem ubrania, spałem w dresie. Chciałem zostać zapamiętany okiem kamery, z którą nigdy się nie rozstawałem, tak jak przystało na dziennikarza i blogera, prawdziwego pasjonata.

Józef wspiął się na drzewo i zapewne na sam koniec jeszcze wspomniał o głębokiej wierze w życie pozagrobowe. Chciał w zaświatach spotkać właściwą kobietę, tę jedną, jedyną, która by zaspokoiła jego wybujałe fantazje seksualne. I z tą myślą, z tym tajemniczym uśmiechem na twarzy skończył ze sobą w jednej sekundzie.

Położyłem się około dwudziestej czwartej, lecz jakiś podejrzany hałas nie dawał mi spać. Domyślałem się, że to może być jakiś drapieżnik, niedźwiedź w najgorszym wypadku. Mimo to sądziłem, że w najbliższej okolicy nie ma ani żadnych wilków, ani dzików czy tym bardziej niedźwiedzi. I faktycznie nie było. Coś jednak czaiło się w wilgotnej i czarnej otchłani i za wszelką cenę chciało mnie dopaść.

Tymczasem nastał ranek. Dzień kolejny. Z mgłą i ciszą panującą dokoła. Ta mgła utuliła namiot. Stał tam, gdzie stał poprzednio. Tam gdzie go rozbiłem. Znaleźli go. Ratownicy. I kamerkę też. A mnie? Mnie także szukali. No i? Nic. Nadal szukają.

Koniec

Komentarze

Drogi Autorze, z opowiadania wyraźnie przebija twoja miłość do gór. Podzielam ją, dlatego przebrnąłem do końca, ale szczerze mówiąc nie było łatwo. Przekombinowane i rozpoetyzowane zdania typu:

Wiało wtedy potwornie, gromko nawet jak na jesienną porę, a czerń w czeluściach ciemności była całkowita i totalna, albowiem oko nocy postanowiło przybrać ten spektakularny kolor karbonu.

skutecznie utrudniają zrozumienie tekstu. Zabrakło mi też nastroju grozy.

Akapity, dziel te akapity na mniejsze…

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

Fajny pomysł na tekst. Naprawdę dobry.

Nawet mogę wybaczyć tę całą poezję. Niepotrzebną i niegórską, IMO. No, nietatrzańską.

Pomysł narratora z jaskinią strasznie głupi, ale niech mu będzie.

O ile pamiętam, z Morskiego Oka do Rysów jest kawałek drogi, ale spokojnie można obrócić w tę i z powrotem jednego dnia. Wyjaśnij jakoś, dlaczego bohaterowi aż tyle czasu zeszło. I jak to się stało, że po drodze nie było całych pielgrzymek. ;-)

Babska logika rządzi!

atopiona w miękką szarzyznę oraz czerń pejzażu jakby węglem naszkicowanego, przystrojona w odgłosy ptactwa – wron, gawronów, kruków plugawych. Chmury przyciężkawe wisiały ponad nią nieruchomo, jakby rozleniwione śnieniem o jej przytulnym wnętrzu oraz ciepłym palenisku.

to był mój zdziwaczały gospodarza.

 

Rewelacyjny horror, z gatunku, jaki lubię – czyli straszący niedopowiedzeniami, aurą, tajemnicą, a nie wyskakiwaniem bobco zza krzaków. :p Czytało mi się na tyle dobrze, że ignorowałem różne językowe niezgrabności, jeśli się pojawiały. Fajny, gawędziarski styl. No i skojarzenia z Blair Witch Project. ;)

Faktycznie, Mytrix dobrze mówi. Akapity w postaci takich kobył to koszmar dla czytelnika. Należy je rozbijać na mniejsze, aby tekst zyskał na przejrzystości. Przejrzyj je, autorze i sam oceń, czy powinny zostać takie jakie są, bo zawierają rozwinięcie jednej myśli, czy może znajduje ich się tam kilka, więc każda zasługiwałaby na swój własny akapit.

A teraz uwaga, doniosła chwila – pierwszy raz klikam bibliotekę. KLIK! :D

Stosowny klimat, niedopowiedzenia, aura tajemniczości, góry, no i, tradycyjnie już u Ciebie, nie obeszło się dodatku poetyckości. I dobrze, bo właśnie to wszystko sprawia, że horror objawił się w opowiadaniu w pełnej okazałości. ;)

Również jestem zdania, że podzielenie tekstu na mniejsze akapity zdecydowanie poprawiłoby jakość czytania.

Chciałabym kliknąć, ale na razie wstrzymuję się z powodu usterek.

 

Wiało wtedy po­twor­nie, grom­ko nawet jak na je­sien­ną porę… –> O wietrze, choć potrafi huczeć, gwizdać i zawodzić, jakoś nigdy pomyślałam, że może wiać gromko.

 

czerń w cze­lu­ściach ciem­no­ści była cał­ko­wi­ta i to­tal­na… –> Zapachniało masłem bardzo maślanym.

 

Nigdy nie za­po­mnę tej nie­mal­że so­len­nej ciszy, która stała się niemą akom­pa­nia­tor­ką licz­nie spa­da­ją­cych owej nocy gwiazd. –> Maćku, czy akompaniament może być niemy? Czy coś/ kogoś, kto nie wydaje żadnego dźwięku można nazwać akompaniatorką?

Nie wątpię, że wiesz, co napisałeś, a pytam tylko z ciekawości.

 

Dziw­na rzecz – po­my­śla­łem. –> Tu dowiesz się, jak zapisywać myśli bohaterów: http://www.jezykowedylematy.pl/2014/08/jak-zapisac-mysli-bohaterow/

 

stała teraz w peł­nej kra­sie przede mną nie­zesz­pe­co­na, po­śród sta­ro­drze­wi… –> …nie­zesz­pe­co­na, po­śród sta­ro­drze­wu

 

A to ci nie­spo­dzian­ka! Jed­nak nie przy­wi­dzia­ło mi się tym razem – zwró­cił się do mnie ob­ja­wio­ny w tak spi­ry­tu­al­ny spo­sób go­spo­darz.

Ja przepraszam, proszę pana… Zmarzłem okropnie, wie pan? Wydawało mi się, że widzę tutaj jakieś światło i… Naprawdę przepraszam za wtargnięcie – gubiłem się w chaosie własnych jąkań.

To nic nie szkodzi – odparł jegomość uprzejmie i w stylu Jana Himilsbacha, sadzając mnie przy kominku i podając prawie natychmiast smakowite jadło, jakby wyczarowane za pomocą formuły „stoliczku nakryj się”. –> Dlaczego ten fragment nie jest zapisany jak dialog?

 

A kiedy roz­chy­li­łem ko­ta­ry, od­su­ną­łem fi­ran­ki… –> Osobiście, jako cięższe, odsunęłabym kotary, a potem rozchyliłabym firanki.

Choć tak po prawdzie, mało mi się wydaj możliwe, by góralska chatka była wyposażona w firanki i kotary, ale z drugiej strony, dawno nie byłam w górach.

 

Mu­sia­łem jesz­cze tylko przed­sta­wić przed ka­me­rą hi­sto­rię jed­ne­go spo­śród wielu sa­mo­bójstw, do ja­kich na tym szczy­cie do­szło… –> …do których na tym szczy­cie do­szło

 

jeśli cho­dzi o prze­łom pór lata i je­sie­ni. –> Moim zdaniem wystarczy: …jeśli cho­dzi o prze­łom lata i je­sie­ni.

 

I siłą rze­czy także i mój okres ak­tyw­no­ści hob­by­stycz­nej mu­siał przy­pa­dać na je­sień i koń­ców­kę lata. –> Raczej: …mu­siał przy­pa­dać na koń­ców­kę lata i jesień.

 

ko­le­iny, gruda, dr, dwie grudy… –> Nie używamy skrótów, więc: …ko­le­iny, gruda, doktor, dwie grudy

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przeczytałem, Autorze. Zastanawiałem się, jak zacząć wypowiedź gdy wpadł mi w oko pierwszy komentarz. Podzielam zdanie BioHazarda, z tym wyjątkiem, że ja nie podzielam miłości do gór, więc jeszcze trudniej było mi przebrnąć przez opowiadanie.

Już sam początek wzbudził mój niesmak, jak to często bywa i w prozie i w filmach, pomysł bohatera (tropienia szczególnych samobójstw) jak i sam bohater wziął się po prostu z dupy, za przeproszeniem. Sam napisałeś:

Po prostu któregoś pięknego poranka powziąłem decyzję, aby przemierzać knieje w poszukiwaniu miejsc tajemniczych zgonów,

a ja mówię, po prostu Autorowi nie chciało się zbudować podwalin, źródła osobowości , czy charakteru i poszedł na łatwiznę. Czasem wystarczy akapit, czy dwa i już masz powód i motyw.

Nie rozumiem także zamysłu poetyckości tego konkretnego utworu. Niektóre zdania ocierały się wręcz o kicz:

Wiał wtedy porywisty wicher, silny nawet jak na jesienną porę, a czerń w otchłani ciemności była całkowita i totalna, albowiem oko nocy postanowiło przybrać ten spektakularny kolor karbonu.

Jaka to jest czerń totalna? Albo całkowita? I co ma do tego karbon?

Nigdy nie zapomnę tej niemalże solennej ciszy, która stała się niemą uczestniczką licznie spadających owej nocy gwiazd. Astralny spektakl był zaiste przedni, gdyż nawet psom z okolicznych wsi i przysiółków nie chciało się jej ani nie śniło zakłócać.

Ta solenna cisza, niema uczestniczka (odkrywcze :( ), astralne spektakle i wrażliwe na piękno psy, które nie wyją po nocach… Naprawdę ciężko było się nie uśmiechnąć.

 

Trafiają się też nie najlepsze zdania od strony logicznej.

Cały czas błąkałem się bez latarki gdzieś w okolicach Baraniej Góry, zgubiwszy uprzednio czarny szlak i w ogóle jakikolwiek.

Z latarką by się nie błąkał? I znowu czarny… tym razem szlak, jak miałoby to jakieś znaczenie.

 

Nie będę dalej Cię gniótł, bo można tak pisać praktycznie o każdym akapicie. Chciałem tylko wskazać, co mi nie odpowiadało, co nie przekonało mnie do Twojego utworu.

Podsumowując, utwór grozy bez grozy, gdzie wyraźnie widać przerost formy nad treścią. Dobrze jednak napisany, bo czytałem gładko i bez specjalnych zatrzymań.

 

Przeczytałam z przyjemnością, bo znalazło się tu też coś o moich stronach. :)

Przyjemna była dla mnie treść, podoba mi się pomysł, natomiast z formą troszkę się męczyłam, ale o tym napisali Ci już wcześniej komentujący. Przebijanie się przez ścianę rozpoetyzowanego tekstu jest nużące.

"Fajne, a nawet jakby nie było fajne to i tak poszedłbym nominować, bo Drakaina powiedziała, że fajne". - MaSkrol

Przeczytałam kilka pierwszych zdań i już wiedziałam, że muszę popędzić do kuchni, żeby dolać sobie wina, bo będę chciała wygodnie usiąść i się zaczytać. ;)

Lubię takie historie – klasyczne, powoli snute opowieści. Zgadzam się, że miejscami wyszło nieco męcząco, ale tylko nieco. Podoba mi się, że ten klasyczny gawędziarski styl przełamujesz od czasu do czasu zabawami językowymi, celowymi powtórzeniami, ironicznymi wtrętami. 

Dobry tekst.

Dzięki za Wasze cenne komentarze. Do niektórych postaram się odnieść wkrótce, inne zdążyłem już uwzględnić w powyższym, lekko poprawionym tekście.

Przepraszam za tę grubaśną ścianę rozpoetyzowania, AQQ. :) Ciekawe, skąd jesteś? 

Dzięki wielkie, Reg. Jak widzisz, z Twoim zdaniem liczę się zawsze. Tak było i tak jest tym razem. No i dobrze, bo mi to na zdrowie wychodzi. ;)

Cieszę się, Finkla, i dziękuję. I puszczam do Ciebie niebłękitne (niemorskie) oko. 

Mytrix, oto i nowe akapity. Teraz jest ich dużo.

MrBrightside, pozdrawiam serdecznie Bochnię! ;)

BioHazard, umiesz czytać teksty między wierszami. Do dwóch rzeczy mam szczególną słabość: 1) do wspomnień z dzieciństwa, 2) do gór. Nie widzę w tej chwili żadnej możliwości, aby mój “język giętki wyraził wszystko to, co pomyśli głowa”. Może jeszcze jakby człowiek był jakimś Mrożkiem lub innym Gombrowiczem… Nie wydaje mi się jednak, by (wytężywszy umysł) ktokolwiek zdołał opisać akurat moje dzieciństwo i wszelkie moje doznania z górami związane. Zresztą nie idzie mi tutaj o moje doznania (bo mogą być też i nie moje). Po prostu nie wierzę w aż taką języka precyzję, potęgę czy moc (a już na pewno: nie wierzę w siłę własnego pióra). Tak naprawdę, zawsze jest jakaś techniczna (warsztatowa) bariera, i wszystko jedno, czy naszą mową (naszym językiem) jest muzyka, film, malarstwo czy też literatura… OK, napisałem, co napisałem. Teraz się zastanawiam, czy jasno się wysłowiłem i bez teoretyzowania.

Na marginesie: James Joyce uważał, że zadaniem pisarza jest utrwalanie stanów epifanicznych. God luck! Jest to niemożliwe.

Cieszę się, Ocha, naprawdę. Kto jak kto, ale Ty… Masz dużo udanych tekstów na swym koncie, więc z Twoich ust usłyszeć komplement jest podwójnie miło. Twoje zdrowie!

Miło mi, Maćku, że wciąż się przydaję. Miło mi także, że mogę kliknąć. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki, Reg. Napiszę tylko jeden wyraz: S-U-P-E-R! 

;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cieszę się, Ocha, naprawdę. Kto jak kto, ale Ty… Masz dużo udanych tekstów na swym koncie

 

Hm, no miło mi bardzo. Ale chyba nic nie czytałeś, co? ;)

Mam z tym tekstem problem: zainteresowała mnie fabuła, spodobało się bardzo dobre zakończenie, natomiast zupełnie odrzuca mnie przerost formy nad treścią.

Musisz zacząć panować nad barokową obfitością swoich tekstów, inaczej staną się zupełnie niestrawne dla czytelników. Nie możesz w nieskończoność podkręcać zdań: dodawanie kolejnych przymiotników, mnożenie porównań, metafor i mieszanie z szykiem wyrazów nie leveluje tekstu na wyższy poziom. Z góry odrzucam argument, ze taki sposób pisania masz zakodowany w DNA, a wskazane błędy zostały popełnione celowe – nie ma takiej możliwości. To tylko niedoróbki techniczne, które należy wyeliminować ciężką pracą nad warsztatem.

Poważnie: musisz się zaprzyjaźnić z klawiszem delete cheeky

 

Druga sprawa: spójność wypowiedzi. U Ciebie obok siebie występują kamerasioło, scenerianiejako, lokalizacjazaopatrzywszy. Spróbuj ograniczyć naleciałości językowe mające swoje źródło w lekturach – wplatanie ich do języka współczesnego to kolejny zarzut pt: nie panujesz nad warstwą językową. Wiem, bardzo ciężko jest wyplenić te nawyki (mam podobnie), ale trzeba próbować. Dlatego oprócz klasyki, warto sięgnąć po literaturę współczesną.  

 

 

Tworzysz nieśpieszny klimat i czasem niestety to dawało się we znaki tekstowi. Opowieść bacy z Babiej Góry przeskanowałem, a przygoda w jaskini, choć miała klimat, też już nużyła.

Zgadzam się też z Algirem co do podkręcania zdań. Dobrze zastosowane tworzy klimat, ale przesadzasz w moim odczuciu z tą przyprawą i po krótkiej fascynacji smakiem miałem już dość niektórych elementów. Pewne elementy opisowe można by usunąć i poprawiłoby to dynamikę.

Jednak koncept na bohatera i jego niezdrową fascynację, opisy gór oraz zakończenie wynagradzają te niedoróbki. To najmocniejsze strony tekstu i dobrze się stało, że je wyeksponowałeś.

Podsumowując: trochę przesadzona w warstwie językowej, ale ciekawie poprowadzona opowieść. Niezły ten koncert fajerwerków, stąd daję klika :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Obecnie okolice Żywca. :)

"Fajne, a nawet jakby nie było fajne to i tak poszedłbym nominować, bo Drakaina powiedziała, że fajne". - MaSkrol

Kojarzy mi się z Lovecraftem, a to miłe skojarzenie. :)

 

Pomysł podoba mi się bardzo, osadzenie go w polskich górach jeszcze bardziej.

Niestety, wykonanie mnie nie urzekło. Tak, jak pisali poprzednicy, wiele zdań jest tak przekombinowanych, że są niezrozumiałe i komicznie. Przykład:

Potem rozpoczął snucie niesamowitej historyjki o łapach Długosza, którą rajcowałem się tak jak dziecko, niczym ciepłem książki w deszczowe dni, chociaż była dosyć upiorna i zalatywała fantastą, alkoholikiem i gawędziarzem w osobie jej opowiadacza, to znaczy lektora. 

Zalatywała fantastą w osobie opowiadacza? To zdanie to dość karkołomny rollercoaster. :)

Poza tym nie byłem pewien, czy dość upiorna była ta opowieść, czy książka dziecka w deszczowe dni. Może lepiej coś w stylu: którą rajcowałem się jak dziecko ciepłem książki w deszczowe dni.

 

pełno przykrych niespodzianek i mnóstwo grozotwórczych atrybutów. – to nie tworzy klimatu, niestety, a brzmi dziwacznie

 

zwrócił się do mnie objawiony w tak spirytualny sposób gospodarz. – jw. 

 

 gdyby nie potworny raban (coś jakby szczekanie psów) – wydaje mi się, że średnio nie-głuchy człowiek nie powinien mieć problemu z odróżnieniem szczekania psów od innych dźwięków

 

Miałem kamerę. Tak więc, kamera poszła, ja za nią, pot, obcasy, mokre nogawki, śnieg, dużo śniegu, ziemia, koleiny, grudy… – czyli co właściwie zrobił? Poszedł kamerować wisielca? Jakoś nie trafia do mnie ten sposób opisu.

 

I przez atłasowe zaspy z atłasowego śniegu, co łaknął mych łez, potu oraz krwi, pognałem co tchu do pobliskiego sioła – czemu śnieg łaknął jego łez, potu oraz krwi? Jakieś to oderwane od reszty tekstu.

 

Jakież było moje zdziwienie, kiedy dowiedziałem się, że opisywane przeze mnie samobójstwo (i owszem) miało miejsce, ale jakieś trzydzieści lat temu w chatce, której tak naprawdę już nie ma. – To już się może trochę czepiam, ale nikt z policjantów nie pomyślał, że mogło wydarzyć się po prostu drugie samobójstwo w tym samym miejscu (nawet jeśli nie ma tam już chatki)? Nawet tego nie sprawdzili? Gość przychodzi na komisariat i zgłasza samobójstwo, a ci mówią: “Idź pan stąd, w tym miejscu samobójstwo już było, to drugiego na pewno nie będzie”. ;)

 

masakrycznie malownicze Tatry. – Serio? :)

 

lokisów – se sprawdziłem to mniej więcej wiem, co to, ale jakbym był bardziej leniwy, to bym nie załapał ;)

 

Jeśli chodzi o samą intrygę, to, tak jak pisałem, pomysł podoba mi się bardzo. Zakończenie również niezłe, że tak powiem, poczułem je. Niestety to co jest w środku nie ma jakiegoś większego celu. Narrator chodzi po górach i robi różne dziwne rzeczy, ale nie wiem ani dlaczego to robi, ani do czego to zmierza. Zgadzam się z opinią, że brak opisania powodu, dla którego narrator tak się zainteresował samobójstwami to pójście na łatwiznę i niestety psuje odbiór całej reszty. 

Paper is dead without words; Ink idle without a poem; All the world dead without stories; /Nightwish/

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Podobał mi się styl, taki lekki, gawędziarski. Ale same historie jak dla mnie zbyt powtarzalne i przez to nużące.

„Często słyszymy, że matematyka sprowadza się głównie do «dowodzenia twierdzeń». Czy praca pisarza sprowadza się głównie do «pisania zdań»?” Gian-Carlo Rota

Dzięki, Anet. :) Dzięki wielkie za klika, NoWhereMan.

SzyszkowyDziadku, styl byłby bardziej lżejszy, gdyby nie ponura tematyka. To ona narzuciła mi taką (a nie inną) formę wypowiedzi.  

Masz rację, Zły Wilku, El Lobo; na pewno trochę tu i ówdzie przekombinowałem. Ale chyba nie masz wątpliwości, co do tego, że Tarty są “masakrycznie” piękne.

AQQ, Żywiec, a więc nieformalna stolica mojego ulubionego regionu. Pozazdrościć! A Worek Raczański znasz?

Algier, co do spójności wypowiedzi… To poważny zarzut. Ale oczywiście masz rację, choć z drugiej strony… Ja się tak wysławiam na co dzień. Postmodernizm żyje i ma się dobrze! Co się zaś tyczy barokowej obfitości w wysławianiu się… To nie jest błąd, lecz (denerwujący, męczący i nużący) manieryzm. 

Ocha, a Wiesz, że czytałem. Jednak nie wszystko (moja strata). Winny jest jak zwykle czas, którego nigdy dość.

 

Na marginesie: Zapisalibyście PKL czy raczej pekael (tak jak, dajmy na to, peerel lub pegeer)?

 

Miałem kamerę. Tak więc, kamera poszła, ja za nią, pot, obcasy, mokre nogawki, śnieg, dużo śniegu, ziemia, koleiny, grudy… – czyli co właściwie zrobił? Poszedł kamerować wisielca? Jakoś nie trafia do mnie ten sposób opisu.

 

Dokładnie TAK, poszedł filmować wisielca. Mój bohater jest profesjonalistą.

Maćku, nie mam najmniejszych wątpliwości, że Tatry są masakrycznie piękne, ale nie użyłbym takiego słowa w opowiadaniu (pomijając dialogi itp.) Czepiłem się słowa, nie opinii. :)

Edit: tak się zastanawiam nad tym słowem, bo niby czemu nie można by go użyć, skoro to narracja pierwszoosobowa. Myślę jednak, że powodem, dla którego mi zgrzyta, jest jego niespójność ze stylem reszty tekstu. Howgh.

 

Gratuluję biblioteki. :)

Paper is dead without words; Ink idle without a poem; All the world dead without stories; /Nightwish/

Dzięki, Wilku Zły. Usunąłem to, co nam obu zgrzytało. 

Styl narracji niezbyt mi się spodobał. Dla mnie zbyt poetycki, ale to kwestia gustu. Co mnie najbardziej zraziło, to chyba wspomniany wyżej (i to parę razy) przerost formy nad treścią. Moim zdaniem zbyt wiele niepotrzebnych informacji o górach, jakichś szczegółów – przez co dla wielu tekst może stać się hermetyczny – a za mało historii. Motyw samobójstw został zakryty grubą warstwą niezbyt porywających wspinaczek bohatera, więc zakończenie, mimo że dobre, większego wrażenia na mnie nie wywołało. No i niektóre powiedzenia narratora mi się nie podobały, ale to już akurat arcysubiektywne, więc sobie odpuszczę :) Grozy tutaj również nie dostrzegłem, zabrakło mi budowania napięcia, bo “Jana z legendy” to raczej trudno się bać :D

Pozdrawiam :)

 

Przede mną ugnie się każdy smok, bo w moich żyłach pomarańczowy sok!

Przyznam szczerze, że kiedy zaczęłam czytać, narracja trochę mnie męczyła. Ale im dalej tym lepiej. Musiałam się po prostu przyzwyczaić, no i historia nie pozwalała mi przerwać czytania. :) No właśnie, historia. Tekst, w moim odczuciu, do strasznych nie należał, ale miał swój klimat. Co tu dużo mówić, wciągnęłam się. Uważam, że to dobre opowiadanie, warte zapamiętania.

Pozdrawiam. :)

 

 

Rossa, Soku1403; postaram się następnym razem, by Wam się bardziej podobał mój sposób opowiadania. Z tą poetyckością jest zresztą u mnie bardzo różnie. Ale nie ukrywam, że teksty klimatyczne i właśnie poetyckie imponują mi najbardziej i mocno mnie inspirują. Dzięki!

Tak się powinno pisać opowiadania grozy, choć samej grozy akurat tu niewiele. Wspaniały klimat, własny indywidualny styl, duża rzadkość, zwłaszcza na tym portalu. Jedynie dwa zastrzeżenia bym miał – faktycznie brakuje trochę umotywowania bohatera co do jego samobójczych inklinacji, no i samo zakończenie mnie jakoś nie podeszło, wydało mi się potraktowane zbyt skrótowo.

Bardzo się cieszę, Agroeling. 

 

Korzystając z okazji, życzę Tobie oraz Wszystkim tu obecnych szczęśliwego Nowego Roku 2018. :)

Nowa Fantastyka