- Opowiadanie: Stan Wysoki - Wykolejeńcy

Wykolejeńcy

Czuję się w obowiązku uprzedzić, że opowiadanie zawiera słowa niecenzuralne.

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Biblioteka:

ocha, joseheim, FoloinStephanus

Oceny

Wykolejeńcy

Pisk hamulców oznajmiał, że pociąg zbliża się do stacji. Odkleiłem spocone plecy od twardego oparcia, złożyłem gazetę na pół i rzuciłem na podłogę – dokładnie tam skąd ją wcześniej podniosłem. Ruszyłem do wyjścia. Przy drzwiach nie spotkałem innych pasażerów. W sąsiednim wagonie też nikogo nie zauważyłem. Konduktor w rozpiętym mundurze nie odpowiedział na dzień dobry. Nie był zainteresowany moim biletem, mną, czymkolwiek. Chyba w ogóle mnie nie zauważył.

Wyskoczyłem na pusty peron. Kawałki kolorowego szkła chrupnęły pod podeszwami butów. Ktoś gwizdnął ze środka wagonu, nawet nie wychylając się przez drzwi. Pociąg ruszył ospale. Patrzyłem w okna mijającego mnie składu – nikogo.

Nisko zawieszone słońce raziło w oczy. Był duszno i wilgotno. Koszula lepiła się do mojego ciała. Zszedłem do podziemnego przejścia. Gdyby nie smród, powiedziałbym, że było tu przyjemnie chłodno. Działała tylko jedna lampa, mniej więcej na środku tunelu. W świetle, połyskiwały lustra dużych kałuż, mocno żółtawych, bo częściej od deszczu lali tu bezdomni. Lawirowałem, żeby nie wdepnąć w żadną z nich.

Wynurzyłem się z tunelu przed budynkiem dworca. Zerknąłem za siebie. Były tu aż trzy perony. Nigdzie nie było tablicy z nazwą stacji. Miałem nadzieję, że dobrze wysiadłem. Jeden z torów był nieużywany, zarósł trawą i krzakami. Drugi tarasowało kilka wagonów mieszkalnych. Miały kraty w oknach, kłódki na drzwiach i zielony kolor.

W dworcowej poczekalni śmierdziało spalonym tłuszczem. Kasa była zamknięta, a szyba w okienku wybita. Wszystkie ławki miały połamane oparcia. Na jednej z nich siedział staruszek o rozwodnionym wzroku. Oparł ręce na drewnianej lasce i patrzył przed siebie. Obok niego leżała harmonia. W rozłożonym na podłodze futerale połyskiwało kilka kapsli i miedziaków. Była niedziela.

Zerknąłem na czarną tablicę, zawieszoną pod sufitem. Tasowała białe cyferki i litery, żeby ułożyć z nich kierunek i godzinę odjazdu następnego pociągu. Mechanizm musiał się zepsuć, bo wylosował przypadkowy, pozbawiony sensu ciąg znaków i liczb.

Zegar z rozbitą szybą wskazywał na okolice pierwszej, chociaż to nic nie znaczyło, bo chyba też nie działał. Staruszek raczej nie miał szans już nigdzie dzisiaj pojechać. Zresztą, czekał raczej, aż dzień dobiegnie końca, a nie na pociąg.

Spod budynku dworca odjeżdżały autobusy do sąsiednich miast, ale trudno było nazwać to miejsce przystankiem. Na całą przystankową infrastrukturę składały się kawał metalowej rury wbity w ziemię i przykręcony do niej blaszany prostokąt – zbyt mały by zmieścić więcej niż jeden rozkład jazdy.

Sięgnąłem do kieszeni po telefon. Był wyłączony. Spróbowałem go ożywić, ale najwyraźniej bateria była rozładowana. Dałbym głowę, że przed godziną był naładowany w trzech-czwartych.

Z pięciu autobusów, które w niedzielę kursowały do sąsiedniego miasteczka, cztery zdążyły odjechać przed południem. Biorąc pod uwagę, że pociąg miał przybyć na miejsce o szesnastej, oszacowałem, że do ostatniego autobusu zostały jeszcze jakieś dwie godziny. Szlak by to…

Odwróciłem się gwałtownie i wpadłem na grupkę bezdomnych, którzy bezszelestnie podkradli się za moje plecy. Było ze trzydzieści stopni.

– Masz papierosa? – zapytała szczerbata baba, rozdziawiając szeroko dziób.

Była ubrana w puchową kurtkę. Tłuste, pozlepiane włosy spadały jej na czoło. Za nią stało dwóch mężczyzn, obładowanych reklamówkami i plecakami.

– Spierdalaj – bąknąłem, zirytowany ich smrodem, tym że mnie przestraszyli i nikotynowym głodem, o którym mi przypomnieli.

Usprawiedliwiałem się przed samym sobą, że gdyby dodała proszę, byłbym milszy. I gdyby było odrobinę chłodniej.

Ruszyłem przed siebie, wzdłuż drogi. Zatrzymałem się przy osobliwym kramie zbitym z desek. W litrowym słoiku, do połowy wypełnionym przeźroczystym płynem, zanurzona była małą chochelka. Obok, stał nieco mniejszy słoik wypełniony monetami i jeden zupełnie mały, chyba po musztardzie. Był zamknięty w w metalowej obejmie, przytwierdzonej łańcuchem do kramu. Gdy tylko się zbliżyłem, żylasta, pomarszczona staruszka, napełniła najmniejszy słoik. Trzymała go w wyciągniętej ręce i zerkała wyczekująco na pojemnik z monetami. Ze słoików śmierdziało spirytusem. Od niej zalatywało kadzidłem i mokrą sierścią.

Odszedłem bez słowa i skręciłem do parku, poszukać kawałka cienia. Obejrzałem się tylko raz. Staruszka otarła wąskie wargi i odstawiła puste szkło.

Miałem już siadać na ławce, gdy zza drzewa wyłonił się brodacz w habicie, jakby z jutowego worka, przespany drewnianym różańcem. Głowę miał owiniętą ciasno kapturem, a jego twarz mieniła się odcieniami burgunda i fioletu. Co jest z tym miastem, przebiegło mi przez myśl i ruszyłem w przeciwną stronę, nie zatrzymując się.

Na skraju parku znalazłem kawiarnię. Wyblakły szyld obwieszczał, że nazywa się Niespodzianka i że powstała w trzydziestym roku. Nikt tu chyba nie zaglądał od tego czasu, bo w pajęczynę, upleciona w rogu drzwi wejściowych, mógłby zaplątać się koń.

W środku gryzło w oczy od papierosowego dymu. Stojący za barem starszy jegomość, patrzył na mnie spode łba. Miał siwe włosy spięte w koński ogon i wytatuowaną na przedramieniu wyblakłą kotwicę. Miętolił gasnącego peta w kąciku ust i pucował kufel, przy okazji palcując go tłustą dłonią. Przed sobą miał niedopite piwo. Zlustrował kufel pod światłem, obejrzał z każdej strony i wrócił do polerowania.

Zamówiłem dwa Jasne, po jednym na każdą godzinę dzielącą mnie od odjazdu. Miałem nadzieję już więcej nie zaglądać do środka. Kupiłem jeszcze po paczkę papierosów. Pierwszy raz w życiu słyszałem o marce Popularne. Pewnie jakieś sprowadzane, bez akcyzy.

Krzesła i stoliki na zewnątrz Niespodzianki były metalowe. Najwyraźniej nie miałem szczęścia do wygodnych siedzeń. Ból dupy rekompensowało mi mało wyszukane piwo, o kolorze rumianku i podobnym smaku, spożywane w tępię pół litra na godzinę i papierosy, które drapały w gardle jak połknięty żwir. Na szczęście wysokie drzewa rzucały zbawienny cień. Powiewał nawet lekki wietrzyk. Wyciągnąłem nogi przed siebie i założyłem ręce za głowę. Podobno kolor zielony ma dobry wpływ na wzrok, więc gapiłem się w górę, na podrygujące na wietrze listki.

– Masz papiero… – wyrwało mnie z zamyślenia – Ja pierdole, to znowu ten! Wszędzie go pełno!

Zanim zrozumiałem, że to do mnie, zobaczyłem plecy tej samej grupki kloszardów, która zaczepiła mnie na przystanku. To znowu ta baba i jej dwaj kolesie. Trochę mnie to nawet rozbawiło, że miejscowa elita narzeka, że za często na siebie wpadamy. Obserwowałem ten osobliwy tercet, płynący swoim niespiesznym, chwiejnym krokiem wzdłuż linii drzew. Po kilkudziesięciu metrach, odbili w głąb parku i zajęli jedną z ławek przy szutrowej alejce, naprzeciwko małego placu zabaw. Kolesie i siaty spoczęły na ławce, a baba paradowała przed nimi, machając rękami jak trener w przerwie meczu. Pewnie też ustalali jakąś taktykę.

Te kilka kolorowych drabinek obłażących z farby i piaskownica, która robi za kuwetę wszystkim psom w okolicy, były tu najpewniej jedynymi atrakcjami dla dzieciaków. Rdza wżarła się w nie tak głęboko, że w życiu nie pozwoliłbym bawić się tu mojemu dziecku. Inni rodzice musieli myśleć podobnie, bo plac zabaw świecił pustkami.

Na żwirowej alejce, obok Niespodzianki, zaskrzypiały czyjeś kroki. Minął mnie człowiek w szarych spodniach i szarym polarze. Szedł niespiesznym krokiem, stawiając stopy na zewnątrz jak kowboj i jadł wafelka oblanego czekoladą. Jadł powoli, metodycznie przeżuwał każdy kęs, odsłaniając przy tym dziąsła. Postawna sylwetka i siwe włosy od razu skojarzyły mi się ze starym sierżantem, z moim starym. Spędził w wojsku pół życia, ale czasy się zmieniły i to co kiedyś nazywano szkoleniem unitarnym, telewizja zaczęła nazywać znęcaniem nad podwładnymi. Przynajmniej on tak twierdził. Dostał wyrok w zawieszeniu i wyleciał na zbity pysk. Miał dużo wolnego czasu, w sam raz żeby musztrować mnie. Na własnej skórze poczułem, że telewizja czasem nie kłamie.

Szary gość szedł powoli alejką, wzdłuż linii drzew. Skręcił w stronę placu zabaw. Rozmawiał przez telefon i palił papierosa. Gdy w końcu schował komórkę, zaczepiła go znajoma, szczerbata baba. Nie musiałem nawet zgadywać o co pytała. Gość poczęstował ją papierosem. Potem podszedł do dwójki siedzącej na ławce i ich też poczęstował. Palił razem z nimi i coś sobie opowiadali.

Nie miałem zegarka, a telefon nie działał, ale sadząc po upływającym piwie, do odjazdu zostało jakieś pół godziny. Przechyliłem kufel odrobinę za mocno i oblałem się. Odstawiłem puste szkło na blaszany stolik i ruszyłem niespiesznie w swoją stronę. Lepiej było się nie spóźnić.

*

Skończył czytać i rzucił teczkę na rozdzielający nas stół. Kartki rozjechały się w różne strony, jak talia kart. Mężczyzna, siedzący naprzeciwko mnie, nie podnosił wzroku. Przedramiona trzymał oparte na blacie, a głowę pochylał tak, że mogłem dostrzec placek łysiny na jej czubku. Przygładził dłonią te kilka tłustych włosów, które mu jeszcze zostało. Ściągnął okulary i odłożył na stół.

Za moimi plecami stał jeszcze jeden, sporo młodszy. Chociaż, może tylko tak mi się wydawało, bo gęste włosy sterczały mu, każdy w inna stronę. Młodzik opierał się o ścianę. Czułem jego wzrok na moich plecach. Zerknąłem za siebie. Faktycznie się gapił.

Pokój był tak mały, że swobodnie stanąć mógł tu tylko ścienny zegar, który zatrzymał się w okolicach pierwszej. Śmierdziało potem. Nie było tu żadnego okna. Pod sufitem wisiała naga żarówka, zalewająca całe pomieszczenie żółtym światłem i niedziałający wentylator.

Człowiek za stołem założył okulary i odchylił się na oparcie krzesła. Siorbnął spory łyk kawy ze szklanki w plastikowym koszyku. Otarł usta wierzchem dłoni i splótł ręce za głową. Przyciasna marynarka zatrzeszczała w szwach i odsłoniła brzuch okrągły jak piłka. Podbródek zrolował mu się w trzy równe fałdy. Do tej pory się nie przedstawił, a chyba miał taki obowiązek.

– Wszystko się zgadza – ocenił z uśmiechem, odsłaniając złoty ząb.

Powiedział to takim tonem, jakby nic się nie zgadzało. Znowu oparł się przedramionami o blat. Stół zatrzeszczał i przechylił się w jego stronę. Spojrzał na mnie i oblizał wargę.

Było mi gorąco i duszno. Wszystko się zgadzało, a ja i tak poczułem krople potu, która spływała po moim krzyżu. Pomyślałem, że pewnie widać, że się pocę i spociłem się jeszcze bardziej. Serce waliło mi ciężko. Miałem wrażenie, że puka w moje żebra od środka.

Zerknąłem za siebie. Młodszy z mężczyzn stał nieruchomo, ciągle w tym samym miejscu. Ręce trzymał za plecami i świdrował mnie wzrokiem.

– Palicie papierosy? – odezwał się, ten starszy. Raczej nie po to, żeby mnie poczęstować. Macał się po wszystkich kieszeniach, aż w końcu wyciągnął papierosy Klubowe i zapałki.

– Pali – odpowiedział za mnie młodzik. – Znaleźli przy nim paczkę Popularnych, takie same jak na miejscu zdarzenia.

Pogadali sobie beze mnie. No i fajnie. Nie odzywałem się niepytany.

– A co to jest polar? – teraz pytał młodszy.

Nie zrozumiałem, o co mu chodzi. Liczyłem na to, że może znowu ktoś mnie wyręczy i odpowie za mnie, ale nie. Chciałem nawet się odezwać, ale tak zaschło mi w gardle, że tylko zaskrzeczałem jak wrona i rozkaszlałem się.

Minął mnie człowiek w szarych spodniach i szarym… – zrobił pauzę, i poruszył przez chwilę bezgłośnie ustami. Śledził palcem tekst na kartce, którą trzymał w dłoni. – PO-LA-RZE – zaakcentował każdą sylabę. – Co to jest?

– To taka bluza – odpowiedziałem trąc czoło, skołowany – z tworzywa sztucznego.

Wymienili spojrzenia. Wyglądali jak dwaj lekarze, którzy zastanawiają się czy powiedzieć pacjentowi, że umiera. Ja może nie umierałem, ale wszystko mówiło mi, że idę na dno jak kawał stalowej szyny. Nie widziałem tylko dlaczego. Nie bardzo rozumiałem co się dzieje dookoła, o co się mnie pyta i w jakiej sprawie. Policja. Oni zawsze najpierw zadają pytania, dopiero potem udzielają odpowiedzi. Po tym, jak już sam się pogrążysz. Patrzyłem na ich twarze. Na tą grubą – spoconą i młodszą, wcale nie bardziej przyjemną. Zmarszczone czoła, podkrążone oczy, dziwne papierosy, dziwna gadka. Miałem dość.

Grubas odpalił papierosa. Rzucił na stół paczkę zapałek i wypuścił nosem kłąb dymu. Na szarym pudełku widniał czerwony napis Monopol Zapałczany. Wszystko mówiło mi, że coś tu jest mocno nie w porządku. Wszystkie te nazwy były obce i przywodziły na myśl czarno-białe komedie, chociaż wcale nie było mi do śmiechu.

Język przykleił mi się do podniebienia. Pot ciekł nawet spod powiek. Wytarłem czoło rękawem. Czułem się jakbym miał gorączkę. Patrzyłem na końcówkę papierosa gliniarza w marynarce, jak zaciąga się i strzepuje popiół do szklanki z fusami po kawie. Na złoty ząb, w którym odbijało się żółte światło z żarówki. Chciało mi się wymiotować.

– A co to jest, eee… – to znowu ten młodszy, szukał czegoś w moich zeznaniach – …telefon komorowy? Co to takiego? Jak można rozmawiać przez telefon w miejskim parku, a potem schować go do kieszeni? Jak wy to sobie wyobrażacie?

Nie bardzo widziałem potrzebę wyobrażani sobie czegokolwiek. Pokręciłem przecząco głową, chociaż sam nie widziałem czemu chcę zaprzeczyć. Chyba tylko tej absurdalnej sytuacji, w której się znalazłem. Nie miałem żadnej odpowiedzi. Chciałem się zerwać z krzesła i wybiec, ale poczułem jak krzesło wyrywa się spode mnie. Upadłem na plecy.

Nachylał się nade mną ten grubas. Dyszał ciężko. Widziałem jak rozchylają się jego nozdrza. W jednej ręce trzymał moje krzesło, a drugą szarpał mnie za kołnierzyk koszuli. Zbliżył swoją twarz do mojej. W jego czarnych oczach zobaczyłem cień strachu.

Odstawił krzesło z hukiem. Metalowa noga wylądowała pół centymetra od mojej twarzy, a jego but między moimi nogami. Złapałem się za jaja, żeby sprawdzić czy są na miejscu. Poczułem ręką wilgoć i miałem nadzieję, że to nie krew i że po prostu się zsikałem. Do oczu napływały mi łzy.

Gruby chodził wokół stołu, przyklepując włosy ręką. Krążył wzdłuż ściany, do połowy pomalowanej turkusową farbą olejną.

– Siadać! – powiedział z rezygnacją, zdejmując marynarkę.

Odwiesił ją na oparcie krzesła i zajął swoje miejsce za stołem. Pod jego pachami wykwitły wielkie plamy potu. Odpalił następnego papierosa. Czekał.

Nie miałem ochoty wstawać. Poziom wyłożonej linoleum podłogi idealnie odpowiadał sytuacji w jakiej się znalazłem. Z tej perspektywy sytuacja wydawała się mniej pojebana.

– Słuchajcie, jak wy się w ogóle nazywacie… – grubas grzebał w teczce leżącej na stole – … brak dokumentów, brak zaświadczenia z zakładu pracy – wyrecytował z kartki – to jeszcze lepiej. Nie wiem czy rzeczywiście się wam się coś w głowie pomieszało, czy tylko udajecie, ale daje wam słowo, że odpowiecie jak zdrowy – spojrzał na mnie, żeby upewnić się, że go słucham – Wczoraj wieczorem, w miejskim parku, znaleziono zwłoki dwóch bezdomnych mężczyzn. Obywatelka, która widziała ich jako ostania, bezdomna, rozpoznała was jako sprawcę. Przyznajecie się?

Nie potrafiłem nabrać powietrza. Zakręciło mi się w głowie.

W tym samym momencie, drzwi do śmierdzącego pokoju otwarły się z impetem. Do środka wlało się czterech mężczyzn. Mieli na sobie ciemne płaszcze, a każdy z nich, w wyciągniętej przed sobą ręce, trzymał jakąś zieloną książeczkę. Miałem wrażenie, że zajęli całą wolną przestrzeń, wypierając ze środa nawet resztki powietrza, a może wyglądało to tak tylko z poziomu podłogi.

– Uszanowanie – odezwał się stojący na ich czele.

– Niech zgadnę… – zaczął przesłuchujący mnie grubas, składając przed sobą ręce jak do modlitwy. Papieros zwisał mu z kącika ust.

– …sprawa wagi państwowej – dokończył ciemny płaszcz, po czym skinął na mnie głową. Miał nosowy, niski głos. Stojący za nim, postawny rudzielec, nerwowo ruszał wąsem.

Dwie pary silnych rąk poderwały mnie do góry. Ich dłonie były tak wielkie, że potrafiły opleść moje ramię palcem wskazującym i kciukiem. Czułem, że chyba przedawkowali wodę kolońską.

– Zaraz, co jest?! – zaprotestował młodszy z przesłuchujących. Chyba nie bardzo wiedział do kogo skierować swoje pretensje. Patrząc na przemian na tych, którzy stali w drzwiach i na tych którzy mnie trzymali. – Ten obywatel jest podejrzany o podwójne zabójstwo! Nie możecie go zabrać. Tak nie można!

– On nie jest obywatelem.

– Spokojnie – gruby wstał do stołu, przewracając stołek – Spokojnie – oblizał wargi i mówił dalej. – Trzeci raz, w przeciągu pół roku, mamy brutalne morderstwo – mówił przepraszającym tonem, patrząc w podłogę – Za każdym razem zjawia się ktoś z Urzędu i zabiera jedynego podejrzanego, a my zostajemy z niczym. Można zapytać o co chodzi?

– Nie można – odparł płaszcz, wkładając okulary – Ale jeśli brakuje wam podejrzanych, to możemy kogoś podesłać.

Skinął na mnie i poczułem jak silne ręce zginają mój kark ku ziemi. Prowadzili mnie na korytarz. Patrzyłem na zielone linoleum, betonowe schody, a potem świat wywinął kozła i zgasł.

*

Obudził mnie zapach benzyny i pracujący silnik. Wydawał z siebie dźwięki jak trzęsący się kredens z porcelaną. Na twarzy miałem płócienny worek. Śmierdział potem i strachem. Może to ja sam tak śmierdziałem. Leżałem na zimnej, na metalowej podłodze. Słyszałem skrzypiące zawieszenie i prowadzoną półgłosem rozmowę. To musiał być samochód – pewnie furgonetka. Było mi duszno, ale bałem się głęboko odetchnąć, żeby nie zdradzać, że odzyskałem przytomność. Ktoś chyba trzymał but, na mojej klatce piersiowej.

– Skąd oni się biorą?

– Przyjeżdżają pociągiem – rozpoznałem flegmatyczny głos człowieka w płaszczu i brązowych okularach.

– Ale skąd?

– Z zewnątrz.

Przez chwilę panowała cisza, zakłócana jedynie przez pracujący silnik i poskrzypujące zawieszenie.

– To co z nim zrobimy? – zaczął po chwili trzeci głos.

– To samo co z poprzednimi – to był znów flegmatyk.

– A co, jeżeli kiedyś przyjedzie ich więcej?

– Kiedyś… – westchnął ciężko – kiedyś, rzeczywiście, może tak się zdarzyć.

Skrzypnięcie amortyzatora, pisk hamulców. Silnik zatrząsł się, wprawiając cały samochód w drgania i zamilkł. Chyba byliśmy na miejscu.

Koniec

Komentarze

Czuję się w obowiązku uprzedzić, że opowiadanie zawiera słowa niecenzuralne.

W takim razie dodaj tag WULGARYZMY. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Fajnie się czyta i dobrze oddany klimat czasów PRL ale jest klika szczegółów, które dla ludzi pamiętających tamte lata nie pasuje. Nikt raczej nie sprzedawał alkoholu w na szklanki. Zaraz zostałby aresztowany. Popularne pojawiły się stosunkowo późno bo w latach 70, wcześniej były sporty. W tamtych czasach nie było bezdomnych. Komórka mogła po prostu nie działać z braku zasięgu. Brzmiało by to bardziej wiarygodnie. 

Pozdrawiam. 

Hmmm. Mam wrażenie, że coś złego porobiło się z kompozycją opowiadania. Przez pierwsze pół tekstu nic się nie dzieje, tylko razem z bohaterem czekamy na transport. Dopiero potem coś się zaczyna dziać, pojawia się pomysł i element fantastyczny. Trochę za późno, IMO, bo czytelnik już jest wynudzony. Tym bardziej, że nic do picia nie dostał. ;-)

Sporo literówek, trafiają się inne błędy.

Szlak by to…

Sprawdź w słowniku, co znaczy szlak. Możesz się zdziwić…

spożywane w tępię pół litra

Można tępić alkoholizm, ale pół litra? ;-)

Na tą grubą

Tę.

Babska logika rządzi!

Ja tam się nie wynudziłam. :) Podobało mi się. Zgadzam się, że lepiej by chyba było, gdyby telefon po prostu zgubił zasięg. Papierosy pamiętam, bo mama paliła Klubowe, a tata Popularne. Fuj.

Fajny klimat, pomysł jak pomysł, ale osadzenie go w takich właśnie realiach sprawiło, że opowiadanie było dla mnie interesujące.

Gdzieś tam masz zakonnika z “przespanym” różańcem. No i ta pajęczyna na drzwiach “Niespodzianki” – niby wyglądała, jakby nikt do knajpy nie wchodził, bo by ją inaczej zerwał, a w knajpie pełno ludzi.

„W świetle[-,] połyskiwały lustra dużych kałuż…”

„zbyt mały[+,] by zmieścić więcej niż jeden rozkład jazdy.”

 

Był wyłączony. Spróbowałem go ożywić, ale najwyraźniej bateria była rozładowana. Dałbym głowę, że przed godziną był naładowany w trzech-czwartych.”

„Szlak by to…” – Szlag, a nie szlak.

 

„zanurzona była małą chochelka.” – literówka: mała

„Obok[-,] stał nieco mniejszy słoik wypełniony monetami…”

 

„Był zamknięty w metalowej obejmie…”

 

„bo w pajęczynę, upleciona w rogu drzwi wejściowych” – literówka: uplecioną

 

„Stojący za barem starszy jegomość[-,] patrzył na mnie spode łba.”

 

Wyblakły szyld obwieszczał, (…) wytatuowaną na przedramieniu wyblakłą kotwicę.”

 

„spożywane w tępię pół litra na godzinę…” – tempie

 

„– Masz papiero… – wyrwało mnie z zamyślenia[+.] – Ja pierdole, to znowu ten! Wszędzie go pełno!

Zanim zrozumiałem, że to do mnie, zobaczyłem plecy tej samej grupki kloszardów, która zaczepiła mnie na przystanku. To znowu ta baba i jej dwaj kolesie.”

 

„Szary gość szedł powoli alejką, wzdłuż linii drzew. Skręcił w stronę placu zabaw. Rozmawiał przez telefon i palił papierosa.” – To palił papierosa czy dokładnie jadł wafelka? Bo trudno raczej wykonywać te dwie czynności jednocześnie…

 

„a ja i tak poczułem krople potu, która spływała po moim krzyżu.” – kroplę

 

„odezwał się[-,] ten starszy.”

 

„– A co to jest polar? – tTeraz pytał młodszy.”

 

„Na tą grubą” -tę

 

„…dziwne papierosy, dziwna gadka. Miałem dość.

Grubas odpalił papierosa.”

 

„Nie bardzo widziałem potrzebę wyobrażani sobie czegokolwiek.” – wyobrażania

 

„…idealnie odpowiadał sytuacji[+,] w jakiej się znalazłem. Z tej perspektywy sytuacja wydawała się mniej pojebana.”

 

„Nie wiem[+,] czy rzeczywiście się wam się coś w głowie pomieszało, czy tylko udajecie, ale daje wam słowo, że odpowiecie jak zdrowy[+.]sSpojrzał na mnie, żeby upewnić się, że go słucham[+.] – Wczoraj wieczorem…” – +literówka: daję

 

„Do środka wlało się czterech mężczyzn.” – Wlało?

 

„– Spokojnie[+.]gGruby wstał do stołu, przewracając stołek[+.] – Spokojnie[+.]oOblizał wargi i mówił dalej. – Trzeci raz, w przeciągu pół roku, mamy brutalne morderstwo – mówił przepraszającym tonem, patrząc w podłogę[+.] – Za każdym razem zjawia się ktoś z Urzędu i zabiera jedynego podejrzanego, a my zostajemy z niczym…”

 

„– Nie można – odparł płaszcz, wkładając okulary[+.] – Ale jeśli brakuje wam podejrzanych, to możemy kogoś podesłać.”

 

„Leżałem na zimnej, na metalowej podłodze.”

 

„Ktoś chyba trzymał but[-,] na mojej klatce piersiowej.”

 

„– Przyjeżdżają pociągiem[+.]rRozpoznałem flegmatyczny głos człowieka w płaszczu i brązowych okularach.”

 

Hm… Coś mi nie zagrało, trochę kompozycyjnie, trochę te błędy przeszkadzały. Nie jestem przy tym w stanie ocenić, czy to PRL, czy nie, bo czasy nie moje. Ale podoba mi się kontrast świata wzorowanego i współczesnego. W ogóle ciekawa jest idea tego “zepsutego” miasteczka. Podoba mi się też zakończenie. Tym, co mi się nie podoba przede wszystkim, jest brak wyjaśnienia, co właściwie stało się w parku? Dlaczego niby bohater miałby kogokolwiek zabijać? Nie rozumiem.

Ale klik do Biblioteki dam, bo jest coś ten tekst w sobie ma. Chyba przede wszystkim klimat.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Tworzysz fajny klimat miejsca akcji, ale niestety samej fabuły jak na lekarstwo. Także zabrakło mi większego skupienia na wydarzeniach, bo z nudów przeskakiwałem opisy i gdy doszedłem do końcówki, to całkowicie go nie zrozumiałem. Musiałem przeczytać poprzednie fragmenty jeszcze raz. No cóż, tak bywa :P

Jednak sam miałbym dylemat, ile ciąć i jak, by nie uciekł właśnie utworzony klimat. Hmmm, niejednoznaczne więc opowiadanie, skierowane raczej do innego niż ja typu czytelnika.

Podsumowując: tekst okej, ale bez fajerwerków.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

NoWhereMan napisał, że niejednoznaczne, to przeczytałem.

Fajne! Niestety dziura między pierwszym i drugim rozdziałem zieje nieuzasadnioną pustką. Gdyby chociaż bohater napił się tego spirytusu z musztardówki, mogłoby to tłumaczyć jego nagłą amnezję, a tak narracja urywa się po półtorej piwa i sprawia wrażenie, jakby autorowi nie chciało się dograć planów czasowych. Klimat przekonujący, choć momentami przeszarżowany. Przez chwilę myślałem, że idziesz w kierunku “Una pura formalita”, ale znalazłeś własną drogę. Zakończenie ciekawe. Tytuł bardzo dobry.

Debiut udany – jeśli poprawisz wskazane wyżej błędy, zastanowię się jeszcze nad klikiem.

Takie to wszystko na początku nieśpieszne, ale mimo wszystko wciągające. Klimat dobrze nakreślony, w historii (?) na siłę można doszukiwać się głębszego sensu. Ogólnie na plus, choć czuć że w pewnym momencie za szybko i za mało, ale za klimat (intrygujący na swój sposób) daję bibliotekę – tak na zachętę :)

F.S

Fajne, ale podobałoby mi się bardziej, gdybyś poprawił wskazane wyżej błędy.

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka