- Opowiadanie: kubutek28 - Nie ucz królika dzieci robić

Nie ucz królika dzieci robić

Kolejne z moich cyklicznych opowiadań... Pisane jakiś czas temu; choć niedawno robiłem korektę, to sądzę że czytelnicy lepiej pomogą wychwycić momenty, w których było “przedobrzone”. Jak przeczytacie, będziecie wiedzieli, o czym mówię:).

 

 Chronologicznie akcja dzieje się niedługo po wydarzeniach z opowiadania “Orzechy z lichem łuskane” (http://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/19241

 

Zapraszam i życzę miłej lektury:)

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Biblioteka:

Użytkownicy II, MrBrightside

Oceny

Nie ucz królika dzieci robić

Nie ucz królika dzieci robić

Tak jak Jeremi podejrzewał, na targu w Rakicicach nikt nie oferował koszy z wikliny. Owszem, były, ale ludzie tylko przechowywali w nich towary. Osada znana była z bujnych wierzbowych zagajników wokół, nikt jednak nie pomyślał o sprzedawaniu wikliny – jeśli już ktoś przybył do Rakicic po ten materiał, równie dobrze mógł sam naciąć sobie badyli i upleść kosz na własną rękę. Wystarczyło tylko zejść kawałek z głównej drogi i pójść nad wartką rzeczkę, co zresztą Jeremi uczynił.

Minął właśnie ostatnie zabudowania i przedarł się przez bujne zarośla. Ukazał mu się widok jak z obrazka: nad wstążką rzeki rósł rządek wierzb pochylonych nad nią, niczym spragnione stado. Tuż przed nimi rozciągała się łąka, pachnąca ziołami i sianem, powiązanym w snopki sterczące w kilku miejscach. Na skraju pastwiska, jak gdyby oddzielając je od innej scenerii, rósł gęsty, wierzbowy burzan, w którego stronę właśnie udał się chłop. Surowca było mnóstwo, wystarczało jedynie podejść i ciąć, co potrzebne.

Jeremi wyciągnął nożyk i z miną znawcy podszedł do krzaków. Zastanawiał się, skoro już tu jest, na ile koszyków ma naciąć wikliny. Po co łazić dwa razy?

– Jeremi! – Na ów piskliwy głos, dochodzący z krzaków chłop wzdrygnął się i cofnął o krok. – Jeremi! – zabrzmiało znów wezwanie.

Kmieć przyjrzał się zaroślom. Próbował dostrzec źródło dźwięku. Głos nie brzmiał, jakby należał do jakiejś bestii, ale nigdy nic nie wiadomo, wolał się upewnić. Z racji tego jednak, że za krzakami nie widać było nic ani nikogo, powoli podszedł doń i odchylił parę gałęzi. Pod nimi skulony siedział brązowo-biały, kręcący nosem, królik.

– Zdrowyś, Jeremi – odezwało się zwierzę wysokim głosem. – Podejdź bliżej.

Tego chłop się nie spodziewał. Nie posłuchał prośby, lecz uciekł z wrzaskiem.

 

***

Tymon siedział lekko zażenowany, ale spokojnie i cierpliwie. Bądź, co bądź, jaki był inny wybór? Właściwie nie mógł mieć za złe, że chłop tak zareagował. Pewności nie miał, ale podejrzewał, że on sam też poczułby się nieswojo w podobnej sytuacji. Teraz należało tylko czekać i liczyć na to, że w wieśniaku ciekawość zwycięży nad strachem i ów powróci.

Co stało się po kilku minutach.

Tymon zauważył Jeremiego, skradającego się ku zaroślom. Ów ponownie zbliżył się i spojrzał ponownie w miejsce, gdzie siedział królik.

– Nie bój się, Jeremi – rzekł Tymon głosem, którego nienawidził. Musiał jednak brzmieć uspokajająco i wymyślić coś, co zaciekawi przybyłego.

– Ktoś ty? – zapytał podejrzliwie Jeremi.

– Jestem magicznym królikiem. Nie powinieneś się niepokoić, a nawet możesz się cieszyć, gdyż spełnię jedno twoje życzenie!

– Jakie życzenie?

– Jakie tylko zechcesz! – odparł Tymon. W króliczej głębi czuł frustrację spowodowaną głupim pytaniem chłopa. Czyżby nie znał opowiastek o gadających i spełniających życzenia zwierzętach? Może i znał, ale zwykle to złote rybki się tym zajmowały, a nie króliki. – Zanim jednak to sprawię, proszę cię wprzódy o jedną przysługę…

– Jaką?

Tymon podejrzewał, że być może było za wcześnie na stawianie warunków, ale musiał spróbować. Może chłop nie ucieknie po raz drugi.

– Wiem, że mieszkasz w nieopodal leżącej wiosce Wolszebniki – wyjaśnił Tymon. – Wiem również o mieszkającym tam, w wysokiej wieży, czarodzieju. Proszę, bądź łaskaw, powracając do dom, zanieś mnie doń.

Jeremi pozostał nieufny, zmrużył oczy.

– Skąd wiesz to wszystko?

– Już ci mówiłem, jestem magicznym królikiem – ciągnął Tymon słodkim i znienawidzonym przez siebie głosem. – Proszę, zanieś mnie do Ongusa.

Królik ugryzł się w język, lecz było już za późno. Jeremi znów się zamyślił na kilka chwil, po których wybałuszył oczy, otworzył usta. Czyżby się domyślił? Byłaby to zadziwiająca zdolność dedukcji jak na chłopa.

– T… Tymon?!

A jednak…

Zamieniony w królika postanowił, że nie ma sensu dłużej okłamywać kompana, czas wyznać prawdę.

– Ta… – bąknął. W innych okolicznościach zapewne roześmiałby się w tym momencie z brzmienia własnego głosu.

– Wszyscy w głowę zachodzą, gdzieżeś mógł przepaść, od trzech dni już cię nie ma! Wolszebnik łazi po siole, znaleźć cię nie może, dziadzio już usechł z rozpaczy! Cożeś znowu wymodził?

– A, dłuższa historia – rzekł wymijająco królik-Tymon. – To jak, zaniósłbyś mnie do sioła? Strach byłoby przekicać samemu przez las…

Jeremi burknął coś w odpowiedzi o tym, że w ogóle jak może go o takie rzeczy pytać, podszedł do zwierzaka i, obchodząc się jak z jajkiem, uniósł go.

– Nie natnę przez ciebie wikliny… – poskarżył się, gdy ruszyli już w stronę sioła.

Ożywił się nagle.

– A może ty naprawdę się zrobiłeś magiczny i możesz…

– Nie, nie spełniam życzeń – ofuknął go Tymon. – Jak już tak mocno chcesz, to ci uplotę z jednego kosza… Albo oddam starego…

– To… – zająkał się Jeremi. Być może nie przyzwyczaił się jeszcze do konwersacji z królikiem. – Co ci się stało? Kto cię zaczarował?

– Nie dość, że długa, to i dziwna to historia…

 

***

Cała heca zaczęła się w dniu, w którym, pamiętam to dobrze, próbowałem u siebie w chałupie smakowitych dziadziowych pasztecików z królików i kurek. Jak się tak zastanowić, to dziwnym się może wydaje, że pod taką, a nie inną postacią prawię o jedzeniu króliczego mięsa. Jednako, jeśli budzi to w tobie obrzydzenie, spróbuj, drogi Jeremi, na ile ci pozwala marsz przymknąć oczy i zapomnieć, że niesiesz gadającego królika, a wyobrazić sobie mnie w człowieczej powłoce.

Starczy rzec, że paszteciki, wespół z kaszą, do tego sosem kurkowym, smakowały wybornie, myślałem nawet o zaniesieniu paru Baryle, co by mógł sporządzić ich trochu samemu i podawać w karczmie. Wprzódy najpierw, wyszedłem z domu, do dziadzia, siedzącego swoim obyczajem na ławce pod płotem, by i jego dobrym słowem uraczyć. Podszedłem doń, patrzę – a tu on nie sam, w towarzystwie siedzi. Nie obcym nam zresztą, bo był to jeden z tych naszych znajomych gospodarzy, jako i my trudzących się hodowlą króliczą.

Kiwam tedy do nich głową i mówię:

– Dobry!

Spojrzeli na mnie i takoż pokiwali.

– Cóż tam znów radzicie? – zapytuję, chcąc włączyć się do ich rozmowy. – Czyli się chwalicie, kto inwentarz przystojniejszy wyhodował?

– Prawie jakbyś zgadł – odparł mi dziadzio, zaśmiawszy się z cicha. – Dumalim z Pyrkiem, u kogo sposobniejszy samiec do rozpłodu. On na ten przykład ma jurniejszego, swoją powinność wykonuje bez ociągania się, ale mały trochu i młode takoż pewno nie wyrosną, jak by hodowca sobie marzył. O naszym ci opowiadać nie muszę – mówi mi dziadzio. – Wielki i srogi się zdaje z wyglądu, ale boi się, a jakby chciał to i psa by mógł przegnać!

Tak jak dziadzio mówił, dobry był to królik. Nasienie też miał silne, jak się samice kociły, to w miocie z osiem młodych najmniej było. Dużośmy go z dziadziem tedy użyczali ku dobru innych hodowców, ale, widać, gdzieś się czego przestraszył, czy co…

Ale to już ostawmy, bo nie tylko na tym należy się w tej historii skupić. Postałem z nimi jeszcze parę chwil, pogadali o tym i o owym, jak to pośród znawców, i odszedłem.

Później już, choć dnia tego samego, udałem się do wieży wolszebnika. Trzeba ci bowiem wiedzieć, że się zmówiliśmy, żebym przyszedł doń po południu. O naukach, które u niego regularnie pobieram, wiesz już przecie od dziadzia, nie będę cię tedy więcej zamęczał gadaniną o tym, na czym dokładnie oweż polegają. Opowiem samo o zdarzeniach, które stanowią wagę dla całej mej historii.

 

***

– Głupiś – burknął Jeremi, pokręciwszy głową. – Wszyscy naokoło ci radzili: ostaw wolszebnika, siedzi u siebie, niech siedzi; tobie nic do niego. A teraz masz, zaczarował cię…

– Gdzież – zaoponował Tymon. – Tak się może zdawać, póki nie usłyszysz całości. Sam czarodziej winy nie ponosi, choć to z przyczyny jego instrumentów cała rzecz się stała.

– Na instrumenty służebne winy nie zwalaj. Same cię do niczego nie zmusiły.

– A, cwanyś, boś nie miał okazji widzieć ich z bliska – zarzucił królik-Tymon – ani też nie wykładał ci wolszebnik o wspaniałościach, jakie mogą powstać za ich przyczyną.

– Już ty nie dociekaj, co by było, gdyby było co innego, bo to ja ciebie niesę na rękach, zmienionego w królika, nie na obrót. Mówże lepiej, co było dalej…

 

***

Jakom wspominał, udałem się do wieży czarodzieja. Tegoż dnia, w ramach mojej nauki, polecił mi czytanie zwoju. Rzeknę raz wtóry, szczegółami nużyć cię nie chcę, zwłaszcza że wciąż na samą myśl o odszyfrowywaniu ciągów bukw zaczynają mnie boleć oczy i głowa.

Tak czy siak, wolszebnik pozostawił mnie samego ze zwojem i udał się do innego pomieszczenia, chcąc zajmować się bliżej nieznanymi mi sprawami. Czyniąc to, sam nie wiem, czy pokłada ów we mnie tak duże zaufanie, czy może, jak się przecież stało, liczy na jakąś ciekawą przygodę.

Mając na myśli dziadziowy i Pyrosławowy problem, trudność wielką miałem ze skupieniem się na czytaniu, zwłaszcza, że ciągle czyni mi ono niejaki frasunek. Wstałem tedy i zacząłem przechadzać się, pozwalając oczom błądzić raczej po obrazach ciekawszych, jak widoki za oknem, czy przybory maga w jego wieży. Znacznie większą uwagę kierowałem na to wtóre.

Trzeba ci wiedzieć, że w pokoju, w którym akuratno siedziałem, mnogo było rozmaitych ksiąg. Zdać może ci się dziwnym, bo i ja się z początku dziwowałem, ale jakby przyuczyć się takiego czytania, to można z nich się dużo dowiedzieć.

Podszedłem tedy do półki z księgami i w nich to zacząłem szukać rozwiązania frasunku, o którym ci wspomniałem. Chciałem znaleźć zaklęcie, które zwiększyłoby królika Pyrosława, albo naszego uczyniło ochotniejszym. I niechże ci się błędnie nie zdaje, nie chciałem samemu czynić znalezionego czaru, lecz namówić doń wolszebnika. Może lepszym zdaje się prosto zapytać go, co i jak byłoby w takim przypadku pomocne uczynić, ale wtedy ciekawość we mnie zwyciężyła, przeto zająłem się tym na własną rękę.

Jednako szybko okazało się, że niepomiernie więcej trudu należy w to włożyć, niżem przypuszczał. Dużo z pism zapisanych było literami, których mnie wolszebnik nie uczył. Z kolei znajome mi bukwy niejednokroć ułożone były w słowa również dla mnie obce. Szczęściem (choć, patrząc na całą sprawę w chwili obecnej, może właśnie nieszczęściem) było, że w księgach roiło się od obrazów. Pośród nich były takie różności, że nawet one mnie zaczęły nużyć. I chyba zaniechałbym już tego szukania, gdy natknąłem się na księgę z obrazkami różnych żywotnych, na jednej ze stronic zobrazowany był królik. Wtedy też wpadłem na pomysł, co by się samemu w tegoż zmienić…

 

***

– Głupiś – burknął Jeremi, kręcąc głową. – Bo i co chciałeś zrobić, królikiem będąc? Sam młode odchować? A potem co, jadłbyś z nich pasztet przez dziadzia sporządzony?

– Takoż i ja pomyślałem. Ale wydumałem później, że może by z tym naszym samcem walkę stoczyć i przegrać celowo, co by animuszu przydać… Co znowu?

– Ech, bo mi w ogóle ten pomysł ze zmienianiem się w królika jakimś takim nieprzystojnym się zdaje – cmoknął Jeremi. – Niejakie wolszebne medykamenty czy samego królika zaczarowanie to i owszem, po mojemu jeszcze można by znieść, ale tyś musiał pożytkować się pierwszym, co ci przyszło do łba…

– Ale to bez zamyślunku! – pisnął Tymon. W króliczej jaźni zapragnął skopać Jeremiego swymi pazurzastymi skokami. – Cięgiem tylko gadasz i przerywasz i sam sobie wymyślasz. Mam ci przestać opowiadać?

– Mówże dalej…

Królik milczał jeszcze przez kilka chwil obrażony, wkrótce jednak przemógł niechęć i kontynuował.

– Z tymi czarami to jest dziwna rzecz. Bo czasem, jak wykładał Ongus, wcale nie musi się rozumieć zaklęcia, ale wystarczy że się przeczyta składające się nań wyrazy, a już mogą zacząć działać. Jak mówił, większą moc sprawczą powoduje myślenie o tym, co ma wyniknąć, przeczytanie formuły jest tylko dopełnieniem. Tako i ja wtedy, myśląc mnogo o byciu królikiem, nie myśląc z kolei ni cholery o tym, co mam przed nosem, przemieniłem się w tegoż, w pierwszej chwili wręcz nie pojmując całego zajścia. Wtedy też poczułem tak wielki lęk przed gniewem wolszebnika, że, na tę chwilę patrząc, sam nie mogę dociec skąd się on wziął. Podejrzewam, że chwilowo mój rozum przejęła królicza natura. W swej wyrozumiałości nigdy przecież czarownik mnie nie karał aż tak bardzo, ażebym aż musiał uciekać. A właśnie to wtedy uczyniłem.

 

***

Ongus piął się po schodach wieży, łączących okrągły pokój na górze i podziemne pomieszczenia budowli. Uznał, że po czasie spędzonym na badaniach w laboratorium nadeszła pora zobaczyć, jak sobie radzi o wiele ciekawszy obiekt, Tymon. Niejednokrotnie jednak okazywało się, że posiadanie zdolnego ucznia wiązało się z koniecznością znoszenia jego nieposłuszeństwa.

Czego dowodziło to, co Ongus zastał na górze.

Czarodziej pozostawił swego ucznia ze zwojem na okrągłym stoliku i poleceniem czytania owegoż. Zadana lektura leżała tam, gdzie leżeć powinna, brakowało jednak czytającego.

Ongus westchnął z mieszaniną niepokoju, irytacji i rozbawienia. Do mebla, przy którym powinien był siedzieć Tymon, podszedł na lekko ugiętych nogach. Bo oto na stoliku leżał podręcznik używany przez magików zaczynających przygodę z przemianą siebie. Krzesło przykrywał gałgan odzieży porzuconej w nieładzie, choć wolszebnik potrafił dostrzec w nim poszlakę – jakby właściciel zniknął nagle, pozostawiając ubrania w takim ułożeniu, w jakim przed tym zdarzeniem ich używał. Czarodziej podejrzewał, co się stało. Domyślał się też, że minie trochę czasu, zanim uczeń zapanuje nad zwierzęcą jaźnią i poprosi o odczarowanie. Ongus podrapał się w ciemię. Oglądając stronę, na której akurat otwarte było tomisko zastanawiał się, czy Tymon powróci w postaci dziobaka, królika, wołu czy muflona.

 

***

– Czemuś od razu poleciał do Rakicic? – zapytał Jeremi. – Nie lepiej byłoby w domu ostać albo najlepiej i gdzieś w wieży wolszebnika nań poczekać?

– Już spieszę wszystko jaśnić – zapewnił Tymon. – Bo, jakeś wspomniał, najpierw pobiegłem do chałupy.

 

***

Odkryłem, że, na szczęście, mimo obcej postaci, mogę myśleć po swojemu. Próbowałem wydać z siebie głos, ale początkowo jedynymi jego oznakami były jeno popiskiwania wzorem zwykłych królików. Z pomocą rozumu, który, zaprawdę, nie wiem, gdzie zmieścił się w takiej małej głowinie, udało mi się później układać te piski w słowa. Minęło trochę czasu, nim się nauczyłem mówić sprawnie, jak teraz opowiadam tobie, ale to mej historii mało dodaje wagi, toteż owąż sprawę pominę, skupiając się na ważliwszych.

Wybiegłem z wieży, której drzwi, nie wiedzieć czemu, zawsze stoją otworem. Od razu, gdy tylko odzyskałem własny pomyślunek i zdecydowałem się powrócić do domu, postanowiłem, że nie będę zdradzał przed dziadziem, iż nie jestem zwykłym królikiem. Nie chciałem, by wpadł w trwogę, która mogłaby odebrać mu nadwątlone wiekiem zdrowie, a może i żywot.

Podkicałem do ławki, na której akuratno siedział, jak to miał w zwyczaju. Parę chwil minęło, nim mnie obaczył. Jeszcze parę kolejnych, nim uniósłszy w zdziwieniu brwi, zorientował się, że nie jestem psem, czy kotem. By nie wyglądać zanadto podejrzanie, ostatnich parę skoków uczyniłem wolniej i naśladując ostrożność.

– A, ty, mały skubańcu – mówi mi dziadzio – komu uciekłeś? No, chodź, mały…

Mówiąc to wyciągnął ku mnie rękę, udając, że chce mi dać coś do jedzenia. Swoją drogą, nie wiem jak tobie, ale mi zabawnym jawi się, że grając przede mną, dziadzio nie podejrzewał nawet, że to on stał się ofiarą podstępnych czyichś knowań. Bo ja, oczywista, podkicałem doń powoli i wsadziłem pyszczek w jego dłoń.

Dziadzio, jakem przewidywał, zręcznie pochwycił mnie za sierść i uszy i usadził na kolanach. Przy tej okazji mogę rozwikłać twe dumania, które i ja niegdyś miewałem – takie podnoszenie nie boli. Starałem się zachowywać, jak zwyczajny królik – udając strach i zaskoczenie pokręciłem się trochę w uchwycie, skuliłem się później, poddając na końcu jego głaskającym rękom.

– Cacy, cacy – jął mnie uspokajać dziadzio. Ech, gdyby tylko wiedział, jakiego to królika uspokaja i co ów sobie wtenczas myśli…

Tak po prawdzie, to nawet nie zastanawiałem się zawczasu, co mógł zrobić ze mną dziadzio, gdy już mnie pochwycił. A zaniósł mnie do klatki. Niby tego trzeba mi było się domyślić, ale jednako wtedy niemało się zdziwiłem. Bez dłuższego dumania zaszedł do chlewiku, zamknął mnie i poszedł sobie. Może szukać mojego właściciela, może prosto dalej siedzieć na ławce, tego nie wiem. Szczęściem w całej hecy było, że mnie wsadził do pustej klatki.

***

 

– No i co? – dopytywał się Jeremi.

– No i siedziałem w tej klatce. Dziadzio, widać nie znalazłszy mojego właściciela, postanowił mnie przygarnąć jak swego. Któregoś dnia próbował mnie nawet dopuścić do samicy, ale, oczywista, nie wykazałem żadnych chęci, tedy szybko umiejscowił mnie znów w osobnej klatce.

– Trza było uważać – zauważył przytomnie Jeremi. – Zobaczywszy, żeś nieużyteczny, dziadzio jeszcze gotów cię zarżnąć na pasztet.

Królik na jego rękach zadrżał przez chwilę.

– Szczęściem, zauważywszy to, dziadzio co innego przedsięwziął. Otóż umyślił sobie mnie sprzedać…

 

***

Ze dwa dni minęły, jak siedziałem w klatce. Dziadzio tymczasem, sprawiedliwie karmił mnie, jak i wszystkie króliki. Nie mogę w tym względzie mieć nic do zarzucenia. Nad rankiem rzeczonego drugiego dnia przyszedł o poranku, nie sam zresztą. Zarazem przyszedł z nim Tadzio.

– Który to? – ozwał się ów drugi.

Dziadzio, oczywista, wolniej nieco, wszedł za nim do chliwka, laseczką się wspierając.

– A, o – wskazał mnie głową.

Na to Tadyk:

– E, to nie mój.

– Toż przecie – obruszył się dziadzio – że nie twój. Czemuż miałby być twój, skoro każesz, że ci żadnego nie brakuje?

– Może pominąłem którego… – mówi znów Tadyk. – Wiadomo to? Ja tam wolę spojrzeć się mu w oczy, wtedy wiem na pewno.

Mówi mu dziadzio:

– Nie mędrkuj tu już, pomóż lepiej, wsadzaj do klatek te, co ci pokażę, na rynek trza się wybrać.

– A Tymona – zapytuje Tadyk – dalej nie ma?

– A nie wiem, pewno gdzieś się szwęda – tłumaczy dziadzio. Poznałem wówczas w jego głosie, że mimo słów beztroskich frasuje się o mój niewiadomy dlań los. – Ostatnio gom widział, jak wybierał się do wolszebnika. A może i ów go gdzie zniewolił?

– O, panie starszy – odzywa się Tadyk –zdaje mi się, musi być co na rzeczy z wolszebnikiem. Wiadomo to, wykładać tego dodatkowo nie muszę – dziwne rzeczy ów może czynić, nie wiada więc, cóż mógł umyślić.

Aż mną zatrzęsło wtedy. Abo mało to im Ongus pomagał i czynami swymi mógł na szacunek i zaufanie zasłużyć? Zarzekłem się w sobie, że nic nie będę mówił, ni czynił ze względu na chwiejne zdrowie dziadzia. Jednako zachciałem, w wolnej chwili, gdy będziem sami, Tadykowi pazurami rozorać niewdzięczną gębę.

– Starczy już – odzywa się znów dziadzio, ciszę urywając – tego czarnowidzenia i czczego gadania. Nie znamy, co się z nim mogło stać, robić trza swoje. A może gdzie się znów wybrali z wolszebnikiem? Owegoż też ostatnimi czasy nie widziałem.

Zaczęli tedy sposobić klatki z królikami na targ, w tym, jak już się rzekło, ze mną. Układali je – a należałoby lepiej powiedzieć, że to Tadyk je układał, wszak młody to i dziadzia wyręczał – na kolasie stojącej na podwórzu, zaprzęgniętej w szkapinę Tadzia. Przysposobieni ruszyli czym prędzej do Rakicic. Zaczynało wtedy świtać.

 

***

– Czyli że – zastanowił się Jeremi – to dziś było?

– Ano.

– Nie pojmuję jednego… Rzekłeś, owszem, żeś uciekł z wieży wiedziony strachem czy przymusem jakowymś. Abo to nie można było pokrzątać się gdzie dokoła, miast lecieć zaraz do dziadzia? Od razu by cię czarownik odczarował…

– A, bo jak już przeszedł mi ten lęk – jął wyjaśniać Tymon zmieniony w królika – to zacząłem myśleć nad tymże planem, o którym ci już mówiłem. Tym zakładającym bitkę z samcem. Nie pomyślałem zaś, że nie będę mógł przedsiębrać nic wedle swej woli, ani powiedzieć dziadziowi o moim pomyśle. Nie udało się tedy owegoż ostatniego wypełnić.

– Ale przecież staruszek dopuścił cię…

– Do samic – przerwał mu Tymon. – Zapomniałeś, z którym planem się to wiązało? O jego nieprzystojności sam raczyłeś mi wyłożyć.

Jeremi mruknął tylko w odpowiedzi.

– Później dopiero, gdym już siedział zamknięty w klatce, doszedłem do słusznego wniosku, że zaraz po swoim uwolnieniu należne mi jest udać się do Ongusa.

– A… – Jeremi znów przerwał Tymonowi opowieść. – Tego…

– No cóż?

– Skąd… Jak dziadzio poznał, żeś jest samcem?

Królik spojtrzał nań. Było to spojrzenie zimne i ucinające wszelką dyskusję na podjęty temat.

Chłop stęknął znów, rozpoczynając tym samym kilkuminutowy okres niepodzielnego panowania krępującego milczenia.

Później opowieść znów została podjęta, niczym narzędzie leżące na ziemi, po pewnym czasie znów potrzebna przy pracy.

 

***

Tedy, jako się rzekło, dojechaliśmy na targ. Dziadzio z Tadkiem obyczajem rozstawili kramik, od razu powodując niejaki ruch. Mało ważliwym zdaje mi się mówić o tym, kto przez cały dzień do nas zaglądał, kto mnie oglądał i dumał czy kupić, a nie kupił. Skrócę tedy opowieść do nieznanego mi spożywcy, który po niejakim czasie zadecydował o nabyciu mnie.

Podszedł do klatek. Z początku bez słowa, oglądając tylko ich zawartość, znaczy mnie i inne króliki. Dziadzio też, póki co, nie zaczepiał przybyłego, zawsze to należy dać spożywcy czas do namysłu, ułożenia myśli i obleczenia ich w słowa.

– Ile byś pan – rzecze do dziadzia w końcu widząc, że ów właśnie zarządza rozłożonym inwentarzem. Powiada: – Ile byś pan chciał za nie miedziaków?

– Za młode – mówi naraz dziadzio, mając widocznie przysposobioną wypowiedź – dwa miedziaki za sztukę. Za samiczkę cztery, za samca takoż. A za tego… – tutaj przerwał, spojrzawszy na moją klatkę, jak gdyby nad czymś dumając – jak za młodego, jeno dwa.

– A to czemuż? – zapytuje tamten. – Chory?

– Gdzież! – Dziadzio człek w handlu bywały, ni na chwilę nie stracił rezonu, swój towar potrafił, jak niewielu, przestrzec przed niepochlebnymi opiniami. – Samo, obrazuj pan sobie, znalazłem go u nas w siole, a jegoż zarządcy znaleźć nie mogąc, przywłaszczyłem. Teraz tylko nie mam serca przedawać go za pełną wartość, bo przecie darmo znaleziony, to i półdarmo należne go odstąpić.

Zadumał się spożywca ze słowy: – A to ci…

– A no właśnie – dopowiedział dziadzio, widząc, że potrwa to milczenie chwil parę. Trzeba ci wiedzieć, drogi Jeremi, że staruszek mój wyznaje zasadę, że skoro już podjęta została rozmowa, należy czasem, choćby i komunałem jakim, wspierać jej ciąg, nie pozostawiać luk, podobnież jak, dajmy na to, nieodpowiednimi są puste klatki w kramiku, chyba że stanowią jego osnowę. Poza tym zresztą dziadzio mówić nic nie musiał, bo oto tamten ocknął się ze słowy:

– Wezmę tedy, dziadku, tego znalezionego.

I wziął. Dziadek zapytał czy chce z klatką, tamten odrzekł, że ma worek, wyciągając go zresztą szybko zza pazuchy. Sądził być może, że dziadzio żądać będzie za klatkę dodatkowej zapłaty, a może prosto byłoby mu niewygodnie nieść.

Tak czy inaczej, wsadził mnie do wora, zapłacił i, pożegnawszy się z dziadziem, odszedł bez zwłoki.

Mimo niezbyt gęstego splotu mojego mojego pojemnika, poza smugami światła i cieniami, nie byłem w stanie widzieć nic. Po głosie to szybciej zdołałem poznać, jak długo mój nowy właściciel ostał się na targu. Opuszczając go wszedł w wyraźnie cichszą okolicę, co poznałem po zgiełku coraz bardziej pozostającym za naszymi plecami.

W tamtej to chwili, pomyślałem sobie, należne mi było upatrywać okazji do oswobodzenia się. Podumawszy chwilę nad obrazem całego pomysłu, zaraz przedsię go sobie brałem.

Mój nabywca musiał wracać sam. Nie wyrzekł ni słówka. To i lepiej, uznałem, bo jednego łatwiej przestraszyć. Odezwałem się, wpierw cicho:

– Zdrowyś!

Na to pozdrowienie przystanął, zaczął się, ani chybi, rozglądać, bo aż zamachał workiem. Nie znalazłszy źródła zawołania, ruszył powoli dalej.

– Zdrowyś! – mówię znowu.

Tym razem, zatrzymawszy się raz kolejny, poznał przyczynę głosu. Zajrzał do worka, później wyciągnął mnie zeń, chwytając za sierść na grzbiecie. Jął oglądać mnie z wszech stron, na koniec zawisłem obrócony doń twarzą… znaczy pyszczkiem w twarz. Uznałem, że sposobniejszej okazji do tego, com planował, próżno poszukiwać. Popatrzyłem nań i, starając się brzmieć z wszech miar jak najbardziej złowieszczo, rzekłem:

– Zjem cię żywcem i wyssę z kości szpik!

Trudno rzec, czy spowodowała to treść mej wypowiedzi, czy gwałtowne samo doświadczenie gadającego królika, starczy rzec, że przerażony mąż z jękiem miótł pustym workiem o ziemię, a mną, rzekłbyś na złość, wysoko w górę i uciekł wrzeszcząc. Nie bez bólu, choć, szczęśliwie, bez większych turbacji, zleciałem na drogę, którąśmy szli. Ubiegłem czym prędzej w bok, a stamtąd ku wierzbowemu burzanowi. Dalszą część historii znasz.

 

***

– Słowo daję… – pokręcił głową Jeremi. – Gdybyś mnie przywitał podobnymi słowami co i jego, już byś mnie powracającego nie obaczył.

– Niby na cóż miałbym? I jaki sens byłby w odpędzaniu ciebie? Z twej strony nic mi przecie nie grozi, starczyło jeno ujawnić ci, co zaszło…

– Jakoś od razuś nie chciał…

– A bo to ja wiedziałem, czy byś mi wiarę dał i co byś zrobił? Nie ma zresztą, co gdybać… Ważne, żeś się zjawił nieopodal, bo wracając samemu do dom ani chybi zwęszyłby mnie lis czy insza bestia zatracona, a wtedy koniec mój przyszedłby raz-dwa!

– Szkoda, żeś mi wcześniej o tym worku nie wspomniał… Mniej dziwnym by to wyglądało nieść cię weń, miast tak na rękach.

– Wielkie dzięki – pisnął Tymon. – Wolę wyglądać dziwnie, aniżeli nie móc oglądać nic w ogóle. Ale mówiąc już o dziwnościach, chcę przypomnieć ci, że niesiesz królika i rozmawiasz z nim.

– Ciekawym – podjął Jeremi po jakimś czasie milczenia. – Jak smakuje trawa czy siano? Przecie musiałeś jeść co przez te dni, a dziadzio nie karmił cię chyba samo marchwią i chlebem?

– No nie – przyznał Tymon. –Rzeknę tak: jadłem i jedno, i drugie, siano zresztą nawet dziś, jego snopki koło wierzbowego burzanu pewnoś sam widział. Królikiem będąc chyba zmieniły się takoż moje upodobania, bo nawet smakowało. A może zwyczajnie tak smakuje, nie wiem. Jak chcesz, możesz sam pójść popróbować.

– Nie spieszno mi… – zawahał się, przerwał na szelest liści pobliskich zarośli. Przystanął, ku krzakom obrócił łebek również Tymon. Zaniepokojeni nie pomyśleli o ucieczce.

Na drogę wyskoczyło trzech mężczyzn z kijami. Ubrani po chłopsku, w lniane koszule i porty oraz futrzane kamizelki, obuci byli w proste ciżmy wiązane na rzemień. Jeden z nich stał z przodu. Widać, dowodził grupką.

– Oho – szepnął Tymon – oto i mój nabywca.

Jeremi dalej stał bez ruchu, trzymając na rękach królika. Jedyny znak życia ujawniał poprzez mimikę. A ta wyrażałą strach. Tymon domyślił się, że właśnie w zamienionym w zwierzaka kompanie chłop pokładał teraz wszelką nadzieję. Jak stwierdził zamieniony kompan, z lekka pochopnie i niesłusznie.

– Takiż to proceder, a? – rzekł półgłosem nabywca Tymona. – Że niby zwierz znaleziony, taniej opchnąć, a później udać że gada, nastraszyć i w nogi? Ukrócim wam te praktyki. Tego starego kalicuna oszczędzę, niech ma, bo jeszcze na zabicie go pobijem i sądzić wezmą… Ale tobie, zgniłku, mordę wręcz należne obić, sprawiedliwości nauczyć.

Tymon zrozumiał jedno – w jakiś sposób tamten wmówił sobie z powodzeniem, że miał do czynienia ze zwyczajnym królikiem. Być może więc powtórne nastraszenie mogłoby wyrwać jego i Jeremiego z opresji.

– A ostrzegałem – rzekł królik do tamtego tym samym głosem, co wcześniej. – Wyłożyłem wyraźnie, co ci zrobię… Twym kamratom takoż mam powtórzyć, hę?

Trzej napastnicy cofnęli się. Ten pośrodku tylko odrobinę – być może podejrzewał, że jednak dziwny to jakiś zwierz.

– Tedy czarcia to sprawka – rzekł, odzyskawszy pewność siebie. – Tym chętniej wszystkich was przećwiczym, żeście jeden z drugim, młokos z dziadem, zaprzedali się temu diabelstwu futrzanemu.

– Dziadek nic wspólnego z tym nie ma – odrzekł Tymon donośniej. – Żadnego procederu nie masz, a starzec słusznie gadał, że mnie znalazł. Tedy, chcąc skórę uchować, ubiegajcie na powrót w zarośla, a stamtąd hen, w kibinimatry.

Zamieniony w królika, choć przemawiał pewnie, wyniośle wręcz, w środku bał się tego co będzie, jeśli jego wypowiedź nie znajdzie u napastników posłuchu. I rzeczywiście, nabywca spojrzał po swoich z nastroszonymi brwiami, dodając im otuchy.

– Czekaj, no – uderzył lagą w otwartą dłoń. – Obaczym, czyś ty, diable, z kamienia ulepiony, bo wcześniej jakimś miękkim się jawiłeś. Wybijem ci te kletwy wespół z ząbkami!

Już od pewnego czasu Tymon rozmyślał, czy w takiej postaci możliwe jest czynienie czarów. Szczerze wątpił, ale w tym momencie uznał, że należy spróbować czegokolwiek, co da choć cień szansy.

– Voleo fluggi! – pisnął pierwszą formułę, która przyszła mu do głowy. Choć w efekt zaklęcia wierzył tylko odrobinę, to i tak rozczarował się spostrzegłszy, że nie unosi się z ramion Jeremiego.

Stała się rzecz inna. Bo oto trzymający go chłop, co zauważył dopiero po kilku chwilach, wzleciał wraz z nim. Podobnie jak trzej napastnicy, rozpaczliwie machający rękami i nogami. Jeden, z dość niezwykłą przytomnością umysłu, podleciał zaraz do pobliskiego drzewa i ucapił się gałęzi.

– A mówiłem, byście spokojnie uszli – rzekł Tymon wesół, że mu się powiodło. Bardziej nawet, niż sobie wyobrażał. – Nie chcieliście, tedy dam wam jeszcze jedną szansę: miast tego ulećcie.

– C… coś zrobił? – wyjąkał nabywca felernego królika. – Zaniechaj tego! Opuść nas!

– Ciesz się – Tymon w międzyczasie przypominał sobie formułę odwracającą rzucone zaklęcie – że tylko tak cię pokarałem. Bo mogę i was w króliki pozamieniać. Albo prosto, jak jużem zapowiedział, żywcem zeżreć i szpik wyssać.

– Zaniechaj! Prosim! Odejdziem w pokoju!

Królik popatrzył na wznoszącego się napastnika i przyczepionych do gałęzi pomocników. Ten pierwszy był już dobrze ze dwie sążnie nad ziemią.

– Pewniście? Nie będziecie już pyskować i ubiciem straszyć?

Tamci, oczywista, zaprzeczyli. Tymon wiedział, że i tak musiałby ich odczarować. Nie pojmował dlaczego, ale zaklęcie zadziałało na wszystkich wokół. Nie widział więc powodu, by inaczej miałoby zadziałać to drugie.

– Jeremi, spłyń ku ziemi – polecił.

Choć też nieoswojony z całą sytuacją, chłop zamachał nogami i wolną ręką, kierując się na dół. Drugim ramieniem wciąż obejmował zaczarowanego królika.

– Voleo stagra – wypowiedział Tymon, gdy zawiśli około piędzi nad ziemią.

Jeremi i trzymany przezeń królik bezpiecznie opadli na ziemię. Podobnie pachołkowie nabywcy, uczepieni gałęzi drzew. Co innego sam kupiec, który nie domyślił się, że wzlatywanie może być niebezpieczne, gdy przyjdzie spaść. Również Tymon nie kwapił się z dobrą radą, chcąc trochę pokarać napastnika. Chłop zleciał na nogi, przewrócił się na zadek, podniósł ze stęknięciem i uciekł bez słowa, za to pośród głośnych jęków bólu i przerażenia. Pomocnicy pobiegli w ślad za nim, porzucając swoje lagi.

– Co… To… Jak… – wybąkał Jeremi, który też przecież bynajmniej nie spodziewał się zaklęcia i takiego rozwoju sytuacji.

– Nie na darmo – rzekł Tymon z satysfakcją – chadzam do wolszebnika. Może teraz zaczniesz rozumieć, czemu tak ochoczo.

– Mogę też tak?

Królik zapiszczał z uciechy. Takiego pytania się nie spodziewał i, szczerze mówiąc, nie znał odpowiedzi.

– Zajdziem do wolszebnika, to go zapytasz.

Było już koło godziny po południu. Dostrzegając charakterystyczne elementy wokół ustalili, że drogi pozostało im niewiele, a już na pewno bliżej im było do Wolszebnik, niż dalej.

 

***

– Dobry!

– Dobry – odpowiedział Ongus, nie odwracając głowy. – Co trzeba?

– Niechybnie waszej pomocy.

Jeremi wszedł po schodach wieży do okrągłego pomieszczenia. Siedzący przy stole, odwrócony do klapy w podłodze plecami czarodziej przepisywał coś. Widać już, już, chciał oderwać się od pracy, ale brakowało jeszcze odrobinę, by zainteresować się przybyłym. Ów natomiast czekał w miejscu, w ramionach wciąż trzymając królika.

– A cóż to… się stało, a? – zapytał czarodziej, dzieląc uwagę między chłopa i zwój.

– Zguba się odnalazła…

– Czyja?

– Po trosze to i wasza…

– Cóż takiego tedy? – już, prawie zwrócił głowę, zapewne dopisywał ostatnie zdanie.

– Raczej któż taki – odezwał się Tymon piskliwym głosem, na dźwięk którego wolszebnik zareagował w mig. Obrócił się, aż przesunęło się krzesło. Powstał zeń i doskoczył do przybyłych. Jasnym było, że uświadomił sobie wszystko.

– Daj go tutaj – wskazał stół.

Jeremi pospiesznie wykonał polecenie.

– Złyś? – zawahał się Tymon.

– Skąd – odparł Ongus. – Da to co? Cóż mogę poradzić, że mój uczeń miał ochotę na trochę zajęć praktycznych? Zresztą, nie dowiedziałem się jeszcze wszystkiego, aby móc się złościć. Nim się dowiem, pewnie mi przejdzie.

Wolszebnik zaczął myśleć nad czymś. W milczeniu, bo pozostali nawet nie ważyli się odezwać.

– Co zrobiłeś? – zapytał.

– Ja nie chciałem! Księgi tylko czytałem, kiedy…

– Przestań jęczeć! O konkrety pytam! Co zrobiłeś, żeś się przemienił?

– Oglądałem… – zająkał się królik – księgi z półki…

– Dużo tych ksiąg?

– A bo to ja patrzyłem? Z pół tuzina przekartkowałem.

– Był jakiś efekt poza przemianą?

– Chyba… nie… Nic innego się nie działo, nie widziałem.

– Oto co zrobimy – oznajmił czarodziej. – Zostawiłeś, na szczęście, otwartą księgę na stronie, z której przeczytałeś zaklęcie. Stąd wiem, jakim zaklęciem da się odczynić czar. Powiem ci, o czym masz myśleć i podsunę odpowiednią formułę, a wszystko powinno wrócić do normalności.

Odszedł ku półce z woluminami. Nie szukał długo odpowiedniego, prawdopodobnie przygotował go już wcześniej. Prawie od razu otworzył księgę na pożądanej stronie.

– Wyobraź sobie – rzekł do Tymona, zbliżając się doń z otwartym tomem – człowieka. Popatrz na mnie, na Jeremiego, ale najbardziej przypomnij sobie, jak sam wyglądałeś. Też to wszystko, co czułeś, o czym myślałeś, wszystkie twoje przywary w człowieczej postaci. Pojąłeś?

– Ta… – odparł królik, skupiając myśli.

– Już? – Ongus przerwał pytaniem ciszę trwającą od kilku chwil. Uznał, że chłop miał dość czasu. – Gotowyś?

Tymon nie był pewien, co Ongus rozumiał przez gotowość, ale kiwnął łebkiem.

Czrodziej podsunął księgę królikowi pod nos.

– Przeczytaj to.

– Opo memoribo – wyrecytował Tymon.

Rozejrzał się po pomieszczeniu, spojrzał na towarzyszy i na swoją, króliczą wciąż, postać.

– Nic nie zaszło… – zasmucił się. – Może by spróbować czego innego?

Popatrzył na Ongusa, ów odwzajemniał spojrzenie, ale, jak Tymon zauważył, było ono jakieś inne, dziwne, tępe wręcz. Czarodziej milczał.

– Psia mać! – zaklął niespodziewanie Jeremi. Pozostali jak rażeni piorunem spojrzeli nań. – Wszystko się pochrzaniło! Zamieniliśmy się powłokami – wyjaśnił, jak się okazało, Ongus przebywający w ciele Jeremiego. Słusznie uznał, że trzeba wytłumaczyć zajście. Nawet Jeremi zamknięty w postaci czarodzieja zdawał się nie rozumieć, co się stało.

Ongus zamyślił się. Tymon próbował przypomnieć sobie, czy widział kiedykolwiek podobny wyraz twarzy u Jeremiego. Bez skutku.

– Rzucałeś zaklęcia jako królik? – zapytał czarodziej, drapiąc się po wieśniaczym ciemieniu.

– Samo dziś… – bąknął Tymon. – Mus było…

Ongus wydał z siebie jęk – ni to śmiech, ni to płacz.

– Dobra – oznajmił, tarmosząc twarz dłońmi. – Musimy przedsięwziąć co innego. Tym razem powinno poskutkować. – Chyba, dodał w myślach wolszebnik, żeś mi nadal wszystkiego nie powiedział, na przykład że w istocie jesteś gadającym królikiem zmienionym niegdyś w człowieka albo leśnym dziadem, który zmieniać się może w żywotne bez zaklęć. – Poczekajcie tu, zaraz wrócę… Potrzeba nam królika.

Nie usłyszawszy słowa odpowiedzi, zszedł po klatce schodowej. Tymon i Jeremi w milczeniu wsłuchiwali się w chyże kroki wolszebnika w młodszym ciele.

– To… – zaczął Tymon, próbując nie zapomnieć, że osoba przed nim z Ongusa ma nie więcej, jak tylko materialną powłokę – jak to jest być wolszebnikiem?

– A bo ja wiem? – bąknął Jeremi, wyraźnie zdziwiony wydawanym przez siebie głosem. – Niczego wolszebnego ja tam nie czuję… Tylko boli wszystko… I niemoc ogarnia taka…

– Stary przecie… A że wolszebnikiem jest, to pewno sobie dopomaga, by nie słabować i bólu nie doznawać.

– Niechaj wymyśla jakiś sposób czym prędzej… Bo się aż życia odechciewa w takiej zdziadziałej powłoce…

– O, pewno, wam najbardziej potrzebna jest przemiana… Przecie ciężej ci będzie znieść mieszkanie w wieży i boleści, niż moich parę księżyców zamknięcia w klatce, nim przyjdzie kto i przerobi na pasztet…

– Sam się zaczarowałeś – obronił się, o dziwo, Jeremi. – A później mnie wciągnąłeś do tych guseł… Ciesz ty się lepiej, że wolszebnik, nie bacząc na pierwsze niepowodzenie, dalej widocznie coś przedsiębierze.

Tymon nie odpowiedział, w myśli przyznając towarzyszowi rację. Jęli czekać na Ongusa, tak jak było im to przykazane. Bo cóż innego, zapytał siebie zmieniony w królika, mogli oni uczynić?

 

***

Głupi uczeń – mały kłopot, zdolny uczeń – duży kłopot. Kto by pomyślał, że Tymon będzie sam, z własnej woli, rzucał zaklęcia po tak krótkim czasie nauki? I kto by mógł przypuszczać, że uda mu się to, dysponując mózgiem tak słabym, jak u królika?

Ongus nie mógł wyjść z podziwu i niepokoju. Idąc ku domowi Tymona, rozmyślał o swoim uczniu i o zaklęciu, którego ofiarą on sam się stał. Wiedział, że chłop prędzej czy później wróci zmieniony w zwierzę. Jeszcze pewniejszym było to, że sam nie będzie umiał odczynić czaru. Takiej komplikacji, jaka miała miejsce, czarodziej ani trochę się jednak nie spodziewał. A zaszła ona właśnie z powodu zaklęć rzucanych przez chłopa w króliczej formie. Przez to Tymon związał się bardziej z umysłem zwierzęcia, tym samym z całym ciałem. Teraz należało przetransferować jaźń chłopa do nieznajomego, ale podobnego organizmu, czyli innego królika. Stamtąd powinno udać się człowiekowi powrócić do własnej formy. A jeśli chodzi o Ongusa i Jeremiego, z zaklęciem przywracającym do ich własnych ciał nie powinno być najmniejszego problemu. Ów mógłby się pojawić, gdyby zwlekał z zamianą – oddana Jeremiemu w dzierżawę Ongusowa postać, mówiąc wprost, starzała się z każdą chwilą, jako że chłop nie wiedział nic o czarodziejskiej długowieczności.

Dotarłszy pod chałupę Tymona, spostrzegł dziadzia siedzącego, jak zwykle, na ławeczce pod płotem.

– Dzień dobry… Dziadku – Ongus nie miał pojęcia, jak Jeremi zwracał się do staruszka.

– Dobry.

– Z frasunkiem przychodzę. Pomoglibyście.

– A co tam trzeba?

– Królika… Ale na chwilę tylko…

– Cóż gadasz? – obruszył się dziadzio. – A na co na chwilę?

Ongus zastanowił się zakłopotany. Nie myślał, co mógłby powiedzieć staruszkowi, a uznał, że nie powinien mówić prawdy. A przynajmniej nie dosłownie.

– Cudaczna sprawa – wybąkał w końcu. – Coś tam wolszebnik prosił, że mu potrzebny do guseł… Mówił, że sprawdzić chce, czy da się królikowi futra ubarwienie zmienić.

– A to czemu sam nie przyszedł, a ciebie wysyła?

– Bo on tylko wspomniał – zawahał się Ongus – że królik by mu się przydał, a ja mu na to, że mu przyniosę skądsiś. Nie mówiąc przy tym skąd, ale od razu o was pomyślałem.

Dziadzio pobujał się na ławce w zamyśleniu.

– To idź, weź sobie, już ja nie będę wstawał – oznajmił. – Jak wejdziesz do chliwka, to po lewo, z samego wierzchu, z wtórej klatki od drzwi licząc. Młodego, coby żalu wielkiego nie było, jeśliby go jednakowoż zatracił… I uważaj tylko…

– Żeby nie udrapał?

– Nie… Tymona już trzeci dzień nie ma, przez co i mnie pewno czeka nieszczęsny los… Wpierw on, tera ty do wolszebnika leziesz; nie wiada, co on tam robi i co z tego wyniknie…

Ongus stłamsił w sobie wszelkie tłumaczenie, czy opryskliwą reakcję. Uznał, że zarzut, choć niesłuszny, był poniekąd uzasadniony.

– A bo właśnie – czarodziej mruknął, udając jakiś sekret, którego nie powinien mówić, ale jednak powie – mówił coś, że z pomocą królika chce Tymona odnaleźć. Nie pytajcież jak, bo mi przecie sposobu samego nie wyjawił, zresztą, nie spamiętałbym…

– O, tyle dobrego – odparł dziadzio, widocznie wskrzeszając w sobie iskrę nadziei.

– Takoż i ja myślę. Idę tedy po tego królika, może poskutkuje.

Choć udawał chłopa, były to również słowa samego Ongusa.

 

***

– Idzie – pisnął Tymon, słysząc kroki na schodach.

– I dobrze… Niech przychodzi czym prędzej, bo boli wszystko…

Do pomieszczenia wszedł Jeremi, a raczej, jak musiał przypomnieć sobie Tymon, Ongus w ciele tegoż pierwszego. Na rękach niósł wystraszonego, siwego królika.

Rozejrzał się, napotykając pełne napięcia spojrzenia.

– Najpierw my – rzekł czarodziej do swojej postaci i jej obecnego użytkownika. Odłożył królika na stół, obok Tymona. Zwierzę, o dziwo, nie uciekało, skuliło się tylko i siedziało, jak zapewne sądziło, obok podobnego sobie.

Czarodziej ustawił Jeremiego, sam stanął naprzeciw, trzymając go za barki. Choć Tymon oglądał wszystko z boku, wyranie zauważył moment zamiany. Znać go było po twarzach, które, mimo że pozostały przy tych samych ciałach, to tak jakby przeniosły się razem z właścicielami.

Jeremi zamrugał, sterując już swoim ciałem puścił Ongusowe ramiona. Z widocznym uśmiechem i ulgą obejrzał własne dłonie. Tymon domyślił się, że chłop przestał też odczuwać bolączki, będące udziałem tamtego w czasie uwięzienia w starczej postaci.

Wcale niezaskoczony czarodziej również spojrzał na swe dłonie, kiwnął głową i podszedł do królików. Unosząc oba za sierść, ustawił je naprzeciw. Zaklęty w jednego z nich chłop zastanowił się przez chwilę, czy oby na pewno Ongus wciąż pamiętał o tym fakcie. Obchodził się z nimi dość stanowczo i nie mówiąc nic. Chłop tłumaczył sobie, słusznie zresztą, że czarodziej chciał całą sytuację rozwiązać jak najszybciej i bez zbędnego rozkojarzania się.

Czarodziej pokrótce wyjaśnił Tymonowi, co powinien zrobić i, sposobem dość podobnym co wcześniej ludzie, króliki zamieniły się ciałami. Zostało tylko wrócić chłopu jego naturalną postać.

– Zrobisz to, co przykazałem ci na samym początku – polecił Ongus. – Skup się.

– Jeśli ci się nie uda – dodał, przyniósłszy z regału tę samą księgę – w teorii będzie można powtórzyć cały proces. Jednako, w wyniku niepowodzenia możesz zmienić się w bestię, której odpowiednik trudno będzie znaleźć lub stworzyć, więc radzę się postarać, nie tylko ze względu na swoje dobro.

Czarodziej raz jeszcze podkreślił, na czym Tymon ma skupić myśli. Nim podsunął chłopu pod nos księgę i wskazał zaklęcie, zapobiegawczo posadził swego ucznia na ziemi. Tymon, zapamiętawszy zaklęcie, jął myśleć o ludzkiej postaci.

– Opo memoribo – wypowiedział wreszcie.

Zaczął rosnąć, co wziął za dobry znak. Przybierając człowieczą formę, zakrył czym prędzej krocze – był nagi, choć wcześniej, będąc królikiem, nie przywiązywał do tego tak wielkiej wagi. Jeremi i Ongus, zrozumiawszy co zaszło, wyrozumiale odwrócili wzrok.

– Łachy moje gdzie? – rzekł z ulgą swoim człowieczym głosem Tymon.

– A gdzieś leżą tam za tobą, w kącie – odpowiedział czarodziej, nie obracając się.

Chłop rozejrzał się, dostrzegłszy swe rzeczy dopadł do nich i ubrał się pospiesznie. Cisza, która nastała po tym procederze była oznaką dla pozostałych, że mogą już się odwrócić, nie krępując towarzysza. Tymon rzucił okiem na swoją postać, jakby dopiero odzianie się zakończyło przemianę.

Ongus pokiwał głową z ulgą. Kątem oka dostrzegł królika, na widok którego nasrożył brwi.

– Miejmy nadzieję, że dziadzio dostatecznie ucieszy się z twego powrotu – zwrócił uwagę pozostałych. – Bo królika oddać mu jednako nie mogę.

– Czemuż to? – zdziwił się Tymon.

– Później ci wyjaśnię…

Ongusa zaniepokoił szczegół, na który osoba niezajmująca się zaawansowanymi czarami nie zwróciłaby uwagi. A gdyby nawet, na pewno nie przejmowałaby się tym. Otóż królik miał nieco większą głowę, co było wynikiem zaklęć Tymona, rzucanych przezeń w tej postaci, a oznaczało przystosowywanie się zwierzęcia do czynienia magii. Innymi słowy, chłop pozostawił mu część swoich zdolności, z których królik mógłby bezwiednie korzystać. Wytwór taki – trudno nazwać go zwykłym inwentarzem – należało jak najszybciej zabić. W przeciwnym razie wręcz otwarłaby się furtka do zagrody, na której pasło się stado zwane kłopotami.

– Idę – oznajmił wesoło Tymon. – Pokażę się dziadziowi, niech się więcej nie zadręcza.

Jeremi bez słowa ruszył w ślad za nim.

Ongus podszedł do królika wciąż siedzącego na stoliku. Ucapił go za sierść, uniósł, spojrzał w oczy. Pomyślał o nożu lub innym narzędziu, którym miałby zadać cios. Coś zmieniło się, wydawać by się mogło, w bystrych oczach zwierzęcia. Zupełnie jak oczy Tymona i zupełnie jakby królik przechwycił tę myśl. Czarodziej wzdrygnął się, starając więcej nie patrzeć na oczy stwora. Ruszył zniszczyć zarodek tego, co w przyszłości mogłoby przynieść katastrofę.

Koniec

Komentarze

Proszę się nie denerwować, komentarze będą :) Ludziska są trochę zmęczone po ostatnim konkursie, a tekst masz długi :)

Pomysł na fabułę bardzo fajny. I nawet zwroty akcji są.

Nieco gorzej z wykonaniem. Mam wrażenie, że próbowałeś wzmocnić stylizację i czasami to niezbyt dobrze wyszło. Wydaje mi się, że niekiedy używasz słowa w złym znaczeniu, ale pewności nie mam. Może i trzysta lat temu tak było…

chcąc zajmować się bliżej nieznanymi mi sprawunkami.

Teraz “sprawunki” oznaczają “zakupy”.

– Ech, bo mi w ogóle ten pomyślunek ze zmienianiem się w królika

A “pomyślunek” rozsądek.

że to Tadyk je składował, wszak młody to i dziadzia wyręczał

A “składować” – przechowywać.

bo wracając samemu do dom ani chybi zwęszyłby mnie lis czy insza bestia zatracona,

W zdaniach tego typu nie wolno zmieniać podmiotu, bo wychodzi, że to lis by wracał do domu.

siano zresztą nawet dziś, jego snopki koło wierzbowego burzanu pewnoś sam widział.

IMO siana nie wiąże się w snopki.

Zmieniwszy się w królika chyba zmienił się takoż mój smak, bo nawet smakowało. A może zwyczajnie tak smakują, nie wiem.

Nie zmieniać podmiotu i powtórzenia.

Chłop rozejrzał się, dostrzegłszy swe rzeczy dopadł doń

“Doń” oznacza “do niego”.

Babska logika rządzi!

Mam podobne wrażenia, jak po przeczytaniu poprzedniego fragmentu. To znaczy bardzo mi się podoba :) Nie będę się też powielał w komentarzu, polecam tylko drążyć i męczyć wydawców, sam chętnie kupiłbym cały zbiór :) Pozdrawiam.

Darcon – znów dziękuję:) nieustannie próbuję wbić się do jakiegoś wydawnictwa, a skoro mam nowego potencjalnego czytelnika, będę starał się tym mocniej:)

 

Finkla, też dziękuję – nawet świeżo przy czytaniu nie widziałem tych “baboli”, znów mogę na Ciebie liczyć:). W sumie to wiedziałem, że w niektórych miejscach z tą stylizacją przedobrzyłem, ale tak konkretnie, niepodobna było je zauważyć:). Część błędów poprawiona, nie ze wszystkimi uwagami się zgodzę i już tłumaczę:

 

W zdaniach tego typu nie wolno zmieniać podmiotu, bo wychodzi, że to lis by wracał do domu.

Gdzieś już wspominałem o tej stylizacji na mowę potoczną tu, na dzikim Wschodzie Polski:). Często są takie przypadki, że po prostu podmiot jest ukryty, a trzeba samemu sobie go dodać… Przychodzi mi do głowy przykład, zamiast “Niech pan idzie” – jest często używany na wsiach zwrot “Idzie niech”… Być może nie do końca udało mi się tutaj to oddać, ale chodziło o coś podobnego, choć tutaj w pierwszej osobie…

IMO siana nie wiąże się w snopki.

Jak najbardziej można, choć właśnie wygodniej i częściej (tak myślę) spotyka się słomę, bo sztywniejsza. A podejrzewam, że i niektóre ziela się da wiązać w snopki, jak lebiodę czy inne “bujne”.

 

No dobra, chłopek pewnie nie kończył filologii i ma prawo robić błędy. Ale ja na taką zmianę podmiotu reaguję alergicznie i nie patrzę na okoliczności.

No, niby można związać siano. Ale po co? Jeśli trawa krótka, to niewygodnie wiązać. Związane wolniej schnie. I zawsze to dodatkowa robota. Ale Twoja wieś, zrobisz, jak uważasz.

Zioła można, ale to inna bajka – zielarka zrywa sobie kępkę i wiąże, żeby się nie rozsypała, nie pomieszała z innym zielskiem.

Babska logika rządzi!

Nie czytałem poprzedniej części, więc nie będę się do niej odnosić.

Czytałem opowiadanie na trzy razy, ale tylko dlatego, że kiepsko u mnie z czasem. Bardzo podobał mi się język i rozsądnie, ze smakiem użyta stylizacja, która sprawiła, że nie zwracałem uwagi na błędy, choć tak licznie wytknęła Ci je Finkla. Językowo wysoki poziom, gratuluję.

Formę masz, a co z treścią? Tutaj jest co robić. Lejesz wodę momentami bardzo konkretnie, co niczemu nie służy, np:

Ongus nie mógł wyjść z podziwu i niepokoju. Idąc ku domowi Tymona, rozmyślał o swoim uczniu i o zaklęciu, którego ofiarą on sam się stał. Wiedział, że chłop prędzej czy później wróci zmieniony w zwierzę. Jeszcze pewniejszym było to, że sam nie będzie umiał odczynić czaru. Takiej komplikacji, jaka miała miejsce, czarodziej ani trochę się jednak nie spodziewał. A zaszła ona właśnie z powodu zaklęć rzucanych przez chłopa w króliczej formie. Przez to Tymon związał się bardziej z umysłem zwierzęcia, tym samym z całym ciałem. Teraz należało przetransferować jaźń chłopa do nieznajomego, ale podobnego organizmu, czyli innego królika.

Dla mnie prawie cały ten akapit to nic ponad zbędne znaki. Fabularnie jest mocno przewidywalnie. Skąpisz zwrotów akcji, te które są, nie są zbyt spektakularne (chociaż na przykład czarowanie królika na chłopach wygląda fajnie). W połączeniu z rozwleczonymi opisami wszystko to sprawia, że całość wypada tak jakoś ospale i, nie czarujmy się, zakrawa o nudę. Niemniej warsztatowo mi się podoba i uważam, że to opowiadanie zasługuje na więcej uwagi, niż jej dotychczas dostało.

Pozdrawiam!

Tymon namącił kolejny raz, na szczęście Ongus wszystkiemu zaradził i rzecz skończyła się całkiem pomyślnie. Mam nadzieję, że mistrz i jego uczeń rozbawia mnie jeszcze wiele razy. ;)

 

nad wstąż­ką rzeki rósł rzą­dek wierzb po­chy­lo­nych nad nią… –> Nie brzmi to zbyt dobrze.

 

Tymon sie­dział lekko za­że­no­wa­ny, ale spo­koj­nie i cier­pli­wie. –> Czy dobrze rozumiem, że Tymon był zażenowany spokojnie i cierpliwie?

 

to ci uplo­tę z jed­ne­go kosza… Albo oddam sta­re­go… –> …to ci uplo­tę jed­e­n kosz… Albo oddam sta­ry

Choć zdaję sobie sprawę, że Tymon może mówić niezbyt poprawnie.

 

pod­ręcz­nik uży­wa­ny przez ma­gi­ków za­czy­na­ją­cych przy­go­dę z prze­mia­ną sie­bie. –> Mam wrażenie, że magik został tu potraktowany na równi z magiem.

 

po­zo­sta­wia­jąc ubra­nia w takim uło­że­niu, w jakim przed tym zda­rze­niem ich uży­wał. –> …po­zo­sta­wia­jąc ubra­nie w takim uło­że­niu, w jakim przed tym zda­rze­niem go uży­wał.

Odzież, którą mamy na sobie to ubranie, nie ubrania.

 

– A nie wiem, pewno gdzieś się szwę­da… –> – A nie wiem, pewno gdzieś się szwenda

 

od­zy­wa się Tadyk –zdaje mi się… –> Brak spacji po półpauzie.

 

Kró­lik spojt­rzał nań. –> Literówka.

 

Mimo nie­zbyt gę­ste­go splo­tu mo­je­go mo­je­go po­jem­ni­ka… –> Dwa grzybki w barszczyku.

 

–Rzek­nę tak: ja­dłem i jedno, i dru­gie… –> Brak spacji po półpauzie.

 

A ta wy­ra­ża­łą strach. –> Literówka.

 

Ten pierw­szy był już do­brze ze dwie sąż­nie nad zie­mią. –> Ten pierw­szy był już do­brze ze dwa sąż­nie nad zie­mią.

Sążeń jest rodzaju męskiego.

 

zszedł po klat­ce scho­do­wej. –> A nie po stopniach na klatce schodowej?

 

Choć Tymon oglą­dał wszyst­ko z boku, wy­ra­nie za­uwa­żył mo­ment za­mia­ny.–> Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Reg, literówka

mistrz i jego uczeń rozbawia mnie

Hi, hi.

Istotnie, Darconie. Ogonek zjedzony. Mlasku, mlasku. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka