Mitherel to miłościwy bóg. Leonard był tego pewien, dlatego posłusznie wykonywał wszystkie polecenia, które otrzymywał podczas medytacji i modlitw. Nigdy nie przeszkadzało mu, że często wymagano od niego dokonania rzezi na różnych istotach, skoro były złe, mordercze z natury, a czasem nie do końca… Żywe. Ofiary z głów strzyg, wilkołaków, wiedźm oraz upiorów nagradzano łaską i błogosławieństwem, nie wspominając o wdzięczności udręczonych przez monstra cywilów. Paladyn otrzymał nawet order honorowy od samego króla.
Cóż więc mogło spędzać sen z powiek tak nobliwego mężczyzny? Sam się nad tym zastanawiał. Nastała trzecia noc udręki. Poprzednie dwie spędził na usilnych próbach odpędzenia od siebie majaków. Widział ją wszędzie, skrytą w każdym cieniu i tańczącą w płomieniu świecy. Nie dawała mu spokoju.
Snuł się po obozowisku, podczas gdy niżsi rangą rycerze spali snem sprawiedliwych. Czuł na sobie oskarżycielskie spojrzenie Księżyca – kochanki i matki mroku. Wybił w imię Słońca wiele jej dzieci, jednak nigdy dotąd nie czuł się tak jak teraz. Wrócił do namiotu: potężnej struktury z czerwonego płótna. Wejście zasłaniały dwie sięgające ziemi kotary. Na prawej z wielką dokładnością wyszyto wizerunek Mitherela. Lewą kurtynę zdobił potężny lew – rodzinny herb Leonarda. Paladyn uklęknął przed ustawionym wewnątrz ołtarzem, by spoglądając w promieniste oblicze swego zbawcy, odpędzić modlitwą zdarzenia tamtej feralnej nocy.
***
Przeprowadzał wtedy ze swoją świtą standardową czystkę. Mitherel zesłał mu we śnie wizję miejsca splugawionego przez sabat. Ze wszystkich bestii, które przyszło rycerzowi wypędzić z tego świata, tych kobiet nienawidził najbardziej, bo były ludzkie, przynajmniej w swej aparycji. W drewnianej chacie, pośrodku Lasu Faukner, mieszkało siedem wiedźm – po jednej na każdy grzech główny. Atak miał być niespodziewany i szybki. Dopadli je ze wszystkich stron, zbrojni w poświęcone szaty odbijające zaklęcia i posrebrzany oręż – narzędzie oczyszczenia. Naraz spokojna noc wypełniła się krzykiem, wielobarwne błyski rzucanych czarów odbijały się od mężczyzn, którzy bezlitośnie cięli swoje przeciwniczki. Chaos, ogień i krew. Nic nowego dla zaprawionych w boju rycerzy. Parli przed siebie bez litości, podrzynając gardła i rozszarpując brzuchy przerażonych kobiet. Jedna z młodszych czarodziejek upadła podczas próby ucieczki tuż pod nogami Leonarda. Bezrefleksyjnie uniósł miecz i z łaskawością wypowiedział frazę, która miała zagwarantować jej duszy zbawienie, rozpalić mrok jej serca i poprowadzić na łono Mitherela:
– Płomieniami wypędzam cię z ciemności twego istnienia. Płomieniami oczyszczam twą duszę i niechaj one wskażą jej drogę ku światłości.
Wtedy właśnie wbiła w niego spojrzenie tych ogromnych zielonych oczu. Spoglądał w zwierciadła duszy swych przeciwników nie raz, jednak z nią było jakoś… inaczej. Nie dostrzegł bestialskiej furii, tylko ból i strach. Zawahał się, była tak człowiecza. Po raz pierwszy w życiu poczuł się zmuszony do refleksji nad słusznością własnego wyroku. Cały zamęt jak gdyby zamarł na moment. Przeraźliwe wycie mordowanych i podpalanych wiedźm ucichło niby, a on widział tylko ją i te oczy jak jeziora, w których można utonąć. Szukał w sobie siły, by zadać cios, próbował wyobrazić sobie tę piękną dziewczynę, dokonującą rzeczy odrażających. W jego myślach powstał następujący obraz: ona z długim drutem w ręce, wyskrobująca z ciała jakiejś nierządnicy nienarodzone dziecko. Stało się jednak coś niespodziewanego, bo w tym morderczym akcie dostrzegł łaskę i wdzięczność zbolałej, niedoszłej matki. Nie potrafił wyjaśnić skąd, pojawiły się w nim nagle podobne odczucia. Nigdy wcześniej nie miał takich wątpliwości. Zamiast tego, pomyślał o jakimś demonicznym rytuale, który musiała odprawiać. Nagie ciało, skąpane we krwi niewinnego baranka, wijące się po ziemi, wypowiadające zaklęcia w księżycowej mowie. Spodziewał się poczuć obrzydzenie i litość, ale na ich miejsce wkradło się pożądanie. Przypatrzył jej się raz jeszcze, bezbronnej, upadłej, zdanej na niego. Leżała z rozchylonymi nogami, wspierając się na przedramionach. Musiała dostrzec jak podąża spojrzeniem wzdłuż linii jej ud, bo wzdrygnęła się i naciągnęła spódnicę na miejsce, do którego jego wzrok nieuchronnie zmierzał.
Ułamek sekundy, w którym wszystkie te myśli przebiegły mu przez głowę, dla dziewczyny ciągnął się w nieskończoność. Stał nad nią, groźny i bezlitosny. Nie rozumiała, na co czekał.
– Zrób już swoje – zażądała władczym tonem i rzuciła mu wyzywające spojrzenie.
On jednak opuścił miecz i kazał jej uciekać. Patrzyła na niego oszołomiona, podczas gdy paladyn nerwowo spoglądał w stronę swoich rycerzy. Na szczęście byli zaangażowani w próbę obalenia wiedźmy-obżarstwa, która rzuciła na siebie zaklęcie powiększające, aż jej głowa sięgała sufitu, a miecze rozcinały jedynie warstwy tłuszczu, nie zadając poważniejszych obrażeń. Czas uciekał. Niedługo na pewno chłopaki zwrócą się o pomoc do swojego dowódcy, a wtedy będzie zmuszony zabić dziewczynę, której oczy poruszyły coś w jego duszy i sprawiły, że uczucia do tej pory skrywane za kurtyną ślepej wiary, zaczęły dochodzić do głosu.
– No już! Zwiewaj! Zanim się rozmyślę! – warknął zniecierpliwiony. Wreszcie rudowłosa czarodziejka ocknęła się, wymamrotała pod nosem inkantację i przeistoczyła się w węża. Leonard powędrował spojrzeniem za pełznącym na wolność stworzeniem, a gdy całkowicie znikła mu z oczu, ruszył z odsieczą swoim podkomendnym.
Podejście do rozwścieczonej gigantki nie było łatwym zadaniem. Miotała się i rzucała na oślep zaklęcia oszałamiające oraz magiczne, jadowite kule. Zasłonił się tarczą i parł naprzód. Minął jednego z uśmierconych towarzyszy, który w ferworze walki stracił hełm, a pocisk z kwasu, dosięgnął go wyżerając nieszczęśnikowi twarz. Widok był koszmarny. Paladyn poczuł jak znów wzbiera w nim święta furia. Natychmiast przypomniał sobie o swoim powołaniu. Walczył zaciekle niczym rozjuszony lew, wzbudzając zachwyt i podziw pozostałych rycerzy. Szybko rozprawił się z czarownicą-lenistwem, której spowalniające i tłumiące umysł inkantacje, okazały się bezskuteczne. W końcu dopadł do olbrzymki. Błogosławioną rękawicą rozproszył czar, a gdy wróciła do normalnych rozmiarów, jednym płynnym cięciem pozbawił ją głowy. Tłusty łeb opadł z pluskiem na zakrwawioną podłogę. Ostatnia z wiedźm została pokonana.
Zbierając żniwa po rzezi, zauważono, że brakuje jednej czarownicy, ale paladyn machnął na to ręką.
– Znajdzie się – orzekł. – Nasze plony powinny zadowolić Mitherela na jakiś czas, ale nie zaprzestaniemy poszukiwań. Jeszcze ją dopadniemy. Do tego czasu, namaluję święty krąg wokół obozu.
To zadowoliło sługów bożych. Wrócili do obozowiska i po zabalsamowaniu głów specyfikiem, który miał zapobiec gniciu, nadziali je na pale i ustawili pod ołtarzem, śpiewając pieśni na pochwałę Słońca.
Właśnie wtedy, gdy adrenalina opadła i paladyn udał się na zasłużony spoczynek, po raz pierwszy nawiedziła go wizja rudowłosej czarodziejki. Od tej pory wracała co wieczór, przypominając mu nie tylko o niewytłumaczalnych wątpliwościach, ale też pięknym kobiecym ciele.
***
Musiał przerwać modlitwę. Wspomnienie ocalonej wiedźmy i jej bezsilności znów rozpaliło jego trzewia. Ułożył się na posłaniu i dotknął napiętego już członka. Z początku nerwowo, a już po chwili coraz pewniej i bardziej energicznie poruszał ręką, wyobrażając sobie przy tym gładkie uda, pełne piersi i jej poddaństwo. Należała w tej chwili do niego, błagała o litość, jęczała, aż w końcu masturbacja zaowocowała wytryskiem, a po jego ciele rozlała się niezaznana dotąd rozkosz. Nie był prawiczkiem. Mitherel nie wymagał od swych sług wstrzemięźliwości, ale jakoś nigdy dotąd Leonard nie czuł tak pełnej przyjemności. Nie musiał długo czekać, aż na miejsce spełnienia i satysfakcji wpełzły wyrzuty sumienia. Seks z dziewkami to jedno, ale płomienne pożądanie istoty nieczystej to odrębna kwestia. Rycerz chciał usprawiedliwiać się i tłumaczyć przed samym sobą, że rzucono na niego jakiś urok, ale wiedział w głębi duszy, że to kłamstwo – przecież miał wtedy na sobie świętą zbroję. Nie było zatem innego wyjścia, jak ukarać swoje zbuntowane ciało. Podniósł się z łoża, na którym jeszcze przed chwilą tak wulgarnie bezcześcił samego siebie, po czym sięgnął po narzędzie, którym miał przywołać własną cielesność do porządku.
Ujął niewielką rękojeść obwiniętą czerwoną skórą. Z narzędzia niczym z morderczej fontanny tryskały średniej długości biczyki, zakończone ostrymi haczykami. Bacik był wybornym przyrządem do samodyscypliny, gdyż nie istniał taki sposób uderzenia, który nie skutkowałoby falą promieniującego bólu. Zadał sobie piętnaście razów. Nie oszukiwał: po każdym ciosie dawał cierpieniu kilka chwil, na rozpełznięcie się do wszystkich cząsteczek jego ciała. Dopiero potem uderzał znowu.
Było już dobrze po północy, gdy zakończył tortury. Wrócił na legowisko, gdzie położył się na brzuchu z przymkniętymi powiekami, choć wiedział, że sen nie nawiedzi jego umęczonego umysłu. Zrezygnowany, zastanawiał się, czy obraził czymś jeszcze Mitherela, że ten wystawiał jego wiarę na taką próbę? Czy bóstwo postanowiło go opuścić, zapomnieć o nim i pozwolić duszy na gnicie?
Dręczony tymi pytaniami, jeszcze bardziej niż rozcięciami na plecach, odpływał. Wydało mu się, że ktoś smukłymi palcami, delikatnie gładzi jego skórę, a pod wpływem tego dotyku, ból wycofywał się i pierzchł. Poderwał się i odwrócił jak oparzony, gdy dotarło do niego, że nie śnił. Dziewczyna zdążyła odskoczyć poza zasięg jego ramion, którymi instynktownie zamachnął się w jej kierunku. W półmroku wydawała się jeszcze piękniejsza niż wtedy. Długie włosy kaskadą spływały na ramiona, twarz zdobił ciepły uśmiech. Nie potrafił zdecydować, czy była tylko złudzeniem. Z trudem wytrzymywał świdrujące spojrzenie zielonych oczu, choć były tym razem spokojne i łagodne, a gdzieś w ich głębi tańczyły figlarne iskry.
– Nie musisz się mnie obawiać – zapewniła przyjaznym tonem, jednak on patrzył na nią z powątpiewaniem.
– Jak się tu znalazłaś? Jak przekroczyłaś pieczęcie? Takie jak ty nie mogą wszak przekroczyć kręgu, który…
– Wezwałeś mnie. Nie znając mego imienia, wołałeś. To uczyniło pieczęcie nieskutecznymi.
Paladyn oblał się rumieńcem, a ona uśmiechnęła się szerzej. Powiodła wzrokiem po namiocie i nagle zerwała się na równe nogi.
– Morderco! – pisnęła. Musiała stłumić gwałtowny okrzyk, który chciał wydrzeć się z jej gardła, w obawie przed uśpionymi wojakami. Tę gwałtowną reakcję wywołał widok ołtarza. Pod złotą płaskorzeźbą słońca, obdarzonego oczyma spoglądającymi surowo w dół, dostrzegła sześć pali i sześć głów. Powykrzywiane w dramatycznych grymasach rysy były trudne do rozpoznania, jednak wiedziała, że to jej siostry. – Przyszłam dziękować ci za ocalenie, tymczasem… Nie rozumiem, dlaczego pozostawiłeś mnie przy życiu?
– Nie wiem. Sam zadaję sobie to pytanie i nie potrafię odnaleźć odpowiedzi. – Przyglądał jej się nieufnie, choć powoli przekonywał się, że tym razem nie była jedynie omamem.
– A potrafisz odpowiedzieć na pytanie, dlaczego nas zabijasz? – jej ton był zajadły i pełen wściekłości, lecz Leonard nadal nie potrafił dostrzec w niej potwora. Na głos bez zająknięcia wyrecytował jednak wyuczoną formułkę:
– Jesteście służebnicami ciemności, monstrami i morderczyniami nienarodzonego życia. Mitherel, stwórca światła i wszystkiego, co na tym świecie dobre, domaga się waszej śmierci, a ja jestem jego sługą.
– My zaś służymy Lucastrze.
Leonard skrzywił się na dźwięk imienia księżyca. Bogini nocy była złą istotą, dającą schronienie wszystkim występkom. Nikt nie śmiał wzywać jej imienia, gdyż ten czyn wystarczył, by skazać heretyka na śmierć. Instynkt nakazał mu chwycić rękojeść miecza, który spoczywał zawsze u boku rycerza, jednak powstrzymał się jeszcze przed atakiem.
– Nosisz na zbroi lwy. Lwy też zabijają, nawet dzieci, gdy walczą o dominację i terytorium, jednak zabicie lwa to dla ciebie świętokradztwo. Mówisz, że służymy ciemności, jednak my pomagamy. Lucastra to matka i kochanka, nakazuje nam nieść pomoc wyklętym – tym, na których wy nawet nie raczycie spojrzeć. Nazywasz nas morderczyniami nienarodzonego życia, jednak minąłbyś obojętnie i dał umrzeć z głodu kobiecie i jej dziecku, gdyby społeczeństwo nazwało matkę nierządnicą… – Paladyn prychnął, bo tylko śmiech mógł być reakcją na oskarżenie, które dotknęło go do bólu swoją prawdziwością.
– Jeśli kobieta lekko się prowadzi…
– To co? Zasługuje na poniżenie i śmierć? Zresztą, co jeśli dziecko jest owocem gwałtu?
– Prawdziwie nobliwej dziewicy…
– Nie można wziąć siłą? Zastraszyć? Oczywiście, ty nie masz o tym pojęcia, wszystkie panny zawsze lgną do twojej gładkiej, symetrycznej twarzy! Do złotych włosów i jasnego spojrzenia, do tytułów. – Mógłby przysiąc, że gdy mówiła te słowa, pragnęła go. Podeszła nawet trochę bliżej i zniżyła głos tak, że przerodził się w ponętny szept. Szybko jednak zmieniła front, a wszelkie oznaki zainteresowania prysły jak mydlana bańka, czy niewprawnie rzucony czar. – Tak ci się wydaje, prawda? A co jeśli powiem ci, że ta dziewczyna, z którą zabawiałeś się w karczmie, wcale tego nie chciała?
– Milcz! – Zerwał się z posłania z obnażonym mieczem, którego srebrna klinga błysnęła złowieszczo w blasku świec, rozjaśniających wnętrze namiotu. Zatrzymał ostrze tuż przed jej szyją, bo znów poczucie winy powstrzymało go przed uzyskaniem ostatecznego pojednania z bogiem. Czuł na sobie spojrzenie słonecznej tarczy za jej plecami, ale jeszcze bardziej ciążyło mu spojrzenie oczu tej dziwacznej wiedźmy, której słowa zadawały kłam wszystkiemu, w co wierzył. Jego ręka zaczęła drżeć, a oczy napełniły się łzami. Padł przed nią na kolana i gorzko zaszlochał.
– Co mam robić? Nie wiem już, w co wierzyć! Nie rozumiem!
– Takim właśnie światłem wypełnia cię twój bóg. Oślepiającym na prawdę o świecie, w którym żyjemy i o twoich własnych czynach. – Jej ton złagodniał, przyklęknęła przy nim i delikatnie objęła jego głowę, odgarnęła z czoła złociste kosmyki i w tym miejscu złożyła miękki pocałunek.
– Pomóż mi! – wyjęczał błagalnie.
– Tak… Pomogę ci widzieć. – Zacisnęła gwałtownie dłonie wokół jego głowy, kciuki wduszając z nieludzką mocą w oczodoły. Raz na zawsze pozbawiła go dumnego spojrzenia, którym często ogarniał wszystkich wkoło. Nie próbował się bronić, uległ jej woli całkowicie i nawet nie pisnął z bólu. Krew spływała mu obficie po policzkach, cały drżał w przerażeniu, jednak gotów był przyjąć nowe przewodnictwo. Teraz to ona była jego wiarą, jego boginią. Zaczął po omacku szukać jej sylwetki. Chciał zawołać jej imię, gdy uświadomił sobie, że nigdy go nie zdradziła. Wtedy też zaświtała mu myśl, że odeszła, pozostawiając go samego. Powstał i na oślep zaczął miotać się po wnętrzu namiotu, krzycząc coś niezrozumiałego i wymachując rękoma. Przewrócił ołtarz i świece. Materiałowe ściany szybko podchwyciły płomień i zajęły się ogniem. W obozowisku wybuchła panika, wołania o pomoc i wiadra z wodą. Obłęd. Noc zapełniła się krzykiem i rozpaczą.
Zielonooki puszczyk przyglądał się wszystkiemu z satysfakcją. Przeistoczona w sowę wiedźma zahuczała i podniosła wzrok na księżyc. Lucastra zabarwiła się na czerwono, przyjmując jej ofiarę i zemstę.
***
Co z paladynem? Słuch o nim zaginął. Wiele lat później zaczęto snuć opowieści o ślepym mędrcu, zamieszkującym chatkę w lesie Faukner. Podobno ów mędrzec ma wgląd w ludzką duszę i potrafi opowiedzieć podróżnikom wszystko o ich przeszłych postępkach, a także wyjawić przyszłość ukrytą za kurtyną nieminionego czasu. Mędrzec ów nie posiada bóstwa, sam o sobie mówi, że jest na służbie Bezimiennej. Ponoć widywano u niego rudowłosą, zielonooką, młodą dziewczynę i krążą plotki o ich romansie, ale to jedynie plotki. Pewnym jest, że ów mędrzec nie może być Leonardem, bo ten zginął przecież z rąk przebiegłej wiedźmy, choć ciała nigdy nie odnaleziono. Tak głosiły raporty świty Mitherela, a służebnicy boga światła i prawdy nigdy nie kłamią.