Przypłynęli do Nowego Świata w nadziei na coś lepszego, na inne życie. Pastor Rigby przybył z misją prowadzenia owieczek, aby nie zbłądziły i nie wpadły w zasadzkę Złego. W dniu dwudziestego jubileuszu jego gorliwej pracy nad doskonaleniem dusz wiernych, odkrył okrutną prawdę o swojej ukochanej córce. Od tego momentu nie mógł zaznać spokoju, mimo godzin gorliwych modlitw.
Cóż począć z młodą czarownicą? Prawo było w tej kwestii jasne, jednak jakże zamazują się linie wyznaczane przez moralność gdy chodzi o własne dziecko. Nie miał najmniejszych wątpliwości; oczy go nie zwodziły. Widział, że gdy przechodziła przez miasteczko, zwracała ku sobie spojrzenia oczarowanych chłopców. Było w tym jednak coś nadnaturalnego, więcej niż kusząca uroda rozkwitającego kwiatu. Spostrzegł ją też, zabawiającą się truchłem padłego gołębia: klęczała nad nim i szeptała, jak gdyby tkwiło w niej coś obcego. Nabrał pewności, gdy przyuważył ją przemawiającą do czarnej kozy.
Rada była więc jedna, ale nie potrafił publicznie potępić jedynego dziecka, któremu udało się przeżyć. Zamiast tego zaprowadził ją do lasu. Znalazłszy się odpowiednio głęboko podarował jej łuk i kilka strzał. Gdy zrozumienie tego co się działo, zaiskrzyło w jej oczach, Lucy padła na kolana i poczęła błagać o litość. Głuchy na jej prośby pastor bez słowa wyciągnął rękę, palcem wskazując serce lasu. Następnie odwrócił się i sam odszedł z powrotem w stronę farmy. Lucy patrzyła za ojcem zamglonym od łez spojrzeniem. Zastanawiała się przez chwilę, czy może podążyć za nim. Bała się, że jeśli to uczyni, zmusi go do zrobienia tego, czego robić nie chciał. Wiedziała, że uznał ją już za winną zarzucanego czynu, nie uwierzył, gdy klęła się na Boga przyrzekając swą niewinność. Otarła łzy rękawem, pociągnęła nosem i wstała. Wzięła głęboki oddech i ruszyła w głąb gęstwiny.
Wkrótce znalazła się w miejscu, w którym korony drzew przesłaniały cały nieboskłon, gdzie mrok stanowił naturalny stan rzeczy i rozmywała się granica pomiędzy dniem a nocą. Była pewna, że niechybnie gdzieś czai się na nią śmierć. Za każdym drzewem skrywała się kostucha. Gdy już miała porzucić wszelką nadzieję, poczuła w nozdrzach woń dymu. Zaraz też spostrzegła wątłe, ciepłe światło i szarą strugę, cienką jak nić pajęczej sieci. Zatrzymała się, wstrzymała oddech. Obawiała się Wiedźmy. Wszyscy wiedzieli, że mieszkała w tym lesie i z tego powodu nikt nigdy nie zapuszczał się zbyt daleko. Wyobraźnia podsuwała jej szalone wizje. Wypuściła powietrze, starając się uspokoić kołatające serce. Zbliżyła się myśląc, że zginie tak czy inaczej, a może, jakimś cudem Opatrzności, napotka kogoś, kto udzieli jej pomocy.
– Witaj dziecko. – Miękki, kobiecy głos zaskoczył dziewczynę. Spodziewała się mężczyzny, lub kobiety starej i pomarszczonej – jak kora otaczających ją sekwoi. Postać usadowiona przy ognisku była jednak młoda i nad wyraz piękna. O ciemnej skórze i oczach kolorem przypominających sople lodu: piękne i groźne.
– Nie musisz się mnie obawiać, nie zrobię ci krzywdy. – Dziewczyna poczuła, że strach ją opuszcza, a napięte do tej pory mięśnie rozluźniają się. – Podejdź bliżej, chcę ci się przyjrzeć. – Lucy usłuchała i podeszła bliżej paleniska. Z trudem oparła się chęci ukucnięcia przy nim i ogrzania przemarzniętych dłoni. – Cóż takiego uczyniłaś, że wysłano cię na pewną śmierć? – dziewczę spuściło wstydliwie spojrzenie, jej twarz poczerwieniała.
– Mój ojciec uważa, że czaruję… Że zawarłam pakt z diabłem. – Nieznajoma wybuchnęła śmiechem, niewzruszona napływającymi do oczu młódki łzami. Dźwięk ten był tak rozkoszny, że Lucy pozwoliła sobie na to, by na jej usta wkradł się uśmiech i podniosła spojrzenie na swą towarzyszkę.
– Miejscowi chłopcy sami siebie oczarowują, a potem zrzucają z siebie odpowiedzialność jak wąż zrzuca skórę… Wmawiają nam, że jesteśmy źródłem grzechu, gdy w rzeczywistości jesteśmy źródłem miłości. Wątpię byś miała do czynienia z diabłem. Wbrew pozorom nie tak łatwo zwrócić jego uwagę, jest zbyt zajęty pisaniem kazań. Rozmawiasz ze zwierzętami? Odpowiadają ci? – Lucy przecząco pokręciła głową.
– Lubię zwierzęta… Lubię ich oczy. Nigdy nie ma w nich pożądania ani zawiści – odpowiedziała niepewnie.
– A będąc osobą o niezwykłej urodzie zapewne spotkałaś się z jednym i drugim. – Kobieta uśmiechnęła się łagodnie. – Musisz być głodna. – Zauważyła.
Wstała i przeszła kilka kroków. Lucy dopiero teraz spostrzegła, że ogromne drzewo, które stało obok było wydrążone. Wejście zasłaniała kurtyna wykonana z cielęcej skóry. Kobieta uniosła ją i zniknęła w środku. Dziewczyna próbowała wyobrazić sobie wnętrze drzewa, zafascynowana jego smutnym urokiem. Było martwe, jednak oczyma wyobraźni widziała jego korzenie biegnące daleko w głąb ziemi, w nieznane. Wkrótce nieznajoma pojawiła się z kawałkiem mięsa nadzianego na zaostrzony kij, który podała swej towarzyszce. Dziewczyna przytrzymała je nad ogniem.
– Chwilę potrwa zanim będzie gotowe, ale powinnaś się najeść…
– Czy… – urwała. Nie wypadało zadawać pytania, gdy ktoś raczy nas taką gościnnością i pomaga w potrzebie.
– Skoro już zaczęłaś, skończ – rzekła zdecydowanym tonem jej wybawicielka.
– Czy ty… Jesteś wiedźmą? – zimne, niebieskie oczy błysnęły w mroku.
– Tak. – Dziewczyna przeniosła spojrzenie na tańczący płomień.
– Czy ja też mogłabym być? Czy muszę podpisać pakt z szatanem? – Wiedźma znów się zaśmiała.
– Z szatanem nie. Z nim są nieciekawe układy, to świetny kłamca. Potrafi każdego przekonać, że czyni słusznie, podczas gdy w rzeczywistości prowadzi do jego zguby. Nie… Nie podstawię ci cyrografu na byczej skórze i nie każę złożyć podpisu własną krwią, ale powiedz mi, czy chcesz być wolna? Jesteś gotowa stawić czoła konsekwencjom? – Lucy zastanawiała się chwilę nad znaczeniem tych słów, po czym skinęła głową.
– Już ponoszę konsekwencje, mogłabym chociaż popełnić czyn, który mi zarzucono i za który mnie skazano – stwierdziła. Nie wiedziała do końca na co się decyduje. Wiedziała jedynie, że podobało jej się wydrążone drzewo, ogień i leśna samotnia. Mogła całe życie spędzić tutaj, studiując czary.
– Dobrze więc. Możesz zostać tu ze mną i być moją uczennicą.
Tak też rozpoczęła się nauka młodej Lucy. Była pojętną pupilką. Z łatwością zapamiętywała i rozpoznawała zioła oraz ich rozmaite właściwości. Nauczyła się polować, jak również obserwować zwierzęta i rozumieć ich zachowania. Najbardziej polubiła wilki, których wycie stało się kołysanką, ułatwiającą zasypianie. Lubiła wspinać się na drzewa, by z góry przyglądać się polowaniom pobliskiej watahy. Podziwiała ich współpracę, jak zadawały śmierć z łatwością oraz gracją. Choć w miejscu poza czasem można było spędzić wieczność, zegar dla nikogo nie stawał w miejscu. Lucy dojrzewała, nabierała kształtów. Wiedźma obserwowała ją w cichej zadumie. Obie kobiety rzadko ze sobą rozmawiały, pogrążone zwykle we własnych myślach. Wyjątkiem były lekcje, które odbywały się o różnych porach.
– Magia to nie sztuczki, którymi straszą was w wioskach – rzekła któregoś dnia nauczycielka. – To bardziej studiowanie natury i jej zasad. Opowiedz mi, czego do tej pory się nauczyłaś na ten temat. – Lucy przełknęła kawał króliczej nogi i zadumała się. Po upływie dłuższej chwili, zniecierpliwiona wykładowczyni chrząknęła znacząco. Młodziutka dziewczyna drgnęła i jednym tchem wyrzuciła z siebie odpowiedź.
– Choć natura zapewnia nam wszystko, czego potrzebujemy, musimy oddać coś od siebie, by coś uzyskać. Wszystko powiązane jest ze sobą i splątane jak sznur. Wszyscy stanowimy część tego układu. – Wiedźma skomentowała jej odpowiedź jedynie skinieniem głowy i wróciła do swojego posiłku.
– Jutro wybierzesz się do miasta…
– Po co? Dlaczego? – Lucy po raz pierwszy zakwestionowała rozkaz Wiedźmy. Do jej oczu napłynęły łzy. Nie miała ochoty znów znaleźć się pomiędzy ludźmi, przyciągać niechcianych spojrzeń.
– Bo nie można wiecznie żyć w lesie. Ludzie też są nam potrzebni. Weźmiesz trochę naszych ziół i wywarów. Sprzedasz je, za te pieniądze kupisz chleb i cztery metry materiału. Potrzebujemy nowych ubrań, wiosną nie można chodzić w skórach, a na samych ziołach i mięsie też trudno żyć. Mam ochotę na chleb. Pójdziesz i mi go kupisz.
– A co jeśli zorientują się czym jestem? Zarzucali mi to nawet zanim byłam wiedźmą…
– Wciąż jeszcze nie jesteś. Zaufaj mi. Handluję w tym mieście od dawna. Jeśli ktoś będzie o coś pytał, powiesz że jesteś moją podopieczną.
– Ktoś mógłby mnie rozpoznać.
– To inna osada. Przestań ze mną dyskutować! – warknęła – Jeśli jeszcze raz mi się sprzeciwisz, będziesz zdana na siebie. – Lucy westchnęła i nic więcej już nie powiedziała.
Resztę kolacji dokończyły w milczeniu, za jedyny akompaniament mając stały szum lasu i trzaskanie ogniska. Wtulona w przykrycie z jeleniej skóry, młoda adeptka magii szlochała całą noc. Następnego dnia Wiedźma wysłała ją do miasta z koszem pełnym towarów na sprzedaż. Wiele wywarów Lucy pomagała przyrządzić, ale sporej części kolorowych płynów nie rozpoznawała.
– Kup też szklane butelki na eliksiry, kończą się.
Dziewczyna ruszyła. Umiała już poruszać się po lesie bezszelestnie i bez lęku. Obawa wkradła się w jej serce dopiero gdy drzewa zaczęły się przerzedzać i nagle znalazła się znów w świecie, który opuściła i do którego nie chciała wracać. Wkroczyła do miasteczka, gdzie trwał już dzień targowy. Skąd Wiedźma wiedziała o tym jaki był dzień, Lucy nie miała pojęcia. Z ledwością orientowała się w zmianach miesięcy, rozpoznając je jedynie po subtelnych etapach życia lasu, które współgrały z zegarem natury.
Wioska, do której dotarła, była znacznie większa od tej, z której sama pochodziła. Nie licząc znajdujących się przy polach domków i młyna, składała się z dwunastu zabudowań, z kościołem w centrum. Właśnie na placu przed świątynią rozstawiono stragany. Przystanęła obok jednego stoiska, czując kompletne zagubienie. Serce waliło jej jak młotem, nie miała pojęcia co powinna robić. Obserwowała speszona innych sprzedawców, wykrzykujących zachęcające hasła: „Tkaniny! Tkaniny! Najlepsze tkaniny!” albo „RYYYYBYYYYY! Świeżutkie RYYYYBYYY”. Zastanawiała się, czy sama powinna tak czynić, ale język uwiązł jej w gardle. Stała więc jak posąg, a że jej uroda była teraz w pełni rozkwitu, przypominała rzeźbę na miarę tych, które znajdowały się za oceanem, gdzieś we Włoszech i Grecji.
– Czym handlujesz, młoda damo? – zapytał jakiś mężczyzna.
– Ziołami… – Odpowiedziała unikając jego spojrzenia. – Ziołami i naparami z ziół. Na zimne poty… Na bóle mięśni.
– Ach, musisz więc być podopieczną Lily. Wspominała o tobie ostatnim razem. – Lucy dopiero teraz podniosła wzrok z ziemi. Nie miała pojęcia, że Wiedźma była tutaj od czasu, gdy z nią zamieszkała. Niezwykłe. Nagle pojęła dlaczego sama jeszcze nie może mienić się wiedźmą, jak wiele jeszcze nie wie, ile chciałaby się nauczyć.
– Wezmę więc ten napar na bóle mięśniowe. Praca w polu to nie przelewki. – Dał jej kilka miedziaków, a ona podała mu odpowiedni wywar.
Zainteresowanie jej osobą i jej towarem gwałtownie wzrosło, gdy mężczyzna zaczął wskazywać ludziom, gdzie się ustawiła. Mimo początkowego skrępowania, sprawnie poszło jej targowanie odpowiednich cen, a po jakimś czasie pozwalała sobie nawet na żarciki i oblewała się pąsem, gdy prawiono jej komplementy. Przypomniała sobie, że rzeczywiście, ludzie nie zawsze musieli być źli i że przyjemnie było znów znaleźć się pośród nich, gwarząc o codzienności. Po upływie około dwóch godzin sprzedała wszystko co miała i ruszyła by wykonać resztę swojego zadania. Zaczęła od kupca, który głośno zachwalał swoje materiały. Kupiła cztery metry prostej, niebarwionej bawełny. Następnie zatrzymała się przy straganie ze szkłem i wymieniła część pieniędzy na małe fiolki. Chleb zostawiła na koniec. Przez chwilę błąkała się po mieście szukając piekarza. W końcu ktoś wskazał jej odpowiedni budynek. Weszła do środka, a tam powitał ją promienny uśmiech, który sprawił, że serce, mogła przysiąc, na moment stanęło jej w piersi. Młody chłopak, być może trochę starszy od niej, stał za ladą. Jego gęsta, ciemna czupryna była przybielona mąką, podobnie jak jego ręce i nos. Radosna, piegowata twarz od razu przypadała dziewczynie do gustu, czego objawem było nieśmiałe uniesienie kącików ust.
– Witaj. Cóż mogę dla ciebie zrobić? – zapytał syn piekarza.
– Potrzebuję… Chleba.
– Jesteś więc w dobrym miejscu. To właśnie sprzedajemy. Proszę bardzo. – Chwycił za bochen i zawinął go w papier. Gdy podeszła położyć pieniądze na stole i zabrać pakunek, niby przypadkiem, położył swoją dłoń na jej dłoni. Oblała się rumieńcem, spuściła wzrok i nerwowym ruchem wyrwała rękę wraz z zakupionym chlebem, który wcisnęła do koszyka. Zamiast jednak ruszyć do wyjścia, zamarła w miejscu.
– Nie widziałem cię tu wcześniej. Jak ci na imię?
– Lucy – odparła nie podnosząc wzroku.
– Naprawdę? Wyglądasz raczej na Glorię, lub Viktorię. Zasługujesz na imię, które będzie pochwałą i uznaniem twej urody. Skoro jednak imię tego nie czyni, będzie mym obowiązkiem obwieszczać to światu. Jesteś najpiękniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek widziałem.
– Za dużo mówisz… – odparła, jednak nie bez uśmiechu – Jak się nazywasz?
– James. James Baker.
– Cóż, Jamesie Baker… Za dużo mówisz – powtórzyła i dopiero teraz ruszyła do wyjścia.
– Poczekaj! – zwinnie przeskoczył nad ladą by chwycić jej przedramię.
– Przepraszam, jeśli ci się narzucam, ale nie mogę tak po prostu pozwolić ci odejść. Czy jeszcze kiedyś będę miał zaszczyt zachwycać się twą urodą?
– Nie wiem, naprawdę powinnam już iść. Proszę…
– Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem. Będę wzdychał do twej urody dopóki znów cię nie ujrzę, a jeśli ten dzień nie nastąpi, resztę życia spędzę wspominając twoje piękno.
– Do widzenia. – Posłała mu na pożegnanie uśmiech. O jeden za dużo. Wyszła i radosnym krokiem pomaszerowała w stronę lasu, rumieniąc się i nucąc pod nosem.
Wiedźma czekała już na nią. Wystarczyło jedno spojrzenie, by bezbłędnie rozpoznała chorobę, która zalęgła się w jej podopiecznej. Wzięła kosz pełen zakupów.
– Jak ma na imię? – spytała, powstrzymując Lucy, która radośnie wirowała z zadartą głową, wpatrzona w kalejdoskop gałęzi. Dziewczyna nie zapytała skąd Wiedźma wie, bo uznała, że Wiedźma po prostu wie.
– James! James Baker! – wykrzyknęła, jakby samo wypowiedzenie jego imienia było dla niej rozkoszą.
– Syn piekarza? – zdziwiła się kobieta i pokręciła głową, nie sądziła, że ktokolwiek mógł zainteresować się tym wyszczekanym piegusem, a rzadko się myliła.
– On mówił tak pięknie Wiedźmo! Och, a może powinnam… To znaczy, mogę ci mówić Lily? W mieście powiedzieli mi, że tak masz na imię… Nie wiedziałam nawet jak masz na imię! Czy to nie niesamowite?
– To nie jest moje prawdziwe imię. Jeśli masz być wiedźmą, powinnaś posługiwać się tylko prawdziwymi imionami, one mają moc, Lucy. Pamiętaj o tym.
– Ale przecież, nie masz na imię: Wiedźma.
– Ale tak się będziesz do mnie zwracać. Jest to zdecydowanie bliższe prawdy niż: Lily. – Prychnęła. – A więc syn piekarza zawrócił ci w głowie swym niewyparzonym językiem?
– Był tak uroczy Wiedźmo… Mogę go jeszcze raz zobaczyć? Proszę, och proszę!
– Masz trzy dni. Trzy dni możesz chodzić do niego.
– Tylko trzy dni i potem już nigdy?
– Nie każ mi się powtarzać! Trzy to aż nadto, jeśli nadal chcesz być wiedźmą. Jeśli zmieniłaś zdanie, możesz wrócić do osady. Może nawet go poślubisz. Urodzisz mu kilka dzieciątek i one też będą synami i córkami piekarza, a ty będziesz żoną piekarza. – Lucy dopiero teraz w pełni się zatrzymała; do tej w pory wciąż falowała, jak gdyby tańczyła na wietrze, wciąż unoszącym dźwięki jego imienia.
– Dobrze, trzy dni. Tylko trzy… Aż trzy!
Następnego dnia ruszyła do wioski w podskokach i skierowała się wprost do piekarni. James ucieszył się na jej widok, a po krótkiej dyskusji i namowach, ojciec pozwolił mu wyjść na spacer. Chłopak zabrał ją na pobliską polanę. Zerwał kwiatek uśmiechając się zawadiacko i wsunął w jej włosy, delikatnie muskając palcami policzek. Dużo opowiadał i mówił, ona głównie milczała i słuchała w zachwycie. Opowieści o szkółce niedzielnej, o pracy piekarza, o tym jak wiele wysiłku trzeba włożyć, aby upiec odpowiedni chleb. Lucy z fascynacją wsłuchiwała się w opowieści o tym, jak przyrządzić najlepszy zakwas, jakie mąki są najdoskonalsze i najdelikatniejsze. On z kolei, zdawał się rozkoszować brzmieniem własnego głosu i faktem, że w końcu znalazł się ktoś, kto nie niecierpliwił się po pięciu minutach. Nie zadawał jej zbyt wielu pytań, co z resztą pasowało dziewczynie, bo nie wiedziała co mogłaby na nie odpowiedzieć. Chłonęła każdą chwilę, próbując zapisać ją w pamięci na całą wieczność. Przecież mieli tak niewiele czasu. Nieśmiało ujęła jego dłoń, on zacisnął na niej swe palce i posłał uśmiech, po czym pochylił się. Zaskoczona odwróciła głowę tak, że jego usta wylądowały na policzku, który pokrył się pąsem. Niezmieszany wzruszył tylko ramionami, zaśmiał się, skomentował jaka jest urocza i poszli dalej. Niedługo potem musiał wracać do pracy. Odeszła więc z powrotem w leśną gęstwinę. Tak minął dzień pierwszy.
Wiedźma spostrzegłszy kwiat chwyciła go w smukłe palce i wrzuciła do ognia.
– Dlaczego to zrobiłaś?! – wściekła się Lucy – To podłe!
– Patrz! – kobieta wskazała palcem jak płomienie pochłaniają polną roślinę – Patrz jak żywi się to, czym tak się zachwycasz.
– Nie mam pojęcia o czym mówisz! Nigdy nie wiem o czym mówisz! Zawsze zagadki! Nie możesz nic powiedzieć wprost! – zapłakana wbiegła do ich drzewnego szałasu, rzuciła się na posłanie i zwinęła w kłębek pod przykryciem. Zagryzła wargi, próbując powstrzymywać łzy, które uparcie pchały się do jej oczu. Nie lubiła płakać, Wiedźma zbyt często szydziła z jej wrażliwości. Tym razem jednak poczuła, że kobieta usiadła obok niej i delikatnie położyła rękę na jej włosach.
– Wkrótce wszystko zrozumiesz – obiecała – Nie mogę powiedzieć, że nie będziesz w życiu cierpieć. Ostrzegałam cię, że są konsekwencje bycia tym, kim jesteśmy.
Lucy nie odpowiedziała. Wiedźma westchnęła i poszła na swoje posłanie. Nie usnęły prędko.
Zakochana dziewczyna wymknęła się jeszcze przed świtem. Wszystkie ptaki w lesie rozpoczęły swój poranny chorał na powitanie nowego dnia. Przystanęła na skraju lasu, by podziwiać piękno poranka. Następnie wkradła się niczym duch do miasteczka, chcąc poobserwować jak budzi się do życia. Ukryta za jednym z budynków, patrzyła na Jamesa wykładającego chleb na stragan przed sklepem. Wyglądał na zmęczonego. Rzucił na ziemię wielki wór mąki i otarł pot z czoła, a ona zachwycała się jego muskularnymi ramionami i poczuła, że znów czerwienią jej się policzki. Wyszła z ukrycia dopiero, gdy chłopak przysiadł by odpocząć.
– Możesz się przejść? – spytała.
James wzdrygnął się, gdy zjawiła się jakby znikąd, ale szybko się pozbierał i skinął z uśmiechem głową. Krzyknął jedynie do ojca, że idzie na spacer. Ujął jej rękę i prędko ruszyli na łąkę, nie dając rodzicowi chłopaka czasu na wszczęcie awantury.
Tym razem próbował podpytywać ją o jakieś szczegóły z życia. Odpowiadała zdawkowo i niechętnie. Nie wiedziała jak mu powiedzieć, że jutro zobaczą się po raz ostatni. Wciąż zastanawiała się jaką podjąć decyzję. Gdy patrzyła na jego uśmiechniętą twarz, czuła dotyk ciepłej dłoni… Zdawało jej się, że jest bezpieczna, może nawet tak samo jak w lesie.
Widząc jej zadumę, młody rzemieślnik znów zaczął opowiadać rozmaite historie. Lucy ujęła go pod ramię i przytuliła, z ochotą wsłuchując się w każdą nową anegdotę. Mimo to, nie udało się jej uciec od uciążliwych rozważań nad tym, czy porzucenie dotychczasowego życia, zrezygnowanie z magii i poślubienie piekarza, naprawdę byłoby takie złe. Zastanawiała się jak wyglądałyby ich dzieci, gdyby mieli się pobrać. W duchu liczyła, że odziedziczyłyby jego uśmiech i oczy.
Przystanęli nad strumieniem. James ponownie pochylił się i tym razem pozwoliła mu skraść pocałunek ze swoich pełnych, różowych ust. Wsunął palce w jej włosy, przykładając dłoń do szyi. Przez jej kręgosłup przebiegły dreszcze. Nim zdążyła zastanowić się nad tym, że odchodząc doprowadzi do przedwczesnego końca dzień drugi, odsunęła się.
– Muszę już iść – wyszeptała.
Przeskoczyła przez strumień i pobiegła w stronę lasu. James obserwował ją lekko ogłupiony, ale zadowolony z podboju. W duchu wiedział, że niewiele brakuje by należała do niego, a niczego w tej chwili bardziej nie pragnął niż ją posiąść. Wyobrażał sobie jak miękkie muszą być jej piersi, skoro skóra na jej dłoni i poliku przywodziła na myśl aksamit. Chciał okrzyknąć ją swoją boginią, sprawić, że w ekstazie zawoła jego imię. Odurzony romantycznymi wizjami stał nad strumieniem, dopóki nie przypomniał sobie, że jeśli nie wróci do domu natychmiast, ojciec niewątpliwie przetrzepie mu skórę.
Lucy długo pałętała się po lesie w zadumie, celowo omijając miejsce, które nazywała domem. Nie chciała wracać do surowych oczu Wiedźmy, która zdawała się gardzić jej uczuciem. Nie miała ochoty po raz kolejny wysłuchiwać słów, które nie miały dla niej sensu, choć wiedziała, że umykające jej znaczenie było bardzo ważne. Rozmarzyła się myśląc o Jamesie, o życiu jakie mogliby wieść, gdyby zrezygnowała z czarów.
Zastanawiała się co właściwie daje jej szkolenie… Przecież rozpoczęła je dość dawno, a nadal nie mogła nazywać się czarownicą. Nie potrafiła zaklinać zwierzyny tak, by nie pierzchła na jej widok. Polując wciąż musiała się skradać jak każdy inny łowca. Nie umiała znikać i pojawiać się w innym miejscu. Cóż więc zyskiwała? Poczęła przypominać sobie jak Wiedźma parzy swe wywary szepcząc coś nad ogniem. Uczennicę poczęła dręczyć myśl, że eliksiry w rzeczywistości służyły do czegoś zupełnie innego, niż to, do czego przypisała je nauczycielka. Przypomniała sobie, że widziała niekiedy, jak jej patronka rozpala ogień wypowiadając jedno, niezrozumiałe słowo. Gdy spytała jak to robi, tamta odparła jedynie, że wywołuje jego imię. Podobnym sposobem, podczas wspólnych polowań, Wiedźma potrafiła zmienić kierunek wiejącego wiatru tak, by zwierzę nie mogło zwietrzyć ich zapachu. Tym tajemniczym półszeptem, czarownica kontrolowała całą rzeczywistość, jaką Lucy znała. Teraz dziewczyna nie miała pewności, czy Wiedźma w taki sam sposób nie panowała nad nią. Przypomniała sobie jak opuścił ją strach, gdy spotkała ją po raz pierwszy i uświadomiła sobie, że nie było w tym nic naturalnego.
Rytm wystukiwany przez jej serce, nagle gwałtownie przyśpieszył. Odwróciła się, chcąc wrócić do miasta, rzucić się w ramiona ukochanego i szlochać w nich bezradnie, nie obawiając się pogardy. Wiedźma stała jednak za nią, lodowatymi oczami penetrując wszystkie jej myśli.
– Idź, jeśli naprawdę tego chcesz – powiedziała beznamiętnie, tym samym powstrzymując w Lucy wszelką motywację do działania.
– Niczego nie rozumiem. Wysłałaś mnie do miasta specjalnie prawda? Chciałaś, żebym kogoś poznała, wiedziałaś, że się zakocham i że będziesz mnie torturować. Dlaczego?
– Bo kiedy przyszłaś do mnie zziębnięta i głodna, nie mogłaś podjąć świadomej decyzji, teraz możesz. Nasze życie to ciągłe wybieranie wolności, ponad miłość, przywiązanie i stabilizację. Nigdy nie znajdziesz się w niczyich ramionach na dłużej niż jedną noc. Nie możesz poznać wiedzy, którą chcę ci przekazać, skoro nie poznałaś jeszcze podstaw życia. Musisz wszystkiego doświadczyć, wiedzieć z czego rezygnujesz. Podejmij tę decyzję, ale bądź pewna, że jej nie pożałujesz. – Lucy w bezsilności zacisnęła pięści, miotała się wewnętrznie, aż w końcu pękła.
– To niesprawiedliwe! – wykrzyknęła, waląc w pień drzewa i płosząc siedzące na gałęziach wrony.
– Wręcz przeciwnie, choć może jeszcze tego nie pojmujesz. Masz jeszcze jeden dzień. Niech pomoże ci się zdecydować. Spędź ten czas w sposób, który jednoznacznie odpowie ci na pytanie, czego tak naprawdę chcesz.
– Dlaczego? Dlaczego tylko trzy dni?!
– Zbliża się pełnia. – Ton jej głosu zmienił się z podniesionego, do całkiem spokojnego. Stwierdziła oczywisty stan rzeczy, wprowadzając Lucy w stan kompletnego zagubienia. Dziewczę nie miało pojęcia, czy to była odpowiedź, czy tylko zwinna zmiana tematu. Nie zdążyła jednak zapytać, bo czarownica wkroczyła w cień, w którym jej ciało rozmyło się, jak gdyby nigdy go tam nie było. Lucy pozostała sama. Wróciła dopiero, gdy kompletnie opuściły ją siły. Przez resztę dnia, z ukrycia śledziła ulubioną watahę. Przyglądała się ich relacjom, w szczególności samcowi i samicy alfa. Uważała, że relacja partnerska jest czymś najbardziej na świecie naturalnym, a w jej umyśle zaczęła kiełkować myśl, że być może właśnie dlatego wiedźmy były wyklinane, łamały naturalne prawa.
Nadszedł dzień trzeci. Dzień, w którym wszystko miało się rozsądzić. Ruszyła do miasta dopiero po południu, marnując poranek na nadrabianie snu z zarwanych wcześniej nocy. Odziana w prostą bawełnianą suknię wkroczyła na dobrze już znany teren. Nie wierzyła, że jeszcze tak niedawno, wszystko co teraz było znajome wydawało się obce i nieprzyjazne. Jamesa nie było w piekarni. Ojciec chłopaka wyjaśnił jej, że w niedzielę nie pracuje i zapewne gdzieś się leni. Znalazła go w końcu, wylegującego się na sianie w stodole.
– Witaj – powiedział z kłosem zboża zawadiacko wetkniętym pomiędzy zęby – Położysz się obok mnie? – usiadła obok po chwili wahania, a on bardzo szybko przyciągnął ją do siebie.
– Jesteś dzisiaj jeszcze piękniejsza niż zwykle – wyszeptał do jej ucha. Złożył pocałunek na jej szyi a ona zarumieniła się i wyrwała.
– Nie mów tak… Nie rób… Proszę… Nie wiem co mam robić! Ja… Muszę dzisiaj zdecydować, a nie potrafię! – nie pojmował o czym mówiła. Potrafił jedynie zauważyć, że słońce odbijało się w jej włosach, kładąc na nich złoty poblask… Jawiła mu się jako bogini i chciał, by była jego. Przysunął się powoli i objął ją ramieniem.
– Cokolwiek musisz postanowić, postaraj się o tym nie myśleć. Przy mnie nie musisz się o nic martwić. – Skinęła głową, choć nie do końca ją uspokoił.
Pozwoliła mu składać drobne pocałunki na twarzy, szyi i rękach; jego wargi miały kojące działanie. Wkrótce zapomniała o swych wątpliwościach i dylematach. Chciała należeć do niego, nie do Wiedźmy. Cóż tam wolność, skoro można być zniewolonym przez coś tak wspaniałego jak miłość? Niechętnie pozwoliła mu wsunąć dłoń pod materiał sukni. Świat zawirował, a James Baker zerwał kwiat w pełni jego rozkwitu.
Leżeli obok siebie wyczerpani i wtuleni. Gładził ją lekko i troskliwie po ramieniu. Słońce chyliło się już ku zachodowi. Pragnęła by moment ten trwał całą wieczność, ale on po chwili odsunął się i zaczął ubierać.
– Dokąd idziesz? – spytała drżącym głosem.
– Do piekarni – odparł beztrosko, jak gdyby była to najbardziej oczywista rzecz na świecie.
– Przecież dzisiaj nie musisz pracować. Twój ojciec mi powiedział – zaprotestowała i zmarszczyła brwi.
– No… Tak, ale… Wiesz, jutro poniedziałek muszę mu pomóc przygotować zakwas i takie tam. Zobaczymy się jutro… Dobrze?
– Nie – odparowała bez wahania. – Skoro idziesz do piekarni, pójdę z tobą. Pomogę ci, w końcu mam być twoją żoną…
– Żoną?! – Poderwał się zaskoczony. – Słuchaj… Ja… No wiesz… Jesteś piękna i lubię cię, ale… No wiesz, nie chcę się jeszcze żenić, prawie cię nie znam. Poza tym, rodzice musieliby się zgodzić. To… Może Lily nie wyjaśniła ci jak tutaj wszystko… Ech… – Pokręcił głową zrezygnowany, bo na oczach jego oblubienicy malowało się kompletne oszołomienie. Lucy patrzyła na niego jak gdyby mówił w innym języku.
– Przecież mnie kochasz. Tak mówiłeś. Gdy ludzie się kochają to się pobierają, wilki łączą się w pary na całe życie, skoro mnie kochasz to chcesz ze mną być całe życie, czy nie tak? – wywrócił oczami.
– To tak nie działa. Jestem człowiekiem, nie wilkiem. Nie wiem, czy cię poślubię. Może kiedyś… Na pewno nie jutro!
– Ale ja muszę wiedzieć teraz! – zaprotestowała, wstając. Nogi ugięły się pod nim gdy stanęła przed nim w całej swej okazałości. Przesunął wzrokiem po jej krągłościach i przez chwilę zastanawiał się, czy mógłby już do końca życia posiadać tylko ją. Szybko jednak doszedł do wniosku, że łąka jest zbyt pełna równie kuszących i pięknych kwiatów, by już na zawsze miał z nich wszystkich zrezygnować.
– Nie mogę ci dziś niczego obiecać. Wybacz, jeśli myślałaś, że… No, że cię poślubię i w ogóle. Ale wiesz… Ja jestem zwykłym piekarzem, a ty zielarką, która mieszka w lesie… No a poza tym… Jesteś wspaniała! Na pewno ktoś lepszy ode mnie chętnie zostanie twoim mężem. Jeszcze raz wybacz. Zawsze będziesz najpiękniejszą kobietą na świecie. Zawsze będę to obwieszczał światu… Teraz jednak, muszę już iść.
Patrzyła za nim w bezradnej furii. W myślach żałowała, że nie zna imienia ognia, by teraz podpalić całą tę stodołę, całą tę osadę i wszystkich żyjących w niej ludzi. Żałowała, że nie potrafi wtopić się w cień i zniknąć. Pozbawiona tego na co liczyła: marzeń, nadziei, a przede wszystkim jego pocałunków i ramion, ruszyła do lasu. Odpowiedź na pytanie, które tak ją dręczyło, była teraz równie jasna co promienie odbijające się od srebrnej linii strumienia. Nie płakała, w lesie nie było już miejsca na łzy.
Wiedźma czekała na nią przy palenisku.
– A zatem, zostajesz? – Lucy skinęła głową.
Straciła apetyt, więc odmówiła zjedzenia przygotowanej kolacji. Ułożyła się na posłaniu i milcząc pozwalała trawić się emocjom. W końcu wściekłość, żal i gniew, pochłonęła pustka, wyrwa w tym, co nazywano sercem.
Minęły kolejne trzy dni, nim dała się namówić na posiłek. Daleko, w górze, ponad lasem, księżyc roztaczał magię pełni, srebrząc się na gałęziach. Wiedźma przyrządziła potrawę staranniej niż zwykle. Podała dziewczynie talerz pełen posiekanego mięsa.
– Jedz – poleciła.
Lucy, wygłodniała, zaczęła pakować posiłek do ust garściami. Nie zastanawiała się nad tym, że mięso smakowało i wyglądało inaczej niż zwykle. – Dzisiaj staniesz się prawdziwą wiedźmą – oznajmiła jej opiekunka, a dziewczyna nie przerywając posiłku, skinęła głową. – Wypowiedz na głos swoje imię.
– Lucy – odrzekła z pełnymi ustami.
– Podaj mi rękę – zarządała czarownica. Lucy wykonała polecenie, pakując do ust ostatnie kawałki sycącego dania. Wiedźma przejechała ostrzem noża po powierzchni jej dłoni. Dziewczyna nawet się nie wzdrygnęła. Ubrudzona od zachłannego jedzenia patrzyła jak krople jej krwi wpadają do ogniska. Mistrzyni czarnoksięstwa zaczęła coś mamrotać. Słowa, których uczennica z początku nie rozumiała, po chwili nabrały znaczenia.
– … i na zawsze pozostać wolną od zniewolenia…
– Zrozumiałam ostatni fragment! – zauważyła zdumiona.
– Władasz teraz matczynym językiem. Pomyśl o ogniu, wypowiedz jego imię. – Lucy wykonała polecenie mechanicznie, nie tracąc nawet chwili na zastanowienie. Płomień buchnął obficie i zatańczył, jak gdyby wygrywała melodię na zaczarowanym flecie.
– To co mi dałaś… Było przepyszne. Co to? – Wiedźma uśmiechnęła się szeroko, demonstrując zęby. W uśmiechu było coś, co spowodowało, że Lucy gwałtownie się poderwała.
– Co mi podałaś?! – krzyknęła, a jej głos rozniósł się echem po dziczy.
– Dobrze wiesz. – Czarownica przekrzywiła głowę i zarechotała. – Mówiłam ci, że są konsekwencje, ale nie martw się, teraz już na zawsze będziesz wolna. Wyswobodziłam się z klątwy miłości. Już nigdy nikogo nie pokochasz. – Lucy osłupiała. Prawda docierała do niej mozolnie, przedzierając się przez mur zaprzeczeń.
– James… – westchnęła i odkryła, że imię nie niosło już ze sobą żadnego znaczenia. Nie niosło, bo James nie istniał już w ludzkiej formie, ani w żadnej innej. Jak gdyby nie było go nigdy. Pustka w jej piersi, która do tej pory skutecznie powstrzymywała wszelkie czucie, ukłuła ją bólem gorszym od fizycznego. Padła na kolana i zaczęła okładać pięściami ziemię.
– Jak mogłaś?! – wykrzyknęła wbijając wściekłe spojrzenie w Wiedźmę.
– Zrobiłam to, na co tobie nie starczyło odwagi! Sama przecież chciałaś podpalić całą wioskę, a zawinił tylko on. Daj spokój dziewczyno, to co ci dałam jest o wiele lepsze! Pomyśl o tym w ten sposób: dałam ci na talerzu, to czego ci odmówił. – Wyszczerzyła się jeszcze bardziej paskudnie niż wcześniej. – Jego serce. – Zaniosła się szyderczym śmiechem. Gdy się uspokoiła, nieco bardziej litościwie spojrzała na swą uczennicę. – Nie martw się. Do jutra zapomnisz o tęsknocie i wszystkim co się z nim wiązało. Rytuał wyssał z ciebie miłość. Nie będziesz więc czuła nic, co się z nią wiąże. Miłość jest pierwszym krokiem. Potem możesz pozbyć się wszystkiego czego chcesz. Gniewu, pożądania, zazdrości, chciwości… Wszystkich wad ludzkości, wszystkich grzechów… One wszystkie są grzechami miłości. Rozumiesz? – Lucy rzuciła się na nią jak wściekły zwierz. Jej pięści wymierzyły jednak cios w obłok dymu, który zastąpił fizyczną postać. – Przecież tego właśnie chciałaś!
– Nie! Nie! Wcale nie! – puściła się pędem przez las.
Biegła na oślep, lecz nie zgubiła drogi. Droga znała się jakby sama, układając przed nią usłużnie. Biegła też szybciej, niż kiedykolwiek sądziła, że jest zdolna. Miała wrażenie, że rechot Wiedźmy pędzi za nią. Wypadła na polanę. Z trudem łapiąc oddech, spojrzała za siebie, chcąc mieć pewność, że goniący ją śmiech był jedynie wytworem wyobraźni. Uniosła zielone oczy ku niebu. Nie miała jak wiedzieć, że ich kolor się zmienił: były zimne, jak oczy Wiedźmy. Barwą swą przypominały teraz idealnie czysty szmaragd, z jedną jedynie skazą, drobną, ciemną plamą na prawym oku. Padła na kolana i głośno zawyła. Zawtórowały jej wilki, wyśpiewując pochwałę księżyca, który teraz żółcił się złowieszczo, zza kurtyny chmur.
Zbudziła się wczesnym rankiem, przekonana, że poprzednia noc była jedynie koszmarem. Ból w piersi uświadomił jej, że to, co się stało, było nieodwracalną rzeczywistością. Obietnica Wiedźmy nie spełniła się. Przed oczyma wciąż miała obraz jego uśmiechniętej twarzy, na skórze czuła pocałunki, jak gdyby dotykał jej zaledwie przed chwilą. Podniosła się i zamroczona ruszyła w stronę wioski. Z daleka słyszała lamenty matki chłopaka. Gdy dotarła do osady, spostrzegła kobietę trzymającą w ramionach ciało Jamesa. Ból stawał się nie do zniesienia, pulsował jakby chciał w niej coś pobudzić do życia. Oczy chłopaka były puste, niby szklane. Rana w jego piersi musiałaby boleć, gdyby żył. Boleć tak mocno, jak bolała Lucy, która wyobrażała sobie teraz okropną śmierć ukochanego.
– Ty! – wrzasnęła zapłakana matka. – To twoja sprawka! To wiedźma! Wiedźma!
Każdy rozpaczliwy okrzyk rozdzierał serca zebranych, którzy teraz zwrócili swe zagubione spojrzenia w stronę dziewczyny. Stała pośród nich, znów obca.
– Przyznaję się do wszystkiego.
Sprawa nie trwała długo. Zakuli ją w dyby, obcięli włosy i pozwolili przechodniom pluć w jej twarz. Stos był gotowy już następnego dnia. Przywiązano ją do słupa, ksiądz standardowo dał jej szansę przeproszenia za grzechy i pojednania z Bogiem. Milczała, wpatrzona przed siebie. Skinienie głowy, szybki ruch pochodni: widowisko dla pogrążonej w żałobie rodziny i głodnych wrażeń mieszkańców. Lucy wciąż patrzyła niemo w dal. Ogień lizał jej stopy a ona szeptem ponaglała go, nawet przez chwilę nie myśląc o tym, że mogła powstrzymać to, co się działo. Ugasić płomienie, rozkazać więzom by się poddały i czmychnąć znów do bezpieczeństwa lasu. Czarny dym zasłonił ją, dając możliwość ukrycia wstydu i cierpienia przed złaknionymi dramatu spojrzeniami. Ona jednak mogła przysiąc, że gdzieś w tłumie dostrzegła jasne, zimne oczy. Zaraz potem myślała jedynie o Jamesie. Powtarzała jego imię, w duchu łudząc się, że może w ostatniej chwili, znów nabierze ono swego znaczenia. W końcu poddała się bólowi i ofiarowała widowni wyczekany okrzyk. Krzyczała długo, potem zaczęła się krztusić. Ktoś wrzasnął “Litości!”, jednak płomienie zbytnio się rozbuchały, by jakikolwiek łucznik mógł skrócić jej mękę. Tłum rozszedł się, gdy zapadła martwa cisza, pozostała jedynie Wiedźma. Ugasiła płomień jednym gestem i wspięła się na podwyższenie, by wygrzebać ze spalonych zwłok pozostałość serca.
– Dziękuję, moja droga. Nawet nie wiesz jak długo musiałam czekać na taką jak ty. – Uśmiechnęła się i rozmyła w powietrzu, wraz ze swoim skarbem.