- Opowiadanie: TheLastAxeman - Żywe Srebro II

Żywe Srebro II

Kolejna dawka niekoniecznie odkrywczego, mocno klasycznego w formie i treści fantasy z planowo dużą dawką rycerskości. W tym epizodzie Vheena Brightsilver i sir Riordan Faithbane udają się z misją zleconą przed maga Emericka von Tarfenhoff hen za Góry Tolthara, po drodze zwiedzając kilka miejscówek. 

Oceny

Żywe Srebro II

Cały następny dzień upłynął im po części na wypoczynku, a po części na przygotowaniach. Oczywiście większość tychże wzięła na siebie służba Anny Strenti, szykując dla drużyny zaopatrzenie i prowiant. Riordan jednak kręcił się z nimi by pomóc i by mieć potem rozeznanie w bagażach. Nie była to pierwsza bezsenna noc w jego życiu, szybko poczuł znów zew szlaku. Nie nastawiał się na beztroską wyprawę, ale zamierzał się cieszyć się podróżą tak mocno, jak to tylko możliwe.

Charlotte i Vheena głównie leniuchowały, chociaż szarooka Pocieszycielka dla rozrywki zabrała się za grę na harfie i zyskała tym uznanie hrabiny i całej reszty drużyny, bowiem jej palce wydobyły z instrumentu dźwięki piękne i delikatne. Skończyło się na duecie z Riordanem, który radził sobie z lutnią i fletem, tym razem będąc skazany na ten drugi instrument – rycerz nie miał jednak głosu i tylko cicho, acz wprawnie akompaniował kobiecie, gdy ta czarowała słuchaczy śpiewem i grą. Spędzili razem wieczór i noc, dając sobie przed wyjazdem wiele radości. Nie przejmowali się tym, czy ktokolwiek słyszał – Vheena zresztą była całkiem głośna, gdy mowa o zbliżeniach.

– Jestem najlepszą Pocieszycielką, jaką spotkałeś – zaśmiała się, leżąc obok niego i drapiąc go lekko po torsie.

Pogranicznik w odpowiedzi przyciągnął kobietę do siebie i pocałował. Owinął sobie jeden z jej pukli wkoło palca, patrząc nań ciekawie.

– Nie odpowiedziałeś! – udała ofukanie i wyrwała mu się z objęć.

– Bo stwierdziłaś, a nie pytałaś – padła pełna rozbawienia odpowiedź – A ponieważ miałaś rację, nie było potrzeby oponować.

– Czy rycerz w tym wieku nie powinien mieć żony? – tym razem było to faktycznie pytanie.

– Powinien – Riordan westchnął i na krótką chwilę uciekł wzrokiem w bok.

– Pocieszycielka nie może pozwolić, by ktoś był przy niej smutny. Kryje się za tym nieprzyjemna historia, co?

– Kryje – potaknął. Vheena go oszałamiała i elektryzowała bardziej, niż chciał przyznać. Dawno nie czuł się tak szczęśliwy, jak przy niej. Mieli siebie nawzajem, wino i wygodne łóżko, toteż ta wspólna noc napełniła go spokojem. Pozwalał się pocieszać na wszelkie sposoby, chociaż w zamian odwdzięczał się kobiecie odpowiedziami i historiami ze swego życia, które ją bardzo ciekawiły.

– Nigdy nie widziałam prawdziwej wojny.

– Ciesz się z tego, Vheeno – powiedział wtedy – Wojna to cierpienie, poniżenie i śmierć ludzi, którzy na to nie zasługują. To często też czas koniunktury dla okrutników i zwykłych bandytów, często utytułowanych.

– A ty, mój panie rycerzu, walczyłeś właśnie z takimi okrutnikami?

– Nie tylko – zacisnął usta w wąską kreskę – Były też żywe trupy i ludzie zagubieni w meandrach polityki, rzuceni w wir wojny. Chociaż w An'Dramaarze wojaczką zajmują się głównie rycerze i walczą między sobą nawzajem, potrzeba zepsutego władyki by mieszać lud do starć. Chyba, że chłopi sami chcą walczyć – my na Pograniczu ich nie powstrzymujemy, zresztą niewiele tam dzieli wolnego kmiecia od rycerza. Często tylko bojowy koń.

Zauważył, że Vheenaxis lubiła słuchać o Królestwie, Pograniczu i tamtejszych zwyczajach, może nawet mocniej niż on lubił o nich opowiadać. Pytała o historię i rody, w tym o jego rodzinę.

– Wydaje mi się, że chociaż nie macie obecnie króla, to An'Dramaar często nazywa się po prostu Królestwem. Jakbyście lubili to określenie.

– Tak pewnie jest – uśmiechnął się – Nazwa An'Dramaar to skrócone Aen Dramaaroth, czyli Korona Smoczego Królestwa.

Chociaż władza smoków nad śmiertelnikami przeminęła niezwykle dawno temu, to wciąż pozostały nazwy z tamtej epoki i opowiadające o niej legendy. Czasy Upadku Żmijów to także okres, z którego pochodzi wiele mitów założycielskich obecnych krajów Północy – niektóre po dzień dzisiejszy mieszczą się w podobnych granicach, co za panowania smoczych władców. Riordan i o tym opowiadał, chociaż okazało się że Vheena ma na ten temat nieliche rozeznanie.

– Ale przecież nie wszystkie smoki są martwe – zauważyła – Sauragast przeklął je i uwięził najpotężniejsze z nich w ludzkich ciałach, by straciły część swej władzy i potęgi. Ale nie każdego smoczego władcę zabito.

– Prawda to. Część zbiegła i ukryła się, chociaż na smoki – zarówno te w skórze człowieka, jak i te, których nie sięgnęła klątwa Siedmiogłowego – polowało potem wiele osób, w tym potomkowie Jeźdźców. Wśród ludu moich przodków wielu jest smokobójców. Nie wątpię jednak, że jakieś się uchowały.

– Przecież w Maradine nadal rządzi dynastia wywodząca się od Zerdalara Bladego. Carowie mają w sobie smoczą krew i każdy o tym wie – Riordanowi bardzo podobało się zaangażowanie tej pięknowłosej kobiety i pasja, z jaką się wypowiada – Ballady i kroniki opowiadają też o ludziach, którzy przypadkiem odkrywali w sobie żmijowe dziedzictwo… te starożytne gady musiały być rozwiązłe, niech to – wyszczerzyła się.

– Wśród nich znaleźć można było nie tylko tyranów. Dziś już jedynie pieśni opowiadają o dorobku naukowym czy kulturalnym niektórych ze smoczych władców, ale to podobnie jak z Daal Riath. Noszę na twarzy znaki starsze od wielu królestw, ale nie znam ich znaczenia. To ujma dla symbolu, ale może zasłużyliśmy na niepamięć, skoro nie zdołaliśmy przechować wiedzy – tych Pograniczników, którzy poczuwali się do więzi ze spuścizną Jeźdźców czekały w życiu dwa pasowania, ich przysięga także różniła się od zwyczajowej. Nim klęknęli przed Wysokim Lordem Pogranicza w Morannarze i przyjęli tytuł od niego, udawali się do Lasu Strażników i tam kapłanki poddawały ich prastarym rytuałom inicjacji.

– Zabierz mnie kiedyś do tego Lasu! – zarządziła, gdy skończył snuć opowieść o Wędrujących Bogach i wygnaniu Jeźdźców – Chcę posłuchać pieśni i mowy tych, którzy od zarania dziejów walczyli z Taghańczykami!

– Posłuchasz ich w drodze do Tajos, Vheeno – obiecał i znów ją pocałował – Wszakże znam część z nich.

 

***

 

W czasie gdy sir Riordan Faithbane i Vheena Brightsilver dogadzali sobie nawzajem, Grawah w pocie czoła pracowała nad medykamentami, jakie mogą im się przydać w nadchodzącej podróży. Na całe szczęście hrabina Strenti wszystko zaplanowała i nie brakowało w zameczku składników, które były Grawach potrzebne do stworzenia leczniczych proszków czy maści. Koniecznie musiała zabrać ze sobą na wyprawę mały moździerz z tłuczkiem i podobne narzędzia, bo chociaż absolwenci Akademii Ciała i Krwi potrafili manipulować siłami życiowymi ludzkiego organizmu, to warto było mieć pod ręką konwencjonalne leki i posiadać wiedzę o tym, jak ich użyć. Poza tym Grawah była gruntownie wykształconym chirurgiem i potrafiła radzić sobie z paskudnymi obrażeniami. Czas spędziła więc w towarzystwie przeróżnych mikstur, ziół i retort, nie mogąc liczyć na pomoc Charlotte, która zapodziała się gdzieś z Anną Strenti, by po szlachecku popróżniaczyć. Czekała trochę na towarzystwo Emericka, ten jednak zaszył się w swych komnatach z Sepheriusem i tam dyskutowali o czymś, może nawet się sprzeczając. Młoda nekromantka polubiła ich obu, chociaż starzejącego się maga chyba bardziej – był bowiem bardzo uprzejmy i wyrozumiały dla tych, którzy owej wyrozumiałości potrzebowali.

Przypominał jej dawno zmarłego dziadka, jedynego człowieka który naprawdę się nią opiekował, zanim wstąpiła do Akademii – co też stało się dzięki jego poświęceniu. Stary Dabhul był stolarzem i nie przelewało mu się, ale robił co mógł być utrzymać wnuczkę i córkę, którą porzucił mąż. Grawah nigdy nie poznała swojego ojca, a matka nic na jego temat nie mówiła. Sama zresztą uciekła z domu Dabhula i po upływie tygodni wydało się, że podjęła pracę jako prostytutka – Grawah zapamiętała ją jako małomówną i oschłą, ale piękną kobietę.

W Sophmathas, przeludnionym mieście-państwie na terenach dawnego Ghikle zawód ten był odbierany dwojako – elitarne, drogie kurtyzany żyły jak szlachcianki, ale pracownice zwykłych burdeli dla pospólstwa piętnowano publicznie i poniżano, oskarżając o roznoszenie chorób, których w tamtej krainie i tak było bez liku. Jedna z takich plag zabrała jej dziadka niedługo po przybyciu małej Grawah do Akademii.

Kobieta otarła łzy spływające po jej śniadych policzkach i w milczeniu wróciła do pracy. Możliwość leczenia innych, oto co było jej powołaniem.

 

***

Świtało, gdy przyszło im udać się w drogę. Ich konie przygotowano i oporządzono, dostali też luzaka, by nie obciążać zbytnio własnych wierzchowców bagażem i zapasami. Wstawał piękny i jasny dzień, typowo arnuriański, więc podróż przyszło im zacząć przy dobrej pogodzie.

Emerick, hrabina Anna i Charlotte wyszli ich pożegnać, chociaż rudowłosa nekromantka miała straszne wory pod oczami i bardziej niż do jakichkolwiek interakcji towarzyskich paliła się do spania. Pod tym względem dość podobnie prezentowali się Grawah i Sepherius, wyraźnie zmęczeni, chociaż po ich spojrzeniach znać było pewnego rodzaju zdecydowanie. Nie umknęło jednak uwadze Riordana, że tylko on i Vheena pałali jakimkolwiek entuzjazmem czy energią – nikt inny nie spędził nocy tak przyjemnie, jak oni.

– Drakoling wygląda jak nowonarodzony – Lottie ziewnęła w trakcie wypowiadania tych słów, spoglądając za oddalającą się grupą – Czy oni w tym An'Dramaarze nie zwykli sypiać, tylko przez całą noc czuwają, czy im niedźwiedź nie wpadnie do chatynki?

– Chatynki…! – von Tarfenhoff nawet wcześnie rano był ubrany wzorowo i z klasą – Moja droga, zdziwiłabyś się, gdybyś zobaczyła mury Morannaru lub dwory niektórych rycerzy Królestwa. Wyzbądź się pogardy, bo nie przystoi ona medykowi.

– Może jej przejdzie, gdy nareszcie się wyśpi. Naskarżę Gastanowi, panno de Chraiveux! – zatrzebiotała Anna. Mimo żartobliwego tonu głosu nie dało się ukryć, że sama jest czymś zmartwiona.

– Nie frasuj się, Anno. Podołają – zapewnił ją czarodziej, kładąc jej dłonie na ramionach i uśmiechając się nieznacznie, acz szczerze.

– Ty w nich naprawdę wierzysz, stary czarowniku – prychnęła w odpowiedzi – Mimo, że jesteś świadom potencjalnych konsekwencji ich niepowodzenia bardziej, niż ktokolwiek inny. Zdumiewające!

 

***

Drogi w Arnurii były bardzo dobrze utrzymane i zazwyczaj spokojne, chociaż nawet tu czasem zdarzali się rabusie. Jednak władze poszczególnych miast starały się zabezpieczać swe interesy, co sprawiało że po prostu musiały dbać o bezpieczeństwo dróg i wysyłać patrole. Niemniej Riordan Faithbane nie wyrażał wielkiej chęci do spotkania patrolu po ostatniej rozmowie z Sepherem, który powtórzył mu słowa i ostrzeżenia Emericka.

"Mistrz przekazał, żebyśmy dokładny cel naszej wędrówki trzymali w tajemnicy tak długo, jak to możliwe i w miarę możliwości siali dezinformację" – tak brzmiała wypowiedź młodego magina, którą Riordan usłyszał już w trakcie jazdy.

– Dyskrecja jest cnotą, młody Sepheriusie. Paranoja jednak niczemu nie służy – odpowiedział mu wtedy, jadąc spokojnie na czele.

Wszyscy w drużynie poza Grawah dobrze radzili sobie z końmi, Riordan i Vheena czuli się w siodle jak ryby w wodzie i Sepher nieco im zazdrościł umiejętności jeździeckich. Wszyscy jednak pomagali towarzyszącej im nekromantce jak tylko mogli, służąc radą i instrukcjami. Grawah okazała się poza tym nawet pojętna, a wierzchowca miała najłagodniejszego ze wszystkich.

– Wolę konie z większym temperamentem – rzuciła Vheena, jadąc obok drugiej kobiety i patrząc na ujeżdżanego przez swą towarzyszkę gniadosza.

– Takie, jak twoja klacz? – Grawah uniosła brwi.

– Otóż to. Chociaż kiedyś radziłam sobie nawet z bardziej narowistym ogierem!

– Nie wątpimy, że wiesz jak takiego okiełznać – dodał Sepher, obracając się w stronę rozmawiających kobiet. Jego wierzhowcem był niewielki, acz całkiem energiczny siwek – A skoro o koniach mowa, to za rumaka sir Riordana można by pewnie kupić kilka wsi w Marchiach.

– To bardzo dzielne zwierzę, mój przyjacielu. Ma już swoje lata, ale starzeje się z wielką godnością – odpowiedział jasnowłosy Pogranicznik, po czym znów wysunął się nieco do przodu, gdy jego bułany rumak przeszedł w kłus.

Riordan niezwykle wręcz lubił jazdę konną i gdy akurat przebywał w swej rodowej siedzibie często wyprawiał się na przejażdżki po okolicy. Pomagało mu to ukoić myśli i po prostu przynosiło radość – cenił uczucie wiatru we włosach i na twarzy, kojarzące mu się z wolnością. Dziś był ubrany w ten sam płaszcz, w którym Vheena ujrzała go po raz pierwszy, znowu miał też miecz przy pasie, podobnie jak ona. Nawet Sepher zabrał ze sobą pałasz.

Gdy wieczorem zatrzymali się na popas po całym dniu jazdy w okolicach cedrowego lasku, Grawah krzywiła się z bólu spowodowanego całodzienną jazdą.

– Chyba narzuciłem wyprawie zbyt ostre tempo – uznał rycerz, widząc to.

– Nie… – nekromantka pokręciła głową przecząco – Przywyknę.

– Najpewniej tak. Ale nic dobrego nie przyjdzie z twego bólu, skoro nie musimy gnać na złamanie karku. Wybacz, że o tym nie pomyślałem i nie zarządziłem postoju wcześniej.

Vheena zbliżyła się do nich dziarskim krokiem. Na niej tak długa jazda nie robiła wrażenia, toteż tryskała energią i należało przyznać, że sama jest postawa może nieść pocieszenie.

– Grawah, zawsze mogłaś dać znać, że masz dość jazdy.

– Nie mam w zwyczaju skarżyć się na cokolwiek – odparła Pocieszycielce, rozmasowując uda.

– Sepher, pomóż jej…! – Vheena zawołała do magina i przywołała go machnięciem ręki – Ech, na ostatni krzyk Rai! Komu tam trzeba czarownika, ja ci pomogę – i tak też zrobiła.

 

Następne dni podróży upływały im spokojnie i wręcz beztrosko, nawet jeśli trochę się ochłodziło. Dopóki byli na arnuriańskich ziemiach nie musieli martwić się o zapasy, mieli też pod dostatkiem pieniędzy – na razie więc podróż była przyjemna i krajobrazy Arnurii niosły ukojenie do spółki z tutejszym klimatem.

– Nie zdziwiłym się, gdyby na Pograniczu padały już pierwsze śniegi, podczas gdy tu dopiero kończy się lato – powiedział Riordan pewnego ranka, gdy wyszli wszyscy z jednej z przydrożnych gospód.

– Nie przesadzacie aby, sir? – zapytała go Grawah – Wiem, że to kraina na Północy, ale jest dopiero wrzesień.

– W niektórych latach tak bywało, aczkolwiek trochę minęło od tamtych czasów. Ostatnią tak długą zimą była ta, w czasie której przyszedłem na świat – wyjawił im.

– Pewnie jakieś dwieście lat temu – Vheena weszła im w słowo i ów wtręt wywował salwę śmiechu u każdego z nich.

Szczęściem drużyna nie miała problemów z językami – każdy z nich posługiwał się w pewnym stopniu ankreckim, chociaż gdy nadchodziła potrzeba pomagali sobie kilkoma zwrotami z arnuriańskiego. Riordan zwrócił na kwestię znanych języków uwagę z racji faktu że zmierzają ku obcym sobie terenom i był ciekaw, jak poradzą sobie na Cynowym Wybrzeżu i w okolicach Gór Tolthara. Najłatwiej byłoby tam znaleźć kogoś mówiącego po kyavsku, bo Riordan posługiwał się tym językiem jak swoim ojczystym. Nie bez powodu, bo przecież właśnie z Kyavii pochodziła jego matka i od urodzenia miał z mową tego kraju styczność.

– Ankreckiego nauczyliście się pewno w Akademii? – był wczesny poranek i wszyscy znaleźli się już w siodłach, gotowi do dalszej drogi. Tylko Vheena oporządzała jeszcze ich luzaka, ale zaraz potem i ona dosiadła swej klaczy.

– Mhm – Grawah skinęła jej głową, jak zwykle jadąc na końcu – Ciężko było mi się go nauczyć, bo na terenach Ghikle posługujemy się wieloma dialektami i wszystkie są bardzo różne od tych używanych na Północy.

W istocie, nekromantka mówiła z dość mocnym akcentem i czasem przekręcała słowa. Nie można było mieć jej tego za złe – wymowa ankreckiego wcale nie była prosta, nawet dla mieszkańców okolicznych ziem.

– Podobno tam skąd pochodzisz nie żyje się najlepiej – wkoło unosiła się mgła, otulając okolicę zwiewnym oparem przez który prześwitywało już słońce – Wasze miasta wyglądają inaczej niż te w Arnurii czy chociażby An'Dramaarze, prawda?

– Prawda – na dobrą sprawę Grawah spodziewała się pytań odnośnie pochodzenia, stanowiąc w tej kompanii dosyć egzotyczny element z innego kręgu kulturowego. Akademia Ciała i Krwi była jedną z niewielu instytucji leżących na styku kilku odmiennych społeczeństw i nauka tam pozwalała na łatwiejszą wymianę poglądów i osób – Na ulicach Sophmathas pełno jest pyłu i zwierząt, większość ludzi żyje w ubóstwie. W niewielkim pomieszczeniu musi się zmieścić liczna rodzina i dlatego częste są tam zarazy. Szkoda, że ludzie stamtąd zazwyczaj nie ufają medykom z Akademii.

– Ludzie ciemni najczęściej prezentują wobec tych wykształconych dwie skrajne postawy – wtrącił Sepherius, całkiem ciekaw tematu jaki podjęły obie kobiety – W dużej części determinuje to ustrój, w jakim im przyszło żyć.

Grawah poczuła się skołowana i w skrytości ducha musiała to odebrać jako swego rodzaju przytyk ze strony ciemnowłosego magina. Zabolało ją to w pewien sposób, bo w trakcie trwania balu poczuła sympatię do tego wygadanego, nieco nieopierzonego młodzieńca, chociaż nie aż taką, jak do jego mentora.

– Wydaje mi się, że sama wywodzę się z tego ciemnego ludu – głos nekromantki był cichy – Ale ciekawe, co to za postawy.

Sepher skrzywił się i odwrócił wzrok, reakcja Grawah podpowiedziała mu że powiedział coś nie tak. Miał ten problem, że jeśli już szło mu dobrze, to nie wnikał w naturę swego postępowania – a każde potknięcie sprawiało, że czuł się mały, jakby już nigdy miał z tego nie wybrnąć.

– No, Sepher – Vheena przesunęła spojrzenie szarych oczu z Grawah na maga, chociaż nie szło znaleźć w jej słowach niechęci.

– Cóż – zaczerwieniony magin wypuścił powietrze z ust – Chodziło o to, że ludzie prości albo medyków darzą wrogością i zazdrością, albo nabożną wręcz czcią. W obu przypadkach nie następuje tu zrozumienie.

– Ciężko się kłócić. Sophmathas i Akademia to dwa różne światy, a uświadomienie sobie tej przepaści tylko mnie umacnia w mojej potrzebie niesienia pomocy tym, którzy sobie sami pomóc nie potrafią – tym razem Grawah nawet nie mrugnęła, jakby toczyła jeszcze jakiś wewnętrzny spór – Bo chyba nie myślicie, że każdy ma szansę i potencjał zostać wykwalifkowanym chirurgiem?

– Nie powiedziałem, że ci ludzie nie zasługują na pomoc medyczną! – maginowi chodziło o kompletnie co innego, nie planował wdania się w dyskusję o sprawiedliwości społecznej. Poza tym obawiał się, że zaraz dojdzie do przerzucania się domniemaną winą – Poza tym… ja też nie jestem wcale błękitnej krwi.

– No proszę – Grawah i Vheenaxis odezwały się w tej samej chwili, patrząc po sobie. W istocie Sepher miał w sobie bardzo wiele z panicza, świadczyła o tym zarówno mowa, jak i maniery.

– Ojciec mój był tylko koniuszym na dworze mistrza Emericka – młodzian podjął opowieść, a mgły całkiem już się podniosły i rozwiały – Von Tarfenhoff wziął mnie na naukę przez wzgląd na ciekawość i zapał do nauki, jakie zaobserował. A także z racji pewnego talentu magicznego, ma się rozumieć – była to historia swoistego wzniesienia się ponad stan i w praktyce nobilitacji młodego Sepheriusa. W następstwie tego faktu rozumiał dobrze szacunek, jakim Grawah darzy naukę i poświęcenie dlań.

Chmurzyło się trochę na południu i wiał stamtąd ciepły wiatr, owiewając twarze podróżujących. Z czasem przybrał na sile, tak że zawzięcie szeptały ze sobą liście mijanych drzew targane jego podmuchami.

Wędrując wzdłóż arnuriańskich dróżek i szlaków natknąć się można na rozliczne kapliczki i pozostałości dawnych świątyń z jasnego kamienia, w dniach dzisiejszych porośnięte bluszczem i podobnymi roślinami, aczkolwiek sporo z nich zachowało się w dobrym stanie i nie trzeba by wiele czasu, aby przywrócić im pewną funkcjonalność. Większą przeszkodę stanowiła gasnąca wiara Arnuriańczyków, a raczej pewnego rodzaju odejście od mistycyzmu – płynący czas w trakcie historii świata traktował religie w dwójnasób – część z nich z prób kontaktu z pierwotnymi siłami przemieniła się w intelektualne debaty, inne zaś powoli gasły i wysychały, ostając się jeno w strzępach w postaci ruin i pojedyńczych gestów, które ludzie wykonywali podświadomie i ich znaczenie dawno już popadło w zapomnienie.

Część owych oddanych naturze niewielkich świątyń stała nad licznymi tu rzekami, płynącymi od zachodniej strony Gór Tolthara ku morzu na południu. Wiele z nich zdobiły zatarte przez czas posągi nimf wodnych o delikatnych rysach i ciałach, baraszkujących wraz ze swymi siostrami. Niektóre z tych dzieł miały odłupane ręce czy głowy, ale wciąż szło dostrzec w nich niemałe zdolności ich twórców. Riordan, który miał w sobie co nieco z bajarza i przewodnika, nie omieszkał podzielić się częścią swej wiedzy z innymi członkami drużyny. Opowiedział o tym, jak to większość z wspomnianych wyżej rzeźb i posągów przedstawia córki Taqanni, bogini rzek – te nifmetki opiekowały się konkretnymi nurtami lub odnogami, a wedle dawnych podań łatwo było natknąć się na nie w szuwarach czy na brzegach cieków wodnych, o ile przybywało się tam w dobrej wierze.

– Urządzimy sobie nocleg w pobliżu jednej z tych kaplic – zarządził, gdy zaczęło zmierzchać i od paru godzin siąpił deszcz. Grawah kichała co jakiś czas – Oddawano tu cześć przyjaznym siłom natury i czekają nas pewnie piękne sny. Powinniście wstać wypoczęci.

– Mogę zaświadczyć za prawdziwość słów Riordana – rzekła Vheena, która jako Pocieszycielka miała pewien wgląd w zwyczaje odwiedzanych krain. Takoż doświadczenie w wędrówkach po Arnurii przemawiało za zostaniem w okolicach niewielkiej świątyni, lub nawet pod jej dachem.

Budowlę zbudowano na planie kwadratu i wejścia do wnętrza strzegły cztery żłobkowane kolumny, zaś z tympanonu kapliczki spoglądały na podróżnych sylwetki najad i satyrów. Front zwracał się w stronę szemrzącej wartko rzeki, a wkoło świątyni wesoło i bez skrępowania rosły bujnie najróżniejsze rośliny.

Grawah nieco instynktowanie dotknęła tego miejsca owym specyficznym, dodatkowym zmysłem którego istnienie człowiek uświadamia sobie obcując z jakimikolwiek formami magii. Nie było trudno odczuć dobrą aurę tej okolicy i poczucie bezpieczeństwa, jakie jej towarzyszyło. Nawet odgłos kropel deszczu rozpryskujących się na dachu budowli czy liściach przypominał trochę damski chichot. Było to przyjemne uczucie, zupełnie niepodobne do tego, jakie towarzyszyło miejscom kultu w jej rodzinnych stronach – świątynie bywały tam zarówno małe, jak i prawdziwie monumentalne, ale prosty lud nie miał większego pojęcia o istotach, do których zanosił chrapliwe modły. Grawah wiedziała, że niektórzy mylili nawet imiona setek bożków ze zwykłymi frazami z dawnych dialektów, którymi posługiwali się kapłani. Obrzędy w Sophmathas i innych ghiklańskich miastach były mocno nieprzyjemne, wnętrza ciemne i zadymione, a wyznawcy zdjęci lękiem przed tajemniczymi bóstwami i warstwą kapłańską. W tej zielonej, sielskiej krainie wielu rzek i cydrowych lasów wspomnienia potwornych posągów z jej ojczyzny zdawały się blade i nierealne.

Sepherius, którego zdolności w posługiwaniu się magią były znacznie bardziej rozwinięte dostrzegł, jak nekromantka nieco po omacku prowadzi oględziny aury tego miejsca. Oczywiście rozumiał różnice, jakie występowały między nim a Grawah na tym polu – on przecież szkolił na badacza energii magicznych i ich świadomego użytkownika, co zapewniało mu arsenał przydatnych sztuczek lub poważniejszych zaklęć. Sepher potrafił osłonić umysł swój lub czyjś przed czyimś wpływem, umiał rozpraszać słabsze zaklęcia wrogich czarowników i identyfikować ich magię. Trochę ćwiczył też czar niewidzialności, ale ten nadal nie wychodził mu bezbłędnie.

W tym czasie Dramaarczyk wszedł po stopniach i stanąwszy między kolumnami skłonił lekko głowę, mówiąc coś w swojej specyficznej, obcej mowie. Poczekał chwilę w milczeniu, z przymkniętymi oczyma aż wreszcie otworzył je i uśmiechnął się lekko, jakby usłyszał odpowiedź. Dodał jeszcze jakieś słowo z języka Jeźdźców i odwrócił się do pozostałych, nadal rozpromieniony.

– Muszę zapamiętać, jak wiele przyjemności daje ci rozmowa z kamieniami – parsknęła Vheena, przyglądająca się tej scenie z nielichym rozbawieniem.

– Jakiekolwiek istoty zamieszkujące te okolice zasługują na godne powitanie w Vuih'Teula, Mowie Jeźdźców – odparł bez żenady – Wiele istot i duchów przekrada się lub śni na pograniczu światów, a takie świątynie budowano, by spotykać się z nimi. Ja jednak nie jestem kapłanem tutejszych religii i nie znam słów, które wygłaszano tu na przywitanie.

– A jednak przemówiłeś – Pocieszycielka uniosła jedną brew.

– W Mowie Jeźdźców, tak – odpowiedział kobiecie skłonieniem głowy – To stary język i zdarza się, że duchy go rozumieją – obejrzał się za siebie, na wejście do świątyni . Zastrzygł uszami, chociaż jego towarzysze niczego stamtąd nie usłyszeli – Jak już wspomniałem, będzie się wam tu dobrze spało.

 

*** 

Koniec

Komentarze

Sympatyczny, choć faktycznie klasyczny do bólu fragment. Szkoda, że się nagle urywa. No i powiem szczerze, zabrakło mi czegoś charakterystycznego. Pewne nadzieje wiązałbym z “Pocieszycielami”, ale jakoś ich przedstawicielka mnie nie zaintrygowała.

Podsumowując: standardowo. Przydałoby się coś, by zburzyć tę klasyczność i przez to zapisać uniwersum w mej pamięci na dłużej.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Cieszę się, że mimo wszystko da się to odebrać pozytywnie. Co prawda to drugi fragment – pierwszy też zalega gdzieś na forum – i to będący częścią znacznie większej całości, planowo to dość długa opowieść. Rozwija się powoli, ale takie chyba było założenie – zresztą znajduję sporo przyjemności w ukazywaniu tego świata i zwiedzaniu go razem z postaciami, chociaż chciałbym żeby czytelnik mógł powiedzieć to samo. Nie planuję w przypadku “Żywego Srebra” jakiejś wielkiej awangardy,  bo świadomie lub nie pozostanie bliżej Tolkiena niż Martina czy Abercombiego, ale mam kilka zaplanowanych plot twistów i nieco mniej konwencjonalnych elementów uniwersum. 

 Miło, że poświęciłeś chwilę na przeczytanie tego, bo fragment nie jest najkrótszy. 

Nowa Fantastyka