- Opowiadanie: AlexFagus - Dwa dzbany wstydu, pięć wiader złota

Dwa dzbany wstydu, pięć wiader złota

Taaak, żyję. I wciąż łudzę się, że już niebawem zdołam wygospodarować nieco czasu na przyjemności takie jak pisanie i komentowanie. Tymczasem wygrzebuję to i owo z laptopowych czeluści, by nie zapomnieć, jaką szaloną radochę daje to, że ktoś przeczyta moje wypociny.

W najnowszym Silmarisie można przeczytać moje “Jesienne czereśnie”, więc stwierdziłam, że to chyba dobry moment, żeby na ojczystym (a co!;)) portalu zamieścić opowiadanie, które było opublikowane w pierwszym numerze. Tekst pierwotnie miał należeć do antologii “Czarna kawka” , więc obok redakcji Silmarisa dziękuję Jose, Reg i berylowi oraz współkawkowiczom za włożoną weń pracę.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Dwa dzbany wstydu, pięć wiader złota

– Co to, do ciężkiej cholery, ma być?

– Posłusznie melduję – że to – jest – kawka!

– A możecie mi łaskawie powiedzieć, chorąży Ab'Thara, co ta kawka tu robi?

– Ta kawka – się tu – kuruje – panie – poruczniku!

Przysłuchującego się rozmowie Gronostaja niegdyś frapowało, czy w akademiach wojskowych są specjalne ćwiczenia, gdzie uczy się żołnierskiego akcentu. Akcentu, który chyba w każdym języku na Aoii – od melodyjnej tarkiany po chropowaty dorhiarski – brzmiał identycznie. W Orlim Gnieździe podobnych zajęć niestety nie prowadzono, a jednak ton głosu młodego podoficera wznosił się i opadał dokładnie tak, jak nakazywała odwieczna tradycja.

Rosomak Ab'Thara stał w postawie zasadniczej – z wyprostowanymi aż do przesady plecami, z prawą pięścią dotykającą lewego barku, lewym przedramieniem na poziomie lędźwi oraz wzrokiem utkwionym przepisowe półtora kciuka nad głową przełożonego. W tym miejscu i czasie pozycja ta, przynajmniej zdaniem Gronostaja, zasadniczo wyglądała idiotycznie. Szczególnie na tle przygarbionego Szerszenia.

Dowódca musiał dojść do podobnych wniosków, bo popatrzył bykiem na podkomendnego, zacisnął na chwilę zęby, a potem zapytał chłodno:

– Czy uważacie mnie za durnia, chorąży?

– Uprzejmie melduję – że nie – panie poruczniku! – Rosomak rozluźnił nieco mięśnie pleców, a potem spojrzał wprost na przełożonego. – Jest pan bardzo inteligentną osobą. Niezwykle pana szanuję i podziwiam.

Gronostaj, zapomniany i niezauważalny, przeciągnął się na pryczy i przyglądał reakcji starszego oficera, spokojnie chrupiąc jabłko. W takich sytuacjach dostrzegał zalety swego Daru.

Dowódca skulił się lekko pod wejrzeniem dziwnych, malachitowych oczu. Szeroka żuchwa zadrgała nieznacznie, oddech przyspieszył. Potężny weteran zachowywał się jak mysz spostrzeżona przez węża.

Mogłoby się to wydawać dość zaskakujące, bo Rosomak wyglądał raczej niepozornie: na tyle niski, by kształtowana latami ćwiczeń sylwetka nie robiła większego wrażenia, o posępnych rysach twarzy i niemal płaskim, zmiażdżonym nosie, który nadawał właścicielowi wygląd podrzędnego rzezimieszka. Nochal ten był pamiątką po stoczonej przed laty bójce, ceną, którą przyjaciel zapłacił za stanięcie w obronie Gronostaja. Jednak to nie braki w urodzie młodzieńca budziły w innych niepokój, a jego oczy – o niedorzecznie wręcz zielonych tęczówkach, inteligentne i przenikliwe, które zdawały się spoglądać w głąb duszy rozmówcy, wiecznie obserwując i oceniając. Wrażenie owo, jakkolwiek nieprzyjemne i nieracjonalne, w tym przypadku okazywało się niespodziewanie uzasadnione. A to dlatego, że Rosomak był Szperaczem.

Gronostaj wciąż pamiętał, jak przez pierwsze dekady ich służby w gwardii porucznik klepał młodzieńca po plecach, śmiał się z jego ponuractwa i chwalił szermiercze zdolności. A potem Cienie zdecydowały, że przełożeni powinni wiedzieć o możliwościach podwładnego. Żarciki i szturchańce zastąpił starannie pielęgnowany dystans.

Wszyscy bastardzi – wyklęte, posługujące się dziwnymi zdolnościami potomstwo z mieszanych związków – budzili w normalnych ludziach lęk i obrzydzenie, lecz czytających w myślach Szperaczy nienawidzono najmocniej. W końcu każdy skrywa jakieś grzeszki.

Od niemal dziesięciu lat armia rekrutowała ocalone od stosu kundle. I mimo że doceniano przewagę, jaką mogli zapewnić ojczyźnie Obdarzeni, ludziom trudno było pokonać głęboko zakorzeniony wstręt.

Wreszcie dowódca odwrócił głowę i odchrząknął.

– W sumie to dobrze, że macie jakieś hobby, Ab'Thara. Pilnujcie tylko tego ptaszyska. Niech nie zasra połowy koszar. I zameldujcie się u mnie z samego rana.

– Tak jest – panie poruczniku!

Oficer, z ostentacyjną godnością, ruszył ku drzwiom. Rosomak i Szerszeń stali na baczność, póki przełożony nie opuścił pomieszczenia.

– Coś szybko wam poszło – oznajmił głośno Gronostaj. Spodziewał się, że prowadzone przez przyjaciół przesłuchanie potrwa znacznie dłużej. – Gość zmiękł, jak tylko zobaczył narzędzia tortur?

Z satysfakcją zauważył, że zaskoczony Szerszeń aż wzdrygnął się z wrażenia. Gronostaj rzucił w chłopaka resztką jabłka, lecz ten zdołał już dojść do siebie i odbił Darem zmierzający w kierunku twarzy pocisk. Ogryzek plasnął o podłogę. Zdolność młokosa do manipulowania ruchem przedmiotów była tylko ciut mniej irytująca niż jego impulsywny charakter.

– Nie musieliśmy go nawet specjalnie straszyć – mruknął Szerszeń, wchodząc w głąb kwatery i próbując uniknąć kolizji z żyrandolem. Półdorhiar, choć liczył dopiero piętnaście lat, osiągnął już niemal cztery kroki wzrostu. W ciasnym pomieszczeniu przypominał ogromnego, ryżego kocura uwięzionego w domku dla lalek. – Wystarczyło, że nasz piękniś się uśmiechnął.

– Wiesz jak jest – westchnął ponuro Rosomak – jeden rzut oka na tę buźkę najemnego oprycha i klienci zaczynają myśleć o tym, co chcieliby ukryć. – Dostrzegł rozsmarowany na podłodze owoc i zerknął z zażenowaniem na Gronostaja. – Posprzątaj to, Edvenie. Proszę, chłopaki, nie róbcie tutaj chlewu.

Gronostaja denerwowało, że przyjaciel uparcie używa jego pierwszego imienia. Właściwie powinien już dawno do tego przywyknąć – chłopak usiłował mu matkować od kiedy kilka lat temu poznali się w akademii w Orlim Gnieździe. Oczywiście przyjemnie było posiadać samozwańczego starszego brata, przed którym nie musiało się ukrywać pochodzenia oraz zdolności i który był gotów bronić bliskich z gracją rozjuszonego niedźwiedzia. Oczywiście, że ta nadopiekuńczość stała się mniej uciążliwa, odkąd do akademii przyjęto Szerszenia, na którego Rosomak przelał część swego kwoczego instynktu. Oczywiście towarzystwo innych mieszańców niwelowało uczucie wyobcowania i hodowany od dzieciństwa wstręt do własnej odmienności. Tyle że żadna z tych oczywistości nie zmniejszała rozdrażnienia, które budził w Gronostaju mentorski ton kompana.

Skrzywił się. Już miał rzucić kąśliwą uwagę na temat ptasich gówienek zdobiących biurko, lecz ugryzł się w język.

Kawka skakała wesoło po pulpicie, plegocząc i wymachując zdrowym skrzydłem. Gdy Rosomak położył dłoń na blacie, ptaszysko niezgrabnie wdrapało się na ramię bastarda. Ten uśmiechnął się ciepło, co dla postronnych wyglądało jak mina chłopca szykującego się do wyrwania muszce nóżek. Nic bardziej mylnego – Rosomak nie skrzywdziłby żywej istoty. No, chyba że chodziło o taką obdarzoną rozumem.

– Witaj, Tillo. – Mężczyzna podrapał pupilkę po karku i wyjął z kieszeni zawinięty w lnianą chusteczkę kawałek twarogu. – No, jedz, malutka. Jeszcze kilka dni i sprawdzimy, czy dasz radę latać.

– I myślisz, że to czarne paskudztwo wyniesie się stąd po tym, jak je oswoiłeś? – Gronostaj nie krył sceptycyzmu.

W malachitowych oczach błysnęło coś na kształt rozbawienia.

– Zdołałem ją uspokoić, gdy ranna szalała ze strachu. Naprawdę uważasz, że nie uda mi się wbić w jej ptasi móżdżek lęku przed ludźmi? – Rosomak przekrzywił głowę, niemal w identyczny sposób co kawka. – I nie martw się. Zaraz przetrę biurko.

Gronostaj wsunął palec w pięść, w obelżywym geście. Chrzanić Szperaczy! – pomyślał. Nie cierpiał, gdy grzebano w jego głowie.

– Ktoś tu jest zazdrosny, nie sądzisz, Tillo? – wtrącił się Szerszeń. – Komuś nie podoba się, że przestał być najładniejszą czarnulką w okolicy. No, ślicznotko, chodź do wujka. – Przystawił przedramię do barku przyjaciela, a kawka ochoczo przeskoczyła na nową grzędę. – Kto jest grzeczną ptaszyną? Tilla jest grzeczną ptaszyną! Moja kochana! Wujek przyniósł coś dla ciebie…

Gronostaj westchnął ciężko, spoglądając na paplającego niczym upośledzone dziecko dryblasa. Zwłaszcza że ten wydobył, Jedyny wie skąd, skrawki słoniny i trzymając je w zębach, karmił zachwyconą kawkę.

– Weź, kuźwa, przestań! To obrzydliwe! – warknął, tłumiąc w sobie chęć przyłożenia Szerszeniowi czymś ciężkim. Przemoc fizyczna wobec telekinety i tak zawsze mijała się z celem.

– Sam jesteś obrzydliwy – burknął urażony chłopak, wypluwszy ostatni kęs sadła na dłoń.

Tilla nie pogardziła i tym poczęstunkiem. Wielkolud z żalem odstawił ptaka na pulpit.

– Chyba czas się zbierać. Panowie podoficerowie wybaczą, plebs musi spać we wspólnej sali. Kapral Rotmag odmeldowuje się! – Uderzył pięścią w pierś. A że nie mógł się wyprostować, nie tłukąc przy tym głową o powałę, salutowanie nie wyglądało zbyt przekonująco.

– Spocznij – powiedział łagodnie Rosomak. – Dobranoc, Szerszeniu.

Poczekał, aż chłopak opuści kwaterę, i zwrócił się do Gronostaja:

– Ostatnio ciągle chodzisz struty. Coś cię gryzie. To przez jego przyjazd.

Normalna osoba zaakcentowałaby pytanie, ot, choćby z kurtuazji, ale nie Pan Wszechwiedzący. Gronostaj czasem wątpił w celowość rozmów z przyjacielem.

– Nie chodzi o to – mruknął. – Wiesz przecież, że tęskniłem za gówniarzem. To, że się ze smarkaczem droczę, nie zmienia faktu, że jest dla mnie jak młodszy brat. Chodzi raczej o przyczynę, dla której znalazł się w stolicy. Normalnie gwardia nie przyjęłaby w swe szeregi nastoletniego żółtodzioba. A to oznacza jedno: szykuje się wojna.

 

***

 

Obudził się, czując, że jest obserwowany.

Rosomak musiał przed świtem stawić się u porucznika, więc Gronostaj powinien zostać na kwaterze sam. Jednak irytujące wrażenie nie chciało zniknąć. Otworzył jedno oko i dostrzegł przyglądającą się mu z uwagą Tillę. Odetchnął z ulgą i już miał się przewrócić na drugi bok, gdy usłyszał:

– Dzień dobry, sierżancie. Ufam, iż mieliście przyjemny sen.

Głos był piękny, głęboki, na wskroś niewieści. Aksamitny niczym futerko tarkijskiego kota. A jednak mężczyzna czuł, jak na jego brzmienie krew krzepnie mu w żyłach.

Zerwał się z pryczy.

– Co ty tutaj robisz?

Kobieta ptasim ruchem przekrzywiła głowę. Z sięgającymi ramion szarymi włosami, ubrana w prosty, czarny mundur oraz płaszcz z kapturem, wyglądała jak przerośnięta kawka. A raczej: wyglądałaby, gdyby nie skrywająca twarz maska, stylizowana na pysk pantery.

– Co ja tutaj robię? – powtórzyła słodko, a potem spoważniała: – To w taki sposób zwracacie się do starszej szarżą?! Baczność, sierżancie! I, na Ośmioro, zawińcie się w koc. Nie mam ochoty oglądać waszego trybutu dla wschodzącego słońca.

Gronostaj spąsowiał. Rozpaczliwie starał się utrzymać pled, jednocześnie oddając honory przełożonej.

– Czołem, żołnierzu – szepnęła zalotnie Pantera, karmiąc Tillę kawałkami biszkoptów.

– Czołem, pani major! – zawołał, rozważając, czemu przywódczyni Katów nosi ze sobą ciastka.

– Spocznijcie, sierżancie – zezwoliła łaskawie.

Usiadł na pryczy i przyglądał się niespodziewanemu gościowi.

Szefowa Sekcji Egzekucyjnej Ministerstwa Informacji była drobną, niepozorną osóbką. Gdyby nie tembr głosu, mogłaby uchodzić za dziewczynkę. Przynajmniej tak się Gronostajowi wydawało, bo nigdy nie widział twarzy zwierzchniczki. Lecz bastardzi zwykle nie wyglądali na swój wiek, a Pantera – o czym niewielu wiedziało – zaliczała się do Obdarzonych.

– Czemu zawdzięczam wizytę, pani major?

– Kłopotom, sierżancie, jak zwykle kłopotom. – Skrytobójczyni podsunęła ptakowi następny smakołyk. Napotkawszy podejrzliwy wzrok Gronostaja, zachichotała. – Nie martw się, nie otruję twojej pupilki. Nigdy nie skrzywdziłabym zwierzątka. Wracając do ostatniego pytania: wybuch wojny z Markenem jest coraz bardziej prawdopodobny i król zdecydował się zawrzeć sojusz z Mątwą.

Nawet nie próbował kryć zdziwienia. Gildia, na której czele stał Szczur Ab'Tallach, od lat trzęsła podziemnym światkiem tej części Aoii. W ostatnich latach, dzięki dobrym układom między jej mistrzem a księciem Kotikiem, namiestnikiem największej z terrańskich prowincji, oraz niespokojnej sytuacji w kraju, coraz większa część dochodów Mątwy pochodziła z legalnych lub półlegalnych źródeł. Co nie zmieniało faktu, że była to nadal organizacja przestępcza.

– Och, nie patrz tak – westchnęła Pantera. – Naprawdę nie mamy wyjścia: potrzebujemy ich zasobów i informacji. Zdajemy sobie sprawę, że to nie towarzystwo dobroczynne. Szczur żąda amnestii dla swoich ludzi, tytułu szlacheckiego i monopolu na handel opium. Nic, czego nie dalibyśmy rady przełknąć. Jak w starym przysłowiu: dwa dzbany wstydu, pięć wiader złota… Och, i jeszcze jeden drobiazg. Dziewczyna.

Gronostaj westchnął. Zaczynało się.

Major zabębniła palcami o blat. Nosiła czarne, skórzane rękawiczki, zbyt grube na tę porę roku.

– Jako dziecko należałeś do Mątwy, czyż nie, Edvenie? Chowałeś się z córkami Szczura. Pamiętasz Kawkę?

Pamiętał. Oczywiście, że pamiętał. Nie zapomina się swojej pierwszej miłości, nawet takiej, którą czuło się, mając osiem lat.

Starsza z latorośli Generała początkowo wydawała się Gronostajowi uosobieniem nudy. Zawsze grzeczna, uczesana, dystyngowana. Całkowite przeciwieństwo młodszej, rozhukanej Sroki. Lecz z biegiem czasu chłopiec wszystkie wady kruczowłosej panienki zaczął postrzegać jako zalety i obdarzył ją cichym, acz bezgranicznym uwielbieniem. Kawka… jego złodziejska księżniczka, równie bliska, co nieosiągalna.

– Czego od niej chcesz? – warknął, po czym ugryzł się w język i dodał: – Pani major…

– Ja? Zupełnie nic – oznajmiła niewinnie skrytobójczyni. – Za to tatuś strasznie za nią tęskni. Szczur tak długo szukał odpowiedniej partii dla córeczki, że Kawce znudziło się staropanieństwo i uciekła z Verny w towarzystwie minstrela, niejakiego Zaganiacza. Typowe, nieprawdaż? Według naszych źródeł są tutaj, w Gonnarze. Znajdźcie ich dla mnie, sierżancie. To chyba niezbyt trudne zadanie dla kogoś z waszymi zdolnościami, zwłaszcza w asyście Szperacza. Otrzymacie odpowiednie fundusze i przepustki na pół dekady – dla pana, sierżancie, i dla pańskiego druha.

Gronostaj zacisnął zęby. Sprawa śmierdziała na ligę.

– A jeśli odmówię?

– Co takiego? – Kobieta niemal zakrztusiła się własną śliną.

Zazwyczaj jego rozmowy z przełożoną odstawały nieco od wojskowego drylu. Pantera cechowała się nietypowym dla członków tajnych służb gadulstwem i pobłażliwością. Gronostaj nie wiedział, czy wynikało to z poczucia solidarności z innym przedstawicielem bastardziego rodu, czy też major po prostu lubiła tembr własnego głosu. Wcześniej niejednokrotnie zastanawiał się, jak daleko musiałby się posunąć, żeby wytrącić drobną skrytobójczynię z równowagi. I chyba właśnie mu się udało.

Mimo to powtórzył cicho:

– Co się stanie, jeśli odmówię?

Kobieta zesztywniała, twarz w kociej masce zwróciła w stronę okna. Przez chwilę milczała, pozwalając Tilli wydziobywać okruchy biszkoptu z dłoni. Wreszcie spokojnie oznajmiła:

– To nie jest prośba ani oferta. To rozkaz, sierżancie. Pora, byś uświadomił sobie własną pozycję, kundelku. Twe życie należy do Cieni. Stanowisz własność króla, podobnie jak twoi przyjaciele. Więc nie myl mojej dobroduszności ze słabością, bo to dzięki mnie wasza trójka cieszy się jaką taką swobodą i spokojem. Myślisz, że poradzicie sobie bez wsparcia i ochrony? Nie bądź głupcem, Gronostaju.

Zmieszał się. Nie mógł sobie pozwolić na zrażenie ich protektorki.

– Proszę wybaczyć moją zuchwałość, pani major. Obiecuję, że to się nie powtórzy. Zrobię wszystko, co w mej mocy, by wykonać rozkaz.

Pantera jedynie skinęła głową i zerknęła na skaczącą po pulpicie kawkę.

– Urocza – zauważyła ciepło. – Należy do ciebie?

– Nie. Rosomak przywlekł tu to ptaszysko.

– Naprawdę? – W głosie skrytobójczyni brzmiała zachłanność i skrywany smutek.

Dziewczyna już wcześniej dziwnie reagowała na wzmianki o jego przyjacielu. Gronostaja frapowało, co może łączyć tę dwójkę, lecz Rosomak upierał się, że nie zna żadnej bastardki pasującej choć odrobinę do opisu pani major.

Zdjęła rękawiczkę i położyła dłoń na ptasim grzbiecie. Tilla zamarła. Kobieta i kawka trwały bez ruchu przez dłuższą chwilę. Wyglądały jak rzeźba z obsydianu.

Gronostajowi zupełnie się to nie podobało. Miał ochotę zaprotestować, lecz wolał uniknąć niesubordynacji.

Wreszcie Tilla zaplegotała nerwowo, a Pantera cofnęła rękę.

– Cóż, pora na mnie – powiedziała, wstając. – Posłaniec dostarczy wam niezbędne środki.

– A w jaki sposób mam zameldować wykonanie zadania, pani major?

– Wystarczy, że znajdziecie się w pobliżu Kawki za pięć dni o północy. Odszukam was. Dla takich jak ja Rosomak jest niczym pochodnia wśród mroków nocy. – Zatrzymała się przed drzwiami. – Ach, i błagam, nie angażujcie w tę sprawę Szerszenia. Wtajemniczanie go w misję wymagającą dyskrecji to jak zakwaterowanie nierządnicy w męskim klasztorze. Do zobaczenia, sierżancie.

 

***

 

– Ładniutka – orzekł Rosomak, spoglądając na doręczoną pół wachty wcześniej, wraz z mieszkiem monet i aktami Zaganiacza, miniaturę.

Portret przedstawiał bladolicą brunetkę o regularnych rysach twarzy, ustach w kształcie serca i wielkich oczach barwy burzowego nieba. O ile malarza nie poniosła wyobraźnia, Kawka wyrosła na skończoną piękność.

– Masz pomysł, gdzie jej szukać, Ed? Gonnara to spore miasto. Jeśli przyjdzie mi wygrzebywać informacje z głowy każdego przechodnia, to prędzej zwariuję, niż odnajdziemy zgubę.

Gronostaj westchnął i przeciągnął osełką wzdłuż głowni miecza. Lubił ostrzyć broń – zawsze go to odprężało. I przyjemnie irytowało przyjaciela.

– Nie będzie tak źle. Z góry możemy odrzucić Słomowisko: tam nawet mysz nie pierdnie bez wiedzy Mątwy. Wysokie Miasto też nie wchodzi w grę. Proponuję zacząć od Starego Targu lub Koziego Portu, ulubionych dzielnic grajków, kuglarzy i tym podobnej hołoty.

– Tylko ostatni idiota próbowałby…

– Geniuszem nasz ptaszek raczej nie jest – przerwał przyjacielowi. – Jedynie zupełny dureń odważyłby się uprowadzić córkę Szczura. Zresztą, jeśli nawet nasz słowiczek ma dość oleju w głowie, by nie pokazywać się publicznie, to pewnie spotkamy tam kogoś, kto zna kryjówkę pieśniarza.

 

***

 

Poszukiwania nie przebiegały tak sprawnie, jak życzyłby sobie Gronostaj.

Przez trzy dni kręcili się z Rosomakiem po stołecznych placach i karczmach, pijąc piwo, słuchając rozmów oraz oglądając popisy śpiewaków i akrobatów. Bezowocnie. Ani w modnych lokalach, ani w podejrzanych zaułkach, ani nawet w umysłach oberżystów i komediantów nie natrafili na choćby ślad zakochanych.

Poprzedniego wieczora, w akcie desperacji, Ed zaciągnął przyjaciela do jednego z popularniejszych zamtuzów, co stanowiło nie lada wyzwanie, gdyż Rosomak do płatnej miłości podchodził jak do jazdy nago na jeżozwierzu. Gronostaj zupełnie nie rozumiał obiekcji kompana, paplającego o topnieniu osłon, wtórnych zahamowaniach czy obrzydzeniu towarzyszącym cudzym fantazjom. Ed lubił kobiety, a kobiety lubiły jego. Z czarnymi oczami, ciemnymi włosami i niemal dziewczęcą urodą, podobał się płci pięknej. A finansowe wspomaganie, zafundowane przez Panterę, uczyniło ostatnią noc doprawdy niezapomnianą.

I zupełnie bezproduktywną, jeśli chodziło o zlecone zadanie.

Przez to musiał użerać się z marudzącym Rosomakiem i Szerszeniem obrażonym o wyłączenie go z tej jakże atrakcyjnej misji oraz Porucznikiem, zirytowanym chwilowym uszczupleniem kadry oficerskiej. O ile dowódca na samego Gronostaja zwykle nie zwracał uwagi i jego ciągłe absencje uważał za normę, uznając, że obecność członka Cieni w kompanii ma naturę jedynie formalną, o tyle angażowanie Rosomaka w działania wywiadu wyraźnie przełożonego rozeźliło.

Jednak rankiem, gdy bastardzi jedli późne śniadanie w knajpie o wdzięcznej, choć raczej nieprzemyślanej, nazwie „Pod Końskim Ogonem”, przyjaciel szturchnął Gronostaja w bok.

– Ed, widzisz tego idiotę w kącie karczmy? Z kapturem na łbie, kiepskim sztyletem na stole i fajką w zębach?

– Minstrel?

– Oczywiście, że minstrel! – syknął nerwowo Rosomak. – Przecież nikt zdrów na umyśle nie śniada w kapturze! Niestety to nie Zaganiacz, ale wie, gdzie tamten się znajduje. I – czekaj na najlepsze – właśnie się do niego wybiera. Wystarczy durnia śledzić, a zaprowadzi nas wprost do zadurzonej parki.

– Poważnie?! – szepnął uradowany.

– Poważnie. Tylko, Ed… Nie masz ochoty mnie całować. Wierz mi, naprawdę tego nie chcesz.

 

***

 

Gronostaj wziął ze straganu jabłko i położył asa na dłoni przekupki. Niewiasta gapiła się chwilę na miedzianą monetę, poprawiła czepek, a potem schowała pieniążek do kiesy. Ludzie nie lubili długo zastanawiać się nad niewytłumaczalnym.

Podążał śladem zakapturzonej postaci, chrupiąc owoc i lawirując między przechodniami. Z politowaniem spoglądał na przemykającego w cieniu budynków minstrela. Był pewien, iż ten nie zorientowałby się, że ma ogon, nawet gdyby Ed nie używał Daru. Jednak Gronostaj nie należał do miłośników sikania pod wiatr i unikał zbędnej brawury.

Z tego powodu nie zgodził się na towarzystwo Rosomaka. Gęba przyjaciela zwykle przyciągała uwagę, a przy tym miał on w chwilach zagrożenia brzydki zwyczaj odrzucania wrodzonej inteligencji i dążenia ku czysto siłowym rozwiązaniom. Zaś Gronostaj nadal wierzył, że zdoła załatwić sprawę za pomocą dyplomacji. Kawka zawsze była taką rozsądną dziewczyną.

Wreszcie grajek zatrzymał się przed drzwiami jednej z kamienic, porozglądał się bojaźliwie, przyciągając zaciekawione spojrzenia mijających go mieszczan, naciągnął kaptur głębiej na twarz i wystukał kołatką jakiś skomplikowany rytm.

– Nie no, to jakaś kpina! – mruknął stojący za plecami pieśniarza Gronostaj.

Musiał przyznać, że bez mimowolnego przewodnika raczej by w to miejsce nie trafił.

Gmach miał szeroką, bogato zdobioną fasadę i najwyraźniej należał do zamożnego kupca – bławatnika, jeśli sądzić po gmerku.

Mała Farna stanowiła dzielnicę bogatą, rzemieślniczą, zamieszkałą głównie przez przybyszów zza Zielonego Morza. Gronostaj, prowadząc poszukiwania Kawki i jej kochasia, wcześniej nawet nie brał tej części stolicy pod uwagę.

Wreszcie drzwi uchyliły się. Minstrel wślizgnął się do wnętrza budynku, a Gronostaj podążył jego śladem.

– Witaj, bracie! – zawołał młody, niebieskooki blondyn, obściskując lękliwego gościa. – I jak? Udało ci się załatwić transport do Laarary?

– Niestety, przemytnicy kręcą nosami, jakby chodziło co najmniej o wywiezienie z miasta królowej Łabędzicy. – Przybysz zdjął wreszcie pelerynę. Na jego chudej, ozdobionej cienkimi wąsikami twarzy malowało się zmartwienie. – Zrozum, Zaganiaczu, stary twej ślicznotki ponoć trzyma z Mątwą.

– Och, jakby akurat Mątwa przejmowała się jakimś tłustym, głupim jak but kramarzem! – żachnął się młodzian. – Przeklęte tchórze!

– Niezła chatka. – Entuzjasta kapturów rozejrzał się po wytwornie urządzonym holu. – Czyja?

– Strażnik mej lubej pozostaje – Zaganiacz skrzywił się lekko – w zażyłych stosunkach z tutejszym gospodarzem.

– Aaa… A gdzie piękna pani?

– W komnacie na piętrze, haftuje. Powiedziała, że wstydzi się obcych. Jakbyś ty był obcym, kamracie!

– Kobiety! – westchnął gość, a chłopak pokiwał smutno głową.

Gronostaj postanowił opuścić bolejących nad wadami płci pięknej minstreli i bezszelestnie wbiegł po schodach. Zza otwartych na oścież drzwi dobiegało ciche nucenie. Rozpoznał melodię „Lamentu Kani” i podążył jej śladem.

Dziewczyna siedziała przy biurku, skosem do wejścia, więc mógł swobodnie podziwiać jej profil. Hebanowe, lekko falujące włosy, ozdobione cieniutkim sznurem pereł, opadały na ramiona niczym jedwabny płaszcz. Ocienione firanką rzęs, szaroniebieskie oczy patrzyły w dal. Dłonie złożyła na kolanach, pod blatem. U jej stóp leżał porzucony tamborek z niedokończoną robótką. Ciężka, odcięta pod biustem suknia z ciemnozielonego aksamitu podkreślała kruchość noszącej ją panny.

Gronostaj wstrzymał oddech i przełknął ślinę. Nie wierzył, że można po tylu latach wciąż czuć tę samą, szczenięco głupią fascynację, lecz szalejące w piersi serce raczej nie podzielało jego uprzedzeń.

– Pamiętasz mnie, panno Kawko? – wychrypiał zdenerwowany, tłumiąc Dar.

Kobieta spojrzała na bastarda i uśmiechnęła się promiennie.

– Oczywiście, panie Kruku – oznajmiła, mierząc do niego z trzymanej dotąd na kolanach kuszy.

 

***

 

– Czekałam na ciebie, Tropicielu. Jak znajdujesz tę małą niespodzian… – Dziewczyna nagle przerwała, przyjrzawszy się intruzowi. Zatrzepotała rzęsami i wydęła karminowe usteczka. – Nie jesteś Krukiem.

– Nie – przyznał. – Mam na imię…

– Ed! – zawołała uradowana. – To ty, prawda? Ale wyrosłeś, dzieciaku! Nic dziwnego, że pomyliłam cię z naszym Tropicielem: niezwykle go przypominasz.

Gronostaj spochmurniał. Czasem odnosił wrażenie, że dla ludzi wszyscy półdracy wyglądają podobnie.

Ed miał mieszane uczucia. Z jednej strony cieszył się, że Kawka go rozpoznała, z drugiej – cieszyłby się bardziej, gdyby przestała weń celować.

– Przepraszam, ale czy mogłabyś odłożyć broń? Trudno rozmawiać, mając szyp wymierzony w pierś.

Uśmiechnęła się słodko.

– Dwa szypy – sprostowała, wskazując ruchem głowy stojącą za Gronostajem postać. Kusznik kurtuazyjnie zgiął kark. – Chyba nie miałeś okazji poznać mojego waartgerda, Edvenie? Zdaje się, że opuściłeś organizację, nim złożył mi przysięgę.

– Chciałbym tylko… – zaczął Gronostaj, usiłując podejść do dziewczyny, lecz zaraz znieruchomiał, gdyż Kawka i jej Strażnik jednocześnie położyli palce na spustach.

– … pogadać – dokończyła za bastarda córka Szczura. – Może to i prawda, co nie zmienia faktu, że stanowisz zagrożenie. Coś przeszkodziło Tropicielowi, więc Cienie, chcąc podlizać się Mątwie, przysłały ciebie, nieprawdaż? Nie odpowiadaj, nie musisz. Tylko widzisz: ja nie wrócę do domu. Wolę umrzeć niż tkwić w klatce! Znalazłam kogoś, kto mnie kocha. Rozumiesz? Mnie, Kawkę, a nie dziedziczkę Generała Mątwy. I nie pozwolę sobie tego odebrać.

Spojrzała mu prosto w oczy. Na bladej twarzy malował się smutek i przedziwna zawziętość. Gronostaj coraz bardziej żałował, że zdołał odnaleźć uciekinierkę.

Dziewczyna spuściła wzrok.

– Uważaj na naszego gościa, bracie – zwróciła się do Strażnika. – Gronostaj ma paskudny zwyczaj rozpływać się w powietrzu. Bardzo irytujące przy grze w podchody. Myślę jednak, że kilka bełtów wystrzelonych wokół miejsca zniknięcia załatwiłoby sprawę ostatecznie, czyż nie, Ed?

Zacisnął zęby. Naprawdę, pamiętała go aż zbyt dobrze.

– Zwiąż chłopaka, bracie, i zostaw długi postronek. A ty bądź grzeczny, Edvenie, to daruję ci życie – obiecała Kawka. – Przynajmniej na razie.

Pozwolił się spętać. Dziewczyna była zdesperowana, a wówczas łatwo popełnić głupstwo. Nie chciał skończyć z szypem w brzuchu tylko dlatego, że ślicznotka spanikuje. Nadal miał nadzieję, że Kawka, gdy ochłonie, przemyśli sytuację.

I zrozumie, że nie ucieknie przed ojcem.

Dziewczyna wreszcie odłożyła kuszę. Podniosła z podłogi tamborek i zapytała:

– A kiedy zjawią się twoi przyjaciele?

– Przyszedłem sam – warknął Gronostaj.

Zacmokała z przyganą, kręcąc lekko główką.

– Nie kłam, Ed. Bastardzi ciągną do siebie nawzajem jak muchy do… miodu. To doprawdy zadziwiające: z tego, co mówił ojciec, na terenie całej Terrany żyje was raptem czterdziestka, więc niby spotkanie Obdarzonego to istny cud, a jednak, jak już się któryś kundel napatoczy, w odległości ligi znajdzie się przynajmniej dwójka innych. Więc, Ed, gdzie jest twoja dwójka?

– Nie wiem! – wycedził przez zęby.

Wygięła usta w podkówkę.

– Nie wiesz? Cóż, pożyjemy zobaczymy. Zamknij go w piwnicy, bracie. Tylko dyskretnie, tak by Zaganiacz i jego przyjaciel nie zauważyli. Nie chcę niepotrzebnie denerwować narzeczonego. I bądź ostrożny. Ed wygląda niepozornie, lecz potrafi walczyć jak zapędzony w kąt szczur.

Po ostatnim zdaniu zachichotała, jakby powiedziała niezwykle zabawny żart.

 

***

 

Strażnik zaciągnął Gronostaja do niewielkiej piwniczki, w której trzymano marchew, kapustę i rzepę. Więzień miał przynajmniej pewność, że nie umrze z głodu.

Przeszli przez dom niepostrzeżenie – minstrele postanowili uczcić swe spotkanie winem i śpiewem, więc tylko trąba powietrzna przykułaby ich uwagę.

Gdy mężczyzna zamykał kratę prowizorycznej celi, Gronostaj popatrzył mu w oczy.

– Wypuść mnie, jeśli zależy ci na bezpieczeństwie Kawki – powiedział. – Nie zdradzę was. Naprowadzę Cienie na fałszywy trop. Inaczej przyjaciele zaczną mnie szukać, a ich śladem trafi tu coś gorszego. Wierz mi, nie życzę źle twojej pani. Chcę, by była wolna.

Strażnik zmarszczył brwi. Miał szeroką żuchwę i czarne, migdałowe oczy, typowe dla Farneńczyków.

– Zakochałeś się czy co? – mruknął. Więzień uciekł spojrzeniem w bok, a mężczyzna uśmiechnął się z politowaniem. – Naprawdę zaryzykowałbyś życie, by mogła uciec z innym?

– Naprawdę – westchnął chłopak. – To jak? Oswobodzisz mnie?

Farneńczyk pokręcił głową.

– Chciałbym, chłopcze, ale nie ja tu decyduję. Porozmawiam z siostrą.

Opuszczając piwnicę, zgasił pochodnie.

Gronostaj został sam, wśród mroku i warzyw.

 

***

 

Nie miał pojęcia, ile wacht minęło od momentu jego uwięzienia. Dzielił swój czas na spacery w ciemnościach oraz szalone sny o krwiożerczej rzepie. Od kapuścianego posłania bolał Gronostaja tyłek, od bezczynności – zraniona duma.

Wreszcie drzwi do loszku zaskrzypiały i po schodach zeszła smukła postać z pochodnią w dłoni. Łagodny blask płomieni tańczył na policzkach kobiety.

– Ed? Pokaż się, proszę – powiedziała Kawka, zatknąwszy łuczywo w uchwyt na ścianie. – Przecież wiem, że tu jesteś. Mój brat mówił prawdę? Oddałbyś życie dla mego szczęścia?

Gronostaj zerwał się z warzywnego łoża.

– Oddałbym – zapewnił, podchodząc do kraty.

Dziewczyna wsunęła lewą rękę między pręty i pogładziła bastarda po twarzy.

– Ty się naprawdę we mnie podkochujesz! Jakie to słodkie, Edvenie! Zaczynam rozumieć, czemu Sroka tak cię lubiła. Biegała za tobą jak zauroczony szczeniaczek, pamiętasz? Jeśli cię skrzywdzę, siostrzyczka nigdy mi tego nie wybaczy. – Przez chwilę, smutna i zamyślona, patrzyła mu prosto w oczy. Nagle wzrok Kawki stwardniał. Prawą ręką wydobyła sztylet zza pasa i przystawiła go do gardła Gronostaja. – Cóż, jakoś zniosę jej nienawiść.

Bastard znał kilkanaście sposobów na rozbrojenie wroga w takiej sytuacji. Tyle że obecnie nie był w stanie się ruszyć. Nadal nie wierzył, że dziewczyna posunie się do morderstwa.

– Nie rób tego, siostro! – zawołał nagle Strażnik, stając w drzwiach piwnicy.

– Słuchaj go, panienko – poradził kroczący za waartgerdem, uzbrojony w kuszę mężczyzna. – Tknij Edvena, a twój brat kipnie na nadmiar żelaza w brzuchu. Ponoć zerwanie Więzi to bardzo niemiłe doświadczenie.

Dziewczyna drgnęła zaskoczona. Ed syknął, gdy klinga dagi przypadkiem drasnęła jego skórę.

Zaśpiewała cięciwa i szyp wbił się w stempel nieopodal twarzy Kawki, zaś nagły cios kolbą w potylicę sprawił, że Strażnik osunął się nieprzytomny na schody.

– Ja nie żartuję, złotko – rzekł intruz, ponownie napinając kuszę. – Zostaw Edvena albo waartgerd zginie.

– Nie krzywdź go! – Kawka posłusznie odjęła głownię od szyi więźnia i cofnęła się. – Jak się tu dostałeś, potworze?

– Och, wczoraj śledziłem Eda, a dziś szczęśliwie schwytałem tego tu przy wygódce – oświadczył niewinnie Rosomak, wskazując na ogłuszonego przeciwnika. – A ponieważ właściciel posesji żywi do niego nad wyraz ciepłe uczucia, tutejsza służba okazała się niezwykle skłonna do negocjacji. Tylko nie próbuj mnie oszukać, ptaszyno. Nie da się.

– Szperacz! – prychnęła z obrzydzeniem dziewczyna. – Ojciec miał rację, stadne z was, kundli, stworzenia. – Nagłym ruchem przytknęła czubek sztyletu do smukłej szyi. – Oddaj kuszę, Przeklęty, albo poderżnę sobie gardło. Przynajmniej zginę wolna. Wiesz, że nie żartuję.

– Arrenie – poprosił Gronostaj, używając pierwszego imienia przyjaciela – rzuć broń.

– Chyba zdurniałeś! Ta wariatka chce zabić nas obu.

Dziewczyna nacisnęła lekko głownię. Po dekolcie spłynęła strużka krwi.

– Rzuć to cholerstwo! – wrzasnął Edven. – Jeśli coś stanie się jego córce, Szczur obedrze nas ze skóry! Dosłownie!

Rosomak prychnął, napiął nerwowo barki i niechętnie położył kuszę na klepisku.

– Aha – mruknął – czyli wybieramy szybszą śmierć.

– Kopnij to w moją stronę! – poleciła Kawka.

– Ależ proszę – warknął bastard, szturchając broń stopą – wszystko dla pięknej pani.

Potem uśmiechnął się paskudnie i rzucił za siebie kołczan z bełtami. Gronostaj dopiero wtedy zauważył, że łoże broni jest puste.

Dziewczyna syknęła wściekle, lecz schowała sztylet i podniosła pozornie bezużyteczny samostrzał. Rosomak skoczył w jej stronę, próbując wykorzystać konsternację przeciwniczki.

I runął jak długi na klepisko. Na łydce żołnierza, niczym żelazne kleszcze, zaciskały się palce Strażnika. Mężczyzna uśmiechnął się paskudnie i pociągnął bastarda ku sobie. Rosomak skulił się, po czym gwałtownie wyprostował wolną nogę, kopiąc przeciwnika w twarz. Coś nieprzyjemnie chrupnęło, z nosa waartgerda chlusnęła krew, a ciało mężczyzny zwiotczało.

Rosomak odetchnął z ulgą, lecz spojrzawszy w górę, zrozumiał, że wygrywając bitwę, przegrał wojnę. Gdy był zajęty szarpaniną, Kawka zdołała wyminąć go i dotrzeć do schodów. Podniosła jeden z leżących na stopniach bełtów, załadowała broń, wymierzyła w pierś intruza i umieściła palec na spuście.

– Miłej wizyty w Otchłani, kundelku – powiedziała. Na ślicznej twarzy malowało się zdecydowanie.

Gronostaj czuł narastające dławienie w gardle. Mógłby oddać za przyjaciela życie, a sprowadził nań śmierć.

– Nie! – jęknął, uderzając barkiem w pręty. – Błagam, nie!

Kawka, głucha na prośby chłopaka, wystrzeliła.

Rosomak przeturlał się pod ścianę i zasłonił się nieprzytomnym Strażnikiem niczym wyjątkowo nieporęczną tarczą.

Niepotrzebnie. Bełt tkwił w powale, dobre dwa kroki od bastarda, zaś napastniczka, wyraźnie zdezorientowana, stała z opuszczoną bronią i mrugała powiekami.

Dziewczyna, niczym ktoś właśnie przebudzony ze snu, spoglądała przez chwilę to na Rosomaka, to na kuszę w swych dłoniach.

– Co ja wyprawiam?! – wyszeptała żałośnie. W ogromnych oczach zalśniły łzy. – Przecież nie jestem morderczynią! – Odrzuciła samostrzał. – Wybaczcie, nie wiem, co mnie opętało. Jeśli zacznę uciekać, nigdy nie zaznam spokoju. Zaganiacz zginie przeze mnie. Jak mogłam być tak głupia! Muszę spokojnie porozmawiać z ojcem…

Osunęła się na kolana i zaczęła szlochać.

Gronostaj uświadomił sobie, że od dłuższego czasu wstrzymywał oddech. Zaczerpnął głęboko powietrza i oparł się ciężko o pręty.

– Kawko… – zaczął łagodnie.

– To nie jest Kawka – przerwał mu opryskliwie Rosomak. – A przynajmniej nie tylko.

Dziewczyna drgnęła. Gwałtownie otarła łzy. Uniósłszy głowę, wydęła wargi jak obrażona pięciolatka i rzuciła zielonookiemu niechętne spojrzenie.

– Szperacze! – westchnęła cierpiętniczo i wstawszy, otrzepała spódnicę. – Zawsze psujecie zabawę! A wydawało mi się, że jestem taka przekonująca w roli nagle nawróconej furiatki… Cóż, wybiła północ dnia piątego i księżniczka zmieniła się w żabę. – Odpięła klucz od pasa i otworzyła kratę. – Gratuluję pomyślnie wykonanej misji, sierżancie. – Poklepała po plecach wychodzącego z celi Gronostaja.

– Pantera. – Edven wymówił imię przełożonej tak, jakby chciał splunąć.

Słyszał niegdyś o służącym Cieniom Skoczku, kundlu potrafiącym przenieść świadomość w inne ciało, lecz nie podejrzewał, że jest nim drobna skrytobójczyni. Samego Gronostaja dziwił wstręt, jaki budził w nim ten nietypowy Dar.

Dziewczyna skrzywiła się lekko.

– A cóż to za obrzydzenie w głosie, sierżancie? Gdzie wdzięczność za uratowanie życia? Całusy? Oklaski?

– Dziękujemy, pani major – rzekł Rosomak, salutując.

Zarumieniła się i spuściła wzrok.

– Zawsze do usług – bąknęła. Zaraz jednak odzyskała rezon i poleciła: – A teraz niech jeden mnie zwiąże, a drugi zaniesie Strażnika na górę. Moi przyjaciele już zajęli się Zaganiaczem i resztą.

 

***

 

Gronostaj podniósł leżące na biurku przełożonej przepustki i sakiewkę, po czym wymruczał niezbyt składne podziękowanie.

Pantera oderwała wzrok od zalegających na blacie akt i prychnęła:

– Och, przestań się boczyć. Wszystko skończyło się lepiej niż dobrze. Mątwa przystąpiła do sojuszu z Koroną, a Kawka pogodziła się z ojcem. Muszę przyznać, że dziewczyna mnie zaskoczyła. Zawsze uważałam ją za pustą mimozę, a tu proszę… niedaleko pada jabłko od jabłoni. Ależ się wściekła na wieść, że Zaganiacz odszedł!

– Odszedł?

– Nie, to nie tak, jak myślisz! – Skrytobójczyni zachichotała, widząc jego ponurą minę. – Naprawdę wyjechał z miasta, a Szczur przyrzekł go nie ścigać. Widzisz, każdy ma jakąś cenę: dwa dzbany wstydu, pięć wiader złota, jedna pieśń… Zaśpiewałam Zaganiaczowi o miłości minstrela do księżniczki złodziei. I wyjaśniłam, że utwór stanowi jego dzieło. W końcu to prawda, czyż nie?

– Major… śpiewała?! – Niektóre rzeczy przerastały gronostajową wyobraźnię.

– Aha. Mam liczne talenty. A to była naprawdę dobra ballada. Taka, która przynosi sławę i pamięć potomnych.

– Ten dureń sprzedał się za głupią piosenkę?!

Pantera wzruszyła ramionami.

– Nie mierz innych własną miarą. To, co dla ciebie jest pyłem na wietrze, dla nich może ważyć więcej niż miłość życia.

Skrzywił się. Nie mógł zapomnieć smutku w oczach Kawki.

– A jaka była twoja cena, pani major? Co ofiarowały Cienie, że zostałaś ich gończą suką? Z twoim Darem…

– Nie kończ – przerwała mu. – Dla własnego dobra zamknij się, Edvenie. Wiesz, że jesteś najbardziej bezczelnym i pyskatym z moich podwładnych? Masz szczęście, że posiadasz dość unikalne zdolności, a ja nie lubię marnotrawstwa. Inaczej ten niewyparzony jęzor już dawno zapewniłby ci miejsce wśród orthylskich pograniczników. Może odmrożony tyłek nauczyłby cię dyscypliny i pokory. Nie przepraszaj. Po prostu zmykaj stąd.

Zasalutował i posłusznie odmeldował się. Już miał nacisnąć klamkę i opuścić gabinet przełożonej, gdy usłyszał:

– Dwadzieścia trzy.

– Co? – stęknął zaskoczony, odwracając głowę.

– Moja cena. Dwadzieścia trzy istnienia nam podobnych kundli. – Pantera splotła palce i wsparła brodę o ręce. Wiele by dał, aby dowiedzieć się, jakie emocje skrywała kocia maska. – Dwadzieścia cztery, gdyby wliczyć ciebie, ale przecież u Szczura też pozostałbyś bezpieczny.

Zesztywniał. Pod jego czaszką kłębiły się dziesiątki pytań, lecz żadnego z nich nie zadał. Niewiedza była jak ciepły koc, którego wolał nie uchylać.

Skrytobójczyni pochyliła się nad rozłożonymi na biurku papierami.

– Korzystaj z ostatnich dekad spokoju, Gronostaju. Wkrótce część gwardii opuści stolicę. Nadchodzi wojna, a z nią brak wytchnienia dla szpiegów. Cienie nie śpią, póki płonie ogień. Do zobaczenia, sierżancie. Dbaj o braci.

 

***

 

Stali we trójkę na szczycie pagórka, nieopodal murów stolicy. Szerszeń trzymał pod pachą drewniane pudełko z pracowicie wydłubanymi otworami.

Gdy przyjaciele mijali bramę, wartownicy podejrzliwie zerkali tak na nich, jak i na pakunek, lecz, sprawdziwszy przepustki, nie zatrzymywali gwardzistów.

Chłopak zdjął pokrywę. Ulokowana w skrzynce kawka zaplegotała nerwowo. Poprzedniego wieczora Rosomak obejrzał jej skrzydło i orzekł, że powinna móc latać.

– No, Tillo, jesteś wolna. – Szerszeń posadził ptaka na swoim przedramieniu, ale ten ani myślał odfrunąć. – Leć, malutka!

Chłopak zachęcająco uniósł łokieć, lecz kawka jedynie nastroszyła pióra.

Stojący obok Rosomak podrapał pieszczotliwie ptaka po karku.

– No dalej, leć! – powiedział.

Pupilka gapiła się nań, przekrzywiwszy łepek. Zdaniem Gronostaja, w jej błękitnych oczach widniało złośliwe politowanie.

– Świetnie – warknął sarkastycznie. – Słucha ciebie jak świnia grzmotu. Rzeczywiście, pozbycie się tego łażącego źródła gówna to pestka.

– Przyznaję: jednak to nie takie proste. Jestem Szperaczem, a nie Lalkarzem – oświadczył naburmuszony Rosomak. – Mogę jej coś zasugerować, ale do niczego nie zmuszę.

Gronostaj prychnął i pochwyciwszy kawkę, wyrzucił ją w górę.

– Ed, tak nie można! – Przyjaciel nie zdążył go powstrzymać.

Tilla zamachała kilka razy skrzydłami i wylądowała ciężko kilka kroków od gwardzistów.

Gronostaj schylił się, podniósł grudkę wilgotnej ziemi i cisnął nią tuż obok kawki. Ta zaplegotała oburzona, odskakując niezgrabnie.

– Leć, do ciężkiej cholery! Leć, bo zrobię z ciebie rosół! – wrzasnął zirytowany. – Korzystaj ze swobody, póki możesz, ptasi móżdżku!

Następna bryłka trafiła jeszcze bliżej Tilli.

– Ed, co ty, na żelazny tyłek Rundhy, wyprawiasz?! – Rosomak złapał towarzysza za ramię, lecz ten wyrwał się z uścisku.

– Leć! Słyszysz?! Leć!

Kawka, unikając spotkania z kolejnym błotnym pociskiem, wzbiła się w powietrze.

Gronostaj obserwował, jak wznosiła się coraz wyżej i wyżej, porzucając miasto i bastardów, aż zmieniła się w odległy, czarny punkt wolności.

 

Koniec

Komentarze

Skądś znam ten tekst. Dobra, moją opinię już kiedyś poznałaś, nie będę się rozpisywać.

Babska logika rządzi!

Przeczytałam to opowiadanie z mieszanymi odczuciami. Z jednej strony widać sprawność warsztatową, z drugiej skomplikowana fabuła tłoczy się w krótkiej formie literackiej. Czytelnik wrzucony jest na głęboką wodę twego uniwersum, i z trudem utrzymuje się na powierzchni. Czyta się jak prozę Dukaja, mozolnie absorbując tekst. Niezłe metafory.

– ptaki mają grzbiety, ale na pewno nie mają karków.

– kusze nie mają kolb.No chyba, że w twoim świecie, to jakieś zmodyfikowane wyrzutnie bełtów.

– inna planeta, ale warzywa identyczne jak na Ziemi.

niektóre metafory ryzykowne.

Reasumując, opowiadanie mnie mocno zmęczyło. Pozdrawiam ciepło.

Przeczytałam jeszcze raz i trochę więcej zrozumiałam. Mamyy tu “inną planetę”, telepatię, telekinezę, intrygę, szpiegostwo, przygotowania do wojny, pojedynek, wszystko co lubi młody czytelnik fantasy. Jednak dla mnie jest tu za dużo grzybków w literackim barszczu. Gdyby to była powieść, gdzie czytelnik oswaja się z przedstawianym universum, to byłoby to bardzo ciekawe. Ale to może ja marudzę, nie doceniając wysiłku twórczego. Na tle innych opowiadań internetowych, to akurat nienajgorzej się prezentuje. Pozdrawiam utalentowaną autorkę.

Och, Alex, minęło kilka lat od konkursu, a Twoje opowiadanie nadal prezentuje się całkiem nieźle. :)

Cóż mogę powiedzieć o nim dzisiaj – ano, chyba to, że przypomniałam je sobie z przyjemnością równą tej, która towarzyszyła pierwszemu czytaniu. Typowe fantasy z wartką akcją i barwnymi bohaterami, że o ciekawej intrydze nie wspomnę.

Kawki rozfrunęły się po świecie, pewnie wiele żyje własnymi sprawami, ale to bardzo miło, że niektóre zaglądają do gniazda w którym się wylęgły. :D

 

Gro­no­sta­ja fra­po­wa­ło, co może łą­czyć dwój­kę… –> Gro­no­sta­ja fra­po­wa­ło, co może łą­czyć dwój­kę

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo długi wstęp i bardzo niewiele z niego w sumie wynika. Niestety, nadmiar opisywactwa zabił na początku tekstu fabułę. Zdecydowanie zabrakło zapowiedzi czegoś interesującego, wyrazistej zapowiedzi tajemnicy, zarysu intrygi.

Przerost formy nad treścią. Szkoda.

Pozdrówka.

Przyjemne opowiadanie przygodowe. Wymyślone terminy mi nie przeszkadzają, toteż wrzucenie na głęboką wodę Twego uniwersum nie wpłynęło negatywnie na odczucia. Wręcz powiedziałbym, że rzucane cienie uczyniły je atrakcyjniejszym :) Trochę może faktycznie zabrakło dokładnie wyjaśnień przynajmniej części terminów, ale nazwy były dostatecznie sugestywne, bym mógł domyśleć się w ogólności, czym się kto zajmuje.

Warsztatowo napisane sprawnie, początek może i lekko przydługi, ale późniejsza akcja to wynagradza. Bohaterowie dają się lubić, za wyjątkiem Kawki – poczułem do tej postaci wyjątkową antypatię, wydawała mi się zbyt wyniosła i pyszna. Możliwe, że takie było od początku Twe zamierzenie, Autorko.

Podsumowując: dobra i przyjemna lektura, czasem nawet coś wybuchło na niebie :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Czytałem już w Silmarisie, dość dawno więc szczegóły zatarły mi się już w pamięci, ale z tego co pamiętam to porządne fantasy z całkiem ciekawym światem.

Muszę przyznać, że ciężko było mi załapać wszystkie sprawy i wątki przeczytawszy pierwszy fragment. Gubiłem się też w samej bieżącej sytuacji, nie do końca rozumiejąc, co się właśnie dzieje. Ilość wprowadzonych lub wymienionych bohaterów i nazw własnych tego nie ułatwia. Otóż właśnie. To takie opowiadanie, nie opowiadanie, bo za dużo wszystkiego, włącznie z dokładnymi opisami poszczególnych osób. To taka powieść, nie powieść, bo za krótka i zupełnie o niczym. Ubolewam, ale muszę zgodzić się z Rogerem, to przerost formy nad treścią. Prosta historia zupełnie nie pasująca do charakterystycznych i ciekawych postaci, a także kawałka świata, który przedstawiasz.

Podsumowując, to ciekawy i barwny świat, przypomina mi trochę pomysły Sandersona. Jego wojacy są podobnego pokroju. Niestety upchany w zbyt ciasno skrojony garnitur, a to materiał na całe odzienie, albo nawet pełną szafę.

Mocno skondensowana historia, ale całkiem zacna. Mimo że klimat jakby nie mój, to historia i postacie zaciekawiły. Nieźle zakręcone z tą kawką. Podobało mi się.

Przepraszam za milczenie, ale naprawdę krucho u mnie z czasem.

 

@ Finklo – dzięki za pamięć, zerknięcie i Bibliotekę

 

@ karolino – przykro mi, że zmęczyło, tym bardziej jestem wdzięczna za dwukrotną lekturę. Z zarzutami, zresztą nie tylko Twoimi, że za dużo chaosu i "grzybków w barszczu", zwłaszcza jak na krótką formę, właściwie się zgadzam. Ale gdybym miała napisać to opowiadanie inaczej, nie napisałabym go wcale.

– ptaki mają grzbiety, ale na pewno nie mają karków.

– kusze nie mają kolb.No chyba, że w twoim świecie, to jakieś zmodyfikowane wyrzutnie bełtów.

Oj, tu się ośmielę nie zgodzić. Ptaki mają karki, zaś kusze kolby, co można sprawdzić na większości rycin przedstawiających schemat opierzenia ptaków oraz budowę kusz (a że – poza nowymi modelami – to zupełnie co innego niż kolba karabinu, to już inna sprawa).

– inna planeta, ale warzywa identyczne jak na Ziemi.

Nie do końca. Tak naprawdę owa "kapusta" jest bardziej spokrewniona z naszymi rojnikami, ale:

– tworzy spore główki

– ma specyficzny zapach

– jest popularnym i łatwym do przechowywania warzywem

czyli jest dość bliska temu, co kojarzy się z kapustą. Tworząc ten światek miałam dylemat – czy lepsza będzie próba "tłumaczenia" nazw roślin i zwierząt tak, by przekazać czytelnikowi ogólny zarys i pozostawić kulturowe skojarzenia, czy też przytłoczenie czytacza dziesiątkami przypisów (zwłaszcza że bohaterowie noszą zwierzęce imiona). No bo kto zna zapach egrelardy? :) Mnie osobiście bardziej bawi, gdy na planecie, gdzie ścieżki ewolucji biegły zupełnie inaczej niż na Ziemi, istnieją np. rośliny okrytonasienne. W końcu ile można zwalić na konwergencję?

Zaś to, że na Aoii rośliny są spokrewnione z ziemskimi, wynika z faktu, że ewolucja miała tam niewiele do gadania (jeśli ciekawi Cię ten wątek, to zapraszam do lektury "Jednej jedynej" – tekst pewnie też jest trochę przepakowany, ale chyba mniej niż ten).

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

@Reg – o, Bogini, lejesz miód na mą duszę;) Poprawione

 

@ Rogerze – wiesz, ja po prostu lubię tembr własnego głosu i stąd skłonność do przegadywania tekstów, na tym etapie raczej już nieuleczalna.

 

@NoWhereManie – bardzo się cieszę, że przypadło Ci do gustu i ślicznie dziękuję za nominację do Biblioteki

 

@ belhaju – miło mi, że zostawiło pozytywne wrażenia.

 

@Draconie – rozumiem Twoje zarzuty i jak już pisałam karolinie, po części się z nimi zgadzam. No, może nie z tym, że jest o niczym, ale tu już autor i Czytelnik mogą mieć zupełnie odmienne opinie.

 

@Blackburnie – ogromnie się cieszę:)

 

@ clsbartku – dziękuję za przeczytanie i tak pozytywną ocenę

 

Serdecznie Was wszystkich pozdrawiam

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Autorko, cieszę się, że tak ładnie odpierasz zastrzeżenia. Ja nigdy w literaturze (a czytam bardzo dużo), nie spotkałam się z określeniem – kark u ptaków. Jeśli możesz, to pokaż mi jakiś przykład. Kark to część tułowia u zwierząt mających dolną miednicę i górną obręcz łączącą przednie kończyny. Kolba broni to określenie wprowadzone dopiero w broni palnej – przedtem było to oparcie o ramię.

Twoje tłumaczenie o “ścieżkach ewolucji”, na innej planecie jest o tyle nie do podważenia, że nie mamy, jak dotąd, żadnego punktu odniesienia – mamy jedynie przykład ewolucji ziemskiej. Ale w fantastyce nie ma się o co sprzeczać, to nie praca naukowa. Znam twoje wcześniejsze utwory, w tym te, które napisałaś w duecie z Finklą.

Autor piszący utwór fantastyczny kreuje własną oryginalną poetykę i wizję świata. Czytelnik albo akceptuje tę wizję, albo nie. W twoim przypadku wizja universum przypadła mi do gustu, chociaż z zastrzeżeniami. Pozdrawiam ciepło i życzę dalszych publikacji.

To drugi tekst Twojego autorstwa, który przeczytałam i zazdroszczę warsztatu. Jak dla mnie świetnie napisane opowiadanie, które bardzo przyjemnie się czytało. Spodobał mi się wykreowany przez Ciebie świat. Trochę wszystko nie do końca jasne, ale mi to nie przeszkadzało. Podsumowując jestem bardzo usatysfakcjonowana lekturą. Pozdrawiam.

Z tym o niczym to trochę przesadziłem, ale byłem zirytowany tym, że tak pięknie stworzony świat tak ciasno upchnęłaś :)

Te opowiadania z kawkami chyba nigdy się nie skończą :) Przyjemnie było natknąć się na kolejny tekst z tego konkursu.

Opowiadanie dobre, choć muszę się zgodzić z powyższymi, że trochę trudno wchodzi się w uniwersum. Tak jakby to był któryś tekst z kolei w tym świecie i czytelnik powinien być już nieco rozeznany.  Mimo to historia zaciekawia i czyta się płynnie.

Zgodzę się z przedpiścami. Bardzo ciekawa historia, ale bardzo skondensowana. Masz tak lekkie pióro, że spokojnie mogłabyś rozbudować opowiadanie o drugie tyle znaków i to z korzyścią dla czytelnika.

Bo w tej formie na “dzień dobry” mamy wysyp imion, darów, terminów z nowego świata i muszę przyznać, że przez pierwsze akapity musiałam się przebić kilkakrotnie, żeby załapać kto jest kim.

Sam pomysł jest bardzo ciekawy, ale naprawdę fajnie by go było rozciągnąć ;) Bo czułam się trochę tak, jakby ktoś mi wpakował taką “rozwijalną” gumę do żucia w całości do buzi… Ciężko przeżuć ;) A gdybym mogła sobie tak kawałek po kawałku, to zupełnie inna sprawa. Oryginalne uniwersum, interesujące i fajnie wykreowane postacie (choć momentami mi się myliły, oprócz kobitek ;P), fabuła też niezgorsza.

Świetny pomysł z kawkami, końcówka naprawdę mi się podobała. Ale i tak nic nie przebije tego zdania

Nie mam ochoty oglądać waszego trybutu dla wschodzącego słońca.

Haha :) Muszę zapamiętać albo zanotować :D

yes

Warsztatowo – świetnie :)

Ogółem – przyjemna, choć przez duże skomplikowanie nieco trudna w odbiorze lektura :)

Ciekawie przedstawiony świat, który świetnie prezentowałby się w nieco dłuższej odsłonie.

„Ph'nglui mglw'nafh Cthulhu R'lyeh wgah'nagl fhtagn”. H.P. Lovecraft

Nowa Fantastyka