- Opowiadanie: Ajwenhoł - Szukając Pana

Szukając Pana

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Szukając Pana

 

 

SZUKAJĄC PANA

 

 

W hołdzie Kennethowi Grahame'owi za „Pieśń o świcie"

 

 

Ziemia wzeszła, nim na dobre zapadł zmrok. Jej blask rozlewał się pośród łąk, nocne kwiaty z niemal niesłyszalnym szmerem rozwierały kielichy. Błękitne światło otulało powierzchnię Księżyca. Słońce zachodziło, Ziemia wznosiła się w górze dumnym łukiem, a światło złociste i światło niebieskie rozpraszały ciemności i mieszały się ze sobą, jakby nad księżycowymi łąkami umieszczono setki niewidocznych pryzmatów. Cienie padały zewsząd i znikąd.

 

Pan Talpa w zamyśleniu szarpnął wantę astromobilu. Zapach maciejek i malw był ciężki i słodki, lecz jakby chłodny i srebrzysty, odurzał jak młode wino, głośne „kri-kri" tysięcy świerszczy pulsowało wewnątrz czaszki, lecz powietrze było mimo to lekkie, aksamitne i przejrzyste, jak zwykle na Księżycu. Pan Talpa czuł się jednocześnie ciężki jak posąg Buddy i lekki jak promień Słońca. Miał wrażenie, że frunie i zarazem zapada się wsobie, zmniejsza, kurczy, zmienia w punkt, w osobliwość, tworząc własny horyzont zdarzeń.

 

„Zaiste," pomyślał, „to czarna dziura, nic innego, jest tworem prawdziwie doskonałym!"

 

– Pora na nas, mój drogi! Podnoś kotwy! Wiatry znad Morza Kopernika nas poprowadzą! – zawołał od steru Henoch, mieszkaniec Księżyca, stellonauta.

 

Pan Talpa szarpnął za linę i utkany z pajęczyny żagiel rozwinął się na całą długość i wydął natychmiast, wiatr zaświstał w przestrzeniach między srebrnymi nitkami. Żagiel ciął powietrze na drobne, drobniutkie kawałeczki. Pan Talpa odcumował. Astromobil, który Henoch na cześć przyjaciela nazwał Pantalpią, przechylił się na chwilę, po czym poniosły go księżycowe wiatry. Ruszyli ku bladozłocistej łunie nad horyzontem, ścigając odchodzący nie wiedzieć dokąd dzień. Henoch, wsłuchany w szept zmierzchu, trzymał ster jedną ręką, jego eteryczne ciało unosiło się i rozpływało na wietrze; rzadko dotykał powierzchni Księżyca, wokół jego głowy wciąż fruwały ćmy, natomiast Pan Talpa dopiero uczył się latać.

 

Wznosili się i wznosili, horyzont zakrzywił się, Panu Talpie zatkało lewe ucho. Woń nocnych kwiatów wygasała, zostawała w dole niczym gęsty syrop opływający Księżyc, aśpiew świerszczy ustąpił miejsca ciszy przestrzeni.

 

Cisza przestrzeni! To muzyka, którą niekiedy słyszy się także i na Ziemi w czasie letnich nocy, gdy i słuchający, i cała planeta zdają się być szczególnie otwarte na zew niezmierzonych otchłani, muzyka, która spływa z nieba na otwarte pola i łąki, niesłyszalna i dojmująco głośna jednocześnie. Pan Talpa wciąż nie mógł jej pojąć, choć z Kosmosu słychać ją o wiele lepiej niż z Ziemi. A przecież tyle już czasu spędził w międzyplanetarnych czeluściach odkąd opuścił niebieska planetę, zwabiony szumem płaczących wierzb, które rosną wzdłuż całej drogi z Ziemi na Księżyc, a ich snujące się wolno po orbicie gałęzie strącają na dół satelity. Ta cisza przestrzeni, cisza sfer, cisza planarna zdawała się wypełniać wszystko i wszystkich, huczeć jak fale przyboju, falować jak śpiew tysięcy świerszczy, wabić, straszyć, tulić jak matka i przerażać jak sama nicość. Jeszcze chwila, jeszcze moment, a posłyszy znajome skrzypienie ciał niebieskich na orbitach w wielkim astrolabium Wszechświata. Ponownie ruszali w podróż.

 

Szukali Boga.

 

Układ planet był dobry. Wszystkie życiodajne globy utworzyły krzyż, którego krótsze ramię stanowiły Merkury i Wenus ułożone po przeciwnych stronach Słońca, dłuższe zaś Mars, Jowisz i Saturn po jednej stronie oraz Ziemia po drugiej. Jakiż lepszy układ można by wymyślić do poszukiwania Boga? Jedynie trójka zimnych i martwych gigantów: Uran, Neptun i Nibiru błąkało się po najmroczniejszych zakamarkach Układu Słonecznego.

 

„Czyż jednak nie napisał święty Łukasz: Bóg nie jest Bogiem umarłych,lecz żywych, wszyscy bowiem dla Niego żyją?", pytał sam siebie Pan Talpa. Choć bowiem przeróżne życie drzemało, przemykało i kłębiło się wnajgłębszych otchłaniach Kosmosu, to na żadnej z trzech ostatnich planet nie rozwinęły się bodaj najmniejsze obdarzone Duchem twory.

 

Szukali Boga wielokrotnie i czasem nawet chwytali Go na chwilę, a wówczas w ich sercach rosła ni to radość, ni to tęsknota, raz spokój, raz smutek, osobliwsze jeszcze od ciszy przestrzeni, lecz dziwnie jej pokrewne, nigdy jednak nie trwało to dłużej, niż kilka uderzeń serca. Bóg zawsze umykał po kilku chwilach. Był przebiegły i rzadko dawał się podejść. Pozwalał się ujrzeć kątem oka, lecz gdy spojrzało się w tamtą stronę, już był gdzie indziej. Kątem oka, obrąbkiem ucha, czubkiem palca, koniuszkiem serca, ukradkiem, pokątnie i zawsze niespodzianie -tylko tak objawiały się Boże sprawy i sprawki. Tak, jak czarny mroczek, który bez przerwy latał w polu widzenia Pana Talpy na skutek degeneracji plamki żółtej na siatkówce lewego oka – widoczna bez przerwy, a jednak nie pamiętał o niej przez większość czasu. Choćbyś go łapał całe życie – nie złapiesz. Łap, łap, trzymaj! – a tu pustka w dłoniach, mroczek lata dalej. Widać go, póki na niego nie patrzysz, a gdy popatrzysz, mroczek już jest gdzie indziej. Tak drażni, aż cię dreszcz po plecach przechodzi -a mroczek lata, lata, lata, ciebie trafia już szlag i bierze cholera, a mroczek nic, tylko lata, lata, lata. By znikł, trzeba by chyba wydłubać oko. Ale skąd wtedy wiadomo, czy mroczek nie lata nadal, a tylko ty go nie widzisz?

 

„Pantalpia" z dwoma stellonautami płynęła w górę, Księżyc malał u ich stóp, a słoneczna łuna rosła i rosła. Doganiali dzień. Niebo nad ich głowami przesuwało się, przegwieżdżało. Ćmy wokół głowy Henocha spłoszyły się nieco, gdy dołączył do nich rój wielobarwnych, śpiewających motyli. Wpłynęli na napowietrzne łąki szkarłatnych i złotych zmierzchowych orchidei. Kwiaty dryfowały wszędzie naokoło astromobilu, w powietrzu wisiał pyłek, nadając mu postać koloidu. Snopy słonecznego światła przenikały łąki na wskroś i Pan Talpa miał wrażenie, że on sam jest przenikany, a zachodzące Słońce gra wirtuozowsko na strunach pogodnej tęsknoty i bolesnego zachwytu w jego sercu. Nie mógł nadziwić się tym latającym łąkom, oscylującym zawsze na granicy dnia i nocy, orchideom wiedzionym dziwnym heliotropizmem zawsze za zachodzącym Słońcem.

 

Płynęli wciąż szybciej i szybciej, wykorzystując silne wiatry z wyżu nad Morzem Kopernika do niżu okołoorbitalnego, osiągnięcie pułapu drugiej prędkości kosmicznej było łatwe i „Pantalpia" szybko się do niego zbliżała. Wkrótce wychynęli na drugą stronę Księżyca, zrytą kraterami od uderzeń meteorytów jak bliznamipo ospie. W najpotężniejszym zagłębieniu drzemało zwinięte w kłębek wielkie, kudłate zwierzę, nakryte wielokilometrowym ogonem. Pan Talpa wiedział, że był to Księżycowy Zwierz, wielka wydra – Lutra magna, która niekiedy budziła się, by pływać w bezmiarach Kosmosu i dla zabawy ślizgać po lodach rzeki czasu, gdy ta zamarzała w pobliżu osobliwości. Gdy przepływali obok, Zwierz otwarł jedno oko i błysnął niepigmentowaną tęczówką niczym odległym czerwonym olbrzymem.

 

– Czołem, wydro! – zawołał donośnie Henoch. – Piękny wieczór, chodźmy go gonić!

 

Wydra warknęła coś głucho i niezrozumiale, płosząc motyle wokół głowy Henocha, po czym przymknęła wielką jak góra powiekę. Białkówka błyskała blado spod grubych jak pnie drzew rzęs: wielka wydra czuwała. Nie miała zamiaru spać, lecz najwidoczniej nie była też w nastroju do zabaw.

 

Opuścili na dobre sferę Księżyca. Pan Talpa, bardziej krępy i silniejszy od Henocha, ustawił żagiel nieco bocznie, halsując pod przeciwny słoneczny wiatr. Płynęli tak godzinami, nie czując zmęczenia; odkąd zamieszkał na Księżycu, biologiczny rytm mieszkańca Ziemi dostosował się do długich księżycowych dób. Henoch powziął kurs na Słońce – gdzie bowiem indziej znaleźć można ślad Boga, którego nawet narodziny przypadały na dzień Niezwyciężonego Słońca, Sol Invictus?

 

– Przed nami dziupla Wszechsowy – oznajmił w pewnym momencie Henoch.

 

Pan Talpa wychylił się przez bakburtę. Przestrzeń wokół nich pociemniała, nabrała turkusowej barwy. Pośrodku otchłani ział czarny obszar, okolony korą spękaną w ogromne kaniony, przywodząc na myśl kawałek pnia drzewa, lecz zarówno w górę, jak i w dół drzewo rozmywało się, nikło, zlewało z przestrzenią. Korzeni ani korony nie było, drzewo wyglądało, jakby wyrastało z tych dziwnych obszarów poza czasoprzestrzenią, które mało kto oglądał, z „gdzie indziej", jakby tylko przypadkiem zahaczało o Wszechświat. A pośrodku tej ciemności tkwiła Wszechsowa niczym stary, cierpliwy pająk w sieci, wpatrując się w milczeniu w Kosmos. Ogromne żółte szlary otaczały oczy o jadowicie zielonych tęczówkach i niemożliwie małych źrenicach. Powiadają, że w czasach, gdy czas dopiero się rodził, w na poły mitycznej Erze Plancka, Wszechsowie poraziło nerwy współczulne i od tamtej pory nie jest ona zdolna współczuć nikomu. Jej źrenice przez to powoli, eon za eonem, zwężały się, aż zwęziły do punktów, osobliwości, czarnych dziur, bezdennych tworów pochłaniających całą materię łącznie ze światłem. Gwiezdny pył, słoneczny blask, komety, meteory, kosmiczne wiatry, kawałki kory – wszystko ściągane było potężną grawitacją do dwojga nienasyconych oczu, a Wszechsowa wypatrywała i wypatrywała. Być może pewnego dnia wypatrzy wszystko i pochłonie cały Kosmos, a na końcu samą siebie. Różnobarwna materia spływała w dwie czarne dziury ogromnymi spiralami, a wielkie szlary sowy sprawiały wrażenie leja mrówkolwa.

 

– Łap wiatr ostrożnie, przyjacielu! – zawołał Henoch. – Prędkość ucieczki z oczu Wszechsowy przekracza prędkość światła!

 

– Hu, hu! A kto tu? – zadudniła nagle Wszechsowa.

 

– Witaj, Wszechsowo! To ja, Henoch z Księżyca i mój druh, Pan Talpa z Ziemi! Jesteśmy w drodze, szukamy Boga!

 

– Hu, hu! – zaśmiała się sowa na wpół szyderczo, a na wpół zgłodniale. – Nie ma Go tu! Ważne sprawy On ma, nie zawracaj głowy Mu!

 

– Wszechsowo! Powiedz choć, gdzie możemy znaleźć bodaj Jego najdrobniejszy ślad!

 

– Hu, hu! Słońce wschodzi, pora snu – zahuczała sowa i choć oczy jej nadal były szeroko otwarte, to zamarła w jakimś niezwykłym, niemal trupim bezruchu i Pan Talpa nabrał przekonania, że faktycznie zasnęła.

 

– Śpi – Henoch wzruszył ramionami. – Nie była szczególnie pomocna. Nigdy nie jest. Bierzemy kurs na Słońce, przyjacielu. Nic innego nam nie zostaje.

 

***

 

Słońce pokrywał jeden wielki oceanem, czy też raczej Słońce samo w sobie było oceanem, solarną Panthalassą. Zbliżając się do serca układu, Pan Talpa i Henoch zmuszeni byli używać podręcznych helioskopów, by nie oślepnąć. Lśniące, świetliste rzeki spływały ze Słońca w Kosmos powoli i łagodnie jak błogosławieństwa, rozlewając się leniwie, łącząc ze sobą i rozdzielając, splatając w jasną pajęczynę czy też aureolę, otaczającą gwiazdę. Gęstość wód malała proporcjonalnie do odległości od Słońca, przechodząc ze stanu ciekłego w gazowy. Płynne światło przechodziłowpromienie, fotony niosły w przestrzeń dobrą nowinę ciepła i nadziei, ewangelię życia. Nie od razu było też jasne dla Pana Talpy, czy astromobil jeszcze przecina przestrzeń, czy już nurza swój dziób w słoneczne wody. Wiatr był silny i przeciwny, fokiem szarpało dziko, powietrze było gorące, lecz lekkie, pełne czarodziejskich, korzennych zapachów. Blask wypełniał wszystko wokół, a Panu Talpie zdawało się, że jego dusza rośnie, rośnie aż do bólu. Komórki duszy, animocyty, proliferowały jak szalone, zdawało się, że ciało mieszkańca Ziemi nie pomieści już jego jestestwa i pęknie, rozpryśnie w Kosmos, zjednoczy z Wszechświatem w jakiejś ekstatycznej nirwanie.

 

W czasie żeglugi po słonecznych wodach Pan Talpa i Henoch zyskali towarzysza podróży: dziecko Księżycowego Zwierza, mała wydra, Lutra parva, baraszkowało radośnie wśród strumieni światła, przeskakiwało ponad astromobilem brzuchem w górę jak delfin, pluskało, nurkowało, splatało nurty rzek w marynarskie węzły. Widać i ono wykazywało ową dziwną heliotaksję, ów zew Słońca, który czują wszystkie żywe twory wszystkich planet.

 

„Czyżby i nasza wędrówka w poszukiwaniu Boga była niczym więcej jak heliotaksją, nie rozumną i kierowaną siłą woli wyprawą, lecz instynktem, zbiorem odruchów, nakazującym dążyć w stronę światłości?", zastanawiał się bez przerwy Pan Talpa. „Czyżby Bóg tak pragnął mieć przy sobie wszystkie stworzenia, że zaprojektował je w tak przerażający sposób, by nie miały innego wyboru, jak tylko ciążyć ku dobru?"

 

W tych dniach dwaj stellonauci po raz pierwszy pili światło. Było czyste jak rosa i słodkie jak miód, zostawiało na ustach ledwie uchwytny posmak cynamonu. Pierwsze łyki paliły jak spirytus, ale po ciele rozchodził się łagodny chłód, który znosił żar bijący od Słońca i to dziwne uczucie hipertrofii duszy. Gorąco wzmagało się, a duch wciąż rósł, lecz znikł niepokój, strach przed bólem, pozostało jedynie pełne radosnej nadziei podniecenie. Oto bowiem stali u progu serca układu, źródła życia, tytanicznego reaktora, gdzie jakiś wszechpotężny alchemik transmutował wodór w hel, hel w węgiel, węgiel w żelazo, żelazo w ołów… i czyżby ołów w złoto? Pan Talpa czuł, jak przeistacza się w ogień. Wkrótce mógł już zdjąć helioskopy i spojrzeć Słońcu prosto w twarz.

 

Z lekkim chlupotem „Pantalpia" spłynęła na powierzchnię złotego oceanu. Fale pieszczotliwie obmywały kadłub astromobilu. Niesamowite drżenie przenikało wszystko wokół, w powietrzu unosiła się woń cynamonu i imbiru. Mijali niezliczone archipelagi, wysepki koloru suszonej skórki pomarańczy wyrastały z płytkiego oceanu przywodząc na myśl skorupy żółwi. I podobnie jak żółwie płynęły, płynęły wszystkie w jedną stronę, ku odległym miejscom rui i lęgu, gdzie powstaną kolejne generacje wysp. Głębokie, basowe buczenie dochodziło jakby spod wody – to śpiewały wyspy. Potężne namorzynowe drzewa wystrzelały wysoko ponad głowy podróżników. Henoch kluczył, wybierając bezpieczną drogę między sunącymi majestatycznie wyspami i korzeniami namorzynów, i ani się spostrzegł, jak jego głowę otoczyły tajemnicze solary – w jednej trzeciej rajskie ptaki, wjednej trzeciej anioły i w jednej trzeciej płomienie. Zdawały się skwierczeć i trzaskać lekko, jak sosnowe igliwie w ognisku.

 

Adonai – szeptały ledwo słyszalnie. – Adonai, Adonai!

 

– Już jesteśmy blisko! Już tuż tuż, przyjacielu, już, już, już!!! -zawołał Henoch zprzejęciem.

 

I wtedy posłyszeli muzykę, lekką, odległą melodię, dziką, nieokiełznaną i jednocześnie pełną pokoju. Dźwięk drewnianej fletni mknął w każdą stronę Słońca, przeszywał wszystko na wylot, przepajał radością, napełniał tęsknotą. Było w tej muzyce i Słońce, i ogień, i życie, dźwięki oplatały dwóch stellonautów jak niewidzialny bluszcz. Nim Pan Talpa spostrzegł, jego ciało już kołysało się w takt melodii. Henoch trzymał ster tylko dwoma palcami, jego zwiewne ciało całkowicie poddało się muzyce i wiło w powietrzu zwężową gracją. Taniec solarów wkoło jego głowy stał się bardziej dziki i namiętny.

 

– To syringa, przyjacielu! – wykrzyknął nagle Henoch. – Tutaj gra Pan!

 

Pan Talpa zdumiał się. Szukali Boga, a czyżby znaleźli Pana?…

 

Adonai, Adonai…

 

Łagodna fala wyrzuciła „Pantalpię" na brzeg nadpływającej spokojnie wyspy, jakby ta próbowała ująć okręt za dłoń. Astromobil z lekkim szelestem wylądował na piaszczystej plaży. Lutra parva pognała wprost przed siebie, a Pan Talpa i Henoch jak zaczarowani przesadzili jednym susem burtę i pomknęli w głąb wyspy, skąd zdawała się dochodzić muzyka. Już ją widzieli – wyglądała jak rozwijające się we wszystkie strony lśniące, tęczowe serpentyny, z których rodziły się płonące ważki, przelatujące po kilka metrów i spalające się doszczętnie żywym ogniem.

 

Stellonauci wbiegli na porośniętą tygrysimi liliami łąkę. Kwiaty płonęły, lecz nie spalały się jak ważki. To one rozsiewały wkoło woń cynamonu, pomarańczy i inne zapachy, których Pan Talpa nie potrafił nawet określić. Ogień nie parzył – sami stawali się ogniem… Wysokie trawy kładły się pod tchnieniem ciepłego wiatru, słoneczna łąka poddawała się pieszczotom niewidzialnego kochanka. Ale muzyka wabiła, wabiła, nie pozwalała zatrzymać się ani na chwilę, Pan Talpa czuł, jak u ramion rosną mu skrzydła i oto przemieniał się, zmieniał jakby w anioła. Wraz z Henochem mknął ku widocznemu na horyzoncie cyprysowemu gajowi, ledwo muskając stopami liliową łąkę.

 

Gdy dotarli do zagajnika, przywitały ich rajskie ptaki. Henoch i solary wdali się z nimi w dziwny taniec, od patrzenia na który Pana Talpę bolała głowa. Winorośl i bluszcz na drzewach tańczyła Lutra parva gdzieś przepadła. Wszystkie serca – Pana Talpy, Henocha, solarów, ptaków, drzew i pnączy – uderzały jednakowo, szybko, szybko, sto osiemdziesiąt razy na minutę, wszystko wokół dudniło od rytmu serc. Mieszkaniec Ziemi nie zważał jednak na to, muzyka ciągnęła go ku sercu zagajnika, tak, jak płomień przyciąga ćmę. Melodia była silna, mieszała się z basowym śpiewem i biciem serc. Złapał Henocha za rękę i razem wychynęli na polanę pośrodku gaju. Niemal widział Pana – z brodą, czerwoną twarzą, kozimi rogami i racicami, ze swą fletnią – syringą – w ręce…

 

Ale Pana nie było na polanie. Były tylko lilie. I muzyka, która nagle zdała się dochodzić zewsząd, nawet z samego Pana Talpy. I zapach cynamonu, który skupiał w sobie cały Wszechświat, rzeczywistość kurczyła się – a może rozszerzała? – do tej jednej woni. A prócz tego ogień, który pochodził już nie z zewnątrz, lecz ze środka, z głębi serca, duszy iumysłu mieszkańca Ziemi. Stawał się ogniem.

 

„No tak", przemknęło przez myśl Panu Talpie. „Przecież nawet Plutarch napisał: Pan umarł!"

 

I na chwilę, chwileczkę, zanim wraz z Henochem całkowicie przeistoczyli się w płomień, zerknął w górę i wysoko, wysoko na tle ciemności Kosmosu spostrzegł archontów sześciu żywych planet i Księżyca – siedem siwych, splecionych bród na niebie. A za nimi były ciemne otchłanie galaktyki, a w nich w ciągłym ruchu miliardy gwiazd, miliardy Słońc, a dalej jeszcze kolejne galaktyki… Na cóż było czekać?

 

Pan Talpa i Henoch stali się ogniem, światłem, i pomknęli w mrok. Dalej wzwyż, dalej w głąb – dwa płomienie, jak dwie komety wystrzeliły ku niezmierzonych otchłaniom Kosmosu. Tuż przed nimi błyszczał jeszcze jeden ognik – może była to Lutra parva? Przyspieszenie było ogromne, prędkość płomieni osiągnęła prędkość światła, usiłowały prześcignąć się wzajemnie, lecz już nie mogły. Znikły przed nimi wszelkie granice, u ich stóp był Wszechświat.

 

Szukali Boga.

Lato 2009

 

Koniec

Komentarze

Przeczytałem część - pasuje. Być może zbyt osobiste. I pozostaje powtórzyć mi pytanie Gałczyńskiego "Czy to poezja, czy może tylko alkohol?"(parafraza).

Byłem trzeźwy ;)
A opowiadanko wysłałem rok temu na konkurs "Pigmalion fantastyki", organizowany przez Chrzanowski Klub Fantastyki. Byłem ciekaw, co kto o nim myśli, więc umieściłem je tutaj. Będę wdzięczny za każdą ocenę i sugestię.

Z pewnością pod względem warsztatowym jest dobrze napisane.
Jeśli chodzi o sam pomysł, to ja osobiście lubię takie odważne wizje zrywające z utartymi kanonami, ale (i jest to duże ale) przy czytaniu tego opowiadania trzeba przyjąć założenie, że albo fizyka Wszechświata wysiadła albo dzieje się to w czasach astronomicznie odległych przy niewyobrażalnym postępie technologicznym, żeby w ogóle miało sens.
W przeciwnym wypadku to po prostu malownicza bajeczka, gdzie może się zdarzyć, co tylko ślina Ci na pióro skapnęła.

Za wykonanie dałbym 5.
Za fabułę - naprawdę nie wiem, ale opowiadanie jest ciekawą pozycją na stronie.

Chętnie przeczytam kolejne.

No właśnie --- bardzo trudno ocenić.
Odbieram to jako przypowieść, bajkową, oniryczną przypowieść o szukaniu --- wpisz, co chcesz, kogo chcesz, bo to mogła być podróż w poszukiwaniu samych siebie, swoich dusz, przeznaczenia...
Przypomina mi Twoje pisanie Żwikiewicza "Sindbada na RQM". Takie dość luźne skojarzenie bez większego znaczenia.
Daję bez wahania piątkę.

Żwikiewicza nie czytałem, ale sięgnę.
Inspiracje są tutaj oczywiste, po prostu przerobiłem mój ulubiony fragment "O czym szumią wierzby", a chyba i echa kilku scen z "Wyspy dnia poprzedniego" Umberto Eco się znajdą. W założeniu miało być SF, ale takie, które mógłby pisać ktoś z czasów Newtona, kto święcie wierzyłby w istnienie życia w pobliżu Ziemi, i to przedstawione w formie strumienia świadomości bohatera. Tak miało być, a potem i tak wyszło zupełnie co innego, pojawiły się osobliwości, a strumień świadomości stał się po prostu strumieniem wrażeń piszącego:)

A czy to aż takie istotne, że miało być, a stało się? Czytelnik z reguły nie pyta, "co pan chciał napisać, panie X"? Czytelnik po lekturze stwierdza: "panie X, niekiepską historię pan stworzył" albo "panie X, taką chałę to ja wiesz pan co robię". Ewentualnie coś ze środka mówi... W trakcie pisania temat i sposób jego przedstawienia wziął górę nad Twoimi planami, no i świetnie, bo wyszedł autentyk, nie wyrozumowane wypracowanie na temat.

Wrażenie po przeczytaniu jak po jakimś eposie. Cały tekst zdaje mi się być jednym, wielkim, barwnym opisem... czegoś. Jakiegoś przedziwnego świata. Aż mi zaczęły po głowie latać płonące ważki.
Fabuła jakoś umyka, jakby ginie w formie. Chociaż z drugiej strony skłania to tym bardziej do rozmyślań, przynajmniej jeśli chodzi o mnie.
Zastanawia mnie pewna rzecz. Postać Henocha ma tu jakieś szczególne znaczenie, czy zwyczajnie pasowało Ci to imię?
Podobno miał on być wzięty do nieba i zasiadać w obecności Boga. Niektórzy głoszą nawet teorie, że po wniebowzięciu stał się aniołem - przyjacielem Boga, określanym jako Metatron. Poszukiwania Pana przez taką personę w konfrontacji z teorią, że Pan umarł  stają się naprawdę intrygujące.

Ok - wyjaśnienie się należy, choć nie wiem, czy nie popsuję:

Henoch z opowiadania nie jest oczywiście Henochem z Księgi Rodzaju. To po prostu moja wersja Szczura Wodnego z "O czym szumią wierzby" (sposób wyrażania się jest podobny). Mój Henoch nie pochodzi z Ziemi, jest od niej całkowicie oderwany (nawet nie dotyka stopą żadnego lądu), więc w żaden sposób jej nie symbolizuje - symbolem Ziemi jest Pan Talpa, czyli po prostu Pan Kret. Jak dla mnie, trudno o stworzenie bardziej z ziemią związane, więc nauka lotu i kosmiczna podróż Pana Talpy to przejście na wyższy etap.
Jeśli idzie o śmierć Pana, chodziło mi po prostu o śmierć rzymskiego bóstwa o tym imieniu (jedyne bóstwo rzymskiego panteonu, które naprawdę umarło). W "O czym szumią wierzby", w rozdziale "Pieśń o świcie", Szczur i Kret wypływają nocą, aby szukać małego synka Wydry, i odnajdują go o wschodzie słońca w ramionach rzymskiego Pana (nie jest nazwany w temn sposób, ale obraz jest dość jasny). Moi bohaterowie nie znajdują na Słońcu ani Pana, ani Boga.
Co do tytułu - oczywiście chodzi o szukanie Boga, nawiązanie do rzymskiego Pana to po prostu polska gra słów, mająca trochę zmylić czytelnika.
Bóg jest w moim opowiadaniu wielkim nieobecnym, ani mieszkaniec Ziemi, ani zaznajomiony z realiami i prawami Kosmosu mieszkaniec Księżyca nie znajdują go, ale poszukując przechodzą przemianę. Nie wykluczone, że jako światło Go odnajdą, ale równie prawdopodobne jest, że nie znajdą Go nigdy. Opowiadanie pozostaje otwarte, taki jest jego cel i sens, i tak naprawdę to nie ma znaczenia, kim są bohaterowie ani jak wygląda świat przedstawiony i pewnie powiedziałem w tym komentarzu zbyt dużo.
Tekst miał być bardziej rozbudowany, ale konkurs ograniczał mnie do pięciu stron A4, a jest to objętość, że ciężko zmieścić tam głębokie przesłanie, porywając ąkcję, fascynujących bohaterów i oryginalny świat przedstawiony. Może ktoś potrafiłby, ale ja nie;)
I, oczywiście, polecam lekturę "O czym szumią wierzby" - to książka dla dzieci, ale naprawdę wielu intrygujących rzeczy można się w niej dogrzebać.
Mozliwe, że powiedziałem za dużo.

*porywającą

Widziałem to nieco inaczej, chyba zinterpretowałem  według siebie ale to chyba tylko dobrze świadczy o tekście, że stwarza możliwość innych interpretacji. Dla mnie to duży plus. Może i napisałeś za dużo bo skończyła się zabawa i wyobraźnie mi zastrajkowała:) Trudno.
Co do ograniczenia - znam ten ból. Przypadkiem podczas pisania powieści zrodziła mi się w głowie mitologia oparta na przekazach biblijnych. Część z niej muszę umieścić w utworze by wrzucić w treść niezbędne wyjaśnienia, jednocześnie rażą mnie takie oderwane od reszty "wycinki". Spisałem już niemal całą legendę, a nie mogę jej wstawić bo biblijny styl chyba nazbyt kontrastowałby z formą opowiadania. W krótki rożdzialiku natomiast nie sposób przekazać wszystkiego w pełni. No i póki co jestem w d... kropce.

@Tamil 
"Spisałem już niemal całą legendę, a nie mogę jej wstawić bo biblijny styl chyba nazbyt kontrastowałby z formą opowiadania"
Wstaw. W trakcie pisania tekst sam nadaje sobie formę.
No chyba, że rozrosło Ci się do rozmiarów "Silmarillionu"...;)

Tak myślisz? W nocy doszedłem do wniosku, że chyba napiszę opowiadanie na podstawie tego swojego tekstu i wstawię jako rozdział, coś mi już chodzi po głowie. Zobaczę co z tego wyjdzie.

Skojarzyło mi się ze snem - snem, w którym możesz wszystko, możesz podróżować do słońca, kosmos może być pełen kwiatów, możesz stać się światłem - a potem obudzić się z cudownym uczuciem lekkości, z delikatnym uśmiechem błąkającym się po twarzy, potem leżeć z zamkniętymi oczami, próbując zatrzymać ulotne, rozpływające się obrazy... 
To chyba mi sie spodobało najbardziej - ta lekkość, te ciepłe barwy, ta radość szukania, nieskażona niepokojem, że być może nie uda sie znaleźć...
Podobały mi się też wplątane tu motywy - biblia, mitologia, filozofia - aż chciało sie ich szukać :) (Wydra i Wszechsowa miały coś wspólnego z Bestiami Lidii Kossakowskiej czy to tylko moje prywatne skojarzenie?). Miałam spytać czy Pan Talpa został tak nazwany rozmyślnie, ale już znalazłam odpowiedź. "O czym szumią wierzby" nie czytałam, więc na te nawiązania wpaść nie mogłam, ale może dzięki Tobie przeczytam.
A przy zdaniu: "Wszechsowie poraziło nerwy współczulne i od tamtem pory nie jest ona zdolna współczuć nikomu" prawie wybuchnęłam na głos śmiechem, co rzadko się zdarza :)
Podsumowując - opowiadanie pozostawiło we mnie miłe wrażenie i to chyba się liczy, prawda?

Jeśli czytając opowiadanie ktoś bawił się równie dobrze jak piszący je, to cel jest osiągnięty i zachowana równowaga:)
Księżycowego Zwierza trochę nieładnie pożyczyłem sobie od Pierumowa, a Wszechsowa jakoś się sama wymyśliła.
Za Kossakowską jakoś nie przepadam, "Siewcę Wiatru" się przeczytało, się zamknęło i w tym momencie dużo się zapomniało. Chociaż tak, coś pamiętam, były tam jakieś bestie, ale to nie o to chodziło:) Jedno opowiadanie Kossakowskiej, które naprawdę do mnie trafiło, to była "Sól na niebieskich pastwiskach" (czy jakoś tak).

 

Och długo czekać trzeba...  Długo, bo do rana,

By w rosie świtania dostrzec Światło Pana.

 Pana szukać wszak trzeba... Choć nie sposób znaleźć:

Na Ziemi, na Księżycu, na Słońcu Nigdzie!

NIGDZIE - lecz czy WCALE ?

 

A jeśli ktoś wam powie, że atom za mały, by się w nim pomieścił Pan: kompletny, cały...

To co z tego może właściwie wynikać?  Czy megalomania nam każe szukać w galaktykach?

Niezłe:)

Plusa daję za pomysł, nawiązanie do Grahama, styl i wykonanie.

Minusy - na razie się nie doszukałam...

Świetne!

Hmmm. Więcej tu poezji niż science. Rzekłabym nawet, że poezja ma miażdżącą przewagę.

Błękitne światło otulało powierzchnię Księżyca. Słońce zachodziło, Ziemia wznosiła się w górze dumnym łukiem,

Z Księżyca nie widać wschodów Ziemi. No dobra, są miejsca, gdzie można to zaobserwować, ale bez przesady z tym dumnym łukiem.

Czasy Newtona, powiadasz? Wtedy już prowadzono obserwacje astronomiczne, Newton nawet jakiś teleskop wynalazł. Powinni się zorientować, że Księżyc zwrócony jest do nas ciągle tą samą stroną.

– Hu, hu! Słońce wschodzi, pora snu

A dopiero co zachodziło. Dwa tygodnie minęło, jak z bicza strzelił… Albo cały Srebrny Glob przelecieli.

Babska logika rządzi!

No cóż, poetyckie to i oniryczne, tyle że od prozy poetyckiej wolę prozę napisaną prozą.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Chyba nie zrozumiałam :(

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka