- Opowiadanie: Cerleg - Wilczysko

Wilczysko

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Wilczysko

Jeszcze zanim pomylił piętro i drzwi, musiał przejść przez skwer, wzdłuż zardzewiałej siatki, która oddzielała klomby wspólne od prywatnych. Skrzydła trzypiętrowych powojennych bloków i zamknięte na klucz bramy pod łącznikami, wynalazek znacznie świeższy, układały się w taki labirynt, że nie było innej drogi – przez skwer właśnie, dookoła. Szpaler łysych lip kończył się przy ulicy, a za zakrętem było niby tak samo, ale trochę inaczej: zamiast lip kasztanowce, zasrany trawniczek zamiast klombów za siatką, chodnik z popękanych płyt zamiast popękanego asfaltu i nie więcej niż pół metra dla ludzi między jesiennym błotem a zaparkowanymi samochodami.

Już wchodził w bramę, ale jeszcze zerknął – tak, wilczysko kucało na gałęzi kasztanowca, jakby przylepione do pnia, z kolanami pod brodą, jedną łapą złapało za gałąź sterczącą tuż nad pyskiem. Jeśli wiesz, że tam jest, to wiesz i widzisz: całą sylwetkę, powyginane kończyny, posklejaną, burą sierść i czasem nawet blado świecące oczy; a jeśli nie wiesz, to nic tam nie ma, cień między gałęziami, jeden z miliona. Ale on oczywiście wiedział, widział i raczej się nie bał, choć zimne i mokre coś ciekło mu wzdłuż kręgosłupa za każdym razem, gdy tędy przechodził. W każdym razie kołnierz płaszcza zacisnął z zimna, nie ze strachu.

Do tej jednej bramy miał klucz, dzięki Bogu, podobnie jak do drzwi na klatkę, kraty na piętrze i samego mieszkania. Tych dwóch ostatnich nigdy jednak nie używał, wolał zadzwonić, bo lubił moment w półmroku, w którym babcia Leniątko najpierw uchylała drzwi z zaciętą miną, a zaraz potem rozkwitała uśmiechem na widok gościa. „Ale mnie wystraszyłeś” – słyszał na powitanie. Bywało też, że widziała go już wcześniej z okna, jeszcze na skwerze, wtedy czekała przy uchylonej kracie, gdy wbiegał po schodach. Ale klucz cały czas trzymała w zamku, a rękę na kluczu, żeby zatrzasnąć i zasunąć co się da, gdy tylko przekroczył próg mieszkania.

Babcia Leniątko dawno temu pokłóciła się z Bogiem, ale za dużo w niej zalegało śląskiego rozsądku, żeby Bogu robić na przekór. Dlatego jej mieszkanie, owszem, pachniało mdłosłodkawą starością, ale regularne wietrzenia trzymały wszystko w ryzach. Miała, owszem, pawlacze zamykane na haczyki, pełne pustych słoików, a także uchylane okienko między łazienką i kuchnią, ale miała też książki poupychane na regałach i regalikach w każdym kącie mieszkania. Klepka, ta sama od zawsze – w przedpokoju świecąca na wierzchu, w pokojach schowana pod wykładzinami, a w kuchni pod linoleum – była, owszem, wyszlifowana na ciemny, lśniący brąz, ale przez czas, a nie cykliniarzy. Co dwa tygodnie przychodziła do babci Oksana, przeklinała, szorowała podłogi i myła okna: te zachodnie, wychodzące na skwer, i północne, na kasztanowce, choć akurat te drugie babcia Leniątko zawsze zasłaniała ciężkimi storami.

Najczęściej przynosił jej irysy, nigdy goździki, ale były dni, tak jak teraz, gdy nie miał nic, bo coraz bardziej brakowało mu czasu na dwóch śmieciowych etatach, które usiłował upchnąć między sen a sen na Targówku. I choć Grochów nigdy nie był po drodze, przyjeżdżał do babci Leniątka dwa razy w tygodniu, bo wiedział, że jeśli jeden raz nie przyjedzie, to będzie tylko trudniej. Bo skoro można raz nie przyjechać, to można i sto razy. Wyrugował z głowy całe „chcę-nie-chcę-nie-chce-mi-się”, po prostu dojeżdżał tramwajem na rondo, potem ulica, skwer, brama i już. I nawet to lubił – z wyjątkiem momentów, gdy przechodził pod drzewem, na którym wilczysko siadywało schowane w cieniach, a z jego kłów na popękany chodnik kapała gęsta, brunatna ślina.

I właśnie te etaty, ten ziąb i oczy wilczyska – dlatego się pomylił. Wszedł na piętro, ale coś się nie zgadzało, krata była inna, gęstsza, a zatłuszczony paluchami przycisk dzwonka mniej sprężysty. Wszystko na tyle, żeby poczuł się nie na miejscu, lecz nie na tyle, żeby powstrzymać automatyczne ruchy. Dopiero na dźwięk dzwonka – bzzzt zamiast ding-ding-da-dong – nieścisłości ułożyły się w całość: z rozpędu wbiegł piętro wyżej, a teraz dzwoni do sąsiadów. Gdy to zrozumiał, odskoczył w stronę schodów. Ale nie uciekł, wytrzymał wstyd, bo przecież, tłumaczył sobie, co to za wstyd, zwykła ludzka pomyłka. Stał więc daleko od drzwi, schowany w połowie za filarem, ale mimo to na widoku. I czekał.

Sąsiadów Leniątka prawie nie znał, choć babcia mieszkała w tym samym bloku od czterdziestego dziewiątego, albo pięćdziesiątego trzeciego, najpierw z mężem, potem z mężem i trójką dzieci, potem tylko z trójką dzieci, potem z dwójką i w końcu sama, aż do dziś. Gdy był mały, chodził z nią do pani Kowalczykowej na herbatę i do pani Przybyszewskiej zdjąć miarę na komunijny garnitur, ale obie już nie żyły. Żył tylko Przybyszewski, cały czas w sąsiedniej klatce, ale obecnie niezadowolony z życia, bo ostatnie słowa Przybyszewskiej, zanim nie opadła głową na przykryty ceratą blat kuchenny, brzmiały „nienawidzę cię, chuju”, czego Przybyszewski, zagryzający w tamtym momencie zupę ogórkową ciemnym chlebem, akurat się nie spodziewał. Kto tę historię opowiedział babci Leniątku – nie  wiadomo, ale wierzyli w nią oboje, bo była to bardzo dobra historia.

Nie miał pojęcia więc, kto otworzy drzwi, do których zadzwonił i czy ktoś w ogóle. Mieszkanie nad babcią Leniątkiem od zawsze było dla niego wyłącznie tupaniem, albo szuraniem taboretu po podłodze, niczym więcej. Nocował często na Grochowie mając trzy lata, albo jedenaście, a mógł zasnąć tylko wtedy, gdy tupanie i szuranie się kończyły, co oznaczało wiele półsennych nocy, wypełnionych hałasem i przewracaniem się z boku na bok, nocy, których nie cierpiał – tak jak mamy, która go tam zostawiała i babci, która nic z hałasami nie robiła, nawet nie próbowała, tylko mówiła „dobranoc” i gasiła światło.

Zatem czekał. Tynk na całej klatce odpadał wielkimi płatami, a tam gdzie się trzymał, odpadała w jego imieniu farba, tak, że żadne z graffiti nie było kompletne, w sens układały się tylko sentencje powypisywane na całej ścianie czarnymi, granatowymi i zielonymi flamastrami. Były tak małe, że aby je dojrzeć, musiałby niemal szorować nosem po ścianie. A lampa wisząca pod sufitem nie pomagała w lekturze, zwłaszcza, że jej żarówka schowana była w kloszu, a klosz w drucianej siatce, przez co światło miało kolor starczego moczu, było gęste jak mocz i pachniało jak mocz. Ktoś z drugiej strony rzeki mógłby pomyśleć, że mikroklimat na klatce to przez dzieciaki sikające po ścianach, albo z mieszkań, gdzie żyło patolo, ale nie – to światło z żarówki pod kloszem śmierdziało i smrodem zalewało schody, ściany, drzwi i ludzi.

Filar, za którym się chował, był taki sam jak reszta klatki – zasprejowany, obdrapany, pomazany flamastrami. „Bóg też zaczynał od zera”, „Ludzkie nieszczęście ma zawsze wielu kibiców”, „Polonia pizda”, „Mam 16 lat i w dupie cały świat”, a obok tego tysiąc kurew, dwa tysiące narysowanych i napisanych chujów, cztery tysiące czarnych elek w kółkach. Miał to wszystko tuż przed oczami i czytał mimochodem, tak jak w tramwaju czyta się komuś przez ramię, z ciekawością i wstydem, w każdej chwili w gotowości, żeby odwrócić wzrok.

Mijała wieczność – gdy tak czekał ze wstydem i czytał, też ze wstydem. Na babcię Leniątko zaplanował tylko pół godziny, które teraz minuta po minucie szło na zmarnowanie, choć mógł po prostu zostawić ten filar i pomylony dzwonek, zejść jedno piętro na dół, wrócić do życia.

A potem wieczność w końcu minęła, jak to zwykle bywa z wiecznością, i nagle poczuł, że gdy tak stoi, czeka i czyta, nie rypie mu się plan na wizytę u babci, nie rypie mu się plan na cały dzień, tylko rypie mu się z hukiem plan na całe życie, jaki jeszcze miał. Właśnie w tym momencie, przy kracie na pomylonym piętrze, w śmierdzącym moczem świetle, dotarło do niego, że może nigdy nie poskleja w trzymającą się kupy całość dwóch etatów i snu na Targówku, ani alimentów i karty miejskiej kwartalnej, bo po prostu się nie da. Że aby sobie poradzić z tym, co go dusiło i będzie dusić, z tymi grudami kitu, zatykającymi gardło, serce i głowę, musiałby być kimś innym, kimś mającym inne ręce i inną twarz, inne kolana i tłuszcz na brzuchu, inne oczy, sutki, pęcherz i pępek, inne kości, inną krew, inne nerki, białka i neurony. Jednak od lat był wyłącznie tym samym sobą, a przed tym nie ma dokąd uciekać. Gdy to zrozumiał, pomylone piętra z błahej sprawy, zwykłej ludzkiej pomyłki, zmieniły się w prawdziwą tragedią o konsekwencjach ponad wyobraźnię. Więc gdy w końcu usłyszał szuranie za drzwiami, napiął wszystkie mięśnie. A gdy szczęknął zamek, ale jeszcze zanim poruszyła się klamka, zbiegł na dół, skakał po dwa i pięć schodów, mijając bez zatrzymania mieszkanie, w którym czekała na niego z herbatą babcia Leniątko, wybiegł na dwór, wcisnął przycisk otwierający bramę i niemal wyważył ją barkiem, wypadając na ulicę.

Czekali na niego: jesień, gęsty deszcz i wilczysko z bladoświecącymi oczami. Nie zauważył tych oczu od razu, zajęty łapaniem powietrza, ale po chwili cienie za rdzewiejącym passatem nabrały kształtów i faktury, fragment po fragmencie stawały się wychudzonym cielskiem wzniesionym na dwóch tylnych łapach, ciemnym, brudnym i nieruchomym – ale tylko przez chwilę, po której wilczysko zrobiło pierwszy krok, rozchlapując kałużę. I następną. I następną. Zgarbione, jakby przyczajone, oparte długą przednią łapą o maskę samochodu, z drugą wiszącą luźno wzdłuż ciała – całe wyglądało tak, jakby tylko czekało na pretekst, żeby zaatakować.

Mógł uciekać, ale nogi przestały się ruszać, mógł zasłonić oczy, jak w dzieciństwie, gdy ojciec brał zamach pasem, ale ręce nie reagowały na sygnały z mózgu, mógł krzyczeć, ale nie wiedział, po co.

Chlap. Chlap. Chlap. Już całe wilczysko wyszło zza passata, chude, ale ogromne, zbudowane z cieni, błota, deszczu i oczu. Jeszcze trzy metry, dwa… w końcu kucnęło przy krawężniku, podpierając się o chodnik przednimi łapami, które teraz wyglądały na jeszcze dłuższe.

– I co, zajączku? – spytało, szczerząc kły pod uniesioną wargą. – Pomyliłeś dzwonki, tak? Pomyliłeś piętra i dzwonki? Czy jesteś idiotą? Kompletnym idiotą? Za takie błędy się płaci. Może jesteś idiotą, ale to akurat przecież wiesz nie od dziś. Za błędy się płaci. Ale może to i dobrze, zajączku, może dobrze się stało.

Stali tak na deszczu, on i wilczysko.

Babcia Leniątko w tym czasie ściągała gwiżdżący czajnik z gazu w kuchni. Na gwiazdkę dostała pocztą od córek elektryczny – biały i plastikowy – ale herbata inaczej przez niego smakowała, więc wylądował na pawlaczu, obok pustych słoików, owinięty kablem. Czekała na gościa. Ciastka nadziewane, dwadzieścia deka minus to co skubnęła w międzyczasie, wystawiła już wcześniej na stół w dużym pokoju, zwanym Brązowym, od koloru meblościanki, dywanu, foteli i narzuty na kanapę, która wprawdzie była zgniłozielona, ale dobrze pasowała do brązowego. Sypialnię, w której nigdy nie spała, bo noce wolała spędzać w Brązowym, jasną, z oknem na skwer, klomby i gniazdo synogarlicy uwite na lipie, nazywała pokojem Czerwonym, od rozkładanej sofy, fotela i serwetek na półkach i kwietnikach. Trzeci pokój, ten z oknami na kasztanowce i ciężkimi zasłonami, nie miał nazwy, zamknęła go na klucz, odkurzała tylko raz w miesiącu.

Zalewając wrzątkiem torebki earl greya – lubiła earl greya, smakował światowo – pomyślała, że spotkały ją w życiu gorsze rzeczy niż starość, więc trudno jej będzie porządnie się zmartwić trzustką i kolanami, choć lekarze wyglądali na szczerze zatroskanych. Ścierką starła to, co się ulało na blat, przykręciła ogień pod ziemniakami, usiadła na taborecie i wyjrzała przez okno – stąd też, mimo deszczu, widać było puste gniazdo synogarlicy, a babci Leniątku brakowało jej głuchego pohukiwania.

*********

Trzy dni później Grochów wysechł, a przygruntowo nawet przymarzł, wyostrzyły się krawędzie budynków, samochodów i drzew, jakby wychodziły z bagiennej mgły. Nadszedł czas, w którym dzwony kościoła było słychać aż na skwerze, a siwe wrony awanturowały się pod oknami.

Wchodząc po schodach uważnie liczył piętra, żeby tym razem się nie pomylić. Wprawdzie babcia Leniątko mieszkała na pierwszym, ale mimo to był skoncentrowany jak zegarmistrz. Przed wciśnięciem dzwonka powtórzył obliczenia.

Oddychał spokojnie, być może dlatego, że wilczyska tym razem nie spotkał, a może tylko nie dostrzegł, ani na lipach, ani na kasztanowcach, ani za passatem. Miał za sobą trzy pracowite dni na śmieciowych etatach i trzy trudne noce na Targówku, podczas których zmęczenie nie pozwalało robić nic, poza spaniem, a bijące osiemdziesiąt trzy razy na minutę serce i tańczące w tym samym rytmie cieniste mary za oknem, falujące jak liście akantu albo paproci, nie pozwalały spać. Gdy w końcu zasypiał – dygotał, więc zaraz się budził. I tak w kółko. Ale do babci Leniątka pojechał jak zwykle. Przyniósł irysy.

– Ale mnie przestraszyłeś!

Zamiast wejść, prawie wbiegł do mieszkania, jeszcze zanim zatrzasnęła mu za plecami kratę. W przedpokoju ściągnął z głowy uszatkę i pocałował babcię w oba policzki, po czym poczuł od razu, że już jest cieplej, prawie dobrze.

– Nie ściągaj butów. – Babcia Leniątko przerwała mu operacje na sznurówkach. – Słoiki zniesiesz do piwnicy.

– A na pawlacz?

– Pełniutek.

Trzymała te wszystkie słoiki, bo a nuż. Kiedyś miesiącami żył na tym, co od niej w tych słoikach dostał, ale to było dawno, gdy jeszcze rozmawiał z rodzicami, a rodzice z babcią i gdy jeszcze osobiście wręczali sobie prezenty na święta i kwiaty w doniczkach na urodziny. Tak dawno, że ze słoików pamiętał tylko grzyby w zalewie i galaretkę porzeczkową o powierzchni gładkiej jak lustro. Z tamtych czasów zostały im jeszcze doniczkowe kwiaty właśnie, rozstawione na dziwacznych stojakach w pokoju Czerwonym, zadbane ręką babci Leniątka, bujne i chętne jak las deszczowy do zajmowania coraz większej przestrzeni.

Dwie siatki z grubego plastiku stały już pod lustrem, gotowe do wyniesienia może od trzech dni, a może dopiero od kwadransa, nie wiadomo. Wziął je w jedną rękę, schował klucze do kieszeni, pozwolił babci otworzyć drzwi i kratę. Uśmiechała się, gdy mijał ją bokiem, ale nie dostrzegł czy więcej w tym było miłości, czy dobrego wychowania. Babcia Leniątko obu miała pod dostatkiem, ale nigdy nie pozwalała, żeby się mieszały.

Piwnica była tużpowojenna, bunkrowa, z ciężkimi bunkrowymi drzwiami w połowie korytarza, a zakrętów miała więcej niż grand prix na żużlu. Mieszkało w niej pewne grochowskie plemię, ale to już opowieść na inną okazję.

Schował słoiki w komórce i wrócił na powierzchnię, gasząc za sobą kolejne światła i zamykając kolejne drzwi. W tej wędrówce nigdy nie mylił kluczy, ani w jedną ani w drugą stronę. Idąc od mieszkania: pierwsze drzwi – klucz brązowy JMA, drugie – długi i srebrny BETA, trzecie – złotawy OB-KOPIA, kłódka – mały, bez oznaczeń. Z powrotem na odwrót. Przy obdrapanej z farby skrzynce na listy przypomniał sobie, że znowu będzie musiał liczyć piętra.

Trzy schody, wejście do mieszkania po lewej. Początek poręczy, sześć schodów, jedna trzecia, zakręt. Dziewięć schodów, dwie trzecie, zakręt. Dziewięć schodów, koniec, krata, dzwonek.

Nie zadzwonił.

Zakręt. Siedem schodów, zakręt, dziewięć schodów, zakręt, siedem schodów – i znowu tu jest, jedno piętro nad babcią Leniątkiem, obok kraty, filara, chujów, kurew i elek.

Teraz mógł nacisnąć przycisk dzwonka już po prostu, bez pomyłki, świadomie i kulturalnie. Mógł też nie naciskać, wrócić na dół. Mógł zadzwonić i uciec, jak dzieciak z podstawówki. Wszystko mógł, musiał tylko zdecydować.

Miał osiem lat, gdy wczesną wiosną pierwszy raz zobaczył wilczysko na gałęzi. Kasztanowiec był jeszcze nierozhulany, więc dostrzegł je bez problemu, gdy siedziało między liśćmi – w kucki, ale inaczej niż ostatnio, bo ze zwisającymi przednimi łapami. Było mniejsze, ale już wyszczerzone, naprężone i groźne. Oczy ścięte południowym słońcem i jakby schowane głębiej w czaszce nie świeciły, ich blady blask poznał znacznie później. Gdy odwrócił wzrok, a potem spojrzał ponownie, wilczysko już znikło, ale wcześniej było, na najpewniejsze pewno. Resztę dnia płakał i nikt nie mógł go uspokoić, ani mama, ani babcia, ani na pewno nie ojciec. Nie opowiedział nikomu o tym, co zobaczył na gałęzi, nawet w szkole, gdzie przecież wszyscy w parach w kolejce do klasy, a potem na każdej przerwie opowiadali historie o cudach, jakich byli świadkami: samochodzie z dwieście dwadzieścia na liczniku, urządzeniu, które w minutę zmieniało poloneza w forda, żyrafach w zoo, zielonej trawie na której zdarzyło się jeden jeden ze Stalą Mielec, milicjantach w białych kaskach, ganiających po podwórku, kabinie pilotów w samolocie z nieskończoną liczbą świateł i przycisków, duchach na zdjęciach z polaroidu, pijanym żulu, który spał na klatce i śmierdział, a kiedyś złapał i zagryzł dwa szczury, chmurach, które zmieniały kolory, rowerze z przerzutkami, milczących strażnikach, pilnujących tajnych przejść między szkołą, a magazynami, chłopaku, który wspiął się po rynnie na sam dach biblioteki, laserowym mieczu, który ktoś miał przynieść pokazać do szkoły, ale zapomniał, kalkulatorze, który działał bez baterii i w którym można było zapisywać numery telefonów, syrenie mieszkającej pod mostem z wodorostami we włosach, figurce żołnierzyka z lornetką i granatami, rekordach takich, że przekręcało licznik z samych dziewiątek z powrotem na zera, rodzicach-podróżnikach i kolorowych pocztówkach co miesiąc, a paczkach raz na pół roku. Tyle było tego wszystkiego, a o wilczysku nie chciał opowiedzieć nikomu – i tak podjął pierwszą samodzielną decyzję w życiu.

Obrysowując palcem przycisk dzwonka, który za chwilę przyciśnie albo nie, myślał właśnie o tym – o wilczysku, drugiej klasie podstawówki i wiosnach. A po chwili, gdy palec już sam, bez woli, kreślił kolejne prostokąty, myślał już o wszystkim naraz, a przede wszystkim o decyzjach, których od tamtej pory nie podjął – o ojcu, przed którym się chował, zamiast mu się postawić, o maturze w technikum, którą olał, o swoim ślubie z jedną taką, który się po prostu jakiegoś dnia wydarzył i o tym, jak pierwszy raz ją uderzył, to też się tak po prostu wydarzyło. O korkociągu złamanym w korku wina, co skończyło się rozharataną do kości dłonią i połamanymi krzesłami w kuchni. O złamanej wycieraczce w samochodzie szefowej na podziemnym parkingu szklanego biura. O prysznicach bez kurtyn i zimnej wodzie, w której nie można było rozpuścić szarego mydła. O ośrodku odwykowym, z którego uciekał trzy razy. O sznurówkach wyciągniętych z mokrych butów do depozytu i rękach przywiązanych do łóżka, którymi nie można zetrzeć wymiocin z ust. O spadku, który okazał się jednym wielkim długiem i o wierzycielach, którzy dzwonili bez przerwy. O wszystkich budkach ochroniarskich i domkach w ogródkach działkowych, w których się przed nimi chował. O córkach, których już nie widywał, ale na które jeszcze płacił. O kumplach z Jutrzenki, którzy go za to wyśmiewali. I tak jak trzy dni wcześniej od razu, w sekundę, chciał spod tych drzwi uciekać, tak teraz do rozpaczy i beznadziei dochodził niepostrzeżenie okrężną drogą, krok po kroku, przez wspomnienia każdej wiosny, którą przespał, każdego lata, które przepił, każdej jesieni, którą przepalił i każdej zimy, którą chciał zapomnieć.

I w końcu nie zadzwonił, zszedł na dół. Po co się drapać tam, gdzie nie swędzi? – powtarzał w myślach to, co często mówiła mu babcia Leniątko.

A ona czekała na niego z twarogiem półtłustym i powidłami śliwkowymi, naturalnie z earl greyem też, jak zwykle. Nie wspomniała ani razu, że jakoś sporo czasu minęło od jego ostatniej wizyty, gwizdała tylko pod nosem i cmokała, drepcząc między kuchenką, a zlewem. W końcu usiedli w fotelach przed wyłączonym telewizorem.

– Pospałam sobie dziś, o Boże. Do dziewiątej.

– Do dziewiątej? – Przetarł oczy knykciami.

– Jak dawno nie – odpowiedziała. – Przyjemnie bardzo.

– Kto mieszka nad…

W tym momencie zakrztusił się herbatą. Babcia Leniątko nie usłyszała początku pytania, a on już nie powtórzył. Zabrał się za twaróg i powidła.

– W ogóle to słabo śpię. Wstaję w nocy i idę się napić wody, bo zawsze zapominam postawić szklankę przy łóżku. I to wstawanie. Kręgosłup strasznie boli w nocy. I rano też. A potem chce mi się siusiu, więc muszę wstawać jeszcze raz. I znowu ten kręgosłup. Więc jak dzisiaj pospałam, to raj po prostu. Śpisz wystarczająco?

– Nie wiem.

– Bo trzeba spać wystarczająco. Mówię ci, żebym się tylko wysypiała jak dziś i dożyję setki.

– Oby. Muszę lecieć.

– A ty znowu musisz lecieć.

Pozmywał, opłukał zlew. Potem jeszcze wrócił do pokoju, powiedział, żeby nie wstawała, sam zamknie drzwi i kratę. Pocałował ją w czoło na do widzenia.

Późnym wieczorem, w nocy właściwie, wilczysko przyszło pod bramę, przemykając wzdłuż ściany budynku, schowane w mrokach przed wyspami światła z latarni i okien. Obwąchało klamkę, potem przeskoczyło przez żywopłot i zaczęło wspinać się na drzewo, wbijając pazury w pień. Na wysokości pierwszego piętra, przy ciemnym i zasłoniętym oknie babci Leniątka zatrzymało się – czarny nos zapulsował w poszukiwaniu zapachów – ale tylko na chwilę, po której kontynuowało wędrówkę pod rozświetlone okna piętro wyżej. Tu znalazło gałąź wyciągniętą w stronę ściany budynku i przesunęło się po niej najdalej, jak tylko mogło, nie wchodząc w światło. Jeszcze przez moment łowiło zapachy nocnej późnej jesieni Grochowa, a potem wyciągnęło szyję w górę i zaczęło wyć, coraz głośniej i głośniej, aż w końcu, po kilku minutach, słychać je było aż pod dzwonnicą Nawrócenia Świętego Pawła Apostoła.

*********

Kolejne trzy dni i znowu tu był, bez kwiatów, ale w krawacie, bo po rozmowie o pracę, na którą musiał brać urlop z jednego z etatów. Nie poszło mu dobrze, pocił się jeszcze bardziej, niż jąkał, a na pytanie, gdzie wyobraża sobie siebie za pięć lat odpowiedział z rozpędu, że nie wie, bo oduczył się planować na takim dystansie.

Z tego zamyślenia, które trwało i na przystanku i w tramwaju i na rondzie i przez skwer, w ogóle nie zatrzymał się na piętrze u babci, tylko od razu wszedł wyżej i zadzwonił bez wahania – bzzt-bzzzzt. „Ja chciałem przeprosić, bo tydzień temu zadzwoniłem i uciekłem”, ćwiczył kwestię w głowie, choć brzmiała coraz mniej sensownie, wcale nie chciał przepraszać. Ale coś powiedzieć przecież musiał i nic innego nie przychodziło na myśl.

A kiedy nikt nie otwierał przez minutę, albo dwie, wcisnął dzwonek jeszcze raz – bzzt – i jeszcze raz – bzzzzzt – i jeszcze – bzzzzzzzzzzzzzt, potem już trzymał po prostu dzwonek wciśnięty. Na koniec złapał za kratę i zaczął szarpać, całą klatkę wypełniając metalicznym dźwiękiem.

Z drzwi dwa mieszkania dalej wychylił się mężczyzna w białym – kiedyś białym – podkoszulku i dresowych spodniach. Stanął jedną nogą za progiem, oparty o framugę.

– Ryj cię swędzi, kolego?

– Nie, ja nie, przepraszam. Czy tutaj ktoś mieszka?

– Do wczoraj mieszkał. Spierdalaj już.

– Zyga, co tam się, do kurwy, dzieje?! – dobiegł damski, zachrypnięty głos. – Awantura jakaś znowu? – I na to hasło dwoje dzieci w otwartym mieszkaniu zaczęło płakać unisono.

– Nie ma cię, gnoju. – Mężczyzna w podkoszulku cofnął się do mieszkania i zatrzasnął drzwi.

I to by było na tyle.

Babcia Leniątko tym razem oprócz earl greya przygotowała chleb razowy z wędzoną makrelą. Siedziała na kanapie z talerzykiem w ręku, on wybrał fotel. Wszystko jeszcze przez moment było jak zwykle.

– Wiesz, kto mieszka nad tobą? – spytał, uwagę koncentrując na wypatrywaniu ości.

– Kto?

– Kto mieszka nad tobą, w mieszkaniu nad tobą? – powtórzył, nie podnosząc wzroku znad ryby.

– Ale wiesz co się stało?

– Co?

– Nie wiem co. Umarła właśnie.

– Kto umarł?

I tym dopytywaniem docisnął w końcu zbyt mocno, dotknął czegoś, czego nie powinien. A przynajmniej nie musiał. Oczy Leniątka zrobiły się mokre.

– Jezu, Jezu, już jej nie ma. – To nie była odpowiedź na pytanie, tylko jakiś leniątkowy lament. – Tyle lat była i chroniła i broniła i opiekowała się nami. I nic złego nie wchodziło, nie mogło wejść, a teraz, Jezu. Dlaczego mnie dręczycie? Umarła, nie ma jej już, dlaczego jej nie ma? Dlatego umarła. Bo już jej nie ma, właśnie dlatego. Wszystko pójdzie na zmarnowanie. Nie wiadomo, co teraz przyjdzie i wejdzie i kiedy i jak. – Znowu na niego spojrzała. – O co w ogóle mnie pytasz?

– Kto mieszka w mieszkaniu nad tobą? – Teraz już patrzył na nią, a trzymaną w ręce łyżeczką wskazywał na sufit. – Kto tam mieszka? Kto umarł? – Mówił coraz głośniej.

– Kup mi ryż. Nie mam ryżu. Skończył mi się ryż.

Odłożył łyżeczkę, zostawił kanapki, poszedł do kuchni. W szafkach było mnóstwo ryżu – i w szarych kilogramowych paczkach i w kolorowych opakowaniach po kilkaset gramów do zrobienia w torebkach: biały, brązowy, kleisty, do risotto i dziki. Wrócił do pokoju.

Babcia Leniątko wciąż siedziała w tym samym miejscu, co przed chwilą, z rękami na kolanach, otulona ciemnoniebieską wełnianą chustą, niby tak po prostu, ale coś się działo w niej niedobrego w środku, patrzyła w nieokreślony punkt, może tuż za oknem, a może już w zupełnie innym miejscu i czasie. Rzadkie farbowane włosy koloru lila zasłaniały czoło i czubki uszów. Wyglądała na mniejszą niż zwykle i bardziej zapadniętą w sobie.

– Masz mnóstwo ryżu, babciu. Jest w szafce obok lodówki. – I dopiero wtedy dostrzegł talerzyk i wędzoną makrelę na dywanie. Jeszcze klęknął i wziął ją za leciutką jak puch rękę, sto razy powtórzył „Babciu, babciu, babciu”, potrząsnął jej ramionami. A potem dzwonił na sto dwanaście.

Przyjechali ubrani na czerwono, młodzi i ogoleni, po dwudziestu minutach, w czasie których próbował złapać z nią kontakt, ale myślał też co chwilę o swojej pracy, z której go wyrzucą, bo na pewno znowu się spóźni.

– Proszę pani! Słyszy mnie pani? Proszę pani! – krzyczał jeden z nich do babci w czasie, gdy drugi wypytywał o szczegóły i dokumenty. Babcia nie reagowała i tylko oczy nie chciały jej wyschnąć.

Zabrali ją bez ceregieli na wózku z noszami do szpitala na Grenadierów. Został sam w mieszkaniu. Mógł jeszcze biec do pracy, ale nawet tam nie zadzwonił, chodził za to w jedną i w drugą stronę, przez przedpokój z pawlaczami, między Brązowym a kuchnią, po wykładzinach, brązowej klepce i linoleum. Nie mógł przestać myśleć, że coś trzeba teraz zrobić, ale nie wiedział co, szukał wskazówek, czegokolwiek, co mogło być podpowiedzią, choćby tylko przez skojarzenie. Za oknami zaczynała się noc. Ktoś rozbił na skwerze butelkę o chodnik.

Potem zaczął płakać, a jeszcze później krzyczeć, uderzać pięściami w drzwi i ściany, wreszcie tylko szlochać cicho i pociągać nosem. Pod koniec już tylko leżał skulony i zasmarkany na sofie w Czerwonym. Telefon co chwila wibrował w kieszeni, ale to z pracy, tylko z pracy.

Całe życie gdy ktoś go pytał, skąd jest – odpowiadał, że stąd. A konkretnie? Z Żoliborza trochę i z Ochoty, pewnie z Ursynowa odrobinę, a teraz też z Targówka. Ale tak naprawdę był z Grochowa, tylko między rondem a torami był naprawdę u siebie, choć mieszkał tu jedynie jako dziecko, w tych tygodniach gdy rodzice chcieli od niego odpocząć. A być z Grochowa znaczy dużo, na przykład znaczy mieć zaledwie trochę czasu na leżenie na sofie w Czerwonym i płakanie. Wstał więc i zaczął się szykować do wyjścia, pakować dla babci bieliznę i lekarstwa. Musiał jechać do szpitala.

Już w płaszczu, ale bez czapki i w niezasznurowanych butach spojrzał na zamknięte drzwi do trzeciego pokoju, tego, który nie miał nazwy. Szyba drzwi była zamalowana, a klucz tkwił w zamku. Trochę się zacinał przy przekręcaniu.

Zapalił światło. Gdyby pokój miał nazwę, byłby pewnie Zielonym, od koloru dywanu, ścian i wielkiego szklanego abażuru pod sufitem, pełnego muszych trupów. Pokój był mały i wąski, cały jeden bok zajmował regał z książkami. Po drugiej stronie stało złożone szafo-łóżko, obstawione zdjęciami i wykończone politurą na wysoki połysk.

Na zdjęciach, które babcia Leniątko oprawiła w srebrne i złote ramki, zobaczył dużo ludzi, którzy umarli lub wyjechali, a także ich kolejnych potomków. Były jej córki, jedna sama gdzieś w Australii, druga z którymś kolejnym mężem, był czarno-biały syn babci Leniątka, w garniturze i szarym golfie, z grzywą włosów zaczesaną na lewo, bez przedziałka. Było zdjęcie ślubne, zrobione w studio i retuszowane na żyletkę – mąż babci Leniątka, o którym nikt nigdy nie rozmawiał, miał ściągnięte brwi i wąsy zasłaniające całe usta. Byli ludzie, o których coś tam słyszał, ale nie potrafił przyporządkować im ani imion, ani relacji.

Znalazł też swoje zdjęcie, małe, legitymacyjne, wciśnięte na siłę w jedną z ramek jako dodatek. Najpierw zrobiło mu się przykro, ale zrozumiał od razu, że im kogoś bardziej nie było w życiu babci, tym większe zdjęcie dostawał. Małość jego portreciku była więc chyba dowodem wdzięczności Leniątka za to, że ciągle do niej przyjeżdżał. A może po prostu nigdy nie dał jej innego.

Rozsunął grube zasłony, a potem firanki. Zobaczył dokładnie to, czego się spodziewał. Kasztanowiec, a na nim wilczysko, które patrzyło właśnie w tym kierunku, jakby czekało – nie, nie jakby – które siedziało i czekało na ten moment, żeby spojrzeć na niego wprost bladoświecącymi oczami.

Wiedział wszystko o tym pokoju. Pokoju, w którym babcia Leniątko kładła go w świeżej i sztywnej pościeli, gdy u niej nocował. Pokoju, nad którym ciągle ktoś szurał i tupał, gdy on próbował zasnąć. Pokoju, w którym babcia Leniątko nigdy nie odsłaniała zasłon, bo ją o to dawno temu poprosił. Pokoju, który zamknęła na klucz, gdy przestał do niej przyjeżdżać na noc.

Wilczysko miało zamknięty pysk, patrzyło na niego, bez wątpienia właśnie na niego. A on patrzył na wilczysko, ale tym razem bez strachu.

– I co teraz? – zapytał.

Okno było zamknięte, ale odpowiedź usłyszał wyraźnie.

– Teraz będziesz musiał sobie radzić sam, zajączku.

– Bez babci? Bez Leniątka? – Prawie znowu zaczął płakać.

– Beze mnie, zajączku. Beze mnie.

I już nie widział wilczyska na gałęzi kasztanowca, tylko grochowską szarówkę i łyse gałęzie.

Nie zasłonił okna przed wyjściem, na Grenadierów dojechał taksówką, choć przecież miał blisko. Babcia Leniątko nie umarła ani tej nocy, ani następnej.

Koniec

Komentarze

Może nieco przydługie, ale całkiem zacne opowiadanie o lęku zasianym w dzieciństwie i nie opuszczającym bohatera nawet w wieku dojrzałym. Bardzo spodobała mi się babcia Leniątko i jej mieszkanie, reszta domu już mniej, głównie z powodów estetycznych, ale rozumiem, że tak musiało być.

Nie do końca pojęłam sprawę mieszkania piętro wyżej. Brakuje mi wyjaśnienia, kto je zajmował i jak był/ była powiązany/ powiązana z wilczyskiem.

Wspomnę jeszcze, że w pełni rozumiem niezadowolonego z życia Przybyszewskiego, sąsiada z klatki obok. ;D

No i mam nadzieję, że babcia Leniątko jesze długo miała się dobrze. ;)

Cerlegu, jeśli naprawisz usterki, będę mogła kliknąć Bibliotekę.

 

mu­siał przejść aprzez skwer… – Literówka.

 

cza­sem nawet bla­do­świe­cą­ce oczy… – …cza­sem nawet bla­do ­świe­cą­ce oczy

 

wy­bu­cha­ła uśmie­chem jak nie­cier­pek. – Jak uśmiecha się niecierpek? Zakładam, że miałeś na myśli roślinę.

Można wybuchnąć śmiechem, można się uśmiechnąć, ale nie wydaje mi się, aby można wybuchnąć uśmiechem.

 

te dru­gie bab­cia Le­niąt­ko za­wsze za­sła­nia­ła cięż­ki­mi za­sło­na­mi. – Nie brzmi to najlepiej.

Może: …te dru­gie bab­cia Le­niąt­ko za­wsze za­sła­nia­ła cięż­ki­mi storami/ portierami.

 

bra­ko­wa­ło mu czasu na dwóch śmie­cio­wych eta­tach, któ­ry­mi wy­peł­niał czas mię­dzy… – Powtórzenie.

 

inne ko­la­na i tłuszcz wokół brzu­cha… – Chyba: …inne ko­la­na i tłuszcz na brzu­chu

 

spy­ta­ło, szcze­rząc kły pod unie­sio­ny­mi war­ga­mi. – …py­ta­ło, szcze­rząc kły pod unie­sio­ną war­gą.

Wydaje mi się, że aby ukazać kły, unieść można tylko jedną wargę – górną. Dolną można usiłować opuścić/ odchylić.

 

Ciast­ka na­dzie­wa­ne, dwa­dzie­ścia deko… – Ciast­ka na­dzie­wa­ne, dwa­dzie­ścia deka

 

i dom­kach na ogród­kach dział­ko­wych… – …i dom­kach w ogród­kach dział­ko­wych

 

że jakoś długo mi­nę­ło od jego ostat­niej wi­zy­ty… – …że jakoś sporo czasu mi­nę­ło od jego ostat­niej wi­zy­ty

 

– Do dzie­wią­tej? – prze­tarł oczy knyk­cia­mi.– Do dzie­wią­tej? – Prze­tarł oczy knyk­cia­mi.

 

Wziął się za twa­róg i po­wi­dła. – Raczej: Zabrał się do twarogu i powideł.

http://portalwiedzy.onet.pl/140056,,,,brac_sie_wziac_sie_do_czegos_brac_sie_wziac_sie_za_cos,haslo.html

 

Pod drugą ścia­ną stało zło­żo­ne sza­fołóż­ko… – Pod drugą ścia­ną stało zło­żo­ne sza­fo-łóż­ko

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hmmm. A do mnie nie przemówiło. Za mało się w tym tekście dzieje – najpierw bardzo długo roztrząsasz przypadkowy dzwonek, potem bohater robi z tego drobiazgu tragedię życiową…

Jakiś dziwny wilczy mutant łażący po drzewach… Nie w moim stylu.

Ale tekst napisany całkiem przyzwoicie.

Babska logika rządzi!

@regulatorzy Chciałem bronić metafory z niecierpkiem, nawet kosztem kliknięcia w bibliotekę, ale rzeczywiście jest nie do obronienia bez rozwlekania jej w jakieś opisy, ani tu potrzebne, ani cokolwiek wnoszące. Trochę mi szkoda tego obrazu wybuchającego niecierpka, ale schowam go sobie na jakąś inną okazję. Podoba mi się bardzo, jak to wychwyciłaś (podobnie zresztą jak z wargami). Natomiast mam inną wątpliwość – zmieniłem ten fragment o ogródkach działkowych, bo rozumiem, o co Ci chodzi i to ma sens, ale mam wrażenie, że “na ogródkach działkowych” jest w porządku, bo oznacza to samo co “na terenach ogródków działkowych”, – to nie chodzi o wiele pojedynczych ogródków, tylko o tereny ogródków właśnie. Tak samo powiedziałbym “patrole obywatelskie na ogródkach działkowych”, a nie “w ogródkach działkowych”.  Z kolei z tym deko-deka – nie rozumiem, ale Ci ufam, więc poprawione.

Jeśli chodzi o mieszkanie powyżej – jak zwykle nie chcę robić przypisów do tekstu, można sobie dopowiadać :) W którejś tam wersji było o osobie z tego mieszkania więcej, ale celowo usunąłem, zostawiając sprawę wyobraźni.

@Finkla – przynajmniej nie ma pytania, czy jest fantastyka, czy jej nie ma :)

 

Dla podkreślenia wagi moich słów siłacz palnie pięścią w stół

Do czego to doszło, żeby na kasztanowcach rosły listki figowe. ;-)

Babska logika rządzi!

Dobrze, że na tych kasztanowcach nie rosną gruszki na wierzbie

Dla podkreślenia wagi moich słów siłacz palnie pięścią w stół

GMO, epifity… Coraz gorzej. ;-)

Babska logika rządzi!

Cerlegu, niezmiernie się cieszę, że uwagi przydały się. ;)

 

…ale mam wrażenie, że “na ogródkach działkowych” jest w porządku, bo oznacza to samo co “na terenach ogródków działkowych”, – to nie chodzi o wiele pojedynczych ogródków, tylko o tereny ogródków właśnie. Tak samo powiedziałbym “patrole obywatelskie na ogródkach działkowych”, a nie “w ogródkach działkowych”.

Profesor Mirosław Bańko odradza bywanie na ogródkach, a zaleca w ogródkach: https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/ogrodek;1350.html

Sugeruję też, abyś zajrzał tutaj: http://mt-media.blogspot.com/2012/11/juz-bya-w-ogrodku.html

 

Z kolei z tym deko-deka – nie rozumiem, ale Ci ufam, więc poprawione.

Bardzo dziękuję za zaufanie i pozostaję z nadzieją, że ten link pozwoli Ci zrozumieć w czym rzecz: https://sjp.pwn.pl/szukaj/deko%20czy%20deka.html

 

Skoro nikt wnuczkowi nie otworzył drzwi rzeczonego mieszkania, a teraz już nie ma lokatora, pozostaje mi, zgodnie z Twoim założeniem, uruchomić wyobraźnię. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo mało się w tym tekście dzieje. Ale już na początku kupiłeś mnie opisami polskiej swojskości. Czułem i widziałem te polskie bloki, te napisy na murach, te wizyty u sąsiadek babci. Normalnie “Wehikuł Czasu” marki Dżem :)

Ale po pierwszym zachwycie, tak od trochę ponad połowy tekstu, nastąpiło u mnie znużenie. Opisy już nie wystarczały, a wydarzenia za mało interesujące. Pewnie de gustibus i te sprawy.

Podsumowując: opisy wybuchowe, ale fabuła okazała się za słaba, by przykuć do końca mają uwagę.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

A cóż to opowiadanie robi jeszcze w poczekalni?!

Bardzo mi się podobało. Skojarzenia z “Metodami badania abominacji” nieuniknione.

Śmierdzące światło genialne.

@cobold no właśnie sam zadaję sobie to pytanie od dłuższego czasu ;)

Dla podkreślenia wagi moich słów siłacz palnie pięścią w stół

między jesiennym błotem, a zaparkowanymi samochodami.

Jednak od lat był wyłącznie tym samym sobą, a przed tym nie było dokąd uciekać. Gdy to zrozumiał, pomylone piętra nie były

między szkołą, a magazynami

rodzicach-podróżnikami ← podróżnikach?

gwizdała tylko pod nosem i cmokała(+,) drepcząc między kuchenką, a zlewem.

Zyga, co tam się(+,) do kurwy(+,) dzieje?!

między Brązowym, a kuchnią

tylko między rondem, a torami

Małość jego portreciku był(+a) więc chyba dowodem

 

Jakież to dobre opowiadanie, Cerlegu. W jednym tekście opisałeś dzieciństwo, dojrzewanie, dorosłość i starość, autentycznie, umiejętnie i zwyczajnie. Tworzysz długie zdania, ale są dla mnie skonstruowane bez zarzutu, nawet bloki tekstu w wielkich akapitach mnie nie rażą. Ten strumień świadomości jest po prostu nad wyraz udany. Motyw fantastyczny – zapewne, zależnie od perspektywy, dyskusyjny – moim zdaniem jest doskonale wpleciony w obyczajową opowieść i wyważony, razem z opisem tej obdrapanej rzeczywistości i zamkniętych drzwi tworzy świetną atmosferę niepokoju. Nie ma tutaj filozofowania, tylko umiejętne dobieranie i ukazywanie faktów. Zmuszasz do refleksji dobitnym relacjonowaniem. Przeważnie nie lubię tekstów, gdzie nie ma zbyt wiele fantastyki, a wiele jest życia i codzienności. Ale ten tekst kupił mnie od początku do końca, narracja pozostała konsekwentna, historia nie traciła nic ze swojego uroku ani na chwilę. Najdłuższa z wilczyskowych wypowiedzi wydała mi się trochę nieskładna, ale to właściwie wszystko. Sądzę, że ten tekst nominuję :)

Podziękowania dla cobolda, że zwrócił na opowiadanie uwagę w wątku nominacji. Z racji wyjazdu najpewniej by mi umknęło :(

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

@Naz Dziękuję za bardzo miłe słowa, wszystkie poprawki naniesione.

Dla podkreślenia wagi moich słów siłacz palnie pięścią w stół

“Umarła właśnie” – skąd bohater wie, że to była ona, skoro sąsiad tylko powiedział, ze “do wczoraj mieszkał”?

 

“I tym dopytywaniem docisnął w końcu zbyt mocno, dotkną czegoś, czego nie powinien.” – literówka: dotknął

 

“Gdyby pokój miał nazwę, byłby pewnie Zielonym, od koloru dywanu, ścian i wielkiego szklanego abażuru pod sufitem, pełnego muszych trupów. Pokój był mały i wąski, całą jedną ścianę zajmował regał z książkami. Pod drugą ścianą stało złożone szafo-łóżko…”

 

“Na zdjęciach, które babcia Leniątko oprawiła w srebrne i złote ramki[+,] zobaczył dużo ludzi”

 

“nie potrafił przyporządkować im ani imion[+,] ani relacji.”

 

 

Dobrze się czyta to opowiadanie, bo fajnie operujesz słowami. Lubię taki styl. Co do fabuły jednak mam pewne wątpliwości, podobnie jak niektórzy wcześniej komentujący. Jeśli to metafora, to mocno rozwleczona i rozciągnięta, trudno uchwytna. Zastanawiam się w ogóle, czy to na pewno fantastyka, bo Wilczysko raczej nie reprezentuje tutaj jakże bogatego bestiariusza fantastycznego, a chyba jest tylko projekcją czegoś w umyśle i pamięci bohatera.

Za Regulatorką powtórzę, że zabrakło mi tu choć śladowego wyjaśnienia o co chodzi z mieszkaniem na górze.

Klik do Biblioteki ;)

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

@joseheim

“Umarła właśnie” – dobre pytanie, nie wiem. Nie chcę teraz mieszać i zmieniać na szybko, muszę przmeyśleć, czy wie i skąd wie, ale masz rację. Podobnie zresztą, jak z innymi uwagami, za które dziękuję (i za klik oczywiście też).

“Zastanawiam się w ogóle, czy to na pewno fantastyka, bo Wilczysko raczej nie reprezentuje tutaj jakże bogatego bestiariusza fantastycznego, a chyba jest tylko projekcją czegoś w umyśle i pamięci bohatera” – pod każdym moim tekstem będzie ta dyskusja :) ale tak, wilczysko to oczywiście projekcja, ale zwracam uwagę, że wyje także, gdy bohatera nie ma na scenie, więc może coś więcej? Zostawiam pytanie na stole.

W sprawie mieszkania na górze – odpowiedź taka sama jak do regulatorki. Natomiast w ogóle się zastnawiam, bo to już trzeci podobny głos, że opowiadanie jest “nieco przydługie” (regulatorzy), w połowie “nastąpiło znużenie” (NoWhereMan) i “za mało się dzieje” (Finkla). Zastanawiam się, czy to kwestia  gustów (literatura fantastyczna jednak przyzwyczaja nas do akcji), czy jednak uwagi warsztatowe. W tym drugim wypadku będę musiał pomyśleć o zmianach, ale najpierw to sobie ułożę w głowie.

Dla podkreślenia wagi moich słów siłacz palnie pięścią w stół

Myślę, że z warsztatem to nie masz problemów, raczej chodzi o zagęszczenie wydarzeń na metr kwadratowy tekstu ;) I to oczywiste, że każdy czytelnik odbierze to inaczej – ale faktem jest, że za dużo się w Twoim tekście nie dzieje. Nie mówię, że to źle, choć pewne skondensowanie na pewno by mu nie zaszkodziło.

Myślę też, że mylisz się pisząc, że literatura fantastyczna przyzwyczaja do akcji – jest wiele tekstów, które są jak najbardziej fantastyczne, a niekoniecznie pędzą na łeb na szyję ;)

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Świetny warsztat. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz czytałem tutaj coś tak dobrze napisanego. Pamiętam za to niektóre zdania z Twojego tekstu, niemal słowo w słowo, choć czytałem wczoraj. Ten fragment o śmierdzącym świetle, o rysunkach na klatce, o tym, jak wilczysko siedziało, i sporo szczegółów. 

Szczegóły to zresztą jeden z głównych atutów. Piszesz o nich tak ciekawie, że nie mam pretensji, nawet jeśli fakt, że to był earl grey, a nie inna herbata, nie ma znaczenia dla fabuły. Naz dobrze to ujęła: udany strumień świadomości. To się po prostu dobrze czyta. Przez to jednak opowiadanie nabiera charakteru impresji. 

No bo fabuły tu mało. Przyjdą tu jeszcze różni tacy z Loży i pewnie będą o tym mówili. O tym i o niedopowiedzeniach i o tym, że “nieco przydługie” w połowie “nastąpiło znużenie”, że “za mało się dzieje”. Nie przejmuj się tym za bardzo, tylko rób swoje. Bo z Twoich komentarzy wynika, że wiesz, co robisz. A z innych komentarzy wynika, że są czytelnicy, którym się nie dłużyło, a ograniczona ilość akcji nie przeszkadzała. Oczywiście warto szukać złotego środka, ale nie strać tego, co już masz. 

 

A cóż to opowiadanie robi jeszcze w poczekalni?!

no właśnie sam zadaję sobie to pytanie od dłuższego czasu ;)

No to podpowiem: chcesz, żeby zaglądało do Ciebie więcej czytelników, to udzielaj się na portalu. Potrafisz pisać, więc podziel się doświadczeniem z innymi, a oni się odwdzięczą opiniami, które mogą się przydać. Czytaj, komentuj, a może znajdzie się odpowiedź na Twoje pytanie, co jest kwestią gustu, a co nie ;)

 

Odnośnie samego tekstu, powtórzę za Coboldem: skojarzenia z “Metodami badania abominacji” Gravel (znajdziesz w zakładce z piórkami) są nieuniknione. Tam było jednak więcej dziwacznych obrazów, a tutaj opisujesz zwyczajne rzeczy, jak klatka schodowa, w niezwyczajny sposób. Twoje opowiadanie subtelnie zapada w pamięć. Porusza, daje do myślenia. Nieoczywista fantastyka też na plus. 

Na minus: tytuł, brak tagów, nudny pierwszy akapit. Jako dyżurny wpadłbym wcześniej, gdybyś spróbował na początku jakoś bardziej zaciekawić. A tak to podziękuj Coboldowi i Naz, bo dzięki nim wytrwałem, no i dzięki nim tekst nie zatonie w poczekalni niepamięci. 

Ode mnie pół TAK-a do piórka. 

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Bardzo mi się podobało. Kompletnie nie przeszkadzała mi szczątkowa fabuła, brak pościgów, walk na miecze oraz słodkich kotków ;) Serio, cieszę się, że są wciąż na tym portalu teksty, które idą w stronę inną niż większość i że, jak widzę po komentarzach, są ludzie, którym się to podoba. 

Pełna lokalnych smaczków opowieść o samotności i wspomnieniach, w której udało Ci się zawrzeć naprawdę sporo ciekawych przemyśleń. I do tego ładnie napisana. 

 

The only excuse for making a useless thing is that one admires it intensely. All art is quite useless. (Oscar Wilde)

@funthesystem

Twój komentarz jest jak mokry sen młodego autora, a że jestem młodym autorem (stażem i duchem głównie) to sam rozumiesz. Dziękuję bardzo.

Z tytułami dawno się poddałem, nie umiem, to jest jakaś wyższa szkoła jazdy. Z tagami – tego z kolei nie kumam, ja bym wszystkie tagował “Legia Warszawa”, bo całe moje pisanie to próba odreagowania po oglądaniu meczów tego przeklętego klubu. Jakie tagi by tu pasowały Twoim zdaniem? Podpowiedz, może coś zakumam.

Pierwszy akapit – zgadzam się, ja w ogóle jestem raczej zwolennikiem teorii eksplodującego pierwszego zdania (choć jest dość prostacka, to działa), ale czasem mi się nie chce, a że to opowiadanie w ogóle miało być niskoefekciarskie, więc jest jak jest.

I jeszcze o recenzowaniu innych – no mam z tym kłopot, nie czuję się w prawie. Ale będe próbował, jeśli będę miał coś ciekawego do powiedzenia.

@Mirabell

Dziękuję bardzo. Ale opowiadanie o słodkich kotkach walczących mieczami mogłoby być całkiem dobre :)

Dla podkreślenia wagi moich słów siłacz palnie pięścią w stół

Jeśli tytuł składa się z jednego słowa, niska szansa, że chwyci. Przynajmniej w przypadku początkujących autorów. Polecam przeglądać własne teksty, bo czasem jakiś zlepek wyrazów może się nadać na tytuł. 

Co do tagów – cokolwiek. Tutaj pasowałby choćby “dramat”, bo to obyczajowe jest. Myślę, że czytelnik lubi choć minimalnie wiedzieć, na co się pisze, bo może akurat nie mieć ochoty na coś śmiesznego lub ciężkiego. A tutaj tytuł “Wilczysko” zajeżdżał mi mocno tandetnym fantasy. 

I jeszcze o recenzowaniu innych – no mam z tym kłopot, nie czuję się w prawie. Ale będe próbował, jeśli będę miał coś ciekawego do powiedzenia.

Jeśli ludzie mieliby mówić tylko ciekawe rzeczy, panowałaby niezła cisza ;) Będzie już dobrze, jak się napisze po prostu: podobało się to, to i to, nie podobało się tamto, siamto i owamto. Poza tym na portalu NF wszyscy są w prawie. A ci, którzy potrafią dobrze pisać – jak Ty – to nawet w obowiązku. 

No chyba żeś leń i nie chce Ci się tracić czasu na konkurencję :D

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Próbuj, to nie musi być koniecznie coś odkrywczego. Nawet zwykłe “fajne” od Anet potrafi sprawić przyjemność. :-)

Babska logika rządzi!

No, a jeszcze jak jest “bardzo fajne” to już w ogóle :P

Przynoszę radość :)

Mnie się podobało.

Tytuł jak tytuł, samo słowo “wilczysko” mi się podoba, natomiast rzeczywiście nie sądzę, żeby jakoś zapadło mi w pamięci na dłużej. Z tym, że przekombinowanych tytułów też nie lubię. I w innym języku. Za długich. Za krótkich.

Ogólnie opowiadanie jest bardzo interesujące – i to pomimo tego, że praktycznie niewiele się w nim dzieje. Na pewno jest wciągające. Ma ładny klimat. Udało Ci się pokazać mieszkanie staruszki, śmierdzącą lampę na klatce schodowej, skwer, tak, jakbyś je namalował. Jestem zachwycona plastycznością opisów.

Duży plus za zakończenie, jakoś spodziewałam się śmierci babci Leniątka, więc pozytywnie mnie zaskoczyłeś. No i odebrałam to jako pokazanie, że cała historia z wilczyskiem jest tylko jedną z wielu.

Jestem zadowolona z lektury.

Fajne :)

Przynoszę radość :)

@Anet

Dziękuję bardzo, rzeczywiście sprawia przyjemność :) Z tytułem, tak jak pisałem, nie umiem, ten nie jest dobry i to wiem, ale na nic lepszego nie wpadnę. A ze śmiercią Leniątka – ja zwykle wiem, co chcę napisać, ale tutaj losy się ważyły do końca, jakoś pod koniec pisania dopiero zrozumiałem, że nie umarła. Także tak.

Dla podkreślenia wagi moich słów siłacz palnie pięścią w stół

Styl taki, że tekst sam się czyta. Bardzo zacnie to jest napisane. Tylko… z fantastyką jakoś mikro, chociaż takie lekkie motywy misię, więc nie przeszkadza. To, co nie podoba mi się, ale to jest subiektywne, to klimat. Ogólnie, nie podeszło mi, ale czytało się bardzo dobrze.

edit: dodam, że chodzi mi o klimat jakby cuchnący i nieprzyjemny – takie wrażenie robi otaczająca bohatera rzeczywistość. Ten klimat po prostu też robi się trochę oklepany. Ale, oczywiście, zbudowanie klimatu w opowiadaniu, jaki by nie był, to jest niełatwa sztuka.

Hm. Jeśli chodzi o warsztat, to masz jeden z najlepszych, jakie spotkałem tutaj na forum. Prosto i obrazowo pokazujesz codzienność, zestawiasz słowa tak, że warto nad nimi przystanąć. Tworzysz klimat z jednej strony znajomy, a z drugiej niepokojący. Obraz, który wyłania się z twojego tekstu, naprawdę pobudza zmysły. Konwencja strumienia świadomości, o którą w wielu miejscach się ocierasz, jest zdradliwa, jeśli nieumiejętnie się jej użyje, bo zwyczajnie znudzi – ale ty uniknąłeś tej pułapki bardzo zręcznie.

Ale fabuły tu jest tyle co nic! Bohater rozwodzi się nad detalami aż do przesady, w efekcie tekst bardziej przypomina opis, a nie opowiadanie. Masz w ręku fenomenalne narzędzia, ale wybitny tekst powinien zachwycać na każdym polu. Wkurzyła mnie ta lektura, bo mam wrażenie, jakbym przeczytał wstęp do jakiejś niesamowitej powieści, ale nim coś się zaczęło dziać, postanowiłeś skończyć. Jakbyś nakręcił film mając wspaniałych aktorów, olbrzymi budżet, efekty nie z tej ziemi – i poprzestał na pokazaniu krajobrazu.

Krótko mówiąc, niby nudno, a nie szło się oderwać…

Po pierwsze, jestem absolutnie urzeczona językiem. Wspaniałe zdania, rytm – płynie się przez to z ogromną, ogromną przyjemnością. I jeszcze to, jak zajmująco opisujesz rzeczy zwyczajne. Ta obskurna, śmierdząca klatka schodowa, w Twoim pisaniu okazuje się czymś fascynującym. A Babcia z earl greyem i kanapką z makrelą jest tak żywa, namacalna, że praktycznie czuć jej obecność tuż obok, gdy się o niej czyta. Choć z drugiej strony, nie odbiega za bardzo od babci zupełnie i całkowicie stereotypowej, więc może to raczej obecność własnej babci poczułam ;o)

Po drugie nie wydaje mi się, aby działo się tutaj mało. Może mało i dużo to w ogóle nie są właściwe słowa – tutaj dzieje się raczej głęboko. To opowieść skupiona na bohaterze, nie na wydarzeniach – te ostatnie są symboliczne, drobne, niby całkiem banalne, ale mimo to – dzieje się.

Cieszę się, że babcia nie umarła. Podoba mi się zakończenie, choć i mnie zżera ciekawość, kto tam mieszkał u góry. Ale w porządku, pokombinuję sobie sama ;o)

Dołączam do grona urzeczonych językiem i opisami.

Też w pierwszych chwilach po lekturze miałem wrażenie, że za mało się działo. Potem zacząłem myśleć (lepiej późno niż wcale?) i zastanawiać się, co ze mnie za bestia, że nagła niemal-śmierć staruszki nie poruszyła mojego lodowatego serca. I wykombinowałem sobie, że w zakończeniu bohater zrozumiał, że ma niezwykłe miejsce w życiu babci i to pomogło przezwyciężyć strach, który towarzyszył mu od dzieciństwa, ergo, wilczyska już nie ma. Czy to odkrycie zmieniło początkowe odczucia w zachwyt? Chyba nie, bo dalej Wilczysko wydaje mi się tekstem nieco przegadanym, i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że część opisów (choć ładnych) mogłeś sobie darować, że poszczególne wątki mogły być nieco wyraźniej powiązane. 

Pozostaję poruszony jakością języka i niebanalną refleksją na temat roli strachu w ludzkim życiu. Tekst zasłużenie nominowany – chętnie zapoznam się z odczuciami innych czytelników :).

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Dziękuję Wam wszystkim za komentarze. Na koniec nie wiem, co myśleć, bo są jednak bardzo rozstrzelone. Tym niemniej bardzo doceniam czas, który na mój tekst poświęciliście. Dajecie mi dużo do myślenia.

Dla podkreślenia wagi moich słów siłacz palnie pięścią w stół

Przemyślawszy rzecz, Cerlegu, twórz tak, jak Ci przemyślenia nakazują.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

@reg yyyyyyy, dziękuję? :)

Dla podkreślenia wagi moich słów siłacz palnie pięścią w stół

Rozstrzelone, bo różnych rzeczy ludzie poszukują w literaturze. Wydaje mi się, że conajmniej jedna ważna i pozytywna informacja w komentarzach się powtarza.

@Blackburn

bo różnych rzeczy ludzie poszukują w literaturze

I to jest w tym wszystkim najlepsze.

Dla podkreślenia wagi moich słów siłacz palnie pięścią w stół

Łoł, naprawdę mocne.

Udało Ci się świetnie oddać jakąś taką ponurą jesienność, chociaż momentami język tekstu wydawał mi się lekko przekombinowany [troszkę za dużo ozdobników, że tak powiem, ale nieznacznie]. Dialogów niedużo, ale wszystkie kwestie przekonujące, żywe, realistyczne. Fantastyka czysto metaforyczna, sądzę warto doceniać takie subtelne teksty, szczególnie jeśli spełniają swoją rolę tak dobrze jak Twój.

Chyba największym atutem jest tutaj spójność. Wszystko od opisów, przez tempo akcji, dialogi, postaci – każdy element jest dokładnie na swoim miejscu, całość jest przemyślana i nieprzypadkowa, chociaż całkiem jasna, prosta w zamyśle.

Bardzo dobry tekst, szczególnie gdy czytany przy obecnej pogodzie.

No nieźle.

Uwielbiam taką drobiazgowość, taką rozwlekłość, jeśli tylko jest napisana tak, jak Ty to napisałeś i niesie taki ładunek emocji jak ten tekst. Podczas czytania myślałam przede wszystkim o babci Leniątko, ale gdzieś obok w głowie kołatała mi myśl, że to opowiadanie zaprzecza temu, co niektórzy twierdzą. Że należy wycinać z tekstu wszystko, co nie popycha fabuły do przodu, wszystko, co jest dla niej zbędne. Jakbyś tak powycinał, to zostałby akapit czy dwa. Ten tekst to w znacznej mierze właśnie to, co “obok” fabuły. A jaki piękny i jak świetnie się go czyta.

Skoneczny, Ocha, cieszę się bardzo, że się podobało. Ciekawa sprawa z tą fabułą i jej popychaniem do przodu, ja w ogóle myślę, że to dobra rada jest :)

Dla podkreślenia wagi moich słów siłacz palnie pięścią w stół

Ja myślę, że to rada jak właściwie wszystkie te, które chciałyby być radami uniwersalnymi. Często się przydaje, ale wcale nierzadko okazuje się do pupy. ;)

Bardzo dobrze mi się czytało, Opisy, atmosfera, klimat – ​super. I jak dla mnie rewelacyjne wykonanie. Jestem wyjątkowo usatysfakcjonowana lekturą :)

Zabierałem się za to opowiadanie dwa razy, bo pierwszy akapit mnie nie wciągnął. Raz ze względu na twoje (dobre) komentarze, drugi raz na nominację do piórka i oceny.

I ja te szóstki rozumiem, chociaż opowiadaniem się nie zachwycam. Szóstki dostałeś od pisarzy, podziwiali warsztat, klimat, elokwentne zdania, przenośnie i coś tam jeszcze mądrego, który polonista na pewno by wymienił, ale ja, zwyczajny czytelnik nie potrafię. Mnie to opowiadanie znużyło. Czytałem i czekałem, czytałem i czekałem, owszem podobały mi się ładne zdania, cieszyły oko, ale cały czas czekałem czy na końcu będzie jakaś bomba, która zrekompensuje mi to czekanie. I co? No właśnie, nic.

Nie zrozumiałem co miałoby go tak postawić na nogi, widok dwóch ratowników z SORu? Stary pokój? Kupa zdjęć? On codziennie walczył, codziennie był na linii frontu, codziennie miał pod górę. Co się takiego stało tego popołudnia, że go odwróciło? Nie widzę wskazań. Pozdrawiam.

Darconie, cieszę się, że jednak się udało. Nie za bardzo jednak wiem, co Ci odpowiedzieć – widocznie nie jest to opowiadanie pod Twój gust. Jeśli jeszcze będziesz trafiał na moje teksty, to tych “bomb” nie znajdziesz zbyt wiele, choć pewnie też nie tak, że w ogóle. Ale może gdzieś tam coś znajdziesz dla siebie. W każdym razie dziękuję za przeczytanie i komentarz, będę o nim myślał.

Dla podkreślenia wagi moich słów siłacz palnie pięścią w stół

Sorry, Winnetou, jestem na NIE.

Nie da się ukryć, że piszesz świetnie. Opisy najzwyczajniejszej klatki schodowej serwujesz tak, że człowiek prawie chce się tam przeprowadzić, jakby to było ekskluzywne danie. Niestety, mój plebejski żołądek upiera się, że dostał zwykłe kartofle ze zsiadłym mlekiem. Nie przeczę – dobre, ale to nie jest uczta godna piórka.

Innymi słowy, zabrakło mi tu dwóch rzeczy: większej ilości akcji i wyższego stężenia fantastyki. Łażący po drzewach wilk mnie nie przekonał.

No i mam wrażenie, że bohater czasami wysnuwa dziwne wnioski. Jak to się u nas na koloniach mawiało: bredzi jak Mańka, co na piegi umarła.

Babska logika rządzi!

Finklo, a nie ma za co, ja się nie gniewam ;)

Dla podkreślenia wagi moich słów siłacz palnie pięścią w stół

Szalenie spodobała mi się babcia Leniątko, a dokładniej jej nazwisko. Pięknie też operujesz słowami. Jednak jak na mój gust zachwiana jest tu równowaga między fabułą/akcją, a opisami i wspomnieniami bohatera. Potrafię docenić delikatną, ulotną fantastykę, jeśli jest ładnie wpleciona w tekst, ale w przypadku tego tekstu dla mnie jej raczej nie ma. Tytułowe wilczysko wydaje mi się tu nieco sztucznie dorzucone, doklejone tak, że gdyby je zabrać i wyrzucić, to w tekście nic się nie zmieni. I chociaż bibliotekę za sam styl bym kliknęła, to jednak na tym koniec. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Brakowało mi wyjaśnień (no co z tą sąsiadką, nooo), brakowało mi akcji, ale szalenie podziwiam warsztat. Ślicznie piszesz. I choć w pewnym momencie – gdzieś w połowie, gdzie akcja stanęła zupełnie – byłam bliska porzucenia historii, w sumie cieszę się, że tego nie zrobiłam. Z przyjemnością zajrzę do kolejnych Twoich opowiadań, Cerlegu, gdy złapiesz w żagle jakąś bardziej złożoną historię. :)

www.facebook.com/mika.modrzynska

Śniąca, Leniątko to nie jej nazwisko ;) Natomiast myślę, że to celna obserwacja z wilczyskiem, bardzo sobie cenię, że to zauważyłaś. Już tłumaczę: wilczysko nie jest dorzucone na siłę, było w tekście od początku, natomiast miałem tę myśl przy którejś kolejnej rundzie redakcyjnej, że można je usunąć i w tekście nic by się nie zmieniło. Długo zastanawiałem się, czy tak rzeczywiście jest, a jeśli tak by było – to czy usuwać. Zostało z kilku powodów, między innymi: choć wilczysko jest elementem scenografii (przyznaję to otwarcie), to jednak trochę jest też jak mur w “Zemście”, można usunąć, ale wtedy sam tekst nie ma pierwotnego sensu i wymagałby w zasadzie napisania na nowo. Oczywiście gdyby “Zemsta” nazywala się “Mur”, to by też była innym tekstem, więc tytuł “Wilczyska” jest mylący, ale jak pisałem już w innym miejscu – ja w tytuły to jestem słaby jak herbata w barze mlecznym.

kam_mod, dzięki! “Wilczysko” pisałem rok :( Bardziej złożone historie to dla mnie droga przez mękę i to się już chyba nie zmieni.

Dla podkreślenia wagi moich słów siłacz palnie pięścią w stół

Nazwisko, przezwisko, imię – jak zwał tak zwał, miano ma śliczne :) 

Nie twierdzę, że wrzucałeś wilczysko na siłę, może niezbyt precyzyjnie się wyraziłam. Ale tak, traktuję je jako element dekoracji, bez którego mogłoby się obejść. I wiesz co? W wyobraźni usunęłam je ze scenografii i nic się dla mnie w tekście nie zmieniło. Zamiast pewnej projekcji na zewnątrz, wszystkie “lęki” (że tak ogólnie i skrótowo ujmę psyche i emocje bohatera) pozostają w facecie, jak były. Tak to odbieram, co nie znaczy, że moja racja jest absolutna, wręcz przeciwnie – szanuję wszystkie inne, ale zostanę przy swojej. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Rok?! To z ilu lat są te wszystkie teksty, które publikujesz, jeśli wolno zapytać?

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Te długie – z wyjątkiem Photostory, którą wyciągnąłem z szuflady z dawnych czasów – z ostatnich dwóch lat. Krótkie piszę na bieżąco w miarę. Ja na to forum wpadłem w ramach projektu uwalniania szuflady, niedługo kończę, bo nie jest to szuflada wypchana po brzegi.

Dla podkreślenia wagi moich słów siłacz palnie pięścią w stół

O, czyli tak jak ja. 

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Ale wiesz, jeden Twój tekst jest długości moich wszystkich, więc mi chyba szybciej pójdzie :)

Dla podkreślenia wagi moich słów siłacz palnie pięścią w stół

Ech, wykonanie super, ale fabuła już nie bardzo. Opko jest fajnie napisane, ma dużo smaczków, które dodają realizmu, postaci z krwi i kości. Tyle że do niczego w moim odczuciu nie dąży, nie prowadzi. Zaciekawiasz, zarzucasz haki, a potem puff… Wilczysko znika, tekst się kończy. I choć warsztatem mnie urzekło, jestem mimo to na NIE.

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Do tej pory myślałam, że długie zdania są wadą każdego tekstu. Że tylko te krótsze przyciągają uwagę i pozwalają historii płynąć. Cieszę się, że dzięki Twojemu opowiadaniu mogłam zweryfikować moje myślenie. Niesamowite jak udało Ci się stworzyć taką “kobyłę”, która ani nie znudziła, ani nie pozwoliła czytelnikowi zagubić się w ciągu wydarzeń. Stworzyłeś dzięki temu piękny obraz życia głównego bohatera.

Co do minusów. Muszę wskazać szczątkowa akcja, która pozostawiła mnie z mieszanymi uczuciami po zachwytach nad jakością tekstu. Ale nie zmienia to faktu, że całość uznaję za nader udaną i satysfakcjonującą lekturę :)

Y!

 

Przybywam chyba tylko po to, by znów powtórzyć to, czego nasłuchałeś się już pewnie do porzygu: piszesz świetnie, normalnie masakra i masarnia, rzeź, rzeźnia i ubojnia, ale opowiadanie, koniec końców, pozostawia niedosyt. I to na tyle duży, przynajmniej w moim wypadku, że nie mogłem z czystym sumieniem przyklepać Ci piórka. Jeśli Cię to pocieszy, to nieprzyklepanie Ci tego piórka też nie zapewniło mi bezwzględnego spokoju ducha. Za to względny – już i owszem.

Mówiąc szczerze, cholernie się wkurzyłem, gdy dobrnąłem do ostatniej kropki. Taki tekst, no kurde, myślę sobie (bo to nadal aktualne), TAKI TEKST, i tak to…

Wybacz dosadność, ale literacko Wilczysko jest opowiadaniem bez wątpienia drukowalnym, więc rozczarowanie, jakiego w ostatecznym rozrachunku doznałem, też, cholera, domaga się publikacji.

Opowieść, już samą w sobie magiczną, odarłeś z magii nie tylko w treści, ale też i jak najbardziej dosłownie. Nie mogę powiedzieć – i nie powiem – że fabuła raziła mnie swoją, nazwijmy to, subtelnością, bo nie raziła. Świetnie mi się czytało to takie Twoje „o niczym”, więc brak dynamiki i znikomość akcji jako takiej w ogóle mi nie przeszkadzały. Kiedy jednak okazało się, że opowiadanie nie tylko z formy, ale również z treści traktuje – co jest oczywiście skrótem myślowym – „o niczym” (a jeśli jest „o czymś”, to ni chu chu nie dojdziesz, o czym, bo brak jakichkolwiek poszlak odnośnie pani z piętra powyżej)… no, to już zabolało.

Parafrazując nieco pewnego tyleż znanego co i wciąż żywego polityka o imieniu zaczynającym się na literę L: „Prawdziwego pisarza poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale po tym, jak kończy.”

Staruszkowi Kingowi pewnie już trochę za późno tę powiedzmy-że-prawdę uświadamiać, ale Ty, mam nadzieję, wyciągniesz z niej odpowiednie dla siebie wnioski i następnym razem, kiedy będę składał szczękę po lekturze jakiegoś Twojego opowiadania, to nie dlatego, że wyrżnąłem z całym impetem o ścianę.

Zasadniczo, jeśli chodzi o mnie i moje uwagi, to byłoby tyle chyba. Bo do czego bym się tu jeszcze nie doczepił, doczepiałbym się na siłę. A chwalić poszczególne elementy po tym, jak już pochwaliłem za (niemal) wszystko, też nie ma raczej sensu. Kawał naprawdę świetnej roboty i tyle.

Teraz rodzi się pytanie, czy niezadowolenie z zakończenia broni się jako jedyny powód, by nie przyznać Wilczkowi piórka, skoro cała reszta jest cacana, takie dobre osiem na dziesięć? Owszem, tak, bo to zakończenie naprawdę mocno rzutuje na odbiór całości, ma realny wpływ na całokształt. I mi się ten wpływ ni cholery nie podobał.

Nie zmienia to jednak faktu, że póki do tego końca nie dotarłem, czytanie Wilczyska było czystą, autentyczną przyjemnością i tekst pewnie zostanie ze mną na długo.

 

Peace!

 

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Dobra, skoro już nie dostałem tego piórka i prawie wszyscy zainteresowani się wypowiedzieli, to odczuwam potrzebę jakiegoś podsumowania z mojej strony – bo chyba wisi nade mną “możliwość kontrowersji”, czyli takie poczucie, że coś jest nie tak, ale nie wiadomo co.

Po pierwsze to dziękuję za wszystkie komentarze i czas poświęcony na przeczytanie i wyrażenie opinii. Bardzo to sobie cenię. Wszystko czytam z uwagą.

Po drugie dziękuję coboldowi i Naz, bo wydobyli to opowiadanie z niemal-niebytu – w jakimś dziwnym i dla mnie mile niezrozumiałym procesie wrzuciłem je sobie tutaj jako prezent na własne urodziny 2 sierpnia, a zaczęło żyć dopiero niemal pod koniec miesiąca. Bardzo to było zaskakujące i przyznam, że przez te z górą dwa tygodnie to naprawdę zwątpiłem, że tekst ma jakikolwiek sens. A może w ogóle pisanie? :)

Po trzecie – odnoszę się z dużym zrozumieniem do tych wszystkich zastrzeżeń, które po drodze się pojawiły. No, prawie wszystkich – na przykład nie ogarniam i nie ogarnę już chyba tutejszej dyskusji o zawartości fantastyki w fantastyce i w ogóle o wpływie tejże zawartości na odbiór tekstu. To nie zarzut do kogokolwiek, po prostu z jednej strony fantastyczność, bądź jej brak, dla mnie nie ma żadnego znaczenia, z drugiej uważam się za osobę piszącą niemal wyłącznie fantastykę. W związku z tym odzwyczaiłem się od takich dyskusji i chyba nie chce się przyzwyczajać na nowo, może dlatego, że już nie jeżdżę na konwenty. Wiem, dziwaczne.

Po czwarte – odnoszę się ze zrozumieniem, ale też z poczuciem, że dyskutujemy tu najzwyczajniej na świecie o gustach, co jest dyskusją niemal w równym stopniu fascynującą, co niemożliwą do przekucia w konstruktywne wnioski. Oczywiście może ktoś powiedzieć, że cała dyskusja o literaturze jest dyskusją o gustach, ale ja akurat myślę, że nie cała. Że – pisałem już gdzieś tutaj – choć nie ma przepisu na dobrą, czy złą literaturę, to literatura jest dobra, albo zła z konkretnych powodów. I w ogóle literatura jest jakaś, także obiektywnie. Nie mam poczucia, że dostałem od Was informację zwrotną, że coś z tekstem jest nie tak, ale właśnie, że – nie do końca się podobało, nie do końca dotrzymało złożoną obietnicę, nie do końca spełniło oczekiwania, nie do końca nasyciło. Z tym jako autor nie za bardzo wiem jeszcze, co zrobić. Ale będę o tym myślał i szukał dla siebie wniosków (więc może jednak nie tak jałową?). Ale też myślę, że żadnej kontrowersji nie ma, zasady forum są jasne i czytelne, dla mnie ok, nie czuję się zawiedziony, ani rozczarowany.

Po piąte – cieszę się bardzo, że znalazło się pewne grono, którym takie pisanie pasuje. Już po napisaniu tekstu nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że “Wilczysko” jest plagiatem, no – jakąś formą plagiatu. Z czymś mi się ten tekst uparcie kojarzył, ale nie wiedziałem z czym. Long story short: już wiem. Z opowiadaniem Orbitowskiego “Pan Śnieg i Pan Wiatr” (NF 12/2004 – swoją drogą numer, w którym jednocześnie debiutowałem i jak na razie zakończyłem swoją karierę jako autor tego szanownego czasopisma). Nie porównuję się do niego, oczywiście, ale myślę, że cieszę się, że jest taki dowód, jak opowiadanie ŁO, że w fantastyce jest miejsce na takie teksty.

Po szóste – dla przyszłych czytelników muszę wydać kilka ostrzeżeń. 1) obawiam się, że petard w moich opowiadaniach będzie w przyszłości mało, podobnie jak tempa i zwrotów akcji 2) “Wilczysko” jest dużo bardziej barokowe, niż większość moich tekstów, generalnie proszę się spodziewać, że będzie bardziej sucho.

Po siódme – jeszcze raz wszystkim bardzo, bardzo dziękuję. Ciągle się uczę.

Dla podkreślenia wagi moich słów siłacz palnie pięścią w stół

Cała przyjemność po mojej stronie.

Nie czytałem komentarzy, więc pewnie będę powtarzał, ale co tam.

Bardzo mi się ten tekst podobał. Super prowadzisz narrację, tu i ówdzie coś by przyciął, ale ogólnie miód na serce. I tylko jedna kwestia nie gra: punkt ciężkości fabuły stawiasz na odpowiedzi na pytanie “co to za mieszkanie na górze”, zamiast na “co jest w zamkniętym pokoju”. I jakby babcia kojtnęła też bym się nie obraził. Ale ogólnie bardzo mi się podobało. Lubię takie pisanie. Tejk fajw i szacun na dzielni jest.

Nowa Fantastyka