- Opowiadanie: bolekprusak - Atak na burdel

Atak na burdel

Witam. Poniższe opowiadanie powstało jako swego rodzaju żart. Jego historia zaczyna się jakiś rok temu, gdy po kilku piwach temat rozmów grona moich znajomych zszedł (jak zwykle resztą) na gry komputerowe oraz filmy i dotyczył nieudanych nowych części, podczas gdy stare części zasłużyły na miano klasyki. Zaczęliśmy przerzucać się sugestiami, gdzie twórcy pewnej znanej serii powinni umieścić akcję następnej gry tak, by wreszcie było oryginalnie. Tak narodził się pomysł na ten krótki tekst, z którego ze względu na prawa autorskie, musiałam wyrzucić wszystkie bezpośrednie nawiązania do świata gry, przez co tekst trochę stracił, według wstępnych opini. Jednak dla osób zakochanych w pierwszych dwóch częściach gry (domyślicie się o jakiej grze mowa), czyli takich jak ja i moi kumple; dla osób, które uśmiechają się na dźwięk imienia Brian Fargo i wiedzą, że ZAXa 1.2 teoretycznie da się pokonać w grze w szachy, ale na 100% umrze się od napromieniowania; zostawiłam kilka “mrugnięć oka”. Dla pozostałych niech to będzie po prostu opowiadanie post-apo. Dla wyjaśnienia dodam, że kilka użytych w tekście słów nie jest wymysłem mojego wypaczonego umysłu, lecz pochodzi z języka Indian Cree. Dziękuję za uwagę.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Atak na burdel

Dziwka wyglądała na martwą. Leżała zupełnie nieruchomo, była blada jak trup, a całą twarz miała zalaną krwią. Wartki strumyk posoki wypływał z jej z pękniętych warg i rozkwaszonego nosa, który prezentował się tak, jakby uderzono w niego kowalskim młotem. Przynajmniej dwukrotnie. Jednak uważny obserwator mógł śmiało pokusić się o stwierdzenie, że dziewczyna wciąż żyła i wcale nie zamierzała przenosić się do Krainy Wiecznych Łowów. Świadczył o tym słaby, nierówny oddech oraz krwawe pęcherzyki powietrza, które przy każdym wydechu wydobywały się z jej rozbitego nosa.

Zupełnie inaczej sytuacja przedstawiała się w przypadku niedoszłego klienta dziwki. Był on bowiem martwy ponad wszelką wątpliwość. Jak amen w pacierzu, chciałoby się rzec. Jeżeli przyjąć, że dziewczyna wciąż stała niezdecydowana na brzegu Acheronu i liczyła potrzebne na przeprawę obole, to jej pechowy kochanek żegnał się już z Charonem po drugiej stronie i głaskał po brzuszku Cerbera. Obrzydliwa mieszanina flaków, potrzaskanych kości i ołowianych szrapneli, która dawniej była piersią mężczyzny, nie pozostawiała miejsca na żadne wątpliwości.

Kalafior zaklął półgłosem. Oderwał wzrok od dziwki i zwłok jej niedoszłego klienta, którzy leżeli u stóp schodów czule przytuleni. Obrzucił szybkim spojrzeniem wnętrze knajpy mierząc z pistoletu do nielicznych gości, którzy wciąż przebywali w słabo oświetlonej izbie. Większość klientów uciekła w popłochu, gdy tylko zaczęła się pechowa awantura, zanim jeszcze zdążyła przerodzić się w równie pechową strzelaninę. W barze pozostali jedynie trzej włóczędzy, wystarczająco trzeźwi by zarejestrować fakt, że tuż obok posłano kogoś na łono Abrahama, ale też dostatecznie pijani, by kompletnie się tym nie przejąć. Jeden z łachmaniarzy chrapał głośno, ułożony w akrobatycznej pozycji na legowisku ustawionym z trzech prostych krzeseł. Drugi siedział z czołem opartym o blat stołu i dłonią zaciśniętą na niedopitej szklance wódki. Trzeci włóczęga, jedyny wciąż przytomny uczestnik libacji, zapamiętale i z heroicznym poświęceniem walczył z własną trzeźwością, by jak najszybciej dołączyć do swoich kolegów w ich alkoholowym delirium. 

Oprócz pijaczków w karczmie pozostały także wszystkie dziwki, zapewne dlatego, że nie miały gdzie uciekać, gdyż knajpa służyła także za burdel. Możliwe również, że kierowała nimi troska o zdrowie ich koleżanki po fachu, która powalona celnym sierpowym leżała u stóp schodów z głową opartą o zwłoki swojego niedoszłego i bardzo pechowego usługobiorcy.

Na ucieczkę nie zdecydował się również karczemny wykidajło, choć w jego przypadku trudno było mówić o jakiejkolwiek decyzji, bo Kalafior rozstrzygnął ten dylemat za niego w chwili, gdy rozwalił mu na głowie solidny, drewniany stołek i posłał nieprzytomnego na deski. Ostatnią osobą, która pozostała w knajpie był barman, zdzielony przez Kalafiora resztkami wcześniej użytego stołka, doprawiony celnym podbródkowym i wrzucony bez przytomności na zaplecze.

Kalafior, choć wiedział, że w karczmie nie został nikt, kto mógłby stanowić jakieś zagrożenie, nie opuścił rewolweru nawet na chwilę. Dobrze wiedział, jak może się skończyć chwila nieuwagi. Naoczny przykład tego, że na terenie Mistiko-sîpiy trzeba zawsze mieć gnata pod ręką, leżał na podłodze i krwawił gównem z przestrzelonych bebechów. Zabita dechami mieścina, przed wojną zwana Wood River, nie była w tej kwestii żadnym wyjątkiem. Całe terytorium Kisiskâciwani-sîpiy nie należało do przesadnie bezpiecznych miejsc. Niekoniecznie z powodu strzelanin w burdelach.

Słysząc głośny trzask i następujące po nim równie głośne przekleństwo, Kalafior obrócił się w stronę schodów i zobaczył, jak jego kumpel Ed zjeżdża po stromych stopniach na własnym tyłku. Staruszek próbował wyhamować chwytając kurczowo poręcz, ale ostatecznie sturlał się na sam dół, lądując twarzą prosto na obnażonych cyckach nieprzytomnej dziwki, którą kilka minut wcześniej osobiście zrzucił z tych samych schodów.

– Znaleźliście? – zawołał do niego Kalafior, z trudem powstrzymując śmiech.

Ed w odpowiedzi zaklął szpetnie. Spróbował wstać tak, żeby jak najmniej ubabrać się krwią zastrzelonego mężczyzny, która szeroką kałużą rozlała się na podłodze. Jego bluźnierczą tyradę przerwało pojawienie się Jacoba, zwanego przez wszystkich Krecikiem, który wypadł z jednego z pokoi na piętrze i ruszył biegiem w kierunku schodów. Krecik przeskoczył po kilka stopni naraz, ominął gramolącego się z podłogi Eda i zatrzymał się przy barze z wąsatą gębą rozciągniętą w wesołym uśmiechu.

– Mam naszą forsę chłopaki – Jacob potrząsnął trzymaną w dłoni dużą, skórzaną torbą, w której coś głośno i przyjemnie zabrzęczało. – A nawet sporo więcej.

 – To będzie nasza nagroda – stwierdził Ed ruszając w stronę drzwi wejściowych. – Za ubicie tego gnoja,

– To bierzemy wszystko? – zdziwił się Kalafior.

– A niby czemu nie? – warknął w odpowiedzi Ed. – I czego tak stoicie chłopaki? Wynośmy się z tej kloacznej dziury, dobra?

Staruszek nie oglądając się na kompanów szarpnął za pozbawioną klamki wewnętrzną część podwójnych drzwi i pchnął zewnętrzne skrzydło obite metalowymi blachami. Gdy był już jedną nogą za progiem, huknął wystrzał. Ed wturlał się z powrotem do środka knajpy i runął ciężko na podłogę. Zaklął paskudnie, kopniakiem zatrzasnął otwarte drzwi, odczołgał się na bok, zaklął ponownie i na koniec jęknął jak skrzywdzony szczeniak. Dokładnie w tej kolejności.

Kalafior sięgnął ponownie po broń i przykucnął przy barze wymachując rewolwerem w stronę siedzących w knajpie gości, z których nikt przesadnie nie przejął się kolejną strzelaniną. Jeden z pijanych włóczęgów podniósł ostrożnie głowę, rozejrzał się dookoła i ułożywszy się wygodnie na blacie stołu, wrócił do spania. Jego ponury towarzysz odrzucił z piersi zapleciony na indiańską modłę warkoczyk i mruknął coś pod nosem, ani na chwilę nie przerywając wlewania sobie w gardło cuchnącego bimbru.

– Sukinsyny! – wrzasnął Ed obejmując czule postrzelone ramię.

Jacob rzucił się płasko na ziemię. Trzymając głowę jak najniżej podczołgał się do frontowej ściany i spróbował wyjrzeć przez pozbawione szyb okno, które na całej szerokości zabito grubymi deskami.

– Krecik widzisz coś?! – zawołał Kalafior.

– Gówno widać – odkrzyknął Jacob repetując swojego obrzyna. – Ciemno jak w dupie i w dodatku śnieg zaczął sypać.

– Ej, wy tam, cabrones! – wrzasnął ktoś na zewnątrz. – Słyszycie mnie?! Rzućcie broń i wyłaźcie na zewnątrz! Tylko bez żadnych sztuczek!

– Ty, Krecik, kto to jest?

– Nie mam pojęcia.

– Jest sam?

– Nie wiem. Nic nie widzę.

– To co robimy?

– Przecież mówiłem, że nie wiem – powtórzył cierpliwie Jacob próbując wydłubać palcami dziurę między deskami. – Ed, dasz radę iść?

– Dam radę – staruszek podczołgał się pod bar, wyciągnął nóż i odpruł rękaw z koszuli nieprzytomnego wykidajły. Po kilku nieudanych próbach zawiązał prowizoryczny opatrunek na postrzelonym ramieniu. – Nie zemdlałem jeszcze, więc kości powinienem mieć całe. Musiało przez miękkie przejść… Ale… cholera… jak nic trzeba będzie wyciągnąć ze mnie to gówno i zszyć mi łapę, bo się wykrwawię…  A wszystkie nasze rzeczy zostały przy karawanie. Apteczka też.

– Słyszycie mnie tam w środku, pendejos?! Wyłaźcie! Rápidamente!

– Krecik, co robimy? – zapytał Kalafior mocno roztrzęsionym głosem.

– Chwilę! Daj mi pomyśleć, dobra?

– Kto to w ogóle jest?

– Powiedziałem: daj mi pomyśleć!

– Macie pięć minut, hijos de puta! – krzyknął mężczyzna na zewnątrz.

Jakby dla poparcia jego słów w deski tuż nad głową Krecika trzasnęła kula. Jacob przypadł jeszcze niżej do podłogi, gdy na włosy posypały mu się rozłupane przez pocisk drzazgi.

– Kto to, kurwa, jest?! – wrzasnął Krecik w bliżej nieokreślonym kierunku.

– To Pablo – odpowiedź nadleciała z najmniej oczekiwanej strony, a dokładnie z kąta sali zajmowanego przez przerażone, przytulone do siebie dziwki.

Krecik zrobił taką minę, jakby bardziej spodziewał się odpowiedzi od nieprzytomny wykidajły, albo jednego z pijanych żuli. Albo nawet od martwego kolesia leżącego w kałuży własnej krwi i flaków. Tymczasem jedna z dziewczyn podniosła się z drewnianej ławy i spokojnym krokiem ruszyła w kierunku schodów. Kalafior natychmiast wycelował w nią swój rewolwer, ale dziwka zupełnie się tym nie przejęła. Przykucnęła przy nieprzytomnej koleżance, uniosła jej powieki, sprawdziła puls, delikatnie rozchyliła wargi i zajrzała uważnie do ust. Gdy oględziny twarzy przebiegły pomyślnie, otarła jej usta dłonią i przekręciła ją na bok, by krew w rozkwaszonego nosa swobodnie wyciekła na podłogę. Następnie zupełnie nie zwracając uwagi na śledzącą każdy jej ruch lufę pistoletu oraz wrogie spojrzenie Krecika, podeszła spokojnie do baru. Przechyliła się przez ladę wypinając całkiem zgrabny tyłek i wyciągnąwszy spod blatu butelkę oraz cynowy kubek, nalała sobie szczodrze wódki. Na koniec, jak gdyby nigdy nic, wychyliła wszystko za jednym zamachem.

– To tutejszy szeryf – powiedziała przeglądając się w lustrze, które wedle świętej tradycji obowiązkowo zawieszono na ścianie za barem. – I uwierzcie mi chłopcy, lepiej go nie denerwować.

– I czego tak wypinasz tę dupę durna piczo! – wrzasnął na nią Krecik. – Zamknij gębę i wracaj do swojego kąta, bo cię tam wyniosę na kopach!

Dziwka z namaszczeniem odstawiła kubek. Delikatnie poprawiła długie do ramion, mocno kręcone włosy w kolorze miedzi. Po chwili odwróciła się do Jacoba przodem opierając łokcie o blat baru i uśmiechając się równie uwodzicielsko, co sztucznie. Kiedyś musiała być naprawdę śliczną dziewczyną, choć z biegiem lat spora część jej urody przeminęła. Nawet ostry makijaż i dobrze skrojona sukienka, ciasno opinająca ją w talii, nie potrafiły zamazać faktu, że do jej największych atutów w zawodzie należało zaliczyć raczej doświadczenie, niż świeżość.

– Macie szczęście, że nie uszkodziliście zębów – mruknęła pod nosem.

– Ze co?! – warknął Krecik.

– Pablo! – wrzasnęła w odpowiedzi dziewczyna i to tak głośno, jakby miała przystawiony do ust megafon. – Pablo, słyszysz mnie?!

– Słyszę Lexi! – odkrzyknął mężczyzna na zewnątrz. – Wszystko tam u was w porządku? Dziewczynki całe?

– Powiedzmy. Daj mi chwilę, dobra?! Pogadam sobie z tymi debilami!

– Masz dziesięć minut!

– No dobra, chłopcy – zaczęła dziwka ponownie nalewając sobie wódki. – Wasza niewesoła sytuacja wygląda tak: tam na zewnątrz czeka na was Pablo i jego trzech uzbrojonych zastępców. I pewnie drugie tyle miejscowych, których udało mu się wyciągnąć z łóżek o tej porze. Pablo jest świetnym strzelcem, a i jego ludzie wcale nie najgorszymi, więc uwierzcie mi jak mówię, że jeśli będziecie chcieli wydostać się stąd siłą, to odstrzelą wam dupska nim przejdziecie dwa kroki. W obecnej sytuacji najlepszym wyjściem dla całe waszej trójki jest zrobić dokładnie to, co mówił Pablo. Zostawicie grzecznie broń i się poddajcie.

– Ocipiałaś?! – wrzasnął blady jak trup Ed ściskając krwawiące ramię. – Jak już mają mnie rozwalić, to na pewno nie dam się odstrzelić jak jakaś pizdeczka z uniesionymi rękami!

– Jeżeli się poddacie, nikt nie będzie do was strzelał – odparła spokojnie dziwka. – Mówiłam przecież, że Rachel żyje i nawet nie uszkodziliście jej za bardzo. Najważniejsze, że zęby ma całe. A dziewczyna, musicie to wiedzieć, jest tutaj najwyższym dobrem. Z tego całego syfu, jaki żeście tutaj odwalili, obicie jej gęby, było najgorsze. I najgłupsze zarazem.

– Ehe. A reszta?

– Że niby Harry? – Lexi kiwnęła głową w stronę nieprzytomnego wykidajły – Harry dostaje po mordzie tak regularnie, że uszkodzenie jego facjaty jest równie nieistotne, co rozbicie krzesła. A tak swoją drogą blondasku, musiałeś rozwalić na nim ten stołek? To był nowiutki stołek, dopiero co zrobiony.

Kalafior chrząknął, zaczerwienił się jak burak i spuścił wzrok, jakby dostał połajankę od własnej matki.

– Wszystko pięknie – Krecik splunął na podłogę. – A trup?

– Co trup? – Lexi sięgnęła po butelkę. – Arnold? To człowiek Malcolma, więc załatwiajcie sobie tę sprawę z Malcolmem. Ani Pablo, ani mnie, ani nikomu innemu w Mistiko-sîpiy nic do tego. Chociaż, osobiście uważam, że Arnold jest kolejnym powodem, dla którego powinniście dać się aresztować.

– Bo?

– Bo w sprawie przestępstw popełnianych na całym terenie Mistiko-sîpiy, miasto ma zawsze pierwszeństwo. Więc najpierw odpowiecie za pobicie dziewczyny. Rachel zarabiała średnio pięć do dziesięciu krążków tygodniowo, a wygląda na to, że nie będzie nadawała się do pracy przez co najmniej miesiąc. Powiedzmy dwa, zanim opuchlizna zejdzie na dobre. Chociaż, kto wie? Może  dla jej krzywego, kartoflanego kinola będzie to zmiana na lepsze? Jak podliczymy dziewczynę i zniszczony sprzęt wyjdzie maksymalnie jakieś czterdzieści krążków. Półtora miesiąca pracy na saakihiikin i jesteście wolni.

– Gdzie?

– Na jeziorze. Old Wives Lake, słyszeliście, może? Nie? Chryste, przecież przyjechaliście tutaj z karawaną Malcolma, a Malcolm przyjeżdża tu tylko po ryby z jeziora. To nie wiecie nawet, dlaczego tu jesteście? Jesteście tu z powodu jeziora chłopcy i tylko z powodu jeziora, bo poza nim nie ma w okolicy niczego wartego uwagi. Ale musicie wiedzieć, robota na jeziorze nie należy do najbezpieczniejszych. Zwłaszcza teraz, gdy jesiotry mają tarło i lubią karmić narybek nieostrożnymi rybakami, ale wyglądacie mi na takich, co potrafią o siebie zadbać. Dacie sobie radę. A jak się poddacie to zanim Malcolm dobierze się do waszych tyłków za zastrzelenie Arnolda, Pablo zagoni was do roboty na jeziorze. Tymczasem Malcolm będzie musiał za kilka dni wyruszyć z karawaną z powrotem na zachód, bo rzeki wiosną wyleją i zablokują szlaki. Jakby został, ugrzązłby tu aż do lata. Wróci dopiero na jesieni, więc spokojnie odpracujecie pobicie dziewczyny i wyjdziecie wolni. Półtora miesiąca na jeziorze i dalej róbcie sobie co chcecie. Będziecie mogli nawet zostać, jak wam się spodoba.

– Lexi! – zawołał mężczyzna na zewnątrz.

– Jeszcze chwila! – odkrzyknęła dziwka.

– Co myślisz Krecik? –  zapytał niepewnie Kalafior.

– Gówno myśli – wymamrotał słabo Ed, blady jak trup i powoli tracący przytomność. – Bo i gówno jest do myślenia. W żadne poddawanie się i sprawiedliwe kary nie wierzę za grosz. Jak wyjdziemy bez broni, to nikt nie będzie się z nami cackał, tylko od razu nas rozwalą.

– To co robimy?

– Weźmiemy te kurwy za zakładniczki, skoro są takie cenne i w ogóle. I zagrozimy, że jak nas nie puszczą wolno, to zaczniemy je rozwalać po kolei.

– Nie radzę…

– Zamknij się szmato, dobra?! Bo pierwsza dostaniesz kulkę!

– Nie radzę grozić skrzywdzeniem dziewczyn – dokończyła twardo Lexi. – Mówiłam przecież, że są tu najcenniejszym towarem. Nie słuchaliście? W całym cholernym mieście nie ma nic cenniejszego. Jeżeli chociaż spróbujecie grozić im śmiercią, to faktycznie nikt nie będzie się z wami cackał. Dostaniecie kulkę przy pierwszej nadążającej się okazji.

– Nie pytałem cię o zdanie dziuro, więc się lepiej zamknij!

– A nawet jakbyście jakimś cudem zdołali wydostać się z miasta, to co potem? Przecież już zmierzcha.

– No to co?

– Noc zaraz będzie. Nie pójdziecie nocą do iitaamaayaahtikw.

– Gdzie?

– Do lasu.

– Walić to! Pójdziemy gdzie chcemy, nawet i do lasu.

– Nie pójdziecie.

– Niby dlaczego nie?

Lexi parsknęła lekceważąco. Sięgnęła po butelkę, nalała sobie kolejną porcję wódki. Zanim wypiła zasalutowała kubkiem w stronę wciąż trzeźwego włóczęgi. Wyglądający na Indianina mężczyzna odpowiedział jej podobnym gestem i kontynuował wlewanie w siebie gorzały w ponurym milczeniu.

– Jesteście w okolicy pierwszy raz, co chłopcy?  – Lexi odstawiła kubek na blat. – Zresztą, po co pytam? Od razu widać, ze tak. Nie rozumiecie ani słowa w tutejszym języku i daliście się ograć Arnoldowi w karty, jak dzieci. A każdy, kto choć raz podróżował z karawaną Malcolma, wiedział, że Arnold to stary, szczwany szuler i za nic nie dałby się namówić mu na grę w karty…

– Oszukiwał skurwiel – wpadł jej w słowo Kalafior. – Od samego początku.

– Ooo, w to akurat nie wątpię. I jak widać, wreszcie dostał to na co zasłużył. Ale nie w tym rzecz. Chodzi o to, że skoro jesteście tu pierwszy raz, to najwyraźniej nie wiecie, jakie zasady tu panują. Nie wiem, jakie popromienne gówno zamieszkuje okolice, z których pochodzicie, ale uwierzcie mi, nie jesteście już w Kansas, Dorotki. Tutaj, jeżeli ktoś nie chce, żeby trzymetrowe mięsożerne karibu wyżarło mu na żywca wątrobę, to nie zbliża się po zmierzchu do lasu. Proste.

– Każdego mutanta da się ubić – wybełkotał niezbyt wyraźnie Ed. – Wystarczy wpakować w niego dostateczną ilość ołowiu.

– Powiedziane jak na prawdziwego Amerykanina przystało – zakpiła Lexi. – Tylko, że tutaj na niektóre mutanty potrzeba trzech wiader amunicji. Najlepiej przeciwpancernej. Więc jeżeli nie macie gdzieś pod ręką samobieżnej haubicy, to nie radzę włazić po nocy do lasu.

Ciszę, jaka zapadło po słowach dziwki przerwał wystrzał. Huk zabrzmiał tylko raz, w dodatku dochodził nie z uliczki przed knajpą, a z bardzo daleka, ale w barze wszyscy, oprócz śpiących pijaczków, aż podskoczyli z zaskoczenia. Po chwili ktoś ponownie wystrzelił, potem jeszcze raz i jeszcze, aż huk broni zlał się w niemal jeden dźwięk. Gdy intensywność wymiany ognia stałą się tak duża, że trudno było odróżnić pojedyncze wystrzały, monotonny pojedynek rewolwerowców przerwało trajkotanie karabinu maszynowego. Na ten dźwięk nawet Lexi przykucnęła nisko na podłodze.

– Ty, burdelmama – Krecik podczołgał się do okna, wyjrzał przez szparę między deskami. – Co tam się dzieje do cholery?

Lexi zamiast odpowiedzieć, ruszyła w stronę zabitego deskami okna obok baru, ale zatrzymała się w pół kroku, gdy usłyszała przyspieszane kroki na zewnątrz, jakby ktoś biegł wzdłuż budynku. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, drzwi frontowe z impetem wpadły do środka, a w ślad za nimi do knajpy wtoczyła się skotłowana, futrzasta, wieloramienna kula.

Dokładnie w tym momencie wiele rzeczy wydarzyło się jednocześnie, ale przedziwnym zbiegiem okoliczności, nikt nie wystrzelił w stronę kotłującej się w progu włochatej masy. Krecik nie zdążył wypalić z trzymanego w dłoni obrzyna, ponieważ odskoczył na obok od otwierających się gwałtownie drzwi i wpadł w stojący za nim drewniany stolik Pechowo potknął się i przewrócił uderzając potylicą prosto w ostrą krawędź blatu. Uderzenie było na tyle silne i niespodziewane, że Jacob skulił się na ziemi sycząc z bólu i wściekłości.

Kalafior, choć wycelował w niespodziewanych gości pistolet i już trzymał palec na spuście, także nie zdołał wystrzelić, głownie za sprawą Lexi. Dziwka popisując się iście bokserskim refleksem odwinęła się na bok i zdzieliła go otwartą pięścią w twarz. Dziewczyna nie mogła pochwalić się siłą zawodnika wagi ciężkiej, ale celności mogliby pozazdrościć jej niejedni pięściarze. Trafiony prosto w nos Kalafior, poleciał do tyłu, zawadził nogą o jeden ze stojących wzdłuż baru stołków i runął na podłogę wypuszczając pistolet z dłoni oraz niszcząc kolejne tego wieczoru, nowe krzesło.

Na wpółprzytomny Ed, do którego niewiele już docierało, nie zamierzał nawet podnieść broni, ale Lexi dla pewności walnęła go w głowę niedopitą flaszką. Butelka stawiła dzielny opór odwiecznym regułom wszystkich filmów akcji i nie rozprysła się na kawałeczki, ale Ed musiał odczuć uderzenie, bo bez jęku przechylił się na bok i opadł twarzą na kolana nieprzytomnego wykidajły.

Pochrapujący pijak przebudzony zamieszaniem, uniósł nieznacznie i głowę i szybko oceniwszy sytuacje, wrócił do spania. Siedzący obok wciąż trzeźwy Indianin bez entuzjazmu nalał sobie kolejną porcję wódki.

Tymczasem wieloramienna, włochata kula okazała się być nie wielkim zwierzęciem, a grupką odzianych w grube futra ludzi, która błyskawicznie rozdzieliła się na pojedyncze elementy, z których jeden pozostał na podłodze w kałuży własnej krwi. Pozostali dwaj członkowie futrzanego klubu zabrali się do prób zdarcia ubrania z rannego kolegi, klnąc przy tym niemiłosiernie. W międzyczasie trzeci z nieoczekiwanych gości rzucił się w stronę drzwi zastawiając je najbliższymi meblami, też nie szczędząc głośnych przekleństw

Choć za sprawą nowoprzybyłych ilość broni palnej w knajpie wzrosła kilkukrotnie, nikt nie spieszył się z celowaniem z niej do Krecika i spółki. Ku sporemu zaskoczeniu tychże. Żaden z członków futrzanego komanda nie przejął się też tym, że Jacob obmacując obolałą głowę, śledzi każdy ich ruch lufą swojego obrzyna.

What the fuck?! – wrzasnęła Lexi padając na kolana obok rannego mężczyzny. – Melani! Apteczka, już!

Jedna z dziwek rzuciła się biegiem w kierunku zaplecza.

Światło! – zawołał barykadujący drzwi mężczyzna z przewieszoną przez ramię myśliwską strzelbą. – Dziewczyny gaście światła! Ogień w palenisku też! Wszystko!

Pozostałe dziwki bez wahania wzięły się za gaszenie nielicznych lamp naftowych i kilku świeczek. Któraś zatrzasnęła pokrywę stalowego piecyka. zastawiła kratownicę krzesłem.

– Czystą wodę! – dorzuciła Lexi. – Z baniaka na zapleczu! I jakieś czyste szmaty! Pablo, co się stało? Wendigo?

– Gorzej – odparł szeryf dostawiając kolejny stół do prowizorycznej barykady. – Krowa, co z nim? Będzie żył?

– Fuuuck! – ryknęła kobiecym głosem jedna z futrzanych postaci grzebiąc palcami w tryskającej krwią nodze przyjaciela. – Melani, pod ladą powinny być kombinerki! Dawaj!

– Będę, kurwa, żył! – wydarł się ranny, całkiem przekonująco, trzeba przyznać.

– Melani, gdzie te kombinerki?!

– Nie widzę! Nie ma!

Lexi zerwała się z podłogi, przeskoczyła zwinnie przez bar, odepchnęła swoją koleżankę i po chwili wyciągnęła spod lady owinięte żółtą izolacją kombinerki. Z gracją przeskoczyła z powrotem, wcisnęła szczypce w czerwone od krwi dłonie Krowy.

– Dawajcie jakaś wódkę – zawołała sanitariuszka próbując wcisnąć kleszcze w ranę postrzałową towarzysza. – Danny, trzymaj go! Mocniej!

Pablo tymczasem porzucił próby zrobienia z wejścia prawdziwej barykady i przypadł do najbliższego okna, tego samego, przy którym wcześniej siedział Krecik. Ściągnął z ramienia strzelbę i zrzucił na podłogę futrzaną kurtkę, pod którą skrywał wojskową kamizelkę założoną na komiczne kolorowy sweter w dziecinne wzorki ze zwierzątkami. Dopiero po chwili zauważył siedzącego tuż obok Krecika i wycelowaną w siebie lufę obrzyna. Powoli ściągnął grubą, skórzaną rękawiczkę i wyciągnął przed siebie dłoń.

– Pablo Juan Martinez Esteban Rodriguez de la Arroyo – powiedział szeryf rozciągając w uśmiechu bladą jak śnieg, błękitnooką i piegowatą gębę, którą gęsto porastała ruda, skołtuniona broda.

Jacob przez chwilę mierzył szeryfa możliwie najbardziej lekceważącym spojrzeniem, po czym odsunął na bok strzelbę i z ostentacyjną niechęcią uścisnął podaną mu rękę.

– Krecik – rzucił krótko. – Bez urazy Pablo, ale nie wyglądasz mi na Pabla. Że o reszcie Martinezów i Gonzalezów nie wspomnę.

– To długa historia – szeryf uśmiechnął się półgębkiem i serdecznie potrząsnął ręką Jacoba . – Miło mi, panie Krecik.  

– No, nie wiem, czy ci tak miło, skoro kilka minut temu postrzeliłeś mi kumpla.

– Co? – szeryf podążył za spojrzeniem Jacoba w stronę leżącego przy barze, nieprzytomnego Eda. – A tak, ale to nie ja. To Danny strzelał. Żyje? Ten twój kumpel?

– Mam nadzieję.

– Krowa! Ej siostra, słuchasz mnie?! Jak skończysz z Tomem to zerknij łaskawie na tego gościa przy barze, dobra?. I na Harry’ego przy okazji też, bo coś blady jest. Mocno mu przyłożyliście?

Krecik wzruszył w odpowiedzi ramionami.

– Troszkę zajęta jestem, jakbyś nie zauważył – warknęła Krowa wiercąc kombinerkami w nodze postrzelonego, który najwyraźniej zemdlał, bo przestał jęczeć i się wyrywać. Nikt z trójosobowego grona przypadkowych chirurgów zdawał się nie przejmować tym faktem. – Dziewczyny więcej szmat, albo coś do obdarcia, bo leci mi tu strasznie i nic nie widzę. Wâpos! Masz jeszcze to cuchnące świństwo od tego starego nihtaauminihuu?

Ponury Indianin sięgnął bez słowa pod stół, grzebał przez chwilkę w dużej, skórzanej sakwie, po czym rzucił Krowie gliniany słoiczek z szyjka owiniętą zwierzęcą skórą.

– Danny! – zawołał Pablo. – Spieprzaj na górę! Jak zobaczysz, że są blisko, daj znać.

– With all due respect sheriff – Krecik przykucnął obok okna – but, what the fuck is going on?

Odpowiedź Pabla uprzedziła kolejna głośna seria z automatu, po której nastąpiło coś, czego nikt się nie spodziewał, a już najmniej Jacob. Na zewnątrz rozbrzmiała bowiem muzyka. Choć melodia  trzeszczała, rwała się lub dziwnie rozciągała, jakby ktoś włożył do gramofonu mocno porysowaną płytę, bez problemu dało się rozpoznać nutę starego wojskowego marszu, dopełnionego chóralnym, męskim śpiewem.

– Uwaga! Uwaga! – pomiędzy akordy muzyki wdarł się wzmocniony przez megafony, silnie zniekształcony kobiecy głos. – Proletariusze i proletariuszki Wood River! Mówi Ashley Krarmija Tremblay! Dowódca polowy Armii Czerwonego Liścia! Wielka światowa rewolucja dążąca do wyzwolenia mas robotniczych spod buta zgniłego kapitalizmu trwa nadal! Choć kierowane przez zachłanne banki i rozpasaną burżuazję zastępy US Army napadły na naszą wspaniałą ojczyznę, waleczny duch obywateli Kanady przetrwał! Choć imperialistyczne zapędy krwiożerczych Amerykanów doprowadziły planetę na skraj atomowego zniszczenia, światowa rewolucja trwa dalej! I my też walczymy mimo, że wojska naszych nieprzyjaciół wciąż tu są! Sto lat po wojnie, a oni wciąż okupują kanadyjską ziemię! Ci sami imperialistyczni zbrodniarze, którzy napadli na naszą ojczyznę, by napełnić baki swoich przeklętych samochodów kanadyjską ropą! Naszą ropą! Ci, którzy utopili Edmonton we krwi naszych obywali! Ci sami mordercy wciąż nastają na naszą wolność i wolność wszystkich mas pracujących całej Kanady! Przeklęci imperialiści wysyłają swoich siepaczy z Fort Regina, by raz jeszcze grabili, gwałcili i mordowali w imię amerykańskiego stylu życia i burżuazyjnej demokracji… I przeklętego placka z jabłkiem! Ale my mówimy stanowcze „nie” tej burżuazyjnej opresji! My, Armia Czerwonego Liścia, zbrojne ramię jednie słusznej Komunistycznej Partii Kanady, stawiamy zaciekły opór zakusom Amerykanów! To my, przelewamy krew za wolność naszą i waszą! I nie poddamy się, dopóki nie wyrzucimy imperialistów z naszej ukochanej ojczyzny! Kanada was potrzebuje, towarzysze i towarzyszki! Partia was potrzebuje! I Armia Czerwonego Liścia też was potrzebuje! Potrzebujemy żywności, broni i ochotników, by zasilili szeregi naszej ludowej armii, walczącej ze znienawidzonym wrogiem! Obywatele! Zapytuję was, pomożecie? A prawidłowa odpowiedź brzmi…

Przemówienie brutalnie przerwał pojedynczy wystrzał, który dał początek dosyć długiej wymianie ognia. Głośniki niewidzialnej rozgłośni trzeszczały i szczekały do rytmu wypluwanych przez automaty kul.

– A prawidło… prawidłowa odpowiedź brzmi… brzmi…pomożemy.  No, więc… no więc jak?

Głośniki umilkły niespodziewanie, by po chwili wydać z siebie serię trudnych do zidentyfikowania trzasków i warkotów, w których nie dało się rozróżnić konkretnych słów.  Po kilku minutach walki ze sprzętem prowadząca audycję dała sobie na spokój z przemówieniem i z głośników ponownie popłynęła pompatyczna, marszowa muzyka.

– Fuck my shit – stwierdził szczerze zszokowany Krecik. – A ja myślałem, że u nas ludziom posrało się we łbach, bo wierzyli w gościa, który mieszkał na platformie wiertniczej i twierdził, że jest prezydentem.

– To jeszcze nic – ocknął się nagle posypiający na stole żul. – Żebyście wiedzieli, co odwala się w Europie.

– Ty Kolumb, nie łżyj lepiej – syknął Pablo. – W życiu nie byłeś dalej niż dziesięć kilometrów na północ od Mistiko-sîpiy, O Europie nawet nie wspomnę, Nawet nie wiesz gdzie to jest…  Znaczy  gdzie to było, bo teraz to nie wiadomo, czy w ogóle coś tam jest.

– Nie byłem, ale widziałem!

– Tak, tak. Widziałeś obrazy na wielkim ekranie w jakiejś supertajnej, wojskowej bazie pod Cypress Hills. Mówiłeś setki razy, a i tak nikt ci nie wierzy.

– Wasza strata.

– Dobra, szeryfie – chrząknął głośno Krecik. – A wracając do poważnych spraw, to ci tam wyzwoliciele klasy pracującej, dlaczego tu są? I dlaczego, jak sądzę, walą z automatów do tutejszych mieszkańców?

– Słyszałeś. Przyjechali po żywność. To znaczy głownie po żywność, bo zabiorą wszystko, co uznają za wartościowe. Dosłownie wszystko. A jak uda im się złapać kogoś żywcem, to nie pogardzą takim „ochotnikiem”. To zwykli bandidos. Filozofia, jaką sobie do tego dopisują nie ma znacznie.

– I to wasi ludzie odstrzeliwują im się gdzieś tam?

– Na to wygląda. Mamy strażnicę na nabrzeżu i pewnie stamtąd walą do tych bastardos. Ale mam nadzieję, że przynamniej niektórzy zdążyli uciec na jezioro. Tam powinni być bezpieczni.

– I często ci bandyci wpadają do was w odwiedziny?

– W zeszłym roku byli trzy razy. W tym są już drugi raz, a mamy dopiero wiosnę.

– Wesoło tu macie, nie ma co. A skąd wyście ich wytrzasnęli, co?

– A to już wasza wina, cholernych Amerykańców – burknął Kolumb poszukując resztek wódki w swojej szklance. – Jak w dwu tysięcznym sześćdziesiątym drugim wcieliliście Kanadę do swojej wielkiej, gwiaździstej korony, to narobiliście sobie tutaj sporo wrogów. Nic dziwnego, że po tym co odwaliliście w Edmonton, część bojowników o wolność Kanady zaczęła ochoczo sympatyzować z komunistami. A ci tam? – włóczęga opróżnił zawartość szklanki, zamlaskał głośno. – Banda bezmózgich kretynów. Pewnie znaleźli jakąś starą, przedwojenną skrytkę z czerwoną propagandą, zostawioną przez Kanadyjski Front Ludowy… albo tych drugich… Z Ludowego Fontu Kanady. W sumie, bez różnicy przez kogo. Znaleźli i już. I jak przystało na bandę skretyniałych przygłupów, zakochali się w pieprzonych naukach pieprzonego Lenina… albo Puszkina… albo Gagarina. Albo tego no… Mendelejewa, czy jak tam się nazywali ci komunistyczni propagandziści. Później pewnie poszło szybko: czerwony liść klonu, symbolizujący odwieczną, proletariacką tożsamość Kanady. Tym podobne bzdury.

– Skąd ci się takie bzdury legną w głowie Kolumb to ja nie wiem – parsknął Pablo – Sam je wymyślasz?

– Komputer w Cypres Hills mi pokazał – obruszył się pijak.

– No pewnie. A cycków Lexi ci nie pokazał przypadkiem? Bo wszyscy, co je kiedyś widzieli, umarli już ze starości, a podobno nie było na tym świecie nic równie pięknego.

– Wal się Pablo – syknęła Lexi ocierając czoło zakrwawioną dłonią.

– Hehe, a nie mówiłem? Oj Lexi, Lexi, czemu porzuciłaś taką wspaniałą pracę na rzecz zarządzania tym burdelem? Nie chciałabyś wrócić do zawodu? Musisz umierać z nudów.

– Wal się na ryj powiedziałam.

 – Hehe. Dobra, już dobra. A te bandziory tam na zewnątrz, panie Krecik. Pytaliście skąd się wzięli? Wszystko mi jedno skąd się wzięli. Mogli nawet wyleźć z wielkiej dziury w ziemi, jak te skośnookie pokurcze w południowej Nebrasce.

– A nie słyszałem tej historii – zaśmiał się sucho Jacob. – To w Nebrasce jest cokolwiek poza atomową pustynią?

– Podobno jest. I podobno jacyś kitajce przekopali się tam prosto z Chin. Przez całe sto lat wojny przekopywali się przez jądro planety, żeby zaatakować Amerykę z najmniej spodziewanej strony. Tylko, że zanim zdążyli się przekopać, wojna dawno się skończyła. Chiny się skończyły i Ameryka też się skończyła.

– Hehe, dobre. Założę się, że to wierutna bzdura, ale i tak lepsze to niż opowieści o ubranym w niebieskie wdzianko wędrowcy z pustkowi, który samotnie ocalił świat przed armią zielonoskórych mutantów.

– Historia stara jak świat – Pablo pokiwał poważnie głową. – Chociaż ja słyszałem wersję, w której miał psa. I podróżował z nim jeszcze taki jeden koleś, który jak tylko strzelał, to zawsze postrzelił któregoś ze swoich. Czy coś takiego.

– Mam! – wrzasnęła nagle Krowa unosząc do góry zakrwawione kombinerki zaciśnięte na małym kawałku zgniecionego metalu. – Wyciągnęłam skurwiela!

– Brawo siostrzyczko. Chcesz może medal?

– Dobra szeryfie – zaczął Krecik patrząc jak Lexi z Krową próbują ocenić, czy blady jak trup pacjent jednak przeżył operację. – A ilu ich tam jest, tych waszych komuszków?

– Nie wiem. Widziałem dwa samochody.

= Samochody?! Seriously?

– Niestety tak. Nie wiem, czy faktycznie znaleźli skrytkę z komunistyczną propagandą, ale na pewno znaleźli jakieś miejsce, gdzie było sporo broni i ciężkiego sprzętu.

– Ale samochód?

= Samochód.

= Taki, który jeździ?

= No, pod wodą raczej nie pływa, chociaż pewności nie mam.

– I co, zamierzasz się z nimi strzelać szeryfie?

– Innego wyjścia nie widzę.

– A nie możemy po prostu spieprzyć do lasu?

– Po zmroku? W życiu. To już wolę uzbrojonych po zęby pionierów równości klasowej niż to co włóczy się nocą po lesie.

– A jaka jest szansa, że jak będziemy tu cichutko siedzieć, to nas miną i pojadą sobie w cholerę?

– Raczej niewielka. Ostatnim razem przeszukiwali dom po domu dopóki nie nazbierali dostatecznie dużo łupów. Tutaj zajrzą na pewno. Podejrzewam, że wiedzą, że jest tu knajpa, a gdyby nawet nie wiedzieli, to wielki szyld nad drzwiami raczej da im do myślenia.

– Czyli nie ma gdzie spieprzać?

– Jest. Moglibyśmy się ukryć na wyspie na jeziorze. Tylko, że teraz się tam nie dostaniemy, bo widziałem, że jeden z ich wozów krążył wokół brzegu i rozwalał łódki. Wolałbym też nie znaleźć się na otwartej przestrzeni, pod lufami ich automatów.

– Czyli jednak będziemy się strzelać – stwierdził, nie zapytał Krecik.

– Wiem, że w sumie nic wam do naszych problemów panie Krecik – zaczął z przesadną emfazą szeryf – ale ci bandidos raczej nie będą zastanawiać się, czy jesteście miejscowi, czy nie…

– Domyślam się.

– …Tylko wpakują wam kulkę pod żebro.

– Tego też się domyśliłem.

– Uciekanie do lasu też odradzam…

– Bo żyją tam krwiożercze mutanty. Tak, wiem. Zrozumiałem za pierwszym razem.

– W takim razie chyba dobrze rozumiem,  że zostaniecie i nawiązując do natchnionej przemowy o burżuazji sprzed kilku minut, pomożecie? W zamian jestem gotów odpuścić wam karę za przestępstwa, których dopuściliście się na terenie mojego miasta, panie Krecik. Ze wskazaniem głównie na burdel.

– A dziękuję bardzo – stwierdził kwaśno Jacob. – Zawsze to lżej umierać będąc wolnym człowiekiem.

– Prawda? – zaśmiał się Pablo.

Krecik nie odpowiedział uśmiechem. Ściągnął przewieszoną przez pierś parcianą torbę i wysypał schowane w niej naboje na podłogę. Złamał swojego obrzyna i grubymi paluchami spróbował wyciągnąć załadowane łuski.

– Mocne te ich samochody?

– Podejrzewam, że tak. Z bliska nie miałem okazji się przyjrzeć, ale wyglądają mi na przedwojenne, wojskowe ciężarówki. Pewnie napędzane ogniwami jądrowymi, czy czymś podobnym. Obłożyli je blachami od góry do dołu, a z przodu przyspawali pług. Normalnie forteca na kołach.

– A próbowaliście obrzucić je czymś łatwopalnym? Choćby butelkami z tą waszą paskudną gorzałą? Przecież to świństwo powinno się jarać jak złoto.

– Na otwartym terenie nie da się do nich podejść. Raz spróbowaliśmy tu w uliczkach, ale przydusili nas ogniem, wyskoczyli i ugasili. Sukinsyny mają nawet gaśnice.

– Ładunków wybuchowych nie macie?

– Człowieku, to nie Ameryka. Nikt tutaj nie trzyma pod łóżkiem stosu granatów. Ludzie tu polują  na karibu i łowią ryby w jeziorze. I ani przed wojną, ani teraz nie potrzebowali do tego dynamitu. Wszystko, co ktoś znalazł, a co wyglądało na wybuchowe, skupowali ludzie pod  Manâtakâw, znaczy spod Cypress Hills, bo próbowali uruchomić tam przedwojenną kopalnię. Nie mamy tu nic, czym da się ich wysadzić,

– A ropa? Macie może ropę>

– A co ropa pomoże?

– Ropa też wybucha. Jakbyście mieli chociaż kanister, podpaliłoby się i wrzuciło im pod dupę. Jeżeli faktycznie jadą na termoogniwach to nie będą mieli pod podwoziem zbiorników z paliwem, więc w razie wybuchu nie poślemy ich od razu do diabła, ale może uda się ich chociaż uziemić. Zresztą, same ogniwa też bywały podobno niestabilne i lubiły ni z tego ni z owego eksplodować.

– A jak ich uziemimy, to potem co?

– Potem się zobaczy. Ale najpierw potrzeba ropy.

– Może się znajdzie – podpowiedziała Lexi podchodząc bliżej ich okna. –  Stary McCormack podobno kupił w zeszłym roku trochę ropy, bo chciał odpalić tę starą łajbę co rdzewieje na nabrzeżu.

– Jeżeli trzyma ją w warsztacie nad jeziorem to i tak dupa – odparł Pablo. – Do jeziora się nie dostaniemy.

– Gdzie tam nad jeziorem – wypalił Kolumb nalewając sobie wódki z butelki Indianina. – W piwnicy pod chałupą trzymał tę zasraną ropę, bo bał się, żeby mu nie ukradli. Sam widziałem.

– Widziałeś znaczy, że znajdziesz?

– Co? – pijak zachłysnął się gorzałką. – Nie… no co wy? Wiecie jak u mnie z pamięcią. Już dawno zapomniałem, gdzie to leżało. W ogóle to ja nie widziałem żadnej ropy. Przywidziało mi się. Jak te obrazy na ekranie komputera.

– Wâpos? – zapytał Pablo.

– Pójdę z nim – powiedział Indianin głosem równie beznamiętnym i wypranym z emocji, jak jego oblicze. – Znajdziemy.

– Świetnie – szeryf zerwał się z miejsca. – Gdy już tu będą, postaramy się, by skupili całą uwagę na nas. Wy spróbujcie podkraść się do ciężarówki i wepchnąć im pod koła cokolwiek, co znajdziecie. Jak nasz kolega z Ameryki twierdzi że w ten sposób da się ich wysadzić…

– Powiedziałem tylko, że można spróbować.

– …To spróbujemy.

Indianin pokiwał bez słowa głową. Poderwał się z miejsca, szarpnął za ramię Kolumba i mimo głośnych protestów powlókł go w kierunku wyjścia. Pablo pomógł im rozmontować prowizoryczną barykadę drzwi, po czym Wâpos zniknął gdzieś w śnieżycy ciągnąc za sobą wciąż stawiającego opór Kolumba,

– Krowa!  – zawołał Pablo ponownie zastawiając drzwi meblami. – Zabieraj Toma i resztę rannych do piwnicy. Dziewczynki, wy też zapalajcie na dół. I zamknijcie się tam od środka. Jak będzie bardzo źle, to wynoście się tylnym wyjściem i uciekajcie do lasu. Ale tylko w ostateczności, jasne? A ty młody, czego stoisz i się gapisz? Rannych pomóż nosić!

Kalafior, który od dłuższego czasu siedział w milczeniu przy barze i bezskutecznie próbował zatamować krwotok z rozkwaszonego nosa, spojrzał pytająco na Krecika. Jacob pokiwał z przyzwoleniem głową.

– Krowa! – zawołał ponownie Pablo, zanim jego siostra razem z Kalafiorem zniknęli na zapleczu holując nieprzytomnego Eda. – Zgarnij trochę gorzały i zapalaj na górę do Danny’ego. Jak już się zacznie, obrzucicie tych gnojków koktajlami. A ty Lexi, na co czekasz? Na specjalne zaproszenie? Wynocha do piwnicy!

– Nigdzie się stąd nie ruszam.

– A to niby dlaczego?

– Bo ja tak mówię – burdelmama podniosła upuszczony przez Eda pistolet, z wprawą sprawdziła stan magazynka.

– Jak sobie chcesz. No, na co czekacie? Ruchy ludzie, ruchy.

Jakby dla potwierdzenia jego słów siedzący na piętrze Danny kopnął kilka razy w podłogę. Ostrzeżenie okazało się zbędne, gdyż dokładnie w tym momencie sami usłyszeli, że muzyka na zewnątrz zabrzmiała głośniej i wyraźniej, a w ciemności na ulicy pojawiły się odległe smugi samochodowych świateł.

– Ciekawe tylko skąd będziemy wiedzieli, że już przytargali tu ten kanister – wymamrotał Krecik. – O ile w ogóle go znajdą.

– Racja. Trzeba było ustalić z nimi jakiś sygnał.

– Pewnie – Jacob ponownie przeliczył wszystkie naboje. Wynik nadal nie napawał zbytnim optymizmem. – Na przykład ryk łosia. Założę się, że któryś z waszej wieśniackiej bandy Kanadoli  potrafi imitować ryk łosia.

Uliczkę przed knajpą wypełniły pobrzękujące rytmy marszowej muzyki, tylko o kilka tonów głośniejsze od żałośnego porykiwania starego silnika. Przysypaną śniegiem ścieżkę między budynkami zalały jasne snopy świateł ciężarówki.

– Ci dwaj z przodu to ktoś od was? – zapytał Krecik wyglądając przez dziurę między deskami.

– To tamci. Mają broń, widzisz? Jeszcze dwóch jest tam dalej. Przeszukują domy. Widzisz latarki?

Krecik nie odpowiedział. Wyciągnął zza paska wysłużony pistolet, położył go na podłodze, a obok ułożył zapasowy magazynek. Wziął do ręki swojego obrzyna i przeżegnał się zamaszyście.

Pancerna ciężarówka powoli sunęła zasypaną uliczką rozbijając śnieżne zaspy i rozrzucając na boki chmury białego puchu. W zasłoniętych blachami oknach szoferki nie dało się dostrzec żadnych szczegółów. Przyspawane do nadwozia metalowe płyty ciągnęły się wzdłuż naczepy, niemal do samej ziemi, częściowo zasłaniając owinięte łańcuchami koła. Całą burtę wozu pokrywał krzywy i kanciasty malinek czerwonego, klanowego liścia, nad którym znajdował się rzędy otworów strzelniczych. Jedynym elementem zupełnie nie pasującym do pancernej skorupy ciężarówki były umieszczone z tyłu wielkie, rdzewiejące megafony, z których jeden zwisał smutnie na oderwanym kablu.

– Biorę tych dwóch, którzy szperają po domach – powiedział Pablo przykładając do policzka strzelbę i poprawiając przymocowany do łoża kolimator.

– Kalafior! – zawołał Krecik ściszając konspiracyjnie głos, jakby ktokolwiek na zewnątrz mógł go usłyszeć w przytłaczającym jazgocie muzyki. – Spróbuj zdjąć tych idących przed ciężarówką.

– A ty? – zdziwił się chłopak kucający razem z Lexi przy drugim oknie, bliżej baru.

– A ja tu będę siedział i modlił się, żebyś trafił – warknął Jacob. – Rób co mówię gówniarzu!

Pablo poprawił ułożenie kolby na ramieniu. Podrapał się palcem w koniuszek nosa, wypuścił powoli powietrze z płuc i nacisnął spust. Huknęło. Stojący przed jedną z ruin czerwonoarmista runął twarzą na śnieg upuszczając latarkę, która natychmiast znikła gdzieś w zaspie. Jego towarzysz, który akurat kończył przeszukiwanie starego budynku, zamiast skoczyć z powrotem do wnętrza domu, zamarł w bezruchu. Żołnierz stał w progu i wpatrywał się w zwłoki swojego kumpla jedynie przez kilka sekund. Ale te kilka sekund wystarczyło, by Pablo wpakował mu kulkę prosto pod żebro.

Muzyka do spółki z rykiem silnika wyła naprawdę głośno, ale nie na tyle, by zupełnie zagłuszyć wystrzały. Jeden z idących przodem żołnierzy, zaalarmowany hałasem lub tym, ze stracił z oczu swoich towarzyszy, krzyknął coś w stronę szoferki, żywo gestykulując rękami. Kalafior natychmiast wypalił w jego stronę, ale  chybił okrutnie. Lexi wystrzeliła w kierunku drugiego zwiadowcy, ale też spudłowała. Obaj czerwonoarmiści słysząc szybujące im nad głowami pociski, rzucili się biegiem w stronę ciężarówki. Jeden z nich zniknął nagle w wysokiej zaspie, ale ciężko było stwierdzać, czy wreszcie oberwał, czy po prostu się przewrócił.

Ciężarówka wyrwała do przodu, minęła biegnącego w jej stronę żołnierza i szczerząc zęby otworów strzelniczych, ruszyła w kierunku knajpy. Pechowy zwiadowca, któremu uciekła ruchoma zasłona runął nagle na ziemię w rozbryzgu krwi, gdy wreszcie dosięgła go jedna z fruwających w powietrzu kul.

Ukryci w naczepie żołnierze wypalili kilkukrotnie w stronę knajpy. Gdy podjechali bliżej któryś z nich posłali długą serię z automatu wzdłuż drzwi wejściowych. Kalafior odskoczył od ściany, skulił się za barem. Lexi posłała jeszcze dwie kule w kompletnie przypadkowym kierunku i też rozpłaszczyła się na podłodze. Ich okno w kilka sekund zamieniło się w stertę drzazg i połamanych desek. Pablo wypalił w stronę szoferki, raz, drugi, trzeci, ale bez większych efektów. Choć wokół fruwały pociski i ręce trochę mu drżały spróbował wycelować w wąskie otwory strzelnicze, ale udało mu się jedynie odłupać sporą ilość farby z malunku czerwonego liścia.

– Kalafior, dajesz! – zawołał Krecik przytulony plecami do ściany.

Chłopak zaklął  na głos. Podczołgał się bliżej okna i wystawiając rękę ponad parapetem wypalił zupełnie na oślep. Strzelcy z ciężarówki w odpowiedzi skupili cały ogień na jego części budynku. Widząc to Krecik, wychylił się przez rozwalone deski i mierząc na tyle, na ile pozwolił mu czas i drżące ręce, wystrzelił z obrzyna prosto w burtę ciężarówki. Chmura śrutu walnęła w bok samochodu, w większości niegroźnie rykoszetując o metalowe płyty. Część z grubych, ołowianych loftek musiała jednak trafić dokładnie w otwory strzelnicze, bo ciężarówka na chwilę umilkła. Krecik bez namysłu poderwał się z klęczek wypalił z drugiej lufy. Wykorzystując chwilę spokoju Pablo wychylił się przez okno i wystrzelił kilkukrotnie, szybko jak automat, w stronę szoferki.

Milczenie czerwonoarmistów nie trwało długo. Po chwili komuniści odpowiedzieli ze zdwojoną siłą wypruwając w stronę knajpy górę amunicji. Kule rozerwały drewniane przesłony okien dosłownie w kilka sekund. Rozłupały drzwi niemal na połowę, rozorały ściany żłobiąc w nich głębokie bruzdy.

Pablo zaklął paskudnie po hiszpańsku i padł na podłogę chowając głowę w ramionach. Krecik odczołgał się w róg pomieszczenia i schował się za stołem, tak jakby mogłoby mu to w czymś pomóc. Stracił z oczu Kalafiora, który wskoczył gdzieś za bar. Widział jedynie zwiniętą w pozycji płodu Lexi. Dziewczyna musiała oberwać, bo wokół niej pojawiły się czerwone wężyki krwi.

Kule waliły w knajpę bez chwili przerwy. Posypały się porozbijane butelki, pękło zawieszone za barem lustro. Któryś z lecących niżej pocisków poderwał stojące na środku sali krzesło, walnął nim o ścianę. Jedna z kul trafiła w metalowy piecyk, który z wizgiem wypluł z siebie chmurę gorącej pary.

Gdy wydawało się, że czerwonoarmiści zrównają knajpę z ziemią, z nieba sfrunęły dymiące kule ognia, które na chwilę rozświetliły nocne niebo. Zrzucone z piętra koktajle Mołotowa roztrzaskały się na dachu samochodu rozpryskując wokół krople płynnego ognia. Ciężarówka ponownie umilkła, ale po chwili żołnierze ostrzelali piętro, choć efekt był raczej rozczarowujący z powodu wąskich szpar strzelniczych, które utrudniały celowanie w wysoko ulokowane cele.

Krecik wystawił rękę z obrzynem na zewnątrz i wystrzelił, zupełnie nie celując. Ciężarówka odpowiedziała ogniem, ale gdy na jej dachu rozbił się jeszcze jeden koktajl Mołotowa, żołnierze wstrzymali ostrzał, a samochód ruszył gwałtownie do przodu, jakby miał odjechać. Jednak po zaledwie kilku metrach ciężarówka znieruchomiała, nieprzerwanie wypluwając z siebie spaliny i pompatyczną muzykę. W środku musiała toczyć się ożywiona dyskusja wszystkich robotniczych delegatów i całego ochotniczego hufca nad tym, co robić dalej.

 Najwyraźniej perspektywa ucieczki z pola bitwy przegrała z wizją zesłania do łagru lub innej kary za tchórzostwo, gdyż po sekundzie względnej ciszy drzwi od naczepy stanęły otworem, a z wnętrza wylali się żołnierze. Czerwonoarmiści sprawnie rozbiegli się wzdłuż uliczki w poszukiwaniu osłon w ruchu ostrzeliwując okna baru. Z piętra poleciał w ich stronę koktajl Mołotowa i padło kilka strzałów, ale komuniści natychmiast zalali knajpę ciężkim ogniem zaporowym.

Krecik odrzucił na bok obrzyna. Wystawił przez okno rękę z pistoletem i niemal natychmiast ją cofnął, gdy o ścianę zaryły kule. Zaklął paskudnie, przylgnął płasko do podłogi. Poczuł jak po przedramieniu leje mu się coś ciepłego. Zaklął ponownie. Kątem oka zobaczył jak zdezorientowany Pablo po omacku gramoli się z ziemi z obficie krwawiącą głową. Widział jak Lexi próbuje odpełznąć jak najdalej od ściany ciągnąc za sobą karmazynową smugę.

I właśnie w tym momencie, gdy Krecik słyszał już za ścianą zwycięskie okrzyki czerwonoarmistów, nadjechała kawaleria. Co prawda nie był to do odziany w niebieskie mundury oddział konnych wojaków z Szóstej Armii Kawaleryjskiej Pensylwanii, jacy pod wodzą Majora Roberta Morrisa Jr. przy dźwięku trąbek i ogólnej radości szturmowali pozycje obronne Konfederatów pod St. James Church. Dużo lepszy był też efekt nadchodzącej pomocy, bowiem nieoczekiwany ratunek przyniósł ze sobą wybuch tak silny, jakby w pobliżu nagle eksplodował wulkan. Niemal na równi z wybuchem w ściany knajpy uderzyła fala gorącego powietrza ciągnącego za sobą błyszczące iskierki i dudniący huk.

Pierwszym, który otrząsnął się po eksplozji był Krecik. W uszach mu dzwoniło, a wzrok rozmywał się na wszystkie strony, ale jakoś dał radę podźwignąć się z podłogi. Trzymając głowę możliwie jak najniżej, wyjrzał jednym okiem przez dziurę w ścianie. Widząc, co dzieje się na zewnątrz, wymacał leżący na ziemi pistolet i bez wahania wyskoczył przez okno. Najbliższego czerwonoarmistę, który ociężale gramolił się z ziemi po prostu zdzielił kopniakiem w głowę. Kolejnemu wypalił prosto w czoło. Jeszcze jednego zastrzelił niemal z przyłożenia. Wywalił resztę magazynka w kierunku komunistów bliżej ciężarówki, a gdy zabrakło mu amunicji po prostu rzucił pistoletem w stronę najbliższego żołnierza. Oczywiście nie trafił, a czerwonoarmista błyskawicznie wypalił z własnej broni.

Krecik zaklął w myślach, sięgnął leżący na ziemi karabin, przyklęknął za zaspą ze śniegu i wypruł całą serię w wojaków po drugiej stronie uliczki. Komuniści odpowiedzieli niezbyt składnym ogniem, wciąż wyraźnie oszołomieni i zdezorientowani wybuchem.

Jeden z żołnierzy rzucił nagle broń i puścił się biegiem w stronę ciężarówki, któ®a wyglądała, jakby uderzył w nią taran. I to dosłownie. Kabina kierowcy została niemal doszczętnie zmiażdżona i wgnieciona w śnieg tak, że naczepę wypchnęło kołami do góry. Eksplozja oderwała też pół dachu i wyrwała całą tylną oś wraz z dużym fragmentem podwozia. Wokół wraku ciężarówki płonęły kałuże płynnego ognia roztapiając wokół śnieg.

Z wnętrza szoferki wyczołgał się kierowca, cały umazany krwią. Podniósł się, na czworaka przepełzł kilka kroków. Gdy spróbował stanąć na nogi, w migotliwym świetle płomieni błysnął podłużny kształt z sykiem tnący powietrze. Krecik zobaczył, jak żołnierz dostał wirującym tomahawkiem prosto w czoło i zwalił się na czerwony od krwi śnieg.

Jacob zagwizdał z podziwem. Wychylił się zza zaspy, wystrzelił kilkukrotnie krótkimi seriami. Żołnierze z naprzeciwka odpowiedzieli ogniem, ale zostało ich już tylko trzech. Po chwili zostało dwóch, gdy jeden z nich, najwidoczniej słabo wierzący w nieomylność partii lub po prostu w możliwość zwycięstwa, rzucił się do ucieczki. Nie zdążył odbiec pięciu kroków, gdy za plecami Krecika odezwała się strzelba Pabla. Widząc śmierć kolejnych towarzyszy, dwaj osamotnieni czerwonoarmiści spróbowali dobiec do najbliższego budynku kryjąc się za śnieżnym zaspami. Nie dobiegli. Pocisk wystrzelony z broni szeryfa dopadł jednego z nich już na ganku. Myśliwska kula wbiła się w plecy żołnierza i wyfrunęła tuż pod szyją w widowiskowej fontannie krwi. Na ten widok ostatni czerwonoarmista zatrzymał się w miejscu. Rzucił broń i wysoko unosząc ręce zaczął się powoli odwracać twarzą do swoich przeciwników. Nie zdążył się obrócić. Pablo wpakował mu kulkę w plecy, najwyraźniej nie uznając tradycji brania jeńców.

A potem zapanowała cisza.

Krecik ostrożnie wyjrzał zza osłony, ale nie było już do kogo strzelać. Podniósł się z ziemi, otrzepał mokre od śniegu spodnie. Podrzucił do ramienia karabin i kilka ostatnich kul w magazynku wpakował w ciała najbliżej leżących żołnierzy. Tak dla pewności. Na ganku pojawił się Pablo, z głową owiniętą w pośpiechu jakąś szmatą. Zszedł chwiejnie po prowadzących na ganek schodach i zatrzymał się obok Jacoba. Obaj w milczeniu obserwowali płonący samochód, trupy i śnieżne zaspy, powoli przybierające barwę krwi. 

Nagle z wnętrza naczepy wytoczyła się jakaś postać, prawdopodobnie dowódca, o czym świadczył długi, podbity futrem płaszcz, dobrej jakości buty i oficerskie pagony w kolorze rewolucyjnego karmazynu. Czerwonoarmista odczołgał się od płonącej ciężarówki, szorując piersią po śniegu i ciągnąć za sobą krwisty ślad. Spróbował się podnieść, ale udało mu się jedynie przyklęknąć na jedno kolano. W zasadzie to nie jemu, a jej, sądząc po filigranowej posturze i długich, czarnych włosach zlepionych krwią, które wsypały się spod zgubionej czapki.

 Pablo mruknął coś pod nosem, splunął. Poderwał do góry strzelbę i wymierzył, ale nim zdążył wystrzelić  zza jego pleców wyłoniła się Lexi. Dziewczyna kulejąc na lewą nogę pokuśtykała w stronę ciężarówki. Widząc nadchodzącą dziwkę dowódca żołnierzy wyciągnęła w jej stronę poparzoną dłoń i zawołała coś łamiącym się głosem. Krecik nie dosłyszał co, ale Lexi najwyraźniej dosłyszała, choć chyba nie zrobiło to na niej szczególnego wrażenie, gdyż uniosła do góry pistolet i wypaliła komunistce prosto między oczy.

Pablo splunął ponownie.

– Widzieliście?! – zawołał uradowany jak dziecko Kolumb, który wybiegł zza ciężarówki. – Widzieliście, wasza mać? Widzieliście jak walnęło? Wooow! Dawno nie widziałem takich fajerwerków. Pieprzony McCormack miał u siebie nie kanister, a całą cholerną beczkę z ropą! Musiał za to dać majątek. A żeby postawić szklaneczkę, to nigdy ni miał, złamas zasrany. Ale widzieliście?! Wytargaliśmy ją na zewnątrz, wepchnęliśmy do środka szmaty, podpaliliśmy i zepchnęliśmy o tam, z górki. Co prawda, ogień zgasł po drodze, ale jak walnęło w ciężarówkę to i tak wybuchło! I mówię wam, płomienie poszły na pięć metrów w górę! Po prostu bajka! Widzieliście?!

– Tak, widzieliśmy –  powiedział niewyraźnie Pablo trzymając się kurczowo za szczękę, jakby nie mógł nią swobodnie poruszać. – Co z drugą ciężarówką?

– Odjechała na zachód –  z ciemności niby duch wyłonił się Wâpos wycierając szmatką zakrwawiony tomahawk. – Widziałem światła. Gdy zobaczyli eksplozję, zawrócili i odjechali.

– To co, gonimy ich? – zaśmiała się nerwowo Lexi ocierając rękawem cieknące po brudnych policzkach łzy. – Może u McCormacka znajdzie się jeszcze jakaś beczułka, co Kolumb?

– Może i się znajdzie. Ale ja jej targać na plecach nie będę.

– Jakoś damy rade – wybełkotał Pablo przez zaciśnięte zęby. – Pójdziemy wzdłuż rzeki i dopadniemy ich zanim przekroczą most.

– A nie trzeba będzie przypadkiem iść przez las –  żachnął się Krecik. – Co z tymi waszymi leśnymi mutantami, których tak się baliście?

– Człowieku, po tym co tutaj odwaliliśmy to mógłbym pójść do lasu nawet bez broni, w środku nocy i do tego nago – Pablo spróbował się zaśmiać, ale jedynie rozkaszlał się i splunął krwią. – Zresztą, narobiliśmy takiego hałasu, że nawet te zmutowane skurwiele musiały spieprzyć z całej okolicy. To co, panie Krecik, idziecie z nam?

Jacob odwrócił się i spojrzał na stojącego w drzwiach knajpy Kalafiora, któremu Krowa próbowała założyć opatrunek na pociętą szkłem rękę. Westchnął ciężko, zerknął na rozgwieżdżone niebo. Podniósł leżący na śniegu karabin, przeładował, zarzucił go sobie na ramię.

– W sumie – powiedział głęboko zaczerpnąwszy powietrza. – Czemu nie? Jak mawiało się u nas,  w Ameryce jeszcze przed wojną: better send those commies running back to their mommies!

Koniec

Komentarze

Zupełnie nie znam gier komputerowych, nigdy w żadną nie grałam. Czy sądzisz, Bolkuprusaku, że będę wiedziała, o co chodzi w Twoim opowiadaniu?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Myślę, że bez problemu. Tekst, jak tekst, do zrozumienia go nie potrzeba tajemnej, czy specjalistycznej wiedzy. A, że jest osadzony w jakimś świecie, czy też inspirowany jakąś historią? A jaki tekst nie jest? Nawet jeżeli wzorem pewnych znanych pisarzy nie wszyscy uznają gry za rozrywkę dla ludzi inteligentnych :)) Jak mówiłam: ci, którzy zrozumieją drobne aluzje do gry – zrozumieją. Ci, którzy nigdy nie grali – nic nie stracą, bo i tak musiałam większość wyciąć ze względu na prawa autorskie.

 

Właściwie to chyba nie musiałaś, dopóki nie czerpiesz z tego tekstu korzyści majątkowych. ;)

OK, Atak na burdel czeka w kolejce. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Możliwe :) Jednakże z tego co wiem, właściciel marki lubi pozywać wszystkich za wszystko. Jacyś fani kiedyś nakręcili krótkometrażówki w tym świecie – raczej dla żartu niż w celach zarobkowych, chociaż kostium mieli porządnie wykonane. W jednym z odcinków w dialogu fabularnym przewinęło się stwierdzenie: “nic na tym nie zarabiamy, ne pozywajcie nas!” – też w formie żartu. Ale jak już pisałam – świat gry jest tylko punktem wyjścia. Poza tym to krótki tekst napisany “na kolanie” , który nie aspiruje nawet do… w sumie to do niczego nie aspiruje. Nie ma co się rozwodzić – franczyzobiorcy nie będą potrzebni :)

Nie wiem czemu usunęłaś adnotacje, że dotyczy świata Fallouta. Sądzę, że Bethesda ma większe problemy na głowie niż ganianie za publikującymi za darmo ludźmi. Jeszcze tak mocno ich nie pogięło :)

Sam tekst czytało się przyjemnie, ale jego wadą jest to, że właściwie przez większość czasu widzę rozwałkę. Z tego powodu końcówkę właściwie przeskanowałem wzrokiem, bo i nic ciekawego poza walką nie było. I nie doprowadziła ona do niczego ciekawego.

Za to dialogi mi się podobały, może poza niektórymi zbytnio informacyjnymi kwestiami Lexi z początku (jakby postacie nie wiedziały jak się dostały do miasta).

Rozbawił mnie też tekst ogłaszający przybycie “Armii Czerwonej” :)

Podsumowując: przyjemna rozrywka z początku, potem walki strasznie się dłużą przez swoją ilość. Także nie ma większych fajerwerków.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Zgadzam się w NoWhereManem – napisane nieźle, czyta się w miarę szybko, ale to tylko rozpierducha. Brakło mi jakiegoś przesłania, porządniejszego zarysowania bohaterów. Fajny tytuł, przyciąga uwagę. Dziwne, że w końcu gotowi są pójść do lasu, którego cały czas tak się bali.

Warsztat możesz jeszcze dopracować: interpunkcja kuleje, robisz błędy w zapisie dialogów, czasami jakaś literówka, niekiedy coś nie tak z kropkami…

Wartki strumyk posoki wypływał z jej z pękniętych warg

Dwa grzybki.

zdzieliła go otwartą pięścią w twarz.

No to otwartą dłonią czy pięścią?

Babska logika rządzi!

No cóż, czytałam bez entuzjazmu, albowiem opisy potyczek nie należą do moich ulubionych, a tutaj praktycznie nie działo się nic poza strzelaniną. Do takiego odbioru niewątpliwie przyczyniło się też wykonanie, albowiem mnogość usterek skutecznie mnie rozpraszała, nie pozwalając skupić się na lekturze – w tekście jest sporo literówek, trafiają się koślawo złożone zdania, dialogi nie zawsze są zapisane prawidłowo, a interpunkcja pozostawia bardzo wiele do życzenia.

Poza wzmianką, że w okolicznych lasach grasują zmutowane karibu, w zasadzie nie dopatrzyłam się tutaj wiele fantastyki. Oznaczenie opowiadania tagiem SF uważam za pomyłkę.  

 

za­pew­ne dla­te­go, że nie miały gdzie ucie­kać… – Raczej: …za­pew­ne dla­te­go, że nie miały dokąd ucie­kać

 

i za­trzy­mał się przy barze z wą­sa­tą gębą roz­cią­gnię­tą w we­so­łym uśmie­chu. – Czy dobrze rozumiem, że bar miał wąsatą gębę, w dodatku uśmiechniętą? ;-)

 

– Mam naszą forsę chło­pa­ki – Jacob po­trzą­snął trzy­ma­ną w dłoni… – Brak kropki po wypowiedzi.

Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi. Może przyda się poradnik: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

stwier­dził Ed ru­sza­jąc w stro­nę drzwi wej­ścio­wych. – Raczej: …stwier­dził Ed, ru­sza­jąc w stro­nę drzwi.

Chyba że było tam dwoje drzwi – wejściowe i wyjściowe.

 

– Za ubi­cie tego gnoja, – Na końcu zdania nie stawia się przecinka.

 

pchnął ze­wnętrz­ne skrzy­dło obite me­ta­lo­wy­mi bla­cha­mi. – Masło maślane. Czy istnieje możliwość, by blachy nie były metalowe?

 

spora część jej urody prze­mi­nę­ła. Nawet ostry ma­ki­jaż i do­brze skro­jo­na su­kien­ka, cia­sno opi­na­ją­ca w talii, nie po­tra­fi­ły za­ma­zać faktu, że do jej naj­więk­szych atu­tów… – Czy wszystkie zaimki są konieczne?

 

naj­lep­szym wyj­ściem dla całe wa­szej trój­ki… – Literówka.

 

Do­sta­nie­cie kulkę przy pierw­szej na­dą­ża­ją­cej się oka­zji. – Literówka.

 

Od razu widać, ze tak. – Literówka.

 

Gdy in­ten­syw­ność wy­mia­ny ognia stałą się tak duża… – Literówka.

 

Na ten dźwięk nawet Lexi przy­kuc­nę­ła nisko na pod­ło­dze. – Czy na podłodze można przykucnąć wysoko?

 

za­trzy­ma­ła się w pół kroku, gdy usły­sza­ła przy­spie­sza­ne kroki na ze­wnątrz… – Powtórzenie.

 

nie zdo­łał wy­strze­lić, głow­nie za spra­wą Lexi. – Literówka.

 

dla pew­no­ści wal­nę­ła go w głowę nie­do­pi­tą flasz­ką. – Niedopita była flaszka, czy raczej jej zawartość?

 

uniósł nie­znacz­nie i głowę i szyb­ko oce­niw­szy sy­tu­acje… – Literówki.

 

Któ­raś za­trza­snę­ła po­kry­wę sta­lo­we­go pie­cy­ka. za­sta­wi­ła kra­tow­ni­cę krze­słem. – Albo wielka litera po kropce, albo przecinek zamiast kropki.

 

za­ło­żo­ną na ko­micz­ne ko­lo­ro­wy swe­ter… – Literówka.

 

Po­wo­li ścią­gnął grubą, skó­rza­ną rę­ka­wicz­kę i wy­cią­gnął przed sie­bie dłoń. – Nie brzmi to zbyt dobrze.

 

ser­decz­nie po­trzą­snął ręką Ja­co­ba . – Zbędna spacja przed kropką.

 

zer­k­nij ła­ska­wie na tego go­ścia przy barze, dobra?. – Po pytajniku nie stawia się kropki.

 

Nikt z trój­o­so­bo­we­go grona przy­pad­ko­wych chi­rur­gów… – Nikt z trzyo­so­bo­we­go grona przy­pad­ko­wych chi­rur­gów

 

dało się roz­po­znać nutę sta­re­go woj­sko­we­go mar­szu… – …dało się roz­po­znać nutę sta­re­go woj­sko­we­go mar­sza

 

pro­wa­dzą­ca au­dy­cję dała sobie na spo­kój z prze­mó­wie­niem… – Co można dać sobie na spokój?

 

na pół­noc od Mi­sti­ko-sîpiy, O Eu­ro­pie nawet nie wspo­mnę, Nawet nie wiesz gdzie to jest… – Czy kropki pomieszały się z przecinkami?

 

– Jak w dwu ty­sięcz­nym sześć­dzie­sią­tym dru­gim… – – Jak w dwa ty­siące sześć­dzie­sią­tym dru­gim

 

= Sa­mo­cho­dy?! Se­rio­usly? – Dlaczego w miejsce półpauzy znalazł się znak równości? Błąd pojawia się kilkakrotnie.

 

– …Tylko wpa­ku­ją wam kulkę pod żebro. – Co tu robi wielokropek? Ten błąd pojawia się jeszcze w dalszym ciągu opowiadania.

 

Nie mamy tu nic, czym da się ich wy­sa­dzić, – Dlaczego zdanie kończy przecinek? Ten błąd pojawia się jeszcze w dalszym ciągu opowiadania.

 

– A ropa? Macie może ropę> – Pewnie miał być pytajnik.

 

Dziew­czyn­ki, wy też za­pa­laj­cie na dół. – Co to znaczy?

 

Wy­cią­gnął zza paska wy­słu­żo­ny pi­sto­let, po­ło­żył go na pod­ło­dze, a obok uło­żył za­pa­so­wy ma­ga­zy­nek. – Nie brzmi to najlepiej.

 

krzyk­nął coś w stro­nę szo­fer­ki, żywo ge­sty­ku­lu­jąc rę­ka­mi. – Masło maślane. Czy mógł gestykulować bez użycia rąk?

 

ale cięż­ko było stwier­dzać… – …ale trudno było stwier­dzać

 

Gdy pod­je­cha­li bli­żej któ­ryś z nich po­sła­li długą serię… – Gdy pod­je­cha­li bli­żej, któ­ryś z nich po­sła­ł długą serię

 

utrud­nia­ły ce­lo­wa­nie w wy­so­ko ulo­ko­wa­ne cele. – Brzmi to fatalnie.

 

Co praw­da nie był to do odzia­ny w nie­bie­skie mun­du­ry… – Zbędny przyimek.

 

od­dział kon­nych wo­ja­ków z Szó­stej Armii Ka­wa­le­ryj­skiej Pen­syl­wa­nii, jacy pod wodzą… – …Pen­syl­wa­nii, którzy pod wodzą

 

a wzrok roz­my­wał się na wszyst­kie stro­ny… – Co to znaczy?

 

w stro­nę cię­ża­rów­ki, któ®a… – ?

 

– Jakoś damy rade… – Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Warsztat, błędy w zapisie, literówki – wszystko zgoda. Usprawiedliwienie o kopiowaniu tekstu z open officea nie jest usprawiedliwieniem. Nie wiem tylko, czy je poprawiać, skoro średnio się podobało.

Że dużo walki? Taka koncepcja. I taka historia. To nie opowieść o wizycie w przedszkolu, ale rozumiem, że nie wszyscy lubią tak napisany tekst. Każdy ma woje upodobania, prawda? Ja, choć moje zdanie nikogo nie obchodzi, nie przepadam za sztucznie przedłużanymi opisami i patetycznymi dialogami. Ale jak mówię, każdy ma prawo do własnego zdania.

Ale:

Brakło mi jakiegoś przesłania, porządniejszego zarysowania bohaterów.

Naprawdę? To nie dysertacja z filozofii, żeby miała przesłanie. To krótki opis quasi-westernowej strzelaniny z bandytami. Z założenia ma dać trochę rozrywki, nie zmieniać czyjeś spojrzenie na świat. Po raz kolejny powtarzam, taka koncepcja. Nie jest to też “stustronicowa epopeja”, żeby skupiać się na przedstawieniu bohaterów od ich życia dziennego do obecnych upodobań w kwestii muzyki, czy wyznawanej filozofii. To tekst na dziesięć stron. Jak dobrze scharakteryzować bohaterów, gdy jest ich kilku, a sytuacja w jakiej się znaleźli jest dosyć dynamiczna? Zakładając, że nie skupimy się na jednej, góra dwóch osobach? Czy nie wystarczy zwrócić uwagę, że mogli jednak spróbować uciec, ale zostali i pomogli mieszkańcom? Niedostateczne przedstawienie, że choć rozwalą gościa z zimną krwią, to potrafią też pomóc innym? A może zrobili to tylko ze strachu o własną skórę? Ale w sumie, spoko – zarzut o niedostateczne przedstawienie bohaterów, czy brak przesłania jest tu tak powszechnie stosowany, że niema się o co denerwować :) Także rozumiem

No cóż, czytałam bez entuzjazmu, albowiem opisy potyczek nie należą do moich ulubionych, a tutaj praktycznie nie działo się nic poza strzelaniną.

Przepraszam bardzo, ale czy napisanie czegoś takiego na wstępie recenzji nie sugeruje przypadkiem, że o średnio obiektywnej (bo żadna nigdy nie jest w 100% obiektywna) ocenie nie ma co marzyć? :) Brzmi to trochę, jakby krytyk filmowy rozmiłowany w dramatach azerbejdżańskich miał oceniać film akcji s-f rodem z “Hollywodu”. Wiadomo od początku, że mu się nie spodoba :)

Spokojnie, nie wkurzaj się. :-)

Coś wypadało w komentarzu napisać, jakoś wyjaśnić, dlaczego mnie nie ujęło, dlaczego nie klikałam na Bibliotekę. Bo opowiadanie przyzwoite, przyjemne w odbiorze… No, ale coś nie zażarło. Napisałaś tekst raczej męski, wydaje mi się, że słabo przemawiający do kobitek. Oczywiście, że to moja własna opinia, bazująca na moim (nijak nie uniwersalnym) guście i na fakcie, że mordobicia i strzelaniny mnie nie bawią (westerny też nie). Smaczki również nie mogły mnie przekonać, bo w ogóle nie znam tej gry.

Nie musisz specjalnie dla mnie zmieniać ulubionej tematyki. Dopiero gdyby okazało się, że dajmy na to 90% odbiorców ma podobnie, to może warto się zastanowić. ;-)

Na razie zbieraj sobie opinie i orientuj się w statystykach. Bo może jesteśmy z Reg wyjątkami i nie ma się co przejmować?

Babska logika rządzi!

No, ale coś nie zażarło. Napisałaś tekst raczej męski, wydaje mi się, że słabo przemawiający do kobitek.

To zabrzmiało co najmniej seksistowsko :)

No masz ci los! Już zostałam żeńską seksistowską świnią czy jeszcze mi trochę brakuje? ;-)

Babska logika rządzi!

Cytat z mojego komentarza: “No cóż, czytałam bez entuzjazmu, albowiem opisy potyczek nie należą do moich ulubionych, a tutaj praktycznie nie działo się nic poza strzelaniną”.

Przepraszam bardzo, ale czy napisanie czegoś takiego na wstępie recenzji nie sugeruje przypadkiem, że o średnio obiektywnej (bo żadna nigdy nie jest w 100% obiektywna) ocenie nie ma co marzyć? :) Brzmi to trochę, jakby krytyk filmowy rozmiłowany w dramatach azerbejdżańskich miał oceniać film akcji s-f rodem z “Hollywodu”. Wiadomo od początku, że mu się nie spodoba :)

 

Nie analizowałam opowiadania, nie oceniłam go, nie poleciłam nikomu i nikogo przed nim nie przestrzegłam. To, co przeczytałaś, nie jest recenzją. Napisałam tylko o odczuciach, których dostarczyła mi lektura Ataku na burdel. Z moich odczuć, a te siłą rzeczy są subiektywne, nie zamierzam się tłumaczyć.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

O, przedmowa śmierdzi Pustkowiem. Niech będzie, leci do kolejki, na któryś z wieczorów z piwem się przyda. Na ten moment, łap kapsla! ;)

Kobieta, która pisze rozpierduchę, do tego jak Finkla określiła

Napisałaś tekst raczej męski, (…) mordobicia i strzelaniny mnie nie bawią

to trzeba przeczytać, choć znaków dużo. A, że sama autorka też wygląda na niezły pistolet, to już wręcz koniecznie, zostawiam na wieczór.

 

EDIT:

Mieli przedmówcy dużo wyrozumiałości, owszem warsztat porządny i aż dziw bierze, że zmarnowany na takie opowiadanie. Owszem, ja też kiedyś napisałem “szybką akcję” na 15k znaków, ale to naprawdę maksymalny max, po jaką cholerę pisać czystą rozwałkę na 54k znaków? Toż tu nic więcej nie ma, do tego te sarkastyczne podejście do dialogów jest bardzo męczące na dłuższą metę. Ani świat porządnie zbudowany, ani postacie, wszystkie na jedno, końskie kopyto. Także wszystko można tu wtłoczyć, równie dobrze zamiast Armii Czerwonego Liścia mógł być północno-koreański oddział desantowy. Nie wiem co było w grze, a czego nie było, jako czytelnika nie bardzo mnie to interesuje. Nie byłem tak twardy jak NoMan, przeskanowałem już od połowy, licząc że pojawi się coś ciekawego, niestety nie pojawiło się nic. Naprawdę szkoda całkiem dobrego pióra na takie utwory.

Pozdrawiam.

Nie porwało mnie :(

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka