Dla Mikiego
Gdy ujrzałem go po raz pierwszy, wtulał się w matczyną suknię, stojąc wraz z kobietami w wejściu do sali rycerskiej, gdzie zebrały się wszystkie istotne dla spraw państwa persony dworu. Byłem prosto z drogi i dopiero co wszedłem, wystawiony przez swe nieobycie w sferach rządzących na ciekawskie spojrzenia, jednak nic poza chłopcem nie zaprzątało mej głowy. Korzystając ze skupionej na mnie uwagi, zanim jeszcze herold podjął trud wygaszenia właściwego dla zgromadzeń tumultu, zanim padło pierwsze oficjalne słowo, bezceremonialnie podszedłem do Herty von Mark i przyklęknąłem, przyglądając się chłopcu.
– Witaj – rzekłem, uśmiechając się przyjaźnie. Wyciągnąłem ku niemu dłoń, nie licząc na wiele.
Zimą skończył trzy lata. Wiedziałem, że jak na swój wiek wysławia się pięknie i jest inteligentny, wiedziałem o nim bardzo dużo, lecz czułem, że to ta chwila, nasze pierwsze spotkanie, które wypadło nam przeżyć w okolicznościach tak brutalnie obdartych ze wszelkiej intymności, zaważy na obopólnym nastawieniu do jakże nieoczekiwanie złożonego na me barki zadania. I nie myliłem się. Nie mogłem się mylić.
Był pięknym dzieckiem. Mikaelius von Klaagerhoff. Miki, tak przywykł, aby go nazywano. Trzeci syn władcy. Jedyny z nieprawego łoża, lecz przy tym, jedyny żyjący. Zerknął w moją stronę, odlepiając twarz od matczynej sukni, na której tkaninie zaciskał piąsteczki. Przedpołudniowe słońce, wchodzące przez zamykające salę od południa okna, wyciągało każdy detal z dających kanwę dla tej sceny faktur. W miękkim świetle kolory nasycały się w ten najbardziej ukochany przeze mnie sposób, nie ciążąc ku przesadnej głębi, lecz oddając oczom pełnię swego uroku. Patrzyłem jak chłopiec odwraca jasną twarz, jak przewraca błękitnymi niczym przedwieczorne niebo oczyma, jak pędzony nieśmiałością tłumi uśmiech, wciskający się na skore do chichotu usteczka. Skrzywił się, marszcząc zadarty nosek, gdy zachęcającym gestem, skinąłem w jego stronę. Na powrót skrył twarz w fałdach sukni, a opiekuńcza dłoń matki natychmiast zmierzwiła jasną czuprynę. Oczywiście przyjąłem tę grę i nie zrażając się, odczekałem, aż rzuci mi kolejne ukradkowe spojrzenie. Musiał przecież sprawdzić, czy naprawdę czegoś od niego chcę, czy może już sobie poszedłem i jest po wszystkim. Tym razem nie powstrzymał uśmiechu, a wraz z jego pełnią, poczęły kruszeć dzielące nas mury. Spojrzenie miał tak wdzięczne i szczere, że trudno było nie odwzajemnić uśmiechu i, broń Boże, nie powstrzymywałem się! Śmiałem się w najlepsze, rozbawiony nieporadną złością, którą nagle odpowiedział na moją wesołość. Najwidoczniej ukłuło go, że zbyt szybko począłem przełamywać jego nieufność. Usta wygiął w podkówkę i marszcząc brwi, wlepił wzrok w podłogę, niespodziewanie zainteresowany czubkami własnych trzewików. Skinąłem raz jeszcze, na co fuknął gniewnie. Dobrze więc, twoje na wierzchu! Cofnąłem dłoń, wzruszając ramionami. Nie, znaczy nie, zdaje się, nic tu po mnie. Wydąłem komicznie wargi, na co rzucił mi jeszcze jedno spojrzenie, dając jasno do zrozumienia, że nie powinienem odchodzić. To co, jednak nie byłem taki ostatni? Tak, zdecydowanie. Tupnął nóżką, skupiając na sobie pełnię mej uwagi. Dostąpiłem łaski zainteresowania trzylatka i to pomimo, że nie byłem ani zręcznym cyrkowcem, ani dziwadłem, które zamieszkuje bajki. Doprawdy, mogłem sobie pogratulować. Znów skinąłem znacząco, wiedząc już, że tym razem mi nie odmówi. Wyciągnął rączki, a ja ująłem je, uważając, aby nazbyt mocnym gestem nie poruszyć okalających knykcie malca bandaży. Pochylając twarz, ucałowałem drobne paluszki, wkładając w ten gest całe serce.
– Święci pańscy – szepnąłem. – Jeśli to dziecko nie jest głosem Boga, to doprawdy, nigdy on nie przemówił.
Nie wiem, dlaczego wypowiedziałem słowa, które lata całe temu przeczytałem w pewnej książce*. Czy dlatego, że się z nimi zgadzam? Czy dlatego, że Miki był właśnie takim dzieckiem? Uosobieniem geniuszu stwórcy, który chyba tylko dla kaprysu, lub z innej niezrozumiałej przyczyny, postanowił obdarować nas czymś tak wspaniałym, jak potomstwo? Czymś, co ani nam się należy, ani na co zasługujemy. Bo też nic piękniejszego ponad chłopca pokroju Mikiego nie istniało na tym łez padole. Nie wiem. Nie wiem, dlaczego to powiedziałem. Na szczęście nie miałem w zwyczaju zgłębiać natury takich myśli, bo też istotne było to, że wyrzekłem te słowa szczerze oczarowany malcem i niosąc w sercu przekonanie, iż takie samo oczarowanie moją osobą zalęgło się w jego sercu, mogłem ze spokojem podjąć dalsze działania, niezbędne dla powodzenia mego planu.
Patrzyli na nas wszyscy. Kwiat królewskiego dworu. W milczeniu. W rozlanej nagle ponad całą salą rycerską ciszy. Patrzyli na mnie, nabożnie całującego obandażowane dłonie chłopca.
Wspaniale. Lepszego entrée nie mogłem sobie wymarzyć.
* * *
Jako że na polu, na które właśnie wkroczyłem, ciężkim przewinieniem byłoby oddać raz przejętą inicjatywę, później, gdy wraz z panami rządcami zostaliśmy w sali sami, natychmiast narzuciłem im obowiązujące od tej chwili reguły gry.
– Witam, wasze łaskawości. Już bez okowów etykiety – uśmiechnąłem się, wyciągając przyozdobioną kardynalskim pierścieniem dłoń w stronę Dammego.
Niski, szpakowaty, o szlachetnej twarzy i zdradzających inteligencję oczach. Mógłby być moim ojcem, a przez funkcję marszałka dworu, którą od niedawna sprawował, wysforowany na czoło najważniejszych osób państwa.
– Witam, ekscelencjo – Damme przyklęknął bez przekonania, całując pierścień. – To dla nas zaszczyt.
Pozostali, chcąc nie chcąc, poszli za jego przykładem. Potwierdzenie mej zwierzchności nad marszałkiem dworu, a co za tym idzie także nad resztą panów rządców, było jedynie formalnością, lecz jak każdy dworski przejaw rytualnego zachowania, posiadało także drugie dno. Istotny był nie tyle sam gest, co sposób jego wykonania. Odzierając ryt ze zwyczajowej celebry, wskazywałem panom rządcą ich miejsce w szeregu. Ja, przybłęda w tych stronach.
Całowali więc pierścień pan Villacerf, minister dyplomacji, człowiek o posągowej posturze i zimnym obliczu hazardzisty, pan Singerley, nadintendent generalny, któremu niski wzrost oraz zaawansowana łysina nie odbierały pewności posługiwania się przenikliwym umysłem, oraz feldmarszałek Boeckhorst, z samej swej zwalistej postury bardziej pasujący do okopów, niż na salony. Doskonale. Kolejny krok na drodze do realizacji mojego planu został postawiony.
– Panowie, konieczne jest, abyśmy porozmawiali o kilku sprawach – rzekłem, rozkładając dłonie. – Jestem człowiekiem szczerym, pragmatycznym i oschłym w relacjach z innymi, a co za tym idzie obce są mi zachowania z kanonu protokołu dyplomatycznego. Dlatego będę mówił wprost. Śmierć władcy i zagłada naszej floty były ciosami morderczymi i niespodziewanymi, lecz musimy ustalić raz na zawsze, że nie wyjdą one poza ramy obszaru, do którego powinny przynależeć, to jest przeszłości. Rozumiem też, że moja obecność w tym miejscu oraz okolicznościach jest dla panów dużym zaskoczeniem. Powołanie człowieka spoza zwyczajowej sfery elit rządzących na stanowisko kardynała oraz guwernera i preceptora następcy tronu musi budzić kontrowersje, lecz właśnie taka, a nie inna, była wola władcy. Muszą ją panowie zaakceptować i basta. Jestem tu oto, gotów do najwyższego trudu, aby w godzinie próby, jaka stała się udziałem naszego narodu, wypełnić swe zadanie. To znaczy tak pokierować przyszłością małoletniego następcy tronu, aby w chwili przejęcia przezeń steru samodzielnych rządów, państwo stanowiło organizm silny i wolny od bolączek wojny. Co do takiego postawienia sprawy zgodzimy się wszyscy, nieprawdaż?
Pytanie było czysto retoryczne, gdyż panowie rządcy zostali tak przytłoczeni moją natarczywością, iż kiwaliby teraz głowami nawet wtedy, gdybym kazał im rozebrać się do rosołu i zatańczyć kankana.
– Doskonale – kontynuowałem. – Boża Opaczność sprawiła, że w naszym nieszczęsnym położeniu spotyka nas także prawdziwe szczęście. Kronprinz to niezwykłe dziecko. Ufam, że przy należytym ułożeniu spraw zapewni nam to w przyszłości władcę nie tylko godnego wielkich przodków swego rodu, lecz i wybijającego się ponad ich majestat. Przyszłość, panowie. Właśnie w jej kierunku musimy teraz spoglądać.
– Cóż, słusznie… – mruknął Damme. – Konieczne jest jednak, aby wasza ekscelencja wiedział, iż wielu ludzi żywi obawy odnośnie osoby kronprinza. I to nawet pośród urzędników dworu. A są to obawy dwojakiej natury; tyczące się jego proweniencji oraz stanu zdrowia.
Rozłożyłem ramiona w geście świadczącym, iż w mojej opinii są to problemy ledwie iluzoryczne.
– Trudno – rzekłem. – W naszym interesie leży nie przyjmować takich uwag do wiadomości. Skoro władca uznał bękarta za swego prawowitego następcę, to sprawę uważam za zamkniętą. Co do problemów ze zdrowiem, cóż, to rzecz typowa dla stygmatyków. Niemniej po to właśnie przybył ze mną doktor Hueta. Od tej chwili przejmie on zwierzchność nad sprawami stanu zdrowia kronprinza.
Wskazałem na stojącego kilka kroków za mną człowieka. Jego drobna sylwetka i wypisane na twarzy zakłopotanie sprawiały, że do tej pory pozostawał dla panów rządców niezauważalny.
– Doktor Hueta jest wybitnym specjalistą, uczniem i współpracownikiem profesora Kelmha. Pełnił funkcję prorektora na uniwersytecie w Podewils, skąd na moją prośbę został odwołany do pracy tutaj. Ręczę osobiście za jego kwalifikacje. Nie istnieje możliwość, aby kronprinz znalazł się pod lepszą opieką.
Hueta skłonił się, stercząc sztywno na swoim miejscu. Panowie rządcy nie poświęcili jego osobie przesadnie wiele uwagi.
– Niestety, abstrahując od stanu zdrowia kronprinza, zmuszony jestem do wtrącenia jeszcze jednej uwagi – odezwał się Villacerf, taktownie poprzedzając słowa chrząknięciem. – Obawy związane z osobą następcy tronu nie są problematyczne ze względu na plotki krążące po dworze, czy niepewność plebsu o etyczną stronę takiego zachowania ciągłości władzy. Sceptycyzm w tej kwestii wykazuje niestety lwia cześć naszych sojuszników, a to każe poddać w wątpliwość rzeczywistą wartość ich wsparcia w prowadzonej przez nas wojnie. A bez wsparcia, no cóż, bez niego wojna wydaje się być już przegrana.
– Wydaje się, czy jest? – wszedłem mu w słowo. – Panowie, bez kpin, proszę. Rozumiem, że w zaistniałej sytuacji nastąpi próba redefiniowania postanowień traktatu, lecz nasza w tym głowa, aby sojusznicy wyzbyli się wątpliwości oraz złudzeń. Nas interesuje jedynie status quo, co to tego musimy być zgodni. Panowie, powiedzmy to otwarcie. W tym momencie państwo to my. I nasza jednomyślność stanowi o jego sile.
Rozumieli oczywiście, że mówiąc my, mam na myśli przede wszystkim ja. Brak grymasów niezadowolenia na którejkolwiek z zebranych wokół mnie twarzy, przyjąłem z zadowoleniem.
– Przed nami święta Wielkiej Nocy – dodałem. – Czas, w którym Jezus Chrystus zwycięża śmierć, dając nam impuls do odrodzenia. Naród od wieków stanowiący opokę wiary katolickiej nie może wyglądać bardziej sprzyjającej chwili. Przed nami czas odnowy.
* * *
Dwa dni później byliśmy już w twierdzy Klaagerhoff. Nie zamierzałem tracić czasu. Zasygnalizowanie wszem i wobec, że niespodziewana śmierć władcy stanowi w obliczu istnienia prawowitego następcy tronu jedynie przejściową niedogodność, było jednym z priorytetów mojej polityki.
Monumentalna siedziba rodu robiła imponujące wrażenie. Przyklejona do zbocza góry i schodząca wraz z jej stokiem, aż na przedpole rozległej równiny, sprawiała wrażenie obiektu nie do zdobycia. Strategiczne położenie tej warowni, u wejścia do kotliny, zapewniało bezpieczeństwo sercu naszego kraju – rozciągniętemu na wyżynie landowi Kechle. Długie godziny oglądałem zgromadzone w twierdzy cuda techniki i inżynierii wojskowej; studwudziestotonowe moździerze, wyjeżdżające na kolejowych lawetach wprost ze zbocza góry, położone na dolnym zamku lotnisko dla szturmowików, potrzebujących do startu ledwie dwustu metrów rozbiegu, przeciwartyleryjskie baterie, którymi wysokie mury twierdzy naszpikowane były tak gęsto, że żaden wrogi pilot przy zdrowych zmysłach nie odważyłby się wprowadzić maszyny w zasięg ich rażenia. Lecz najbardziej podobał mi się szereg odzianych w smolistoczarne mundury gwardzistów, witający nas na apelu na majdanie wysokiego zamku. W oczach tych młodych chłopców nie było znać ani strachu, ani niepewności.
– Sytuacja jest trudna – tłumaczył Boeckhorst, gdy wraz z Dammem, Villacerfem oraz gromadą podkomendnych feldmarszałka zawitaliśmy na usytuowane na wysokim donżonie stanowisko obserwacyjne. – Na wschodzie broni się jeszcze Piterlanemeet, jednak to kwestia czasu, kiedy generał Fusch podda miasto. Armie Souheer i Helreidt zostały rozbite, ich resztki wycofały się w kierunku Almenkeerk, jednak wedle ostatnich meldunków, walczą w okrążeniu. Nauberein, Boussetstaad i Stackelberg zostały już poddane, zbombardowana twierdza Anhalt w zasadzie przestała istnieć. Nie dysponujemy na tym terenie żadnym zgrupowaniem, które jest w stanie nawiązać równorzędną walkę z wrogiem. Landy równinne, trzy piąte powierzchni kraju, należy uznać za stracone.
Otoczony wianuszkiem generalicji Boeckhorst sprawiał wrażenie właściwego człowieka na właściwym miejscu. Zawiłości trudnego położenia armii tłumaczył zwięźle i bez silenia się na mydlenie oczu. Mówił wprost, do laika, którym w dziedzinie wojskowości byłem. Dlatego też, mimo że znałem zarys sytuacji z raportów wywiadu, słuchałem jego wywodu z rosnącym zainteresowaniem.
– Tu, w Klaagerhoff – ciągnął Boeckhorst – jesteśmy w stanie bronić się jakieś sześć do ośmiu miesięcy, bez konieczności zaopatrzeń w zewnątrz. To długo. Jednak bez wsparcia jednostek przeznaczonych do walki w polu, prędzej czy później także Klaagerhoff trzeba będzie poddać. A to oznacza kapitulację. Lub partyzantkę, co w zasadzie wychodzi na jedno.
Spoglądałem na otwierającą się u naszych stóp panoramę równiny. Popołudnie przesłoniło niebo całunem szarych chmur, zacierając horyzont, na którym dymy odległych pożarów mieszały się goryczą porażki. Byliśmy jej blisko, owszem, szczególnie odkąd RMS Prinz Augeen poszedł na dno, pochłaniając w swym stalowym cielsku władcę oraz znaczną część dworu.
– Bez wsparcia pancernych zagonów armii księstwa Vagstrand, bez wsparcia markgrafa von Osseger, bez udostępnienia portów przez marchie Hallsyckie, nasz opór, ze strategicznego punktu widzenia, pozostaje bezcelowy. Przedłużamy agonię, wykrwawiając się jedynie z pobudek czysto ideologicznych.
Uniosłem dłoń, karcąc feldmarszałka wzrokiem. Zagalopował się, wkraczając na teren, po którym noga obuta w wojskowy trep nie powinna stąpać. Niemniej rozumiałem go. Dobremu dowódcy trudno przychodzi posyłanie żołnierzy na pewną śmierć.
– Wasza ekscelencja z całą pewnością zna nasze potrzeby i rozumie konieczność przywrócenia sojusznikom dotychczasowej optyki postrzegania – podjął. – Szczególnie istotna jest przychylność księcia Gefrida. Raporty wywiadu w kwestii badań prowadzonych przez książęcą akademię w instytucie Aahaus nie pozostawiają wątpliwości. Oni już dziś są w stanie wyprodukować niezbędne nam bomby.
Tak, książę Gefrid i jego mały, górski kraj na północy. Nasi bracia krwi, bogaci w roponośne pola i technologię od zawsze wyprzedzającą resztę świata o dwa kroki. Oczko w głowie polityki zagranicznej naszego kraju.
– Wiem co to oznacza – rzuciłem. – Atom.
– Tak, wasza ekscelencjo – potwierdził Boeckhorst. – Ta broń jest w stanie zmienić losy każdej wojny.
Uczepiłem się dłońmi zwieńczenia barierki, która oddzielała nas od bezdennej przepaści.
– Doskonale, Boeckhorst. W takim razie będziemy ją mieć.
* * *
W Wielki Piątek wjeżdżaliśmy do Tindebergu. Święte miasto przywitało nas wielobarwnym tłumem, w którym mieszkańcy mieszali się z pielgrzymami, licznie przybyłymi na uroczystości Wielkiej Nocy z terenów nie objętych jeszcze pożogą wojny oraz z krajów ościennych. Jechaliśmy główną aleją w otwartej limuzynie, w asyście paradnie umundurowanych gwardzistów na motocyklach. Szkarłatne sztandary z czarnym krzyżem, uczepione wzdłuż drogi, wiodły nas wprost do katedry. Jej strzeliste wieże górowały nad miastem, w pełnym słońcu, na tle wiecznie ośnieżonych szczytów otaczających Tindeberg gór, wyglądając wprost majestatyczne. Ilekroć odwiedzałem to miejsce, nigdy nie opuszczało mnie przeświadczenie, że sam Bóg wybrał to miasto na sezam relikwii krzyża, dźwiganego przez jego syna na Golgotę.
Miki, w asyście Herty von Mark, pozdrawiał tłum z wysokości specjalnie zamontowanej na aucie platformy, ja i doktor Hueta zajmowaliśmy tylną kanapę. Lud witał kronprinza z entuzjazmem, szczerze ciekaw niezwykłego chłopca, którego istnienie, jeszcze do niedawna, trzymano w tajemnicy. Gwar pełen okrzyków pozdrowień, słów śpiewanego hymnu oraz modlitw, sączył się do mych uszu, stanowiąc przeciwwagę dla pesymistycznego obrazu przebiegu wojny, który w Klaagerhoff przedstawił mi Boeckhorst. W powietrzu czuć było nadzieję i lęgnącą się w sercach ludzi potrzebę zamanifestowania wartości, od wieków stanowiących zrąb naszej narodowej tożsamości; to jest katolicyzmu oraz przywiązania do zwierzchnictwa panującej rodziny. Świadom, jak bardzo osierocony naród potrzebuje teraz pasterza, bezczelnie zaciągałem kredyt społecznego zaufania, mając na poręczenie jedynie wiotką postać chłopca. Niemniej nic więcej nie było mi potrzeba.
Patrzyłem na zabandażowane dłonie Mikiego, którymi na przemian pozdrawiał poddanych. O oddanie tłumu nie musiałem się lękać, a skoro trzymałem już w garści ster rządów, nadeszła pora na regulację spraw polityki zagranicznej. W tym właśnie celu przybyliśmy do Tindebergu. Rezurekcja, celebrowana w katedrze świętego miasta, skupiała bowiem najważniejsze persony krajów Unii Katolickiej, z którymi łączył nas sojusz i to w trakcie rezurekcyjnej eucharystii, następowało tradycyjne odnowienie postanowień traktatu założycielskiego, oddającego przywództwo nad Unią władcy naszego kraju. W gruncie rzeczy właśnie utrzymanie postanowień traktatu stanowiło clue mojego zadania.
* * *
Katedra w Tindebergu należała do najświetniejszych pereł gotyku, jednak czas renowacji jej wnętrza przypadł na okres powszechnej fascynacji orientem, przez co bogate polichromie ścian, sklepień oraz rzędów kolumn, pstrzyły kunsztowne arabeski, za kanwę posiadające nasycone czerwienie, oranże oraz fiolety, jakże pięknie kontrastujące z bielą i zimnym błękitem, stanowiącymi kolorystyczną dominantę okolic miasta. Zamknięta świątynnymi murami przestrzeń rozbrzmiewała dźwiękami monumentalnej mszy h-moll, którą poleciłem grać zamiast zwyczajowych pieśni. Nic tak bowiem, jak wspaniałe dzieło genialnego organisty z Wittensteinu, nie odrywało myśli od przyziemnych spraw doczesności, unosząc je ku sacrum. Stojąc na kazalnicy miałem u stóp wielobarwny kobierzec znakomitości, zbitych ciasno w ławach i tłoczących się na każdym możliwym skrawku posadzki nawy głównej. Nawy boczne, aż do przedsionków, przeznaczonych tradycyjnie dla biedoty i chromych, okupowały rzesze pielgrzymów oraz mieszczan.
Świadom wagi chwili odprawiałem rezurekcję z namaszczeniem bliskim ekstazy. Słowa kazania, choć odnosiły się do ogółu wiernych i tyczyły spraw bliskich sercu każdego chrześcijanina, wygłosiłem wprost do zgromadzonych w bogato zdobionej ławie wielmożów. Wszyscy oni, królowie, książęta i pośledniejsi władcy krajów Unii, obserwowali każdy mój gest, niepewni ani mnie, ani kronprinza, którego miejsce w ławie pozostawało puste. Mikiego nie było pośród wiernych. Wraz z matką i doktorem Huetą czekał w zakrystii, tuż za prowadzącymi do prezbiterium drzwiami.
Wiedziałem jak głębokie budzi to kontrowersje. Przesycone dźwiękiem organowej muzyki i zapachem kadzidła powietrze, aż kipiało od buzujących we wnętrzach głów emocji oraz pytań. Nigdy wcześniej nie zdarzyło się aby ten, pod którego zwierzchność oddawano dobro Unii, ten któremu wierność wraz ze spożyciem eucharystii mieli przysięgać wielmożowie, był nieobecny. Nie chciałem nawet myśleć, jak dalece wzmaga to wzbudzone wiekiem oraz proweniencją kronprinza obawy.
Niemniej panowałem nad tłumem niczym dyrygent nad dobrze ułożoną orkiestrą. Nie mogłem pozwolić, aby poruszenie wzięło górę nad powagą liturgii. Wszystko toczyło się zgodnie z przygotowanym zawczasu scenariuszem, w którego wykonanie zaprzęgłem podległych biskupowi oraz burmistrzowi miasta ludzi. Uroczystość musiała przebiegać tak, jak to sobie obmyśliłem, aby chwila, gdy wraz z rozpoczęciem liturgii eucharystii na głównym ołtarzu pojawi się Miki, zmroziła wiernych w oczekiwaniu na to, co nastąpi.
I stało się. Miki wszedł do prezbiterium w chwili, gdy rozpoczynałem modlitwę nad darami. W asyście Herty von Mark zbliżył się do mnie i przy pomocy podestu, podstawionego przez usługujących do mszy ministrantów, wszedł na ołtarz. Jego drobną postać okrywała jedynie złocista szata, przepasana szarfą w kolorze szkarłatu. Proste chodaki zrzucił ze stóp tuż przed wstąpieniem na podest. Jak najszybciej skończyłem modlitwy i ująwszy dłonie chłopca, począłem ostrożnie rozwiązywać oplatające je bandaże. Zaskoczony tłum zamarł, pozwalając cudownym akordom geniusza z Wittensteinu nieść misterium wprost przed oblicze Pana. Ani jedno słowo, ani jedno westchnienie, nie głuszyło w tej chwili niebiańskiego śpiewu organów. Osłupiałe spojrzenia setek skierowanych na nas oczu przyjmowałem bez emocji, dumny równie niewzruszoną postawą Mikiego. Chłopiec czekał cierpliwie, aż zdejmę bandaże, a gdy to nastąpiło, tak jak miał przykazane, rozłożył ramiona. Natychmiast rozsupłałem przepasującą go szarfę, odsłaniając drobne, dziecięce ciało. Bok chłopca przesłaniał jedynie opatrunek, który zerwałem prędkim ruchem, ukazując oczom zebranych obleczoną strupem ranę. Pouczony zawczasu organista przerwał w tej chwili grę, rzucając sytuację na pożarcie głuchej ciszy.
Z ran na dłoniach oraz boku chłopca niemal natychmiast popłynęła krew. Miki zniósł to dzielnie, nie krzywiąc się nawet, ledwie co spozierając na czekającą tuż obok Hertę von Mark. Odczekałem, aż oczy wiernych nasycą się niecodziennym widokiem, po czym połamałem eucharystyczny chleb i błogosławiąc go, umoczyłem kawałek w spływającej z rany na boku Mikiego krwi.
Czas na eucharystię. Czas na złożenie przysięgi, która scala Unię. Czas na odwrócenie losów toczonej przez nas wojny.
Uniosłem unurzany we krwi kawałek chleba, kierując słowa wprost do wielmożów, którzy zgodnie z tradycją, jako pierwsi mieli zaszczyt przyjęcia eucharystii.
– Oto ciało Chrystusa.
*Nie wiem, w jakiej książce przeczytał owe słowa bohater opowiadania, ja natomiast przeczytałem podobne w „Drodze” McCarthy'ego.